2009/07/24

Bromski: 50 procent poparcia uderzyło Platformie do głowy

Posłowie PO z partyjniacką konsekwencją bronią swojego legislacyjnego potworka, jakim jest nowa ustawa medialna. Nawet jeśli własny rozum każe im myśleć inaczej – pisze reżyser i scenarzysta
Po raz drugi już w ciągu tygodnia minister Rafał Grupiński („Dziennik”, a teraz „Rzeczpospolita”) oskarża mnie, że występując w obronie mediów publicznych, czynię to we własnym interesie jako producent seriali czerpiący zyski z telewizji publicznej. O to samo oskarża Macieja Strzembosza. Wcześniej podobne insynuacje wypowiadała publicznie pani poseł Śledzińska-Katarasińska.


Mentalność polityków

Otóż po pierwsze: nie jestem producentem, lecz scenarzystą i reżyserem. Nie produkowałem żadnych seriali telewizyjnych, owszem, napisałem i wyreżyserowałem serial „U Pana Boga w ogródku”, wyprodukowany dla TVP SA przez państwowe Studio OKO. Tak więc to nie ja zarabiam na telewizji, lecz telewizja zarabia na mnie (proszę sprawdzić wyniki oglądalności w TVP oraz wpływy z reklam przy emisji takich moich filmów, jak choćby „U Pana Boga za piecem”, „Kariera Nikosia Dyzmy”, „To ja, złodziej”, „Dzieci i ryby”, „Sztuka kochania”, „Kuchnia polska” itd.).

Przy okazji niech biuro ministra sprawdzi również, ile TVP SA zarobiła na produkowanym przez Macieja Strzembosza serialu „Ranczo”.

Podłość tych insynuacji polega na świadomym kłamstwie: Strzembosz produkował m.in. „Miodowe lata” dla Polsatu, „Kasię i Tomka” dla TVN i nie potrzebuje telewizji publicznej, żeby utrzymać się ze swojego zawodu.

Po drugie: najwidoczniej w mentalności niektórych polityków, jak pan minister Grupiński czy pani poseł Śledzińska-Katarasińska, nie mieści się, że nie zawsze działa się we własnym interesie, że są ludzie, którzy działają w interesie społecznym. No cóż, każdy sądzi według własnej miary.

Przypominam, że jako prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich mam obowiązek bronić interesu społecznego środowiska filmowców, i to zarówno tych utalentowanych, jak i tych nieutalentowanych, jak z właściwą sobie subtelnością podzielił środowisko pan minister Grupiński.

Po trzecie: ustawa medialna, której (jak wieść niesie) współautorem jest pan Rafał Grupiński, jest bublem prawnym. Uzależnia media publiczne od ministra finansów, rządu i większości parlamentarnej. Nie gwarantuje stabilności finansowej (nie da się zaplanować budżetu). Zmusza telewizję do dalszej komercjalizacji. Grozi upadkiem publicznego radia, regionalnych oddziałów TVP oraz kanałów tematycznych, takich jak TVP Kultura. Specjaliści od prawa unijnego uważają, że nie jest zgodna z prawem europejskim, co grozi koniecznością zwrotu nieformalnie uzyskanej pomocy publicznej (podobnie jak w wypadku polskich stoczni), a w konsekwencji zmierza wprost do likwidacji mediów publicznych, o czym mówią bez wyjątku wszyscy: najwybitniejsi artyści, intelektualiści, autorytety prawne i naukowe, medioznawcy, eksperci polscy i zagraniczni.

A Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w liście skierowanym do prezydenta RP wyraża zaniepokojenie projektem ustawy grożącym ograniczeniem wolności słowa w Polsce.


Nie rozumieją po polsku

Najwidoczniej jednak posłowie Platformy nie rozumieją, kiedy się do nich mówi po polsku, i z konsekwencją partyjniacką zaprzeczają rzeczom dla wszystkich oczywistym, broniąc swojego legislacyjnego potworka, nawet gdyby własny rozum kazał im myśleć inaczej. Widocznie 50 proc. poparcia w sondażach uderza do głowy.

Od lat postulujemy ideę mediów publicznych wolnych od uzależnień politycznych, z ograniczeniami w nadawaniu reklam, edukacyjnych, umożliwiających społeczeństwu dostęp do wysokiej kultury, promujących kulturę języka i obyczaju, wyznaczających mediom prywatnym wysokie standardy programowe. Stowarzyszenia twórcze, dziennikarskie i autorskie zawiązały porozumienie w tym celu już w listopadzie 2005 r.

Dziwię się, że przeciwko takim mediom i takiej telewizji publicznej występuje przedstawiciel premiera RP, minister w jego kancelarii Rafał Grupiński.

Nie oczekuję przeprosin od pana ministra Grupińskiego, uprzedzam jednak obywatela Rafała Grupińskiego, że jeśli swoje insynuacje powtórzy po raz trzeci, wymuszę takie przeprosiny na drodze sądowej.

Autor jest reżyserem i scenarzystą, prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich

Rzeczpospolita
Jacek Bromski

Darmowe wyjazdy posła PO

Państwowa spółka finansowała Robertowi Węgrzynowi m.in. zagraniczne wojaże
41-letni Robert Węgrzyn jest posłem PO i członkiem sejmowej komisji śledczej ds. nacisków. Szerszej publiczności dał się poznać, kiedy swojej koleżance z komisji Marzenie Wróbel (PiS) poradził, aby „pokręciła się na rurze”. Za te słowa Sejmowa Komisja Etyki Poselskiej zwróciła mu uwagę.

