2009/03/31

Nie krytykuj burmistrza w Internecie

Cenzura w Kraśniku? Burmistrz Piotr Czubiński zapowiada swoim przeciwnikom politycznym i dziennikarzom procesy o zniesławienie.

- To próba wprowadzenia cenzury. Zapowiedź wytaczania procesów jest formą wywierania presji na przeciwnikach, w celu obniżenia siły krytyki, która pojawia się w Kraśniku coraz częściej - mówi "Rz" Mirosław Sznajder, który w tym podlubelskim mieście wydaje niezależną gazetę internetową "Prawda i Społeczeństwo".
Kilka dni temu napisał: "W związku z zauważalną nerwowością i chęcią wpływania na to, co ukazuje się w Internecie na temat lokalnych POlityków, podjąłem decyzję o zlikwidowaniu możliwości komentowania wpisów, zamieszczanych na stronie gazety internetowej. Nie chcę, żeby uczestników dyskusji na blogu spotkały represje POlityczne i procesy sądowe." Wpis zatytułował "Halo, tu Białoruś?".

A wszystko za sprawą ubiegłotygodniowej wypowiedzi Zbigniewa Nity, rzecznika prasowego burmistrza. Na sesji rady miasta poinformował radnych i media, że Piotr Czubiński ma dość ataków na siebie i kierowany przez niego urząd. Nie wykluczył, że w najbliższym czasie jego krytycy mogą spodziewać się procesów o zniesławienie. - Jeśli będą się pojawiać nieprawdziwe informacje o urzędzie, będziemy reagować bardzo zdecydowanie, łącznie z wystąpieniem na drogę sądową. Obecnie analizujemy te sprawy - mówi "Rz" Nita.

Co nie spodobało się burmistrzowi? Przede wszystkim wypowiedź radnego Mirosława Włodarczyka (PiS), który skrytykował częste wyjazdy Piotra Czubińskiego. - Mam wrażenie, że burmistrz pracuje na półetacie, bo prawie nigdy nie można go zastać. Ciągle jest w delegacji - powiedział Włodarczyk "Dziennikowi Wschodniemu". Nazajutrz rzecznik Czubińskiego przygotował informację, z której wynika, że od początku roku na 66 dni roboczych burmistrz spędził w delegacji 14 dni, a przez pięć był na urlopie. Radny Włodarczyk wyjaśnia "Rz", że w wypowiedzi dla gazety nie stwierdzał faktów, tylko przedstawiał własne odczucia dotyczące niepokojącego sposobu sprawowania urzędu przez Czubińskiego. - Po to zostałem radnym, by przyglądać się pracy burmistrza i oceniać ją. Żaden sąd mi tego nie zabroni - mówi Włodarczyk.

Burmistrz ma też za złe opinie, jakie wygłaszają jego oponenci pod adresem urzędu. Najbardziej ubodło go słowo "nepotyzm", które towarzyszy publicznym wypowiedziom radnych cytowanych w lokalnych mediach. Chodzi m.in. o obsadzanie podległych burmistrzowi stanowisk. Piotr Czubiński zatrudnił w podporządkowanej samorządowi instytucji swoją żonę - jest zastępcą dyrektora w Centrum Kultury i Promocji. Z kolei firma, na czele której stoi siostra zastępcy burmistrza dostaje intratne zlecenia od miasta.

- W urzędzie nie ma nepotyzmu, tego typu insynuacje są podważaniem wiarygodności burmistrza - oświadcza Nita. I dodaje, że porównywanie Kraśnika z reżimem Aleksandra Łukaszenki to "popadanie w paranoję": - Kraśnik nie leży na Białorusi, a Piotr Czubiński nie jest dyktatorem. Burmistrz Kraśnika do niedawna był wiceprzewodniczącym lubelskiej PO i członkiem rady krajowej partii. Swoje członkostwo zawiesił w związku z zarzutami niedopełnienia obowiązków, jakie w grudniu ubiegłego roku postawiła mu lubelska prokuratura.

W innym śledztwie prokuratorzy badają też czy Czubiński przyjmował łapówki (ujawniła to ponad rok temu "Rz"). Na swoim koncie burmistrz ma też przegrany proces o tłumienie krytyki prasowej i pomówienie.

Rzeczpospolita
Tomasz Niespial

2009/03/29

Ministra Nowickiego gra o CO2

Polska traci setki milionów euro, bo ministrowi środowiska Maciejowi Nowickiemu zależało, by obracaniem pieniędzmi ze sprzedaży polskich praw do emisji gazów cieplarnianych zajęła się bliska mu Fundacja Ekofundusz.

Wszystkiemu winne są opóźnienia w pracach nad ustawą o handlu emisjami, której kolejne projekty od jesieni zeszłego roku przygotowuje ministerstwo ochrony środowiska. W efekcie Polska - zdaniem ekspertów - straciła miliardy Euro, jakie mogłaby uzyskać za sprzedaż innym krajom niewykorzystanej nadwyżki emisji gazów (głównie dwutlenku węgla). Japonia, która chciała kupić polską nadwyżkę CO2, podpisała właśnie umowę z Ukrainą.

„Newsweek” ustalił, że przyczyną tej zwłoki był zamiar ministra Nowickiego, by to bliska mu Fundacja EkoFundusz obracała pieniędzmi za sprzedaż polskich praw do emisji gazów. EkoFundusz od początku lat 90. zajmował się ekokonwersją polskiego długu, a jego prezesem przez 15 lat był właśnie Nowicki. W pracę nad dwoma projektami ustaw, których zapisy przesądzały, że operatorem zostanie Ekofundusz, zaangażowani byli zaufani współpracownicy Nowickiego z zarządu tejże fundacji.

- Wiele kosztująca Polskę zwłoka wynika z gry wokół ustawy o to, kto będzie zarządzał pieniędzmi ze sprzedaży polskich praw do emisji gazów. Bo ustawę można było napisać dawno. - mówi prof. Janusz Mikuła z Politechniki Krakowskiej, były wiceminister rozwoju regionalnego i były prezes Polskiego Klubu Ekologicznego. Jednocześnie przyznaje, że projekty ustawy o systemie zarządzania emisjami gazów wskazywały, że rolę operatora od początku przewidywano dla EkoFunduszu.

Ostatnią wersję projektu ustawy Rada Ministrów odrzuciła na początku marca na wniosek samego premiera Tuska. Zarzucił on Nowickiemu właśnie niejasne zapisy, dotyczące podmiotu, który będzie obracał pieniędzmi ze sprzedaży praw do emisji. Z zapisów wynikało, że w praktyce podmiotem, jaki byłby w stanie spełnić ustawowe kryteria, byłby ...Ekofundusz.

Newsweek

2009/03/28

Żona Palikota: Nie mogę tknąć jego wina

Mój były mąż ma zasadę, że nieważne jak, byle o nim mówiono. Mówi z uśmiechem, jak ta zachłanna żona go prześladuje. Zwłaszcza, że on teraz nie ma nic. Według oświadczeń majątkowych, nie ma domu, a firma przynosi straty - mówi DZIENNIKOWI Maria Nowińska, była żona Janusza Palikota.
Robert Mazurek: Dlaczego zgodziła się pani na wywiad?
Maria Nowińska: Dotychczas wiele mówiono o mnie, ale nie mówiłam ja. I już miałam dość czytania kłamstw o sobie. Obawiam się tylko, że czytelnicy mogą mieć dość sytuacji, kiedy w poniedziałek, środę i piątek w gazetach króluje Palikot, a w sobotę - pani Palikotowa (śmiech).

Janusz Palikot chyba nie lubi, kiedy rozmawia pani z dziennikarzami.
Zażądał nawet notarialnej deklaracji, że do końca życia nie wypowiem się na jego temat, ale zablokowali ją prawnicy. A we wtorek, dzień po tym, jak udzieliłam DZIENNIKOWI krótkiej wypowiedzi, odciął mi prąd i gaz.

Słucham?!
Po powrocie do domu zastałam w drzwiach kartkę, że od jutra nie mamy z synem prądu i gazu, bo mój były mąż wypowiedział umowy. A Janusz Palikot jest wciąż formalnie współwłaścicielem domu.

Mówi, że go pani darował.
Mówi wiele rzeczy, a podział majątku się nie skończył. Pan Palikot sporządził szczegółowy regulamin zarządzania naszym wspólnym majątkiem Jabłonna. Zgodnie z nim mogę mieszkać w domu, ale muszę przycinać bukszpan, leczyć kasztany i opiekować się jego winami. Wyliczył przy tym roczniki, z których nie wolno mi pić. W zamian mieliśmy współfinansować posiadłość. Ja mogę płacić za całość, nie ma problemu, ale cóż to za sposób załatwiania sprawy - odcinanie prądu...

Kim jest kobieta, której mąż dał 30 milionów, a jej ciągle mało?
Z tego pytania prawdziwe jest tylko "kobieta", bo ani nie 30 milionów, tylko mniej, ani nie dał. Z równym powodzeniem mogłabym powiedzieć, że to ja dałam posłowi Palikotowi jego miliony, domy i samolot. Przecież on nie miał własnego majątku. Do wszystkiego doszliśmy wspólnie, pracując razem. To nasze wspólne pieniądze, nasz majątek, który on po rozwodzie zgarnął, łaskawie wydzielając mi i dzieciom jedną dziesiątą tego, co nam się należało!

Podkreśla, że dał dom, pieniądze...
Media przedstawiają mnie jako żmiję, która zatruła życie mężowi i ciągle jej mało. Przecież to nie o mnie chodzi. Jestem lekarką, prowadzę gabinet dermatologiczny w Lublinie i naprawdę umiem na siebie zarobić.
To po co te podziały majątku?
Byliśmy wspólnikami i jestem pewna, że gdyby zamiast mnie partnerem pana Palikota w interesach był mężczyzna, to panowie by się dogadali. Media stanęłyby po stronie skrzywdzonego przez polityka przedsiębiorcy.

Jest pani rozgoryczona?
Spotyka mnie czysty seksizm. Ja sobie jakoś dam radę, ale w takiej samej sytuacji jest wiele kobiet, których mężowie decydują o rozwodzie. Nikt nie pozwoliłby sobie na kpinki, gdyby chodziło o konflikt dwóch równorzędnych partnerów, ale była żona to zawsze zachłanna jędza, której można na odczepnego rzucić jakieś ochłapy i mówić, że się jej coś "dało".

I dlatego proces?
Za życiową porażkę odczuwam to, że rozwód i podział majątku, zamiast przez mediatora, prowadzimy w sądach i na łamach brukowców. Ale to nie ja pierwsza poszłam z tym do gazet. A teraz idę tylko dlatego, by bronić dobrego imienia. Mój mąż robi ze mnie pieniaczkę, opowiada w telewizji, że wygrał ze mną wszystkie procesy. Przecież to ewidentne kłamstwo, bo żaden się jeszcze nie zakończył!

Dlaczego wybrała pani na obrońcę Romana Giertycha?
Kiedy mąż zaangażował się w politykę, mój dotychczasowy adwokat dał do zrozumienia, że nie chce mieć kłopotów i lepiej, bym poszukała kogoś innego. W Lublinie nikt taki się nie znalazł. Pan Palikot nie przegrał tu żadnego procesu, bo zawsze można znaleźć językoznawcę, który uzna, że słowo "cham" nie jest obraźliwe. Wszystkie postępowania przeciw niemu są umarzane.

Bo to niewinny człowiek, którego pani szkaluje!
Nie ja jedna. Jego byli partnerzy biznesowi też szukali sprawiedliwości w sądach, ustawiają się kolejki wierzycieli. Proszę zrozumieć, on jest w Lublinie baronem, rozdaje karty. Szefem izby skarbowej został jego przyjaciel, pan Gawda. Inny przyjaciel, pan Łątka, został sekretarzem rady miasta i prasa pisała, że specjalnie na potrzeby jego biura wynajęto willę w centrum, koło biura poselskiego pana Palikota, by miał blisko na popołudniowe winko. Mogę tak wymieniać w nieskończoność, cytując lokalne gazety. To nie paranoja.
No dobrze, ale dlaczego akurat Giertych?
Potrzebny był ktoś, kto się nie przestraszy, nie ulęknie politycznych wpływów pana Palikota i kto da sobie z tym radę. I nie ma to nic wspólnego z poglądami pana Giertycha, których nie podzielam.

Fatyguje się pani do sądu po pieniądze?
Po sprawiedliwy podział wspólnego dorobku, który gdzieś zniknął. Na przykład część przejęła JP Family Foundation zarejestrowana w Curacao.

JP to inicjały pani byłego męża.
On twierdzi, że to pewnie chodzi o JP Morgan, a poza tym on przecież nie wie, bo nie ma z tą firmą nic wspólnego, nawet jeśli na jej czele stoi jego wieloletni współpracownik. Co za tupet! JP Family posłużyła do ukrycia pieniędzy przed JP rodziną. To sprytne posunięcia męża, teraz to ja muszę mu udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że JP Family Foundation to jego firma.

To po co pani proces, skoro wie pani, że trudno go będzie wygrać?
Jak czytam uzasadnienie prokuratury o umorzeniu śledztwa w sprawie nielegalnego finansowania kampanii Palikota w 2005 roku, to zastanawiam się, jak będzie brzmiało uzasadnienie w mojej sprawie. Ale dla mnie to postępowanie honorowe. Po prostu nie można oszukiwać wspólnika, nawet jeśli jest byłą żoną.

A nie chce mu pani tak zwyczajnie zaszkodzić?
Ależ proszę pana, mój były małżonek hołduje zasadzie, że nie ważne jak, byle o nim mówiono! Przecież on sobie z tego robi darmową reklamę. To ja się czuję zażenowana tymi wszystkimi procesami, a on z uśmiechem na ustach opowiada w telewizji, jak to go ta okropna, zachłanna żona prześladuje. Zwłaszcza że on teraz w ogóle nie ma majątku. Według jego kolejnych oświadczeń majątkowych nie ma domu, a jego firma przynosi straty. Sprzedał akcje, ale nie ma z tego żadnych pieniędzy. Jest więc pierwszym w Polsce milionerem, który nie ma nic.

A co ma pani?
Zostało mi po rozwodzie trochę pieniędzy i ów dom.
Z wyposażeniem, jak podkreśla pani mąż.
Wolałabym do tych czasów nie wracać, tym bardziej że kilka tygodni po przeprowadzce mąż zarządził inwentaryzację domu.

Chyba majątku?
Nie, majątku, którym się mieliśmy podzielić nigdy nie wyceniono, natomiast do domu przyjechał wynajęty przez pana Palikota jego przyjaciel Jacek Czeczot-Gawrak, później powołany na stanowisko dyrektora Łazienek i szybko odwołany. Spisywał nie tylko dzieła sztuki, lecz także sprzęt kuchenny, talerze, sztućce. Nie żebym była specjalnie przywiązana do foteli, ale w spisie była krajalnica do szynki i kuchenka, którą sobie kupiłam w Toskanii. Prosiłam męża, by zostawił mi je na pamiątkę, ale pozostał nieugięty... (długie milczenie). Trudno mi o tym mówić.

Jest pani bohaterką prasy jako kobieta, która dostaje największe alimenty w Polsce.
Nie dostaję ani grosza. Alimenty sąd zasądził moim synom, ponieważ mąż zniknął na rok i tylko czasem przez kierowcę przysyłał jakieś sumy na dzieci. Alimenty, którymi się chełpi, były nieadekwatne do tego, jakie mógłby płacić, ale piarowcy mojego męża już zadbali o to, by prasa pokazała to z zupełnie innej strony.

Skąd pani wie, że zatrudnia piarowców?
Sam mi powiedział, że chyba nie znam realiów, bo żeby wygrać proces z kimś takim, jak on, to oprócz najlepszych adwokatów powinnam zatrudnić też agencję PR. Wtedy nie rozumiałam, co ma na myśli, ale kiedy widzę, jak buduje swój wizerunek i ze skandalisty zmienia się w autorytet, muszę przyznać mu rację. Choć fakt, że Janusz Palikot wypowiada się publicznie na temat przejrzystości i etyki w biznesie, jednak mnie bulwersuje.

Ale te akcje piarowców nie są wymierzone w panią.
Czyżby? Swego czasu w "Super Expressie" ukazało się jego zdjęcie leżącego na pieniądzach i obok w chmurce ja z podpisem, że ta kobieta dostaje największe alimenty w Polsce. Poprosiłam męża, by nie robił takich rzeczy, bo mieszkam sama z synami na wsi, nie mamy ochrony i po prostu się boję. Odpowiedział, że nie rozumiem, że czytelnicy "Super Expressu" to jego target.
Podziela pani poglądy polityczne byłego męża?
Janusz Palikot nie ma żadnych poglądów politycznych. Znam go od 20 lat i to wiem. Odnalazłby się w każdej partii w zależności od potrzeby. On prowadzi politykę nowego typu, taką, której kierunki wyznaczają oczekiwania wyborców i sondaże. Był już ateistą, człowiekiem związanym z Kościołem, inne poglądy też ma całkowicie elastyczne.

A pani ma swoje?
Mam, ale nie zamierzam się z nimi afiszować, bo jeszcze zostałoby to odebrane jako chęć odegrania się na byłym mężu.

Mam rozumieć, że ma pani aspiracje polityczne?
Tego się chyba boi mój były mąż. Niczego nie przesądzam, ale na Wiejską wybiorę się dopiero, gdy skończy się tam epoka marketingu politycznego, a takie słowa jak "uczciwość" czy "honor" przestaną być używane jako przykrywka dla drobnych lub wielkich afer. Jestem osobą wierzącą i ubolewam nad tym, że z powodu rozwodu wylądowałam poniekąd w przedsionku Kościoła w przeciwieństwie do mojego męża, który zorganizował huczne zaręczyny u dominikanów.

Napisała pani list do liderów PO, by nie korzystali z pieniędzy Palikota, bo najpierw powinien się podzielić nimi z dziećmi i z panią.
On podkreśla, że z własnych pieniędzy sponsoruje działania PO, bardzo kosztowną kampanię wyborczą, wkładki reklamowe do gazet. A przecież to nasze wspólne pieniądze, bo jesteśmy w trakcie rozliczeń, a mnie nikt nie pytał, czy chcę sponsorować PO. Poza tym, skoro go nie stać na prąd i gaz, to może powinnam się upomnieć i spytać o te pieniądze władze partii?

Rozumiem, że robił kampanię sobie. Co mają do tego władze PO?
Czy pan uważa, że finansowanie gigantycznej ilości billboardów i książki Donalda Tuska to prywatna kampania Palikota? Albo wkładka o komisji "Przyjazne państwo"? Oczywiście, że on dba w ten sposób o własną popularność, ale o partię również. Jestem przekonana, że jak wcześniej pieniędzmi kupował przychylność środowisk opiniotwórczych, tak teraz finansowaniem rozmaitych wydarzeń zaskarbia sobie życzliwość władz partii. Gdyby nie zaplecze finansowe pana Palikota, to jego wybryki nie byłyby tolerowane. On o tym wie, dlatego czuje się bezkarny.
Zmieńmy temat. Jak pani poznała Janusza Palikota?
Na ślubie jego brata, 20 lat temu. Byłam licealistką, a on absolwentem filozofii, pracował w Polskiej Akademii Nauk i zastanawiał się, co zrobić z życiem.

Był czarującym, młodym człowiekiem.
Tak, a ja zostałam uwiedziona, jak klasyczne młode dziewczę.

Czym panią uwiódł?
Długi, czerwony, ręcznie szyty płaszcz, egzemplarz Husserla pod pachą, a w teczce Dom Perignon. A był rok 1988!

Filozof z butelką Dom Perignon?!
Kilka miesięcy po spotkaniu nastąpił przyspieszony ślub, egzaminy na studia i po pół roku syn. Mąż nie chciał, bym studiowała, ale się zawzięłam i skończyłam medycynę. Jednocześnie założyliśmy firmę.

To był czas gwałtownego wzbogacenia pani męża, państwa.
Mój mąż rzeczywiście gwałtownie się wzbogacił, zwłaszcza na starcie.

Pani pochodziła z zamożnej rodziny.
Zwłaszcza na ówczesne czasy. Tata był rzemieślnikiem. Dostaliśmy dom w Biłgoraju, samochód, pieniądze na założenie firmy i pomysł na nią - produkowanie europalet.

Pani zajmowała się dziećmi, a mąż - firmą?
Firmą zajmowaliśmy się razem. Jeździliśmy po Włoszech szlakiem winnic, bo przywiezienie do Polski win musujących wydało nam się świetnym pomysłem. Może nie Dom Perignon, ale właśnie wina musujące. Wtedy nie zatrudnialiśmy agencji reklamowych - to my, nad stołem, zastanawialiśmy się, jak będzie nazywało się wino, uzgadnialiśmy, że ma być słodkie, przaśne i łatwe. Oczywiście to mąż szefował firmie, bo ja miałam też na głowie i dzieci, i studia, ale pracowaliśmy dla niej razem.

I to się popsuło, razem z małżeństwem.
Zmieniliśmy się, mieliśmy inny stosunek do pieniędzy, do sposobów ich wykorzystywania. Zaczął mi przeszkadzać rosyjski sposób prowadzenia biznesu przez mojego męża. Wyniosłam z domu przekonanie, że nie należy pożyczać więcej, niż będzie się w stanie zwrócić. Mąż, któremu pieniądze przyszły szybko i łatwo, nie miał takich oporów. On nazywał to ekspansją, ja - nieodpowiedzialnością.
Pani chciała mieć warsztat garncarski po dziadziusiu, a mąż - gigantyczną fabrykę garnków?
Kiedy mąż bawił z nowymi przyjaciółmi w Wenecji, ja musiałam przeglądać księgi finansowe firmy, bo okazało się, że BRE Bank zamknął przede mną drzwi, gdyż mieliśmy zaległości w spłacaniu rat, a nasze zobowiązania przekroczyły wartość majątku. Partnerzy biznesowi opuścili męża, a on został sam ze swoimi wizjami i długami.

Wychodzi na to, że poróżnił państwa biznes.
To był tylko jeden z powodów. Zmienił się styl życia męża i mnie trudno było to zaakceptować. Ogłosił, że jako osoba publiczna prowadzi dom otwarty, cała energia męża poszła w poszukiwanie nowych przyjaciół, których hojnie wspierał finansowo.

To nie byli również pani przyjaciele?
To byli nowi przewodnicy duchowi mojego męża.

Mówi pani o tym z przekąsem.
Bo byłam przez tych ludzi źle traktowana, postrzegali mnie jako zagrożenie.

Jakiego rodzaju?
Przypominałam, że długi się oddaje, nie byłam zachwycona szaleńczymi imprezami, które mąż im organizował.

Może była pani po prostu sztywna?
Ale to ja musiałam odbierać przykre telefony od żon tych panów, które w bardzo nieprzyjemny sposób zwracały mi uwagę, że podejmujemy ludzi chorych, uzależnionych od alkoholu. To byli artyści poszukujący wsparcia, dyrektorzy okolicznych teatrów, aktorzy, warszawscy pisarze. Mąż, co tu kryć, kupował sobie ich życzliwość, utrzymując ich, przekupując.

Może dobrze, że pojawił się mecenas kultury wysokiej?
Na pewno dobrze, ja tylko apelowałam o zachowanie proporcji między dziećmi i rodziną a jego przedsięwzięciami podejmowanymi tylko po to, by zyskać przychylność salonów.

Kto zaproponował rozwód?
Nie było żadnej propozycji. Po prostu pan Palikot przeprowadził się do narzeczonej i zarządził rozwód. Postępowanie rozwodowe trwało półtora roku.
A jak wygląda życie hrabiny w pałacu? Budzi się rano, wbiega służba, by podać kapcie?
Nie mam służby, tak samo jak ochrony i stylisty.

Tak trudno dziś o dobrą służbę?
(śmiech) Dobra służba przeszła do byłego męża. Wstaję, piję kawę i jadę do pracy do Lublina.

Maybachem? Kabrioletem - jak mówi były mąż?
Nowym garbusem.

Zimą Courchevel, latem Malediwy?
Courchevel to przeszłość, bywałam tam z mężem.

A jednak! Wiedziałem, gdzie jeżdżą Rosjanie.
Teraz tam jeździ nowa pani Palikotowa, a ja odnajduję po latach siebie, swoją swobodę i wolność. Odzyskałam godność, mogę każdemu spojrzeć w oczy, otaczam się prawdziwymi przyjaciółmi.

Co pani lubi?
Ptaki. Choćby kury, bo lubię odgłosy wsi. Chciałabym zrekonstruować wokół majątku Jabłonna gospodarstwo rolne, bo większość dworów jest zamieniana na hotele, spa czy centra konferencyjne, a ja chciałabym, by mój żył swoim życiem. Nie chcę, by stał się kaprysem zamożnej mieszczki, jakąś chimerą, tylko by wrócił do roli wiejskiej posiadłości. Nie będzie teatru antycznego ani czytania Rilkego w winiarni (śmiech).

Jest pani wrogiem teatru i poezji?
Ale za to dobrze gotuję i wypełniam zmarszczki. (śmiech).

Słucham?
Jestem dermatologiem i moje pacjentki czasem sobie życzą wypełniania zmarszczek. To wymaga sporej zręczności.

Mogłaby pani przeczytać napis na szklance, w jakiej podano nam wodę mineralną?
"Wódka Żołądkowa Gorzka" (śmiech). Nie piję. Choć czasem myślę, żeby się solidnie upić.

*Maria Nowińska, lekarz dermatolog, była żona Janusza Palikota
Dziennik

Była żona Palikota: odciął mi prąd i gaz

"Dziennik": - Mój były mąż ma zasadę, że nieważne jak, byle o nim mówiono. Mówi z uśmiechem, jak ta zachłanna żona go prześladuje. Zwłaszcza że on teraz nie ma nic. Według oświadczeń majątkowych, nie ma domu, a firma przynosi straty - mówi "Dziennikowi" Maria Nowińska, była żona Janusza Palikota.
Jak dodaje była żona Palikota, dotychczas wiele mówiono o niej, choć nie zabierała głosu. - I już miałam dość czytania kłamstw o sobie. Podkreśla, że Palikot zażądał od niej nawet notarialnej deklaracji, że do końca życia nie wypowie się na jego temat, ale zablokowali ją prawnicy. A następnie odciął jej prąd i gaz - powodem była krótka wypowiedź dla "Dziennika".

- Po powrocie do domu zastałam w drzwiach kartkę, że od jutra nie mamy z synem prądu i gazu, bo mój były mąż wypowiedział umowy. A Janusz Palikot jest wciąż formalnie współwłaścicielem domu - mówi.
- Do wszystkiego doszliśmy wspólnie, pracując razem. To nasze wspólne pieniądze, nasz majątek, który on po rozwodzie zgarnął, łaskawie wydzielając mi i dzieciom jedną dziesiątą tego, co nam się należało! - denerwuje się była żona Palikota. Podkreśla przy tym, że "media przedstawiają ją jako żmiję, która zatruła życie mężowi i ciągle jej mało".

W jej ocenia, natknęła się na "czysty seksizm". - Ja sobie jakoś dam radę, ale w takiej samej sytuacji jest wiele kobiet, których mężowie decydują o rozwodzie. Nikt nie pozwoliłby sobie na kpinki, gdyby chodziło o konflikt dwóch równorzędnych partnerów, ale była żona to zawsze zachłanna jędza, której można na odczepnego rzucić jakieś ochłapy i mówić, że się jej coś "dało".

Cały wywiad w "Dzienniku".

Gradowa chmura nad Platformą

Historia ostatniego kryzysu politycznego - symbolizowanego nazwiskami Pawlak i Misiak - jest historią zmagań do tej pory nieomal wszechwładnego lidera z oporem materii. Dawno już Donald Tusk nie poznał tak boleśnie granic swojej władzy jak w ciągu minionych dwóch tygodni.
Zgryzoty premiera

Choć w Brukseli chichotał z prezydentem Kaczyńskim, ostatnio premier Tusk jest w coraz gorszym humorze. "Szef dzisiaj jak chmura gradowa" - co i rusz ostrzegają jakiegoś potencjalnego interesanta z Platformy Obywatelskiej ludzie z najbliższego otoczenia, tacy jak Sławomir Nowak czy Tomasz Arabski.

Powody systematycznie powracających złych nastrojów Donalda Tuska są najróżniejsze. "Choruje mama premiera, on sam jest ciągle przeziębiony i przepracowany" - relacjonuje jeden z rządowych doradców. Trudno, żeby nie był przepracowany, skoro stara się czytać wszystkie dokumenty i wszystkiego doglądać osobiście. Kłopoty z rządzeniem dają się ustawicznie we znaki. Ostatnio po raz kolejny dał "ostatnie poważne ostrzeżenie" ministrowi infrastruktury Cezaremu Grabarczykowi. Ten ma się wykazać realnymi osiągnięciami w budowaniu autostrad do końca maja albo odejdzie.

Ale niewątpliwie mało co dało się ostatnio tak bardzo premierowi we znaki jak wielodniowy kryzys polityczny. Nie tylko musiał świecić oczami za koalicjanta, ale zmierzyć się z pierwszą quasi-korupcyjną aferą w szeregach samej PO. W teorii rozegrał wszystko na własnych warunkach. Przez pięć dni unikał komentarzy. Szóstego zagrzmiał - zasługując na połowiczne pochwały mediów jako zdecydowany przywódca.

Tylko że w praktyce nie potrafił ukryć prostego faktu: dla koalicji z PSL nie ma w tym parlamencie alternatywy. Wcześniej doradcy premiera potrafili przekonywać buńczucznie dziennikarzy: "Ludowcy muszą zrobić, co my chcemy, bo wiedzą, ile mają do stracenia. Jeśli zechcemy, jednego dnia opuszczą setki stanowisk, które zajmują z naszej łaski". Dziś ci sami ludzie przyznają, że ani wcześniejsze wybory, ani zmiana koalicjanta na lewicę nie wchodzi w grę. Pawlak to wie, więc może wszystko, no może prawie wszystko.

Ale Tusk dostał jeszcze gorszą wiadomość. Bo to nie chłopski wicepremier i jego partia są dziś głównym zagrożeniem dla jego przyszłości, dziś jako skutecznego partyjnego przywódcy, jutro jako kandydata na prezydenta. Jest nim jego własna partia. I dlatego, że może mu przysporzyć swoimi pokusami i niefrasobliwością sporych kłopotów. I przede wszystkim dlatego, że sama tego nie rozumie. Bo temat korupcji czy konfliktu interesów to pierwsza kwestia, która podzieliła na dobre lidera i większość jego partyjnych kolegów. Może na moment, ale to jednak zapowiada poważny problem.

Igraszki z Pawlakiem
W stosunkach między Tuskiem i Pawlakiem nie ma konsekwencji. Z jednej strony mieli się polubić jeszcze na początku lat 90., w Sejmie I Kadencji, z drugiej - trudno znaleźć wspólny mianownik dla wyluzowanego liberała i mocno spiętego syna polskiej wsi. W roku 2007 Donald Tusk miał być autentycznie podekscytowany przemianą Waldemara Pawlaka epatującego oczytaniem i rozsądkiem. Ale w konkretnych sporach ludowcy szybko pokazali dawne oblicze. Gdy wewnątrz rządu debatowano ustawy decentralizacyjne, do pewnego stopnia dla PO sztandarowe, oni najpierw przedstawiali długie listy spraw i stanowisk, które powinny pozostać przy urzędach centralnych zajmowanych przypadkiem przez ich ludzi, a w końcu i tak utrącili wszystko. Pawlak po prostu "zapomniał", na co umawiał się z Tuskiem raptem wczoraj.

Rzecz jasna była i druga strona zagadnienia: faktyczne ograniczenie kontroli Pawlaka nad energetyką czy jego marginalizacja jako wicepremiera i ministra od gospodarki, szczególnie upokarzająca, gdy nadszedł kryzys. Relacje pozostały więc osobiście poprawne, ale coraz więcej było wzajemnej nieufności zaprawianej urazami pierwszego platformersa i frustracjami pierwszego ludowca. Z tego punktu widzenia, kiedy w w środę 11 marca ukazał się w "Dzienniku" tekst przypominający wicepremierowi dawne grzechy nepotyzmu, obie strony zachowały się modelowo.

Pawlak, który wstał tego dnia o piątej rano, żeby pojechać na pogrzeb partyjnego kolegi Stanisława Szadkowskiego, zdążył wpisać na swoim blogu sugestię, że za "atakiem" stoi wicepremier Grzegorz Schetyna, który faktycznie przy okazji konfliktów koalicyjnych był zwykle wobec PSL twardszy od Tuska. Lider PSL nie znalazł za to czasu, aby zadzwonić do premiera ze stosownymi wyjaśnieniami. To z kolei wprawiło szefa rządu w zły humor. Przez cały dzień gotów był potraktować koalicyjnego partnera tak, jak traktuje własnych podwładnych z PO - krzykiem.

Jednak ich dwie rozmowy: telefoniczna wieczorem i w cztery oczy przedpołudniem dnia następnego, choć lodowate, nie doprowadziły do przesilenia. Krzyku premiera jego zastępca nie usłyszał. Tusk uzyskał od Pawlaka zapowiedź konferencji prasowej z ustosunkowaniem się do zarzutów i przeprosiny dla Schetyny, ale nawet nie próbował zmuszać go do czegokolwiek więcej - na przykład do rezygnacji z funkcji szefa ochotniczych straży pożarnych.
Kiedy zaś konferencja prezesa PSL zmieniła się w złorzeczenie pod adresem mediów, premier nie starał się z nim już więcej kontaktować. Podczas wielu dni jego milczenia politycy PO byli instruowani, aby nie krytykować Pawlaka. A marszałek Bronisław Komorowski jako pierwszy sformułował w wywiadzie dla DZIENNIKA doktrynę odmiennych standardów partii chłopskiej, z którymi trzeba się liczyć, nawet jeśli się ich nie akceptuje. W następny wtorek 17 marca to samo powtórzył, choć bardziej cierpko wobec Pawlaka, sam Tusk.

Oczywiście tę ostatnią wypowiedź na konferencji prasowej premiera po Radzie Ministrów ludowcy, w tym sam Pawlak, odebrali w pierwszym odruchu jako atak na nich. Tak naprawdę była ona jednak zamknięciem sprawy i tak jest dzisiaj opisywana przez samych polityków PSL. "Pękł troszkę wizerunek zgodnej, bezproblematycznej koalicji. Do tej pory kłóciliśmy się za zamkniętymi drzwiami, ale na zewnątrz nie było podważania wspólnych ustaleń. Tym razem po raz pierwszy publicznie się krytykowaliśmy. Ale realnie cała sprawa nie będzie miała znaczenia. Nie powiedziałbym nawet, że to był najtrudniejszy moment w tej koalicji. O wiele bardziej gorąco było przy okazji cięć w budżecie i tematu deficytu" - opowiada bliski współpracownik Pawlaka.

"To prawda, miodowy miesiąc minął" - przyznaje szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. Ale po kilku dniach ludowcy sugerują już, że argument o "odmiennych standardach" był nieomal uzgodniony przez Tuska i Pawlaka. Przestał on też kogokolwiek gorszyć. "Tusk powiedział prawdę. Platforma teraz mówi o przekazywaniu akcji do specjalnego funduszu powierniczego. My wyprzedziliśmy te standardy. Pawlak już pięć lat temu oddał swoje akcje do funduszu, znają państwo lepszego powiernika niż matka?" - śmieje się ważny polityk PSL, gdy pytamy, czy ma żal do Tuska.

Koalicja na wieki
Czy taki finał to porażka Platformy? Z pewnością, jeśli przyjąć krążący w kuluarach i kupiony przez samego Pawlaka pogląd, że za niekorzystnymi dla niego informacjami stoją ważni ludzie PO. W tym ujęciu miał to być początek artyleryjskiego ostrzału zmierzającego do eliminacji Pawlaka. Bo choć był on konsekwentnym zwolennikiem koalicji rządowej z PO a nie z PiS, zawsze bronił idei odrębności ludowego stronnictwa. Przed zakusami silniejszego partnera, który widział ludowców jako przybudówkę miejskiej partii ze wspólnymi listami do parlamentu.

Ale nawet jeśli ta spiskowa teoria jest naciągana, ludowcy raczej umocnili się po tym kryzysie. Ważny polityk PO: "To była trochę próba sił, co komu wolno. Ludowcy niestety przeciągnęli linę na swoją stronę. Podkreślili swoją podmiotowość. Wystarczy przyjrzeć się agencjom rolnym, zwalniają, kogo chcą, i Platforma nie interweniuje."

Dlaczego? W czasach kiedy w gazetach pojawiały się sondaże dające Platformie samodzielną komfortową większość, Tusk rozważał kurs na rozwiązanie parlamentu. I definitywnie z tego zrezygnował, uznając za zbyt ryzykowne. Także wymiana koalicjanta w tym Sejmie nie uśmiecha się platformersom. "W koalicji z PSL mamy szansę pozyskać lewicę dla wspólnego obalenia wet prezydenta. Gdybyśmy odprawili ludowców, mielibyśmy z SLD tylko większość zwykłą. To za mało, zwłaszcza w czasach kryzysu" - tłumaczy ważny polityk PO.

Na dokładkę pozornie nieruchawy, zamknięty w sobie Pawlak jest zręczniejszym politykiem, niż się wydaje. Na przykład nęka swojego koalicjanta wizją dogadania się z PiS. "Oficjalnie wszyscy zaprzeczają kontaktom Pawlaka z Kaczyńskimi. Tylko że do nas przychodzą ludowcy z gatunku tych najbliższych PO i żalą się, iż prezes znów nawiązał kontakty z prezydentem, a ten namawia go do odwrócenia przymierzy" - opowiada ważny platformers.

To prawda, podczas ostatniego kryzysu pojawiły się plotki o dalej posuniętych zalotach PO do lewicy, ale okazały się one groteskowym humbugiem. Oto marszałek Komorowski i szef klubu Zbigniew Chlebowski spotkali się równocześnie na ognisku w lesie z czołowym politykiem PSL Stanisławem Żelichowskim i szefem SLD Grzegorzem Napieralskim. W prasie gruchnęła wieść: to wstęp do poszerzenia koalicji. Na zarządzie Platformy poirytowany Tusk ogłosił, że nic o tym nie wie, i zażądał wyjaśnień. Zmieszany Chlebowski (Komorowskiego nie było) tłumaczył, że to zbieg okoliczności, że rozmawiano tylko o ustawie medialnej, a Napieralski zjawił się przypadkiem. Cała sprawa dowodzi raczej wewnętrznej niezborności Platformy niż świadomej gry na nową koalicję. Lecz to także nie poprawia humoru Tuskowi.
Tykający Misiak

Gdy politycy Platformy mówią o kolegach z PSL, pojawiają się i inne motywy ich wyrozumiałości. Trochę przekonanie, że spokój i polityczna stabilność to wartość nadrzędna po dwóch latach awantur pod rządami PiS. Trochę zrozumienie dla racji Pawlaka, który może czuć się wyjątkowo niewygodnie, firmując w czasie kryzysu trudną politykę budżetowych wyrzeczeń, bez poczucia większego wpływu na nią. Dlatego tym gorliwiej mnoży kolejne gospodarcze pomysły ignorowane przez własny rząd.

No i jest jeszcze jeden argument. "Bardziej niż drobnych geszeftów ludowców boję się większych nadużyć, jakie mogą się zacząć pojawiać w związku z naszymi ludźmi" - mówi lapidarnie polityk prawego skrzydła PO. Paradoksalnie zgadza się z nim podobno premier Tusk. Bo na sprawę Pawlaka nałożył się artykuł w "Gazecie Wyborczej" demaskujący dolnośląskiego senatora PO Tomasza Misiaka. Jego firma Work Service, największa w Polsce prywatna agencja pracy tymczasowej, skorzystała ze specustawy, nad którą sam Misiak pracował jako szef senackiej komisji gospodarki.

Ta historia stała się najpierw powodem zwłoki w reakcjach premiera - także na sprawę Pawlaka, bo ostatecznie obie wystąpiły w jednym pakiecie. Artykuł ukazał się w sobotę 14 marca i na początku wypowiedzi czołowych postaci z PO były wstrzemięźliwe. Na przykład Julia Pitera wskazywała, że nie ma spisanych standardów, więc Misiak nie miał czego naruszać. "Podobnie mówiła nie tak dawno, gdy DZIENNIK napisał o udziale posła Andrzeja Halickiego we władzach firmy reklamowej korzystającej z rządowych zamówień. Wtedy sprawa przyschła po jednym dniu. Teraz nie" - zauważa polityk PO.

Czy Tusk wstrzymywał się z komentarzami do wtorku, badając, jak odbierają obie historie media, a więc opinia publiczna? Czy od początku wiedział, co z nią zrobić? Faktem jest, że już wiele miesięcy temu grupa senatorów PO słała ostrzegawcze sygnały, iż z działalnością Misiaka jest problem. Nic z tym jednak nie zrobiono, podobnie jak z historią Halickiego. Czy to nie obciąża otoczenia premiera?
Z drugiej strony ostateczny werdykt Tuska był zaskakująco twardy. Jeszcze w poniedziałek jego współpracownicy sądzili, że skończy się na zdegradowaniu Misiaka do roli szeregowego członka PO. O tym, że będzie on wyrzucony, premier postanowił dopiero we wtorek, zdaniem ważnego polityka PO już podczas samej konferencji. Podobno szczególnie zniesmaczył go artykuł o narzeczonej Misiaka latającej rządowym samolotem, a potem umieszczającej swoją fotkę na tle tegoż samolotu na Naszej-klasie. Podobnie o losie Zbigniewa Ćwiąkalskiego przesądziły jego kolejne telewizyjne występy, w których opowiadał, jak nie ma sobie nic do zarzucenia.

Zszokowany tą twardością był protektor kariery Misiaka Grzegorz Schetyna. Tak dalece, że nie umiał tego ukryć przed kamerami. W PO nie brak opinii, że to cios pośrednio wymierzony w niego. -"Grzegorz zobaczył, że nikt nie jest świętą krową" - ocenia członek kierownictwa Platformy. Ale jeszcze mocniejsze jest przekonanie, że Tusk próbuje uprzedzić coś, co gromadzi się nad partią rządzącą już od półtora roku. "Czeka nas lawina afer, drobne sprawy polityków dopuszczających się konfliktu interesów to dopiero początek" - informuje nas półgłosem członek najwyższych władz Platformy. Inny przypuszcza, że bohaterem kolejnej głośnej historii będzie poseł działający w porozumieniu z resortem skarbu.

W takim przypadku premier pokazujący kiedyś własnym posłom film z aresztowania Beaty Sawickiej byłby prorokiem, a potraktowanie twardziej własnego polityka niż koalicjantów miałoby głęboki sens. Rzecz w tym, że w szeregach własnej partii nie może on jak na razie liczyć na szersze wsparcie. Z sugestii takich polityków jak Bronisław Komorowski czy Janusz Palikot wynikało, że oni byli zwolennikami łagodniejszego potraktowania Misiaka i mniej nerwowych reakcji na aferalne zagrożenia. "Z ich perspektywy nic się nie zmieniło, jak długo mamy wysokie sondaże" - charakteryzuje ten sposób myślenia bliski doradca Tuska. "Tusk dobrze zrobił, Misiak dostający ciągle ważne rządowe zamówienia był tykającą bombą" - taka opinia członka kierownictwa Platformy jest raczej ewenementem. Zresztą i on był początkowo zwolennikiem większej wyrozumiałości.
Posłuchajcie Tuska

Co więcej, niezbyt fortunna recepta Tuska: niech parlamentarzyści zrzekną się jak najszybciej udziałów, zmobilizowała przeciw niemu znaczną część własnego klubu. "Trudno się na przykład dziwić posłance, która ma udział w szkole swojego dziecka, a teraz może figurować z tego tytułu na jakiejś liście" - oburza się szeregowy platformers. Inny przestrzega, że premier wywołuje nagonkę przeciw ludziom zaradnym, jak Kaczyński dwa lata temu. "To zwykłe nieporozumienie, opracowałem wykaz posłów biznesmenów, który nie jest żadną listą napiętnowanych, ale ściągawką, żebym mógł reagować w przypadku ewidentnych konfliktów interesów" - uspokaja szef klubu Chlebowski. Ale opór jest wciąż duży - od Janusza Palikota po Jarosława Gowina.

"Pukają się w głowy, pytają, czy Tusk zwariował, to się już zaczęło od momentu, gdy wyrzucił bez konsultacji z kimkolwiek Ćwiąkalskiego" - charakteryzuje nastroje w partii członek obecnego rządu. Z zewnątrz sytuację obserwuje z satysfakcją nowy szef Stronnictwa Demokratycznego Paweł Piskorski. Jest on tak dobrze zorientowany w stosunkach wewnątrz PO, że wielu podejrzewa go o inspirowanie aferalnych rewelacji - po wybuchu sprawy Misiaka od razu próbował z nią łączyć na swoim blogu firmę żony Schetyny. A równocześnie będzie bezlitośnie punktował socjotechniczne błędy Tuska. Już wystąpił z oświadczeniem przestrzegającym przed "piętnowaniem" ludzi próbujących łączyć biznes z polityką. "Będę o tym głośno mówił, przecież jutro ktoś zechce objąć podobnymi zakazami rzesze radnych" - mówi DZIENNIKOWI. To może być dla ludzi Platformy chwytliwy argument, podobnie zresztą jak krytyka umieszczenia Mariana Krzaklewskiego na eurolistach.

Nie zmienia to faktu, że to Tusk wychodzi, być może nieporadnie jako człowiek, który sam nigdy biznesem się nie parał, naprzeciw zagrożeniom, jakie stoją przed każdą partią sprawującą dłużej władzę, a partią o tak mocnych biznesowych powiązaniach w szczególności. Bo wczoraj zastanawialiśmy się, jak ludowcy mają odzyskać akceptację PO. A jutro, w aurze głośnego skandalu, to nagle słabnąca Platforma może się stać dla Pawlaka kłopotliwym partnerem. Więc czy akurat w tym przypadku nie warto posłuchać lidera, którego słuchało się do tej pory we wszystkim?

Piotr Zaremba, Anna Wojciechowska
Dziennik

2009/03/27

Mencina porządzi dłużej. Radni nie mają czasu by przyjąć rezygnację

Ursynów będzie miał nowego burmistrza najwcześniej po piątym kwietnia. Wtedy dopiero radni przyjmą rezygnację Tomasza Menciny, który złożył dymisję ze stanowiska szefa dzielnicy. Wygląda więc na to, że prezydent stolicy nie będzie musiała wyznaczać komisarza dla Ursynowa.- Początkowo chciałem żeby sesja odbyła się w piątek, 3 kwietnia, ale ten termin nie pasował radnym, dlatego najprawdopodobniej posiedzenie przesunie się na kolejny tydzień - powiedział tvnwarszawa.pl Michał Matejka(PO), przewodniczący rady dzielnicy Ursynów.

Kandydat z teczki

Kiedy dokładnie nowy burmistrz rozgości się w gabinecie Menciny? - tego wciąż dokładnie nie wiadomo. Wiadomo za to, że nie będzie nim żaden z obecnych wiceburmistrzów. Ursynowscy radni nie spodziewają się również aby nowym szefem urzędu został ktoś z władz sąsiednich dzielnic. - Nazwisko kandydata zapewne będziemy znali kilka dni przed sesją, musimy przecież go ocenić - wyjaśnia Matejka.
"Grzechy" Menciny

W środę Burmistrz Tomasz Mencina zrezygnował ze stanowiska na wyraźną prośbę prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Jest oskarżany o to, że przez jego działania, dzielnica straciła blisko 75 milionów złotych odszkodowania od wykonawcy hali sportowej przy ul. Pileckiego. Mostostal-Eksport zbudował halę z dwuletnim opóźnieniem.

Zgodnie z umową, za spóźnienie wykonawcy, dzielnica miała otrzymać odszkodowanie w wysokości ok. 74 mln zł. Władze Ursynowa wystąpiły do sądu z żądaniem wypłaty pieniędzy z tytułu kar umownych. Mostostal nie dał jednak ani złotówki, bo miasto przegrało w sądzie sprawę o odszkodowanie. Dzielnica bowiem, zamiast do sądu gospodarczego, złożyła pozew do sądu cywilnego
ec
tvnwarszawa

Senator PO grozi "rzuceniem legitymacji"

Szef klubu senackiego PO Marek Rocki oświadczył, że jeśli będzie zmuszony do pozbycia się akcji i udziałów w spółkach, to zrezygnuje członkostwa w Platformie. - Każdy ma możliwość wyboru - komentuje to wiceszef PO Waldy Dzikowski.
Szef gabinetu premier Sławomir Nowak zapowiedział w Radiu ZET, że parlamentarzyści PO będą mieli "pół roku, może rok" na pozbycie się akcji i udziałów w spółkach. Już wcześniej premier Donald Tusk zapowiedział, że będzie oczekiwał takiego kroku od posłów i senatorów Platformy. To pokłosie sprawy byłego już senatora PO Tomasza Misiaka, którego firma otrzymała zlecenie w ramach tzw. specustawy stoczniowej, nad którą senator pracował.

"Jeśli miałbym zrezygnować z jednej z tych dwóch rzeczy, to zrezygnuję albo z legitymacji Platformy, albo w ponownych wyborach po prostu nie będę startował" - powiedział Rocki w radiu PiN. Dopytywany czy "rzuci legitymacją PO", jeśli premier podtrzyma swoje oczekiwania w sprawie akcji, Rocki odparł: "z bólem serca, ale tak".
Na pytanie czy w klubie są osoby, które mogą zareagować podobnie jak on, powiedział, że nie potrafi podać liczby, ale "tak to by wynikało z głosów w dyskusji".

"Politykiem zawodowym się nie czuję, jestem profesorem na uczelni i tu widzę swój życiorys taki trwalszy" - zaznaczył senator PO.

Dodał, że nie zgadza się z poglądem, że trzeba odseparować przedsiębiorców, rolników, przedstawicieli różnych zawodów "od życia parlamentarnego, od tworzenia prawa". "To ci, którzy są w realnej gospodarce, w realnym życiu, mogą wnosić wiedzę o tym, co się dzieje realnie w życiu gospodarczym i pomagać w tworzeniu prawa" - mówił Rocki.

Według oświadczenia majątkowego z kwietnia 2008 roku, Rocki posiada papiery wartościowe na kwotę ok. 5500 zł oraz zasiada w radach nadzorczych spółek akcyjnych: Bank Millenium, Fabryka Mebli FORTE, HOOP, ZŁOMREX i JW Construction. Senator Platformy w radiu PiN zaznaczył, że obecnie nie pełni już funkcji nadzorczych w JW Construction i HOOP. Dodał, że obecnie ma 93 udziały w PKO BP.

"Każdy ma możliwość wyboru i każdy decyduje o swoim losie" - tak oświadczenie Rockiego skomentował w rozmowie z PAP wiceszef PO Waldy Dzikowski.

Dzikowski zwrócił przy tym uwagę, że jeszcze na początku kadencji parlamentu Tusk odradzał posłom i senatorom Platformy łączenie działalności politycznej z zasiadaniem w radach nadzorczych spółek i prowadzeniem działalności gospodarczej.

Wiceszef PO podkreślił, że rekomendacja premiera, by parlamentarzyści pozbywali się udziałów i akcji w spółkach, jest podyktowana chęcią wprowadzenia większej przejrzystości w życiu politycznym. "Chodzi o czystość pewnych kwestii i jeśli ktoś się decyduje na politykę, powinien się liczyć, że transparentność ma być największa z możliwych" - mówił.

Dzikowski zapowiedział, że jego klub będzie pracował nad zmianami w przepisach dotyczącymi powołania funduszu powierniczego, do którego osoby wybrane do Sejmu i Senatu będę przekazywać akcje i udziały w spółkach.

Pod koniec zeszłego tygodnia szef klubu PO Zbigniew Chlebowski poinformował, że w klubie PO są 53 osoby (27 senatorów, 26 posłów), które mają akcje, udziały, pracują lub prowadzą działalność gospodarczą.
onet, PAP

Misiak: Zarobiłem ćwierć miliona dolarów

Tomasz Misiak - wyrzucony z PO za podejrzenie, że jego firma mogła zarobić miliony na stoczniowej specustawie - znów na celowniku. Na portalu Myspace.com senator podał, że jego roczne dochody wynoszą co najmniej 250 tysięcy dolarów. To dziwne, bo z jego oświadczenia majątkowego wynika, że w 2007 roku zarobił "tylko" 545 tysięcy złotych.
Kwoty takie podaje dzisiejsze wydanie "Polska The Times". Według aktualnego oświadczenia majątkowego w 2007 r. senator Misiak zarobił prawie 545 tys. złotych. Tymczasem na swojej stronie w internetowym serwisie społecznościowym Myspace.com Misiak podał informację, że jego roczne dochody wynoszą 250 tys. dolarów "i więcej". W przeliczeniu na złotówki - podaje gazeta - daje to kwotę ponad 842 tys. zł.
Sam Tomasz Misiak tłumaczy, że profil na portalu założył trzy lata temu. W tamtym czasie sprzedał też udziały w swojej firmie i zarobił właśnie 250 tys. dolarów. Jednak według oświadczeń majątkowych sprzed dwóch, trzech i czterech lat, które sprawdziła "Polska" kwoty nie zgadzają się z podaną.

PC

Polska The Times

2009/03/26

Kto mógł rządzić Pragą

Do dziś nie wiadomo, kto miał prawo rządzić Pragą w 2007 roku. Konfliktem o tę dzielnicę między prezydent stolicy a byłym wojewodą znów zajął się sąd administracyjny.
Wojewódzki sąd administracyjny zajmował się jednym z wątków tej polityczno-prawnej awantury o władzę. Badał, czy ówczesny wojewoda Jacek Sasin (PiS) mógł unieważnić decyzję prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, która powołała burmistrza na Pradze-Północ (Jolantę Koczorowską z PO), bo nie uznawała wtedy zarządu wybranego przez radnych PiS i Praską Wspólnotę Samorządową.
WSA orzekł, że wojewoda, ingerując w decyzje prezydent, przekroczył uprawnienia. Uznał, że to prezydent i Rada Warszawy sprawują nadzór nad decyzjami stołecznych dzielnic, a nie wojewoda.
Decyzja WSA oznacza, że w sporze między PiS a PO jest remis. Wczoraj opisaliśmy inny nierozwiązany wątek, przemawiający na korzyść PiS. Chodzi o uchwałę rady Pragi-Północ z maja 2007 r. Wtedy radni odwołali burmistrz Jolantę Koczorowską i jej zastępców. Ale uchwała nigdy nie została wykonana: prezydent jej nie uznała, radni nie zmienili, a pani burmistrz rządzi do dziś. Prawnicy wojewody przypomnieli ostatnio, że jest to niezgodne z prawem, i polecili ratuszowi sprawę rozwiązać. – Wydawało się, że po dwóch latach od tamtego sporu już będzie spokojnie, a okazuje się, że dzielnica może mieć jeszcze kłopoty – komentuje radny miasta Maciej Maciejowski (PiS). – Zwłaszcza gdy ktoś pójdzie do sądu i zakwestionuje decyzje pani burmistrz.
– Jeśli byłyby takie przypadki, jestem przekonana, że dzielnica by wygrała. Wszystkie decyzje podpisuję przecież na podstawie pełnomocnictw prezydent Warszawy – stwierdza burmistrz Jolanta Koczorowska. Przypomina, że jeśli nawet rada ją odwołała, a nie powołała nowego zarządu, rządzi ona nadal do czasu nowych wyborów.
Ale przyznaje, że sprawę z odwołaniem „wyczyścić” trzeba. Jak? PO proponuje formalnie unieważnić nieszczęsną uchwałę. PiS przekonuje, że należy od nowa wybrać zarząd na Pradze-Północ. Kolejny spór zatem jest już prawie gotowy

Życie Warszawy
Iza Kraj

Śpiewak: Platforma Wszechpolska

PO jawi się jako partia wszechpolska, bo poza przekonaniami skrajnymi, nie ma w jej spektrum poglądów, których nie moglibyśmy w niej znaleźć - tłumaczy socjolog Paweł Śpiewak. Jej jedynym spoiwem jest Tusk i dwaj, czy trzej liderzy, którzy decydują, co wypada myśleć i co robić. Reszta jest płynna i zmienna.
Marian Krzaklewski na listach wyborczych Platformy Obywatelskiej to wybór ciekawy i mądry. Mądry w tym sensie, że pokazuje jak szerokim spektrum dysponuje Platforma. I jeśli stanowi to jakiś kłopot, to głównie dla przeciwnika, któremu trudno jest ją skutecznie atakować. Platforma, co jest zabawnym paradoksem, stała się – można powiedzieć - partią wszechpolską, albo rodzajem, znanego z czasów PRL – Frontu Jedności Narodu. Wszyscy byli wtedy za pokojem rozwojem, demokracją itp. Dzisiaj również wszyscy chcą, by Polacy kochali z wzajemnością Pana Boga, byli szczęśliwi, byli bogaci i mieli Euro. Platforma wydaje się właśnie być partią wszystkich. Formacją, która będzie chce mieć wszystkich wokół siebie, a przede wszystkim będzie miała wszystko w swoich rękach czyli pełnię władzy.
PO jawi się jako partia wszechpolska, bo poza przekonaniami skrajnie ksenofobicznymi, lub skrajnie lewicowymi, nie ma w jej spektrum poglądów, których nie moglibyśmy w niej znaleźć. Nie wyznaczyła ona dla siebie dotąd czytelnej granicy ideowej, bo nie posiada w istocie żadnego silnego komponentu ideowego, który nadawał by jej bardzo jasną tożsamość. Jest formacją lekką ideowo. Wbrew powszechnie funkcjonującemu schematowi Platforma nie jest również partią liberalną. W jej szeregach są oczywiście ludzie o liberalnych korzeniach, natomiast z samego założenia, PO została w ten sposób skonstruowana, by nikt nie mógł się w niej czuć a priori odrzucony. Jej główną formułą jest rozmywanie różnic. Dotyczy to zarówno ludzi, którzy opowiadają się za zapłodnieniem in vitro, jak i ich przeciwników, zwolenników i przeciwników eutanazji. Również z czysto ludzkiego punktu widzenia, człowiek, który partii da jakieś istotne atuty z racji swoich kompetencji, wiedzy, doświadczenia czy nazwiska może się w niej znaleźć.

PO nie stawia w związku z tym wymagań nie do pokonania, z góry nikogo nie odrzuca, dlatego potrafi wchłonąć centrolewicę, jak również jakieś elementy myślenia prawicowego i populizmu. Bardzo świadomie, tworzy się atmosferę, którą przed wojną Karol Irzykowski określił mianem terroru bezideowości. Dlatego, w tej perspektywie, posiadanie jakiś wyrazistych poglądów jest tam po prostu niegrzeczne, ba źle widziane.

Jedynym co realnie Platformę spaja szef partii i dwaj, czy trzej liderzy, którzy tworzą jakąkolwiek tożsamość tego ugrupowania i są jego prawdziwymi zwornikami. Oni decydują, co wypada akurat myśleć i co robić. Reszta jest płynna i zmienna.

Paweł Śpiewak, socjolog, były poseł PO
Dziennik

Kolejny konflikt interesów senatora Misiaka

Firma senatora Tomasza Misiaka zawarła z Pocztą Polską kilkanaście kontraktów, w większości bez przetargu, na łączną wartość około 12 milionów złotych – ustalił serwis internetowy tvp.info. W tym samym czasie Misiak aktywnie pracował w Senacie nad rozwiązaniami prawnymi dotyczącymi Poczty Polskiej.

Sprawa przypomina aferę związaną ze specustawą stoczniową. „Gazeta Wyborcza” przed dwoma tygodniami podała, że wart 48 milionów złotych kontrakt na wykonanie specustawy, nad którą pracował senator Misiak, dostała bez przetargu agencja pracy tymczasowej Work Service. Problem w tym, że Misiak ma 30 procent akcji tej firmy, był też jej założycielem. Do czasu opisania sprawy przez „Gazetę Wyborczą” zasiadał też w jej zarządzie.

Z ustaleń serwisu internetowego tvp.info wynika, że konflikt interesów mógł wystąpić także w trakcie prac nad uchwalonym we wrześniu 2008 roku rządowym projektem ustawy o komercjalizacji Poczty Polskiej, zakładającej przekształcenie przedsiębiorstwa w spółkę akcyjną. Projekt był rozpatrywany w Senackiej Komisji Gospodarki Narodowej, której przewodził Misiak. Senator aktywnie nad nim pracował. Przeforsował istotną poprawkę dotyczącą nadzoru Skarbu Państwa nad Pocztą Polską.

Tymczasem z ustaleń serwisu internetowego tvp.info wynika, że firma Work Service w ostatnich miesiącach dostała od Poczty Polskiej kilkanaście kontraktów. Zdecydowaną większość z nich udzielono na podstawie tzw. zamówień z wolnej ręki. Niektóre opiewają na bardzo wysokie kwoty. Przykładowo kontrakt na zatrudnianie pracowników tymczasowych dla oddziałów pocztowych na Śląsku, udzielony Work Service w grudniu 2008 roku, ma wartość prawie 3 milionów złotych. Ponad milion wart jest z kolei kontrakt z lutego 2009 roku, który dotyczy pozyskiwania personelu do oddziałów w okolicach Lublina. Wartość kontraktów, które Work Service zawarła z Pocztą Polską od początku bieżącej kadencji Senatu, wynosi około 12 milionów.

Zdaniem posłów PiS, pocztowe kontrakty senatora Misiaka powinny zostać prześwietlone przez Centralne Biuro Antykorupcyjne. − W ogóle uważam, że CBA powinno zbadać wszystkie kontrakty Work Service ze spółkami skarbu państwa − mówi posłanka PiS Anna Zalewska, która, podobnie jak Misiak, została wybrana do parlamentu z Dolnego Śląska. Dodaje jednak, że w tej sprawie, tak jak w przypadku specustawy stoczniowej, może być trudno udowodnić złamanie prawa. − Znam senatora Misiaka i mam wrażenie, że przyświecała mu zasada, iż jeżeli coś nie jest sprzeczne z prawem, to jest dozwolone. Niestety, prawo to jedno, a etyka drugie − zaznacza.

W efekcie opisania przez „Gazetę Wyborczą” afery związanej ze specustawą stoczniową senator Misiak stracił miejsce w klubie Platformie Obywatelskiej i w partii. Został też odwołany z funkcji szefa Senackiej Komisji Gospodarki Narodowej. Premier Donald Tusk zapowiedział zaś, że w przygotowywanej przez rząd ustawie antykorupcyjnej znajdzie się przepis zobowiązujący polityków, by na czas pełnienia funkcji publicznych przekazywali udziały w przedsiębiorstwach do funduszów powierniczych.

Wiceprzewodniczący klubu PO Waldy Dzikowski uważa, że ustalenia serwisu internetowego tvp.info to kolejny dowód na to, że wprowadzenie rozwiązań postulowanych przez premiera jest konieczne. – Jeżeli te fakty są prawdziwe, świadczą też o tym, że pan premier podjął słuszną decyzję, pozbawiając pana senatora Misiaka członkowstwa w klubie i partii – dodaje.

Inaczej sprawę ocenia sam senator Misiak. Zarzuty o konflikt interesów przy pracach nad rozwiązaniami pranymi dotyczącymi Poczty Polskiej uważa za absurdalne. – Moja firma obsługuje ponad tysiąc klientów, w tym największe przedsiębiorstwa w kraju. Startuje do każdego przetargu, konkursu i postępowania w swojej branży. To naprawdę nic dziwnego, że dostaje niektóre kontrakty – wyjaśnia senator Misiak. Dodaje, nie ma żadnych związków personalnych z dyrekcją Poczty Polskiej i nigdy nie próbował na nią wpływać.

Również rzecznik Poczty Polskiej Zbigniew Baranowski uważa, że decyzje o przyznawaniu kontraktów firmie Work Service nie miały związku z pracami senatora. - Wiązanie spraw związanych z ustawą o komercjalizacji a nabywaniem usług od firmy Work Service ze względów praktycznych nie ma sensu. Z firmą tą Poczta współpracuje od ponad trzech lat – wyjaśnia serwisowi internetowemu tvp.info. - Tryb zamówienia z wolnej ręki jest dopuszczalny zarówno w prawie polskim, jak i unijnym. Był stosowany nie tylko w przypadku firmy Work Service, ale również innych firm świadczących podobne usługi na rzecz Poczty, jeżeli uzasadniały to okoliczności – dodaje Baranowski.

Wiktor Ferfecki, Anita Blinkiewicz

"Radar Tuska na najwyższych obrotach"

"PO jest pierwszą polską partią multiideową" - zauważa Eryk Mistewicz. "Znajdują się w niej Janusz Palikot z >>jestem gejem<<, jak i Ireneusz Raś organizujący dni modlitewnego skupienia w klasztorach, były szef >>Solidarności<< oraz szefowa kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego" - mówi DZIENNIKOWI.
Radar Donalda Tuska wyszukał kolejną nadarzającą się okazję do wzmocnienia pozycji Platformy. Ugruntowania przesłania: kto tu rządzi, a kto jest tak słaby, że odchodzą od niego sympatycy, sojusznicy, a w rezultacie - być może z czasem - wyborcy. Tak mocny przekaz wizerunkowy osiągnie stosunkowo niewielkim kosztem. I to bynajmniej nie drogimi reklamami na billboardach i reklamówkami telewizyjnymi, o które wciąż tak zabiega PiS, ale strategią, pomyśleniem, wykorzystaniem nadarzającej się okazji: w przemyślany sposób kształtując listy kandydatów PO do Parlamentu Europejskiego.
Donald Tusk nie organizuje prawyborów, z których niegdyś słynęła PO, bowiem niewiele wizerunkowego urobku by one przyniosły. Grupa wyborców, którym by to się spodobało, i tak będzie głosować na Platformę. Nie ma alternatywy. Donald Tusk nie czeka też na kandydatury zgłaszane przez regiony. Demokracja w partiach stała się już dawno mitem - i dotyczy to na równi PO, jak i PiS. Zamiast tego premier podporządkowuje kształtowanie list swojemu pomysłowi politycznemu. Zorientował się, jak wiele może w polityce krajowej osiągnąć dzięki wyborom do Parlamentu Europejskiego - jeszcze zanim kampania na dobre się zacznie.
Najwyższą punktację na jego autorskiej liście zyskali bowiem nie wyjątkowi eksperci od spraw europejskich ani nawet lojalni i wypróbowani towarzysze drogi politycznej, ale ci kandydaci, którzy wprowadzają największy popłoch w obozach konkurencji. Nienowa to strategia. Już pierwszego dnia po wygranych przez Nicolasa Sarkozy’ego wyborach jego współpracownicy zaczęli testować bezpośrednie otoczenie konkurentki Segolene Royal. Najbliżsi jej towarzysze dostali propozycję przejścia do obozu zwycięstwa. Na stół położono miejsca w rządzie, na listach do Zgromadzenia Narodowego.
Wzięto na cel nie tylko wysokich rangą polityków socjalistycznych, także np. symbole lewicy - merów dużych miast. Także innych poza socjalistami potencjalnych konkurentów: centrysty Francoisa Bayrou, który odebrał sporo głosów Sarkozy’emu w centrum, Zielonych, a nawet najbliższych współpracowników skrajnie prawicowego Jeana-Marie Le Pena. W dniach tuż po wyborach prezydenckich ekipa Sarkozy’ego starła na pył zaplecze Francois Bayrou (z 21 członków kierownictwa jego partii UDF wiernych mu zostało niespełna kilku). Naprędce stworzono satelicką partię wobec partii Sarkozy’ego, Nowe Centrum, do której przystąpili dawni stronnicy Bayrou. Kontrkandydata Sarkozy’ego najbardziej musiało zaboleć odejście jednego z politycznych przyjaciół, jego "bliźniaka" Herve’a Morina, który przeszedł do obozu zwycięzców z pełnymi honorami: przeznaczono dla niego stanowisko ministra obrony w rządzie Francois Fillona. Stosunkowo łatwo nastąpiło też przejęcie części aktywów Le Pena.
Nie gorsze efekty uzyskano na lewicy. Rząd stworzony przez Sarkozy’ego zyskał w swoich szeregach autora pierwszego programu gospodarczego Segolene Royal - Erica Bessona, symbol lewicy Bernarda Kouchnera, który został szefem dyplomacji, Jeana-Pierre’a Jouyeta – ministra ds. europejskich, a w zapleczu rządu wielu innych. Jedyny liczący się poważniejszy gracz w obozie socjalistów, kontrkandydat Segolene Royal w wyścigu do prezydentury, Dominique Strauss-Kahn otrzymał od Sarkozy’ego propozycję objęcia prezesury Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Minister gospodarki, finansów i przemysłu w rządzie Lionela Jospina propozycję przyjął i świetnie sobie radzi na tym stanowisku. Osiągnięto wizerunkowy sukces.
Ekipa Sarkozy’ego po pierwsze pokazała, że dawne podziały polityczne i etykietki partyjne nie mogą zaburzać chęci pracy dla kraju; nie jest partią stworzoną dla międzypartyjnych swarów z przeszłości, ale dla wspólnego rozwiązywania problemów w przyszłości. Po drugie, unaoczniła słabość opozycji, której tak ważni politycy rejterują na pokład zwycięzców, tylko tam widząc szansę realizowania się w nowoczesnej polityce - i jest tam dla nich miejsce.
Po trzecie wreszcie, kompletnie rozbiła struktury ugrupowań opozycyjnych i ich wiarę w odzyskanie pola. Jarosław Kaczyński mówi dziś, że to, co robi Donald Tusk - umieszczając na honorowym miejscu listy wyborczej PO do Parlamentu Europejskiego Danutę Huebner, szefową kancelarii Aleksandra Kwaśniewskiego, i przynależnego prawicy Mariana Krzaklewskiego, nie mówiąc już o poparciu premiera rządu SLD Włodzimierza Cimoszewicza na stanowisko sekretarza Rady Europy - to nie jest już polityka. „Mamy do czynienia z nową jakością polityczną, tzn. z taką formacją, gdzie kwestie programowe, ideowe, biograficzne nie mają żadnego znaczenia” - mówi prezes PiS. Ma rację. I zapewne kolejne nazwiska, które mają prawo pojawić się w najbliższych dniach, jeszcze bardziej ugruntują jego pogląd.
Platforma Obywatelska jest dziś pierwszą polską partią multiideową. Bez problemu znajduje się w niej miejsce i dla posła Janusza Palikota – „jestem z SLD, jestem gejem” – i dla posła Ireneusza Rasia organizującego dni modlitewnego skupienia w podkrakowskich klasztorach. Dla byłego szefa "Solidarności" i byłej szefowej kancelarii Aleksandra Kwaśniewskiego. Kwestie ideowe schodzą na plan dalszy. Mathieu Laine w wydanej przed kilkoma tygodniami we Francji "Postpolityce" ("Post politique", Ed.Lattes) zauważa, że polityka, którą znamy, powoli zamiera. "Prawo zagubiło się w detalach. Idee zeszły ze sceny, ustępując miejsca pragmatyzmowi i medialnym wydarzeniom na krótko przykuwającym uwagę widzów. Konkurencja, rynek, globalizacja, instytucje międzynarodowe, Europa - wszystko to sprawia, że polityka pozbawiona środków nie jest już tym, czym była" - pisze Mathieu Laine. Sprawowanie władzy przez rządzących i władzy tej wyszarpywanie przez opozycję w dużym stopniu zostało w Europie podporządkowane prawidłom politycznego marketingu, szczególnie wyjątkowo skutecznym technikom, które nazywam marketingiem narracyjnym. Podziały mocno osadzone w sporach rodem z XIX wieku przestają dziś bowiem przykuwać uwagę widzów - potencjalnych wyborców. Gorzej - w ogóle przestają zajmować ich uwagę.
Podziały na lewicę i prawicę, liberałów i konserwatystów, stały się anachroniczne. Zauważa to coraz więcej środowisk w polityce europejskiej. Nie dziwi więc, że lewica eksploruje hasła tożsamości i patriotyzmu, intonuje hymn w miejsce "Międzynarodówki", wywiesza flagi narodowe, chowając z niejakim wstydem czerwone sztandary. Z kolei prawica mówi o społecznej wrażliwości i wartości pracy, a na swoich herosów wybiera związkowców. Partie radykalne zanikają. W ostatniej "Frondzie" w szkicu o postpolityce pytam: "A jeśli tak, jeśli wszystkie partie głoszą z grubsza to samo, mają podobny program i tożsame idee, to co właściwie w polityce jest ważne? Różnice są takie jak między Coca-Colą a Pepsi? A więc wizerunek, ułuda, miraż? I jeśli już, to konieczność wykończenia jednej firmy przez drugą?". Podbieraniem zawodników w przerwie meczu - z drużyn z prawej i z lewej - metodami twardymi i bezwzględnymi rysuje dziś Donald Tusk po raz kolejny scenę polityczną, redefiniując jej granice. Nie wynika to jednak wyłącznie z prymitywnej chęci pogrążenia przeciwnika (niczym w swoim czasie zaproszenie Nelli Rokity na listę PiS), ale jest elementem strategii zapewniającej Platformie stałą konkurencyjną przewagę. Warunki batalii trwającej już kilkanaście miesięcy rozgrywane są bowiem wciąż pod dyktando ekipy Donalda Tuska.
Premier - ku przerażeniu PiS - przejmuje od partii Kaczyńskich elementy ikonografii patriotycznej. Korzystając z metod marketingu narracyjnego, sprawnie organizuje przestrzeń debaty publicznej. Bagatelizując zaczepki lewicy czy skrajnej prawicy, za swego jedynego sparingpartnera wybiera PiS, pokazując tym samym, że myślenie strategiczne nie jest mu obce. Dzięki wizerunkowi ministra Jana Rostowskiego, wizerunkowi spokojnego, budzącego zaufanie angielskiego lorda, przechodzić zaczyna też ta ekipa bez większych strat przez pierwszą fazę turbulencji na rynkach finansowych. Bez rozgłosu dymisjonuje wiceministra, który próbował grać wewnątrz drużyny. Sprawnie omija też rafy, które powiązałyby jego ekipę z korupcjogennym lobbingiem próbującym wykorzystać kryzys do ograniczania konkurencji.
Radar Donalda Tuska działa na najwyższych obrotach. Jarosław Kaczyński w tym czasie próbuje dokształcać swoją ekipę na kursach z klasyki erystyki i retoryki. Z wtorku na środę narzuca twardą decyzję klubowi: od teraz będziemy niczym aniołki. Spore pieniądze wydaje nie tyle na myślenie strategiczne, ile na billboardy i reklamówki telewizyjne, w których Warszawę ogląda odgrodzony szybą dobrego auta. Zakłada konto w banku i zamawia książki przez internet, jakbyśmy byli w roku 2003. Eksperymentuje i - wraz ze swymi spin doktorami - traci czas. Nie do końca wiedząc, jak zmierzyć się z rządami Platformy.
Cicho protestuje, że to już nie jest polityka. No, jakże to, partia multiideowa? Przecież coś takiego nie ma prawa istnieć. Teza o pięciu, sześciu latach dzielących ekipy PO i PiS w stosowanych technikach marketingu politycznego, w zarządzaniu przestrzenią polskiej polityki, jest więc wciąż nad wyraz aktualna.
Eryk Mistewicz, konsultant polityczny
dziennik

Wałęsa krytykuje PO za Krzaklewskiego

Lech Wałęsa krytykuje PO za zwerbowanie na swe listy Mariana Krzaklewskiego. Uważa, że Platforma mydli wyborcom oczy. Były prezydent nie szczędzi też słów krytyki pod adresem IPN. "To, co tam się wyprawia, to nawet faszyzm nie używał takich sformułowań jak niektórzy historycy z IPN-u" - przekonuje.
Byłemu prezydentowi nie podoba się przygarnięcie Mariana Krzaklewskiego przez PO. "Jest w Polsce i świecie partyjność i ta partyjność ma swoje kadry. Szkoli je, wysyła i na nie się głosuje. Nie można zamazywać, nie można dążyć do jednopartyjności" - przekonywał były prezydent w RMF
Ocenia, że Krzaklewski jest bardziej z PiS, jest związkowcem, więc wyborcy mogą czuć się zdezorientowani, na kogo głosować - na osobę czy na partię. Efekt tego będzie taki, że frekwencja będzie słaba, gdyż wyborcy uznają, że politycy już się stanowiskami podzielili - uważa Wałęsa.
Wałęsa znów ostro zaatakował IPN. "W IPN-ie mamy dzisiaj tak niepoważnych ludzi, że oni z bohaterów robią agentów i odwrotnie. To, co tam się wyprawia, to nawet faszyzm nie używał takich sformułowań jak niektórzy historycy z IPN-u" - mówił Wałęsa pytany w radiu RMF, czy ksiądz Henryk Jankowski to kontakt komunistycznej Służby Bezpieczeństwa o kryptonimie "Delegat".
Były prezydent broni duchownego. "Ile ksiądz Jankowski zrobił, to pół Polski nie zrobiło. A to, że przy tej robocie coś tam gdzieś mu się nawet zawieruszyło, to w ogóle nie wspominać w imię tej roboty, którą wykonał. Nie byłoby wolności Polski, gdyby nie Jankowski" - mówił Lech Wałęsa.
AGR
RMF FM
Dziennik

Szczuka: PO stała się partią Kaczyńskich

Krzaklewski, Cimoszewicz i Matka Boska Trybunalska. I ruch związkowy, i pracodawcy. Nieco praw kobiet, nieco ortodoksyjnej nauki Kościoła. Tak rodzi się system monopartyjny. Z jedną Platformą wchłaniającą wszystko i wszystkich - mówi DZIENNIKOWI Kazimiera Szczuka, krytyk literacka.

Nawet specjalnie nie dziwi mnie to, że parlamentarzyści Platformy wyruszają na pielgrzymkę do Częstochowy. Bo w tej partii można spotkać już dosłownie wszystkich, od liberałów po zagorzałych konserwatystów. Platforma przejęła zachowania, z których wcześniej słynęli posłowie PiS. Ale dziś ta partia nie musi być antypisowska. Ona stała się PiS-em.
PO nie pokazuje nowej twarzy. Ma ich kilka. Obok liberalnej jest i taka, która wymaga ostentacyjnego pokazywania swojego przywiązania do wartości religijnych. Dlatego jestem niemal pewna, że w grupie pielgrzymów znajdą się Magdalena Kochan, przewodnicząca Parlamentarnej Grupy Kobiet, i Elżbieta Radziszewska, minister od spraw równościowych.
Krzaklewski, Cimoszewicz i Matka Boska Trybunalska. I ruch związkowy i pracodawcy. Nieco praw kobiet, nieco ortodoksyjnej nauki Kościoła. Tak rodzi się system monopartyjny. Z jedną partią wchłaniającą wszystko i wszystkich.
Pytanie tylko, czy PO jest w ogóle skłonna pilnować rozdziału Kościoła od państwa? Tak, ale tylko częściowo. Bo w tej partii są zarówno deklarujący silne przywiązanie do nauki Kościoła Jarosław Gowin, jak i Małgorzata Kidawa-Błońska. Zbigniew Chlebowski i wspomniana Elżbieta Radziszewska. Takie bardziej lub mniej skrajne w poglądach pary można wymieniać długo. Stąd jednak bierze się niezdecydowanie PO w sprawach wzbudzających emocje. Wystarczy przypomnieć minister Ewę Kopacz, która rzuciła hasło refundacji leczenia metodą in vitro. Od tego zaczęło się potem całe zamieszanie z komisją bioetyczną, która dotąd nie ustaliła nic wiążącego.
Kazimiera Szczuka
dziennik

2009/03/25

Krzaklewski dzieli Platformę

Mimo sprzeciwu lokalnych działaczy były szef "Solidarności" i AWS Marian Krzaklewski będzie jedynką PO na Podkarpaciu w czerwcowych eurowyborach
W poniedziałek Krzaklewski spotkał się z wicepremierem Grzegorzem Schetyną i - jak usłyszeliśmy od ważnego polityka PO - przyjął propozycję startu w wyborach do Parlamentu Europejskiego z listy Platformy na Podkarpaciu.
Krzaklewski nie zapisze się prawdopodobnie do PO. Ma się za to zobowiązać, że będzie pracował w PE w klubie Platformy. Krzaklewski nie chce mówić o ustaleniach. - Rozmawialiśmy o celach taktycznych Platformy, o tym, że PO zależy na pozyskaniu ekspertów, o mojej działalności w Europejskim Komitecie Ekonomiczno-Społecznym - mówi wymijająco i dodaje: - Umówiliśmy się na kolejny kontakt w ciągu tygodnia. Jutro o kandydaturze Krzaklewskiego ma rozmawiać zarząd krajowy PO. Lokalni liderzy partii na Podkarpaciu byli przeciwni kandydaturze Krzaklewskiego. Szefowa podkarpackiej PO posłanka Elżbieta Łukacijewska mówiła wprost: - Postać Mariana Krzaklewskiego nie zapisała się złotymi zgłoskami ani w historii Polski, ani regionu. Obawiam się, że zgody na tę kandydaturę u nas być nie może. Gdy dowiedzieli się o spotkaniu Schetyny i Krzaklewskiego, jeszcze w poniedziałek zwołali radę regionalną podkarpackiej PO. - Podjęliśmy jednogłośnie stanowisko, w którym poparliśmy Elżbietę Łukacijewską - mówi "Gazecie" Tomasz Kulesza, poseł PO i szef kampanii na Podkarpaciu. To Łukacijewska miała otwierać listę w eurowyborach, a Kulesza jeszcze kilka dni temu o kandydaturze Krzaklewskiego mówił: "Będzie katastrofa dla naszej formacji na Podkarpaciu". Wczoraj, gdy powiedzieliśmy mu, że Krzaklewski przyjął propozycję startu, odparł: - Aż trudno mi zebrać myśli. Pewnie muszą być jakieś wielkie powody, dla których kierownictwo partii chce takiego kandydata. Być może były prowadzone jakieś badania? - zastanawiał się.Łukacijewska była przybita: - Wicepremier Schetyna uprzedził mnie o poniedziałkowym spotkaniu. Cóż mogę powiedzieć? Mam nadzieję, że to głęboko przemyślana decyzja. I że ta osoba przyciągnie środowiska do tej pory zamknięte na PO na Podkarpaciu, że pozwoli nam to wreszcie wygrać z PiS - powiedziała nam. - Mam nadzieję, że wyborcy będą jednak głosować na ludzi stąd - dodała. - Działacze będą musieli przełknąć tę kandydaturę. Podkarpacie to bastion PiS. Krzaklewski jak nikt inny daje szansę, że uda się tym razem go pokonać - usłyszeliśmy wczoraj od ważnego polityka PO. Bo Platforma przegrała tu z PiS ostatnie wybory do Sejmu, a w czerwcu 2008 r. wybory uzupełniające do Senatu.
Ale Krzaklewski budzi też kontrowersje we władzach krajowych PO. Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski mówił, że były lider AWS "może przyciągnąć wyborców na Podkarpaciu, ale gdzie indziej może zrazić". - Ta kandydatura to przekroczenie pewnego rubikonu. Ludzie pamiętają Krzaklewskiemu czasy AWS. Myślę, że na tym stracimy - mówił nam wczoraj ważny polityk z władz PO. Według naszych źródeł w Platformie wraca pomysł, by listę na Mazowszu otwierała minister zdrowia Ewa Kopacz. - Choć premier zadeklarował kilka tygodni temu, że żaden z ministrów nie pojedzie do Strasburga, Kopacz bardzo zabiega o jedynkę na liście - mówi nam osoba z kierownictwa PO. - I może dopiąć swego, bo Tusk jej do tej pory nie odmawiał.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Renata Grochal, Małgorzata Bujara Rzeszów

Zrezygnowany, nieodwołany

Burmistrz Ursynowa Tomasz Mencina, tak jak zapowiadał, złożył rezygnację ze stanowiska. Ale pozostanie na nim nadal, bo radni Platformy nie zgodzili się, by dymisję od razu przyjąć.
W porządku wczorajszej sesji rady Ursynowa był zaplanowany strategiczny punkt: odwołanie burmistrza dzielnicy. Zgłosiła go opozycja (PiS i klub Nasz Ursynów) gotowa zdymisjonować burmistrza Tomasza Mencinę (PO) za przegrane przez dzielnicę w dwóch instancjach procesy z Mostostalem-Export o 74 mln zł odszkodowania za opóźnienia w budowie hali sportowej przy Pileckiego. Ale w ostatni weekend Platforma podjęła strategiczne decyzje.
Dla świętego spokoju
– Po rozmowie z prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz (szefową PO na Mazowszu – przyp. red.) postanowiłem złożyć rezygnację – oświadczył wczoraj burmistrz Mencina na początku sesji. Zapowiadał to dzień wcześniej w rozmowie z „ŻW”.
– Robię to dla spokoju i dalszego dynamicznego rozwoju dzielnicy – stwierdził. Podziękował urzędnikom za pracę, wyliczył, z jakich inwestycji jest dumny i zakończył: – Jestem z Ursynowa i praca dla dzielnicy była spełnieniem marzeń.
Opozycja spodziewała się, że po takim wstępie jeszcze na tej samej sesji rada przyjmie rezygnację. Ale Platforma, korzystając z większości wspólnie z radnymi Lewicy, zdjęła „odwoływanie” z porządku sesji. – Oto prawdziwe oblicze Platformy! – zagrzmiało PiS.
– O co wam chodzi? Dlaczego kryjecie człowieka, przez którego dzielnica straciła 74 mln zł? – atakował Piotr Guział z Naszego Ursynowa.
– To efekt ustaleń politycznych – przyznawali radni PO w kuluarach. Dwie godziny przed sesją na klub zjechali poseł Andrzej Halicki (szef PO na Ursynowie) i Małgorzata Kidawa-Błońska (szefowa PO w stolicy). Ustalono, że rezygnacja Menciny zostanie przyjęta, gdy znajdzie się kandydat na jego następcę. Na razie takiego nie ma (choć nieoficjalnie wskazuje się na Piotra Zalewskiego, zastępcę Menciny).
– Niepotrzebne są te nerwy. Nowy zarząd zostanie wskazany w ciągu kilkunastu najbliższych dni – zapewniał szef rady Ursynowa Michał Matejka (PO).
Nikt z Platformy jednak nie potrafił racjonalnie uzasadnić, dlaczego właściwie dymisji burmistrza nie można było przyjąć jeszcze wczoraj. Wtedy – choć odwołany, rządziłby dzielnicą jako p.o., a rada miałaby maksymalnie miesiąc na wybranie nowego zarządu. Czemu nie zdecydowano się na taką opcję? – A dlaczego ta nasza opcja jest zła? – odpowiadał pytaniem na pytanie szef klubu PO w radzie Krzysztof Madej. – Nie chcieliśmy po prostu stwarzać tymczasowości w rządzeniu dzielnicą.
To nie koniec odwołań
Być może to nie koniec zmian we władzach Ursynowa. Opozycja zgłosiła też wniosek o odwołanie z funkcji wiceprzewodniczącego rady Henryka Bębna (Lewica). Również w związku z aferą o halę sportową przy Pileckiego. Okazuje się, że Bęben w czasie, gdy dzielnica decydowała o losach kontraktu z Mostostalem, był jednocześnie radnym i doradcą zarządu Mostostalu.
Kontrola inwestycji, zlecona przez ratusz, wykazała natomiast, że dzielnica miała szansę zerwać kontrakt na budowę hali już po pierwszych opóźnieniach (została oddana dwa lata po terminie), ale zarząd Ursynowa ulitował się wtedy nad trudną sytuacją finansową Mostostalu. – Chcielibyśmy wiedzieć, jaka była w tym rola radnego – zastanawia się Piotr Guział.
Cały proces budowy hali zamierza jeszcze badać komisja rewizyjna Rady Warszawy. Zwróci też uwagę na ten personalny wątek.
Życie Warszawy
Iza Kraj

Jak urzędnicy tną wydatki reprezentacyjne

Ratusz idzie w kanapki. Cięcia w budżecie śniadań, kolacji, obiadów w restauracjach oraz limity kanapek zjadanych przez delegacje zagraniczne. Na listę trafiły - dotąd nieregulowane - wiązanki kwiatów składane podczas uroczystości patriotycznych
Ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz poszukuje oszczędności od końca lutego. Prezydent wstrzymała już zakupy nowych aut, obniżyła limity na telefony służbowe, o 10 mln zł zmniejszyła budżet nagród.Cztery dni temu doszło do kolejnych cięć. Tym razem w wydatkach reprezentacyjnych ratusza. W 2009 r. oszczędność mają sięgnąć 250 tys. zł.
Prokuratura bada, czy PiS nie miał umiaruZasady podejmowania gości w restauracjach wraz z uzasadnieniem i opisem proponowanego menu, limity w poczęstunkach dla osób przyjmowanych w ratuszu, a także uwagi związane z wręczaniem upominków Hanna Gronkiewicz-Waltz ustaliła już rok temu.
Wcześniej zawiadomiła prokuraturę o praktykach stołecznej ekipy Lecha Kaczyńskiego. Kontrolerzy ratusza uznali bowiem, że ludzie PiS w wydatkach gastronomicznych nie znali umiaru. Przez lata rządów PiS reprezentacja kosztowała budżet miasta 1,9 mln zł.Główny zarzut Platformy to "bezprawne, bezzasadne i bezcelowe" wydawanie publicznych pieniędzy. - Nic nie zostało zrobione wbrew prawu czy niezgodnie z przepisami - mówiła nam Elżbieta Jakubiak, była szefowa biura prezydenta Kaczyńskiego. Sprawę bada prokuratura.Już pierwsza wersja wydatków reprezentacyjnych ratusza pod rządami PO wyglądała na surową. W kilku paragrafach czytamy o limitach "na zakup artykułów spożywczych", zasadach żywienia grup zorganizowanych podczas "spotkań roboczych i konferencji", a także "śniadaniach, kolacjach i obiadach w restauracjach". Teraz jednak zmiany idą jeszcze dalej, choć Jarosław Jóźwiak, wicedyrektor gabinetu prezydent Warszawy, przekonuje, że w zasadach, które zostały przyjęte rok temu, praktycznie nic się nie zmieniło. - Zgodnie z obietnicą obcinamy wydatki reprezentacyjne o 15 proc. - wyjaśnia.Jak zapewnia dyrektor, ratusz i tak nie wykorzystywał limitów, więc ograniczeń wydatków reprezentacyjnych praktycznie nikt nie powinien odczuć.
Mniej paluszków i cięcie po herbacie
Przed kryzysem Hanna Gronkiewicz-Waltz na służbową herbatę, paluszki i ciastka mogła wydać w ciągu miesiąca 1,5 tys. zł. W nowej wersji dostała o 200 zł mniej. Kolejne 10 zł obcięto z budżetu służbowych posiłków prezydent i jej zastępców, którymi podejmują gości w restauracjach. To w sumie 240 zł na osobę.Pojawiła się także nowa kategoria w punkcie "robocze spotkania z gośćmi spoza urzędu i delegacjami zagranicznymi". Obiad lub kolację z budżetem 60 zł na gościa uzupełniono zapisem "kanapki" z limitem 20 zł.
- Dotąd serwowaliśmy obiady, teraz idziemy w kanapki, bo są po prostu tańsze - wyjaśnia nowy zapis regulaminu dyrektor Jóźwiak.Ze 100 do 50 zł spadł budżet śniadań dla delegacji zagranicznych. Liberalnie potraktowano za to catering podczas konferencji krajowych. Limit na osobę spadł o 5 zł, do 95 zł. Gość zagraniczny na konferencjach międzynarodowych jest podejmowany kosztem 140 zł - to 10 zł mniej niż poprzednio.
Na stałym poziomie utrzymały się zasady działu "upominki". Od 2008 r. obowiązuje zalecenie, by obdarowywać gości ratusza gadżetami o wartości symbolicznej. Kwotą nieprzekraczalną jest 100 zł.
Bukiety lokalne, religijne i centralneW regulaminie pojawiła się nowa kategoria: kwiaty. - Czy były jakieś niepokojące zdarzenia, które sprowokowały ratusz do wprowadzenia limitów podczas kupowania wiązanek? - pytam.- Nie. Na brak zapisów regulujących tego typu zakupy zwróciła nam uwagę kontrola wewnętrzna. Przy okazji nowelizacji regulaminu uzupełniliśmy ten brak - wyjaśnia dyrektor.
Ogólna zasada: koszt wiązanki, wieńca czy bukietu kwiatów wręczanych przez oficjeli z ratusza zależy od rodzaju uroczystości. Dostają 200 zł na kwiaty, gdy spotykają się z oficjalnymi gośćmi ratusza. Więcej, bo 350 zł, przypada na lokalną uroczystość religijną, patriotyczną lub kulturalną. Zaś 500 zł, gdy tego typu wydarzenie ma charakter centralny.
Gazeta Stołeczna
Iwona Szpala

Burmistrz Ursynowa złożył rezygnację

- To było spełnienie moich marzeń - mówił we wtorek o swoich rządach na Ursynowie burmistrz tej dzielnicy Tomasz Mencina (PO). Ale wydarzenia były mniej liryczne - jako urzędnik odpowiedzialny za gigantyczną stratę miejskiego budżetu musiał złożyć rezygnację.
- Rządy na Ursynowie były spełnieniem moich marzeń - mówił ursynowskim radnym. Z nostalgią wspominał udane inwestycje: "Budowę przedszkola i nowych odcinków ulic". Ale na wstępie licznym dziennikarzom i niewielkiej grupie mieszkańców oświadczył: - W uzgodnieniu z prezydent Warszawy, w imię rozwoju i spokoju dzielnicy składam rezygnację z zaszczytnego urzędu burmistrza.
Wszyscy spodziewali się tego oświadczenia. Decyzja w jego sprawie zapadła już w piątek wieczorem. Po długich tygodniach wahania władze Platformy uznały, że Tomasza Menciny nie da się obronić. Jego nazwisko i urząd były bowiem od przeszło dwóch miesięcy stale wymieniane w mediach w kontekście aferalnego finału sporu sądowego z Mostostalem-Eksport.
Ta firma była winna miastu wielomilionowe odszkodowanie za blisko dwuletnie opóźnienie budowy hali sportowej przy zbiegu Hirszfelda i Pileckiego. Nie zapłaci jednak ani złotówki, bo ursynowscy urzędnicy przegapili terminy i sprawa uległa przedawnieniu. Dlatego prezydent Warszawy poprosiła Mencinę, by zrezygnował. Jego dymisji domagała się też ursynowska opozycja (klub Nasz Ursynów i PiS). Jednak wczorajsze oświadczenie burmistrza nie zaspokoiło jej apetytów. Okazało się bowiem, że klub Platformy nie chce głosować dymisji podczas wczorajszych obrad. - Kto teraz rządzi Ursynowem? - dopytywał się Piotr Guział, lider Naszego Ursynowa. Prawnicy odpowiedzieli, że na razie burmistrz Mencina. A rada ma 30 dni na przyjęcie jego dymisji.
- Platforma nie potrafi nawet odwołać swojego burmistrza z klasą i po męsku przyznać się do błędu - ubolewał Piotr Guział.
Krzysztof Madej, lider PO w radzie Ursynowa, zapewniał, że jego klub przyjmie dymisję burmistrza za dwa tygodnie i od razu wybierze nowy zarząd. - Pośpiech jest zbędny. Opozycja chciałaby odrąbać głowę leżącemu już dziś, w świetle fleszy i telewizyjnych kamer - mówił Piotr Madej.
Radni opozycji złożyli wczoraj wniosek o odwołanie Henryka Bębna (SLD) z prezydium rady. Bo, jak mówią, w przeszłości był radnym i jednocześnie pracownikiem Mostostalu-Eksport, a więc znajdował się w sytuacji konfliktu interesów.
Z pewnych, ale nieoficjalnych źródeł wiemy, że Tomasz Mencina zachowa stanowisko w radzie nadzorczej spółki miejskiej Stołeczne Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej.
Jan Fusiecki
Gazeta Stołeczna

Wyborcze „słupy” Palikota

Kampanię lubelskiego przedsiębiorcy do Sejmu w 2005 r. finansowały osoby podstawione przez jego bliskiego współpracownika – wynika z akt
12 września 2007 r., Komenda Wojewódzka Policji w Lublinie. Krzysztof K. zeznaje: „Na przełomie lipca i sierpnia 2005 roku spotkałem się z Krzysztofem Łątką. Poprosił, abym dokonał wpłaty na swoje konto ok. 12 tys. zł. Od Łątki otrzymałem pieniądze w wyżej wymienionej kwocie, które następnie wpłaciłem na swoje konto”. K. ujawnia, że pieniądze przelał „na konto należące do Komitetu Wyborczego PO ze wskazaniem kandydata Janusza Palikota”. Domyśla się, że pieniądze pochodzą od samego Palikota.
Taki obraz kampanii wyborczej Janusza Palikota wyłania się z akt śledztwa, do których dotarła „Rz”.
30-letni Krzysztof K. to przyjaciel Krzysztofa Łątki – bliskiego współpracownika posła PO. K. był świadkiem na ślubie Łątki, razem zakładali w Lublinie spółkę świadczącą usługi informatyczne – dziś jest jej prezesem.
Po jego zeznaniach rozpoczyna się prokuratorskie śledztwo. K. zmienia zeznania. Twierdzi, że pieniądze pochodziły z jego własnych oszczędności, które w 2002 r. przywiózł z USA. Przez trzy lata nie wydawał dolarów, wymienił je na złotówki dzień przed wpłatą darowizny. Uściślił, że od Łątki pożyczył wtedy 2 tys. zł. – Nie sądzę, by te zeznania się wykluczały – twierdzi K. – Może o czymś nie wspomniałem policjantowi, może on mnie źle zrozumiał – tłumaczy rozbieżności. W lutym tego roku śledztwo umorzono ze względu na „brak znamion czynu zabronionego”.
Chwilowe bogactwo studentów
Z akt sprawy wynika, że na kampanię wyborczą Palikota w 2005 r. zrzuciło się 51 osób, które w sumie wpłaciły 856 700 zł. Kilkunastu studentów zeznało, że pieniądze – nawet po około 20 tys. zł (limit indywidualnych wpłat na kampanię wynosił 21 tys. 225 zł) – pochodzą z ich oszczędności, zarobków lub otrzymali je od rodziny. Śledczy prześwietlili historię ich operacji bankowych i deklaracje podatkowe. I stwierdzili, że „podawane przez świadków źródła pochodzenia pieniędzy mogą nasuwać wątpliwości co do ich wiarygodności”. „Jednak ich obiektywna weryfikacja nie jest możliwa” – argumentował decyzję o umorzeniu sprawy prokurator Grzegorz Talarek. Tłumaczył, że „a nie uzyskano kontrdowodów pozwalających na skuteczne zakwestionowanie źródeł pochodzenia tych pieniędzy”.
Marcin W., który wpłacił 15 tys. zł, wyznał prokuratorowi: „Na pewno nie były to moje pieniądze”. Nie potrafił sobie przypomnieć, od kogo je dostał. Posłanka PO Magdalena Gąsior-Marek (wtedy była studentką) podczas przesłuchania zasłoniła się art. 183 kodeksu postępowania karnego, który daje prawo uchylenia się od odpowiedzi, jeśli jej udzielenie mogłoby narazić na pociągnięcie do odpowiedzialności karnej lub karnoskarbowej. – Byłam wtedy młodą, niedoświadczoną w polityce osobą, dziś zachowałabym się inaczej – mówi Gąsior-Marek.
Koperty z gotówką
Cztery osoby wskazały, że gotówka pochodziła od Krzysztofa Łątki. W sumie miał im dać 84 tys. zł, choć w latach 2004 – 2005 zarobił 57 tys. zł brutto. Źródło pochodzenia jego majątku prokuratura bada w oddzielnym postępowaniu.
– Nikomu nie przekazywałem żadnych pieniędzy – zaprzecza Łątka. Jak mówi, osoby, które twierdzą, że otrzymały od niego pieniądze, pracują w spółce Hanesco. Jej większościowym udziałowcem jest skonfliktowany z nim i Palikotem wiceprzewodniczący lubelskiej PO Dariusz Piątek. To w siedzibie tej firmy miało dojść do przekazywania pieniędzy. Podczas śledztwa dwoje świadków stwierdziło, że osoba, która dała im gotówkę „przedstawiła się jako Krzysztof Łątka”.
– Ktoś się za niego podawał – mówi „Rz” Janusz Palikot. Ale prokurator nie miał takich wątpliwości i napisał w aktach: „Łątka podjął działania, które miały przede wszystkim na uwadze ominięcie zakazu wpłat darowizn ponad limit, poprzez posłużenie się podstawionymi osobami, które zgodziły się na dokonanie wpłat przekazanych im pieniędzy”.
Palikot sugeruje, że śledztwo to efekt intrygi, za którą może stać m.in. Piątek. „Nie wykluczam, że chcieli mieć na przyszłość tzw. haki w bieżącej działalności politycznej” – zeznał poseł. Kiedy „Rz” zapytała go o komentarz, zarzucił dziennikarzowi, że „nie służy prawdzie” i go „zniesławia”. A korespondencję z „Rz” ujawnił na blogu. Oświadczył, że „trwa nagonka na Łątkę” i będzie domagał się usunięcia Piątka z partii. – To absurdalne zarzuty – mówi Piątek i przypomina, że w 2005 r. był jeszcze jednym z najbliższych współpracowników Palikota i dzięki niemu w 2006 r. został wiceszefem lubelskiej PO.
Rzeczpospolita
Tomasz Nieśpiał

Burmistrz Ursynowa złożył rezygnację

- To było spełnienie moich marzeń - mówił we wtorek o swoich rządach na Ursynowie burmistrz tej dzielnicy Tomasz Mencina (PO). Ale wydarzenia były mniej liryczne - jako urzędnik odpowiedzialny za gigantyczną stratę miejskiego budżetu musiał złożyć rezygnację.
- Rządy na Ursynowie były spełnieniem moich marzeń - mówił ursynowskim radnym. Z nostalgią wspominał udane inwestycje: "Budowę przedszkola i nowych odcinków ulic". Ale na wstępie licznym dziennikarzom i niewielkiej grupie mieszkańców oświadczył: - W uzgodnieniu z prezydent Warszawy, w imię rozwoju i spokoju dzielnicy składam rezygnację z zaszczytnego urzędu burmistrza.
Wszyscy spodziewali się tego oświadczenia. Decyzja w jego sprawie zapadła już w piątek wieczorem. Po długich tygodniach wahania władze Platformy uznały, że Tomasza Menciny nie da się obronić. Jego nazwisko i urząd były bowiem od przeszło dwóch miesięcy stale wymieniane w mediach w kontekście aferalnego finału sporu sądowego z Mostostalem-Eksport.
Ta firma była winna miastu wielomilionowe odszkodowanie za blisko dwuletnie opóźnienie budowy hali sportowej przy zbiegu Hirszfelda i Pileckiego. Nie zapłaci jednak ani złotówki, bo ursynowscy urzędnicy przegapili terminy i sprawa uległa przedawnieniu. Dlatego prezydent Warszawy poprosiła Mencinę, by zrezygnował. Jego dymisji domagała się też ursynowska opozycja (klub Nasz Ursynów i PiS). Jednak wczorajsze oświadczenie burmistrza nie zaspokoiło jej apetytów. Okazało się bowiem, że klub Platformy nie chce głosować dymisji podczas wczorajszych obrad. - Kto teraz rządzi Ursynowem? - dopytywał się Piotr Guział, lider Naszego Ursynowa. Prawnicy odpowiedzieli, że na razie burmistrz Mencina. A rada ma 30 dni na przyjęcie jego dymisji.
- Platforma nie potrafi nawet odwołać swojego burmistrza z klasą i po męsku przyznać się do błędu - ubolewał Piotr Guział.
Krzysztof Madej, lider PO w radzie Ursynowa, zapewniał, że jego klub przyjmie dymisję burmistrza za dwa tygodnie i od razu wybierze nowy zarząd. - Pośpiech jest zbędny. Opozycja chciałaby odrąbać głowę leżącemu już dziś, w świetle fleszy i telewizyjnych kamer - mówił Piotr Madej.
Radni opozycji złożyli wczoraj wniosek o odwołanie Henryka Bębna (SLD) z prezydium rady. Bo, jak mówią, w przeszłości był radnym i jednocześnie pracownikiem Mostostalu-Eksport, a więc znajdował się w sytuacji konfliktu interesów.Z pewnych, ale nieoficjalnych źródeł wiemy, że Tomasz Mencina zachowa stanowisko w radzie nadzorczej spółki miejskiej Stołeczne Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej.
Gazeta Stołeczna
Jan Fusiecki

2009/03/24

Narzeczona senatora pośrednikiem stoczniowców

Spółka, o której mowa, do niedawna była powiązana kapitałowo z Work Service S.A. - której akcjonariuszem jest senator Misiak. Dziś jej jedyną właścicielką i prezesem jest narzeczona senatora - Ewa Mandziou - 24-letnia absolwentka zarządzania i marketingu. Siedziba firmy mieści się pod tym samym adresem, co większość spółek z grupy Work Service. W drugiej połowie ubiegłego roku Mandziou zmieniła wcześniejszą nazwę firmy na Port & Shipyard Services (Obsługa Portów i Stoczni). Ona sama, po tym jak dziennikarze opisali jej podróż z oficjalną delegacją senacką do Kataru i Arabii Saudyjskiej, nie chce rozmawiać z mediami. Tomasz Misiak tłumaczy, że firma miała pośredniczyć w zatrudnianiu pracowników do małych stoczni we Francji. Kierunek francuski okazał się jednak niewypałem - bo na „eksport" stoczniowców nie pozwala tamtejsze prawo.
Jesienią ub. roku Misiak, jako przewodniczący senackiej komisji gospodarki brał udział w pracach nad tzw. specustawą stoczniową. Zgodnie z nią za pomoc pracownikom zwalnianym z likwidowanych stoczni odpowiada Agencja Rozwoju Przemysłu. Jak ujawniła „Gazeta Wyborcza", ARP bez przetargu zleciła wspomnianej wcześniej firmie Work Service, przeprowadzenie szkoleń dla zwalnianych stoczniowców. Kontrakt opiewał na blisko 50 mln zł. Senator zapewniał wówczas, że nigdy nie interesował się biznesowo stoczniami i nie wiedział, że jego firma podpisała kontrakt z ARP.
Związkowcy ze stoczni twierdzą jednak, że już na parę miesięcy przed rozpoczęciem sejmowych prac nad specustawą, pracownicy Work Service robili rozeznanie w ich zakładzie: ile osób będzie do zwolnienia, w jakich zawodach itd. Jak widać branżą interesowała się również narzeczona senatora.
Polityka

Pitera krytykuje partyjną koleżankę

"Muszę skrytykować Hannę Gronkiewicz-Waltz" - mówi Julia Pitera z PO. Dużo dalej idzie natomiast Paweł Poncyljusz, poseł PiS i były warszawski radny. "To skandal" - mówi o tym, że prezydent stolicy przeznaczy na nagrody dla warszawskich urzędników 58 milionów złotych.
"Przykro mi się zrobiło. Muszę skrytykować Hannę Gronkiewicz-Waltz, choć robię to niechętnie. Nie bardzo mi się to podoba, bo to jest niepotrzebne" - tak powiedziała w "Kropce nad i" minister ds. walki z korupcją Julia Pitera.
Dlaczego skrytykowała prezydent Warszawy? Bo Gronkiewicz-Waltz dała zgodę na wypłacenie 58 milionów złotych na nagrody dla warszawskich urzędników. "Ale pocieszam się, że wcześniej zaoszczędzono pół miliarda na przetargu na Most Północny. Może rzeczywiście ci urzędnicy, którzy tego dokonali, powinni dostać nagrody" - dodała Pitera.
Żadnych pozytywów w działaniach prezydent nie widzi natomiast Paweł Poncyliusz, poseł PiS. "Przypominam sobie, jak prezydent Warszawy deklarowała oszczędności na administracji ratusza, tymczasem wiceprezydenci mają wziąć po 80 tysięcy złotych nagród" - dziwi się Poncyljusz.
Przypomina też, że miasto szuka teraz dodatkowych wpływów do budżetu - podnosi mieszkańcom czynsze, podatki gruntowe czy opłaty za wpisy do ksiąg wieczystych. Stolica zrezygnowała też z pomysłu budowy internetowej sieci, która miała zapewnić darmowy dostęp do internetu wszystkim mieszkańcom stolicy. Sieć miała kosztować zaledwie 30 milionów złotych. "Jak to się ma do gestu pani prezydent?" - zastanawia się Poncyljusz.
"Ktoś tu chyba zwariował i urwał się spod kontroli Platformy Obywatelskiej. Przecież decyzja Gronkiewicz-Waltz była krytykowana przez szefów jej własnej partii" - podkreśla poseł PiS.
Prezydent Warszawy tłumaczy, że nagrody to normalny sposób motywawania urzędników do pracy. Nie zamierza też obniżać budżetu na ten cel, bo jak twierdzi, są to już... kwoty obniżone o 10 milionów ze względu na finansowy krach. "Gdyby nie było kryzysu, to dałabym o planowane 10 milionów więcej" - powiedziała Gronkiewicz-Waltz.
AG
Dziennik

Stolica/ Rada Ursynowa nie odwołała burmistrza

24.3.Warszawa (PAP) - Rada warszawskiej dzielnicy Ursynów nie zdecydowała we wtorek o odwołaniu burmistrza dzielnicy Tomasza Menciny. Wcześniej na sesji burmistrz złożył swoją rezygnację.
W piątek prosiła go o to prezydent Warszawy, Hanna Gronkiewicz- Waltz.
Radni PO uznali jednak podczas sesji, iż aby uniknąć sytuacji tymczasowości w kierowaniu dzielnicą, odwołanie będzie rozpatrywane na następnej sesji jednocześnie z powołaniem nowego burmistrza i zarządu dzielnicy. Według zapowiedzi ma to nastąpić w ciągu najbliższych dwóch tygodni.
Rezygnacja burmistrza związana jest z zaniedbaniami urzędników dzielnicy w sprawie dochodzenia 74 mln zł z tytułu kar umownych od firmy Mostostal-Export, która z dwuletnim opóźnieniem wybudowała halę sportowo-widowiskową na Ursynowie.
"Prezydent Warszawy uznała, że dla dobra sprawy lepiej będzie, jeśli burmistrz Mencina nie będzie piastował stanowiska burmistrza Ursynowa" - powiedział PAP rzecznik stołecznego ratusza Tomasz Andryszczyk. Jednocześnie podkreślił, że Mencina jest jednym z najlepszych burmistrzów stołecznych dzielnic i nie ponosi żadnej odpowiedzialności prawnej w tej sprawie.
Umowę na budowę hali władze Ursynowa zawarły z firmą Mostostal- Export w styczniu 2002 r. Miała zakończyć się 30 października 2003 r. Jej odbiór nastąpił jednak dopiero na początku grudnia 2005 r., a prace wykończeniowe trwały jeszcze przez rok.
W listopadzie 2006 r. ówczesny zastępca burmistrza Ursynowa wezwał Mostostal-Export do zapłaty kary umownej w wysokości prawie 74 mln zł.
Biuro kontroli stołecznego ratusza, które w styczniu br. przeprowadziło kontrolę w urzędzie dzielnicy, zwróciło jednak uwagę, że wina leży także po stronie miasta, które plac budowy przekazało wykonawcy 183 dni po terminie określonym w umowie.
Powództwo w tej sprawie złożone zostało do Sądu Okręgowego w Warszawie przez radcę prawnego urzędu miasta Zdzisława Pietrzaka 18 grudnia 2006 r. Dwa miesiące później Mostostal-Export złożył wniosek o zawieszenie postępowania, do którego przychylił się Pietrzak. Jak później tłumaczył, zrobił to ze względu na możliwość stwierdzenia nieważności postępowania, gdyby orzeczono wygaśnięcie mandatu prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Mandat ten podważany był przez ówczesnego wojewodę mazowieckiego Jacka Sasina, który 6 marca 2007 r. stwierdził jego wygaśnięcie. WSA uchylił jednak zarządzenie wojewody w tej sprawie.
Jak oceniło biuro kontroli, z tzw. ostrożności procesowej w tym momencie wskazane było niezwłoczne wystąpienie do sądu o podjęcie postępowania, jednak zajmujący się sprawą Pietrzak wystąpił o to dopiero pół roku później. Radca wyjaśniał, że w świetle obowiązujących przepisów termin do wystąpienia z takim wnioskiem wynosił trzy lata od daty zawieszenia.
Sąd wznowił postępowanie 29 października 2008 r. Postanowił, że sprawa będzie rozpatrywana według przepisów o postępowaniu w sprawach gospodarczych i umorzył ją ze względu na przedawnienie. Miasto złożyło do sądu apelacyjnego zażalenie na to postanowienie, jednak zostało ono oddalone 26 lutego br.
Biuro kontroli ratusza w skierowanym do burmistrza Ursynowa wystąpieniu pokontrolnym zobowiązało go do podjęcia wspólnie z biurem prawnym urzędu miasta wniesienia w tej sprawie skargi kasacyjnej do Sądu Najwyższego.
Rzecznik ratusza powiedział PAP, że miasto nie uznaje sprawy za zakończoną i wciąż liczy na jej pozytywny finał. Dodał, że zespół prawników miasta kończy prace nad wnioskiem kasacyjnym, który ma wpłynąć do sądu w ciągu najbliższych dni.
Według raportu biura kontroli oprócz radcy prawnego winę w całej sprawie ponoszą także wysocy urzędnicy ratusza z czasów, gdy prezydentem miasta był Lech Kaczyński. W raporcie podkreślono, że biuro inwestycji wielokrotnie informowało o opóźnieniach w budowie hali i rekomendowało skierowanie sprawy do sądu, jednak Lech Kaczyński w sierpniu 2004 r. podpisał wystąpienie pokontrolne, w którym polecił ówczesnemu burmistrzowi Ursynowa rozważenie możliwości zawarcia ugody. (PAP)

Prezes sprząta i sieje trawę. Klub Sportowy Drukarz popada w ruinę

Prezes i dwóch trenerów - tyle zostało ze składu Klubu Sportowego Drukarz. Miasto nie dotrzymało obietnicy i nie pomogło w ratowaniu małych warszawskich klubów sportowych.
Dziś jeden z najstarszych klubów w stolicy to dokładnie trzy osoby. Dozorcy, konserwatorzy, trenerzy koordynatorzy, sekretariat klubu, sprzątaczka - ci ludzie w Drukarzu już nie pracują.
Zostały puste pokoje i szatnie, gdzie jeszcze niedawno trenerzy kreślili meczowa taktykę. Od kilku miesięcy obowiązki dziewięciu osób pełni tutaj jedna osoba - prezes Zbigniew Kania.
Prezes sprząta
- Nie raz, nie dwa muszę zejść na dół posprzątać, muszę zająć się boiskiem. Zakładam gumiaki, sieje trawę, sieje nawozy - mówi o nowej sytuacji Zbigniew Kania, prezes klubu. Prezes dba o murawę bo sezon juz tuż, tuż. O ile trawę jeszcze można posiać, to z czego zapłacić rachunki?
- Budynek jest w tej chwili nieogrzewany od tygodnia, bo nie mamy na paliwo, energię... wszystkie media są praktycznie nie płacone, bo brak nam środków - skarży się Kania.
Każdy z nas trenerów robi to z serca
Jacek Kielczykowski szkoli tu 10-latków. Oprócz jego 40-stu podopiecznych, jest tu jeszcze ponad stu innych młodych piłkarzy... i zaledwie 2 trenerów. - Co będzie z dziećmi, które tu przychodzą, które garną się jednak do tego klubu, do tej piłki - pyta Kielczykowski.
W grudniu Drukarz przystąpił do miejskiego programu rewitalizacji, który miał mu zapewnić płynność finansową.
Pieniądze będą... później
Dyrektor Biura Sportu Wiesław Wilczyński, który program stworzył twierdzi, że pieniądze będą, ale jeszcze nie teraz. Na pytanie dziennikarza TVN Warszawa: kto jest winien tej sytuacji, która teraz jest w Drukarzu, Wilczyński odpowiada: - Pan tragizuje, hamletyzuje, nie ma tu winnych. Jest dbałość o przepisy prawa - mówi Wilczyński.
Złamane słowo
Miasto nie dotrzymało słowa. Małe stołeczne kluby nie dostały nowych umów dzierżawy ani obiecanych pieniędzy na modernizację obiektów. W dodatku 7,5 mln złotych unijnych dotacji może przejść klubom koło nosa.
Rok temu miasto ogłosiło program pomocy dla 12 miejskich ośrodków sportu. Ratusz miał uporządkować sprawy własnościowe, rozwijać ośrodki szkolenia dla dzieci i młodzieży oraz dofinansować utrzymanie obiektów. Na te cele przeznaczono 3,5 mln złotych. Z powodu opieszałości urzędników suma ta przepadła.
Pieniądze były, ale nie ma
Miejski program miał objąć: Okęcie, GKP Targówek, Yacht Club Warszawa, Zwar, Hutnik, Skrę, DKS Targówek, Marymont, Drukarza, Warszawskie Towarzystwo Wioślarskie, Spójnię oraz Deltę. Do programu miasta przystąpił też klub Drukarz. Jego prezes nie był jednak zadowolony z działań ratusza.
Pieniądze na rewitalizację klubów były zarezerwowane w budżecie. Sportowcy mieli szansę je dostać najwcześniej na wiosnę. - Klub wypełnił wszystkie procedury. Program powinien ruszyć od stycznia. Mamy luty, ale miasto nie ogłosiło konkursu na realizację rewitalizacji - mówił miesiąc temu w TVN Warszawa prezes Drukarza Zbigniew Kania. - Do tego czasu klub nie może się starać o inne środki na utrzymanie.
83-letni Drukarz jest w ruinie, a trenuje tu 370 osób, głównie dzieci i młodzież z Pragi. - Kiedyś kluby były pod opieką państwa, po 89 roku została tylko garstka zapaleńców, którzy próbują wiązać koniec z końcem - mówił na antenie TVN Warszawa Zbigniew Kania.
Leszek Dawidowiczag/ec
tvnwarszawa