Węgrzyn pochodzi z Kędzierzyna-Koźla, gdzie największym pracodawcą są państwowe Zakłady Azotowe Kędzierzyn. Z informacji „Rz” wynika, że na koszt tej firmy polityk w ostatnim roku dwukrotnie wyjeżdżał do Brukseli na dwudniowe pobyty. Z nieoficjalnych informacji wynika, że kosztowały w sumie kilka tysięcy złotych. Ile dokładnie? Nie wiadomo, bo firma nie chciała udzielić „Rz” informacji na ten temat.

Ale przedsiębiorstwo finansowało Węgrzynowi nie tylko wyjazdy do Brukseli. Z faktury, do której dotarła „Rz”, wynika, że opłaciło politykowi także udział w dwudniowej konferencji „Czyste technologie węglowe i nuklearne w walce ze zmianami klimatu”, która w grudniu 2008 r. odbyła się w Będlewie. Koszt przekroczył 1,7 tys. zł.

Spółka nie widzi w sprawie nic złego. W piśmie do „Rz” wyjaśnia, że konferencja oraz wyjazdy do Brukseli posła Węgrzyna były związane z promocją Zeroemisyjnego Kompleksu Energetycznego w Kędzierzynie, na którego budowę chce pozyskać pieniądze z Unii Europejskiej.

„Zaangażowanie i osobiste wstawiennictwo posła RP jest czytelnym sygnałem dla przedstawicieli Komisji Europejskiej, że projekt ma wsparcie rządowe, a operator jest poważnym i wiarygodnym kandydatem” – czytamy w piśmie od firmy.

Co na ten temat mówi sam Węgrzyn? – To przedsięwzięcie ważne dla państwa – tłumaczy. Chwali się, że podczas jednego z wyjazdów przekonał do projektu Jerzego Buzka, obecnie szefa Parlamentu Europejskiego. Zaznacza też, że za każdym razem w wyjazdach towarzyszyli mu przedstawiciele zakładów z Kędzierzyna.

To jednak nie koniec związków Zakładów Azotowych z politykiem Platformy. Firma wyłożyła bowiem blisko 40 tys. zł na imprezy organizowane przez Węgrzyna.

O sprawie pisał dziennik „Parkiet”. Chodzi o pokazy dla mieszkańców Kędzierzyna-Koźla dwóch filmów – „Świadectwo” (grudzień 2008 r.) i „Popiełuszko – wolność jest w nas” (kwiecień 2009 r.). Za pierwszym razem zakłady sfinansowały pokaz w całości, a za drugim były głównym sponsorem.

„Poseł na Sejm RP Robert Węgrzyn zaprasza na film” – taki napis, wraz z logiem firmy z Kędzierzyna, widniał na zaproszeniach wysyłanych m.in. w sejmowych kopertach. Pytany przez dziennikarzy o sprawę poseł nie widział w tym niezręczności.

Węgrzyn nie umieścił – choć powinien – wyjazdów do Brukseli i udziału w konferencji w sejmowym rejestrze korzyści. Początkowo w rozmowie z „Rz” przekonywał, że nie miał takiego obowiązku. Później napisał do nas jednak w e-mailu: „Uczynię to bezzwłocznie po otrzymaniu zestawienia poniesionych kosztów przez ZAK Koźle dotyczących mojej osoby”.

– Bezwzględnie powinien to zrobić – mówi Julia Pitera, minister ds. walki z korupcją, i zapewnia, że wyjaśni sprawę związków firmy z posłem.

Za niewpisanie informacji do rejestru korzyści może mu grozić co najwyżej postępowanie przed komisją etyki poselskiej.

– To sprawa etyczna i z tego tytułu nie można wyciągnąć żadnych konsekwencji karnych – tłumaczy „Rz” Sławomir Rybicki z PO, szef komisji.

Co sądzi o sponsorowaniu przez firmę wyjazdów partyjnego kolegi? – Poseł w takich przypadkach powinien korzystać z pieniędzy, które przysługują mu na działalność poselską – uważa Rybicki.

Podobnego zdania jest inny polityk Platformy Włodzimierz Karpiński. Twierdzi, że nigdy by się nie zgodził na wyjazd sponsorowany przez jakąś firmę.

– Jestem posłem, a nie żadnym lobbystą – mówi.

Rzeczpospolita
Piotr Nisztor

Darmowe podróże posła PO do Brukseli

Z informacji "Rzeczpospolitej" wynika, że na koszt państwowych Zakładów Azotowych Kędzierzyn poseł PO Robert Węgrzyn w ostatnim roku dwukrotnie wyjeżdżał do Brukseli na dwudniowe pobyty.
Z nieoficjalnych informacji wynika, że kosztowały one w sumie kilka tysięcy złotych. Z faktury, do której dotarła "Rz", wynika, że przedsiębiorstwo opłaciło politykowi także udział w dwudniowej konferencji "Czyste technologie węglowe i nuklearne w walce ze zmianami klimatu", która w grudniu 2008 r. odbyła się w Będlewie. Koszt przekroczył 1,7 tys. zł.

Spółka nie widzi w sprawie nic złego. W piśmie do "Rz" wyjaśnia, że związane jest to z promocją Zeroemisyjnego Kompleksu Energetycznego w Kędzierzynie, na którego budowę chce pozyskać pieniądze z Unii Europejskiej.

Według "Rz", Zakłady Azotowe wyłożyły ponadto blisko 40 tys. zł na organizowane przez Węgrzyna pokazy filmowe dla mieszkańców Kędzierzyna-Koźla. Julia Pitera, minister ds. walki z korupcją zapewnia, że wyjaśni sprawę związków firmy z posłem - pisze "Rz".

2009/07/21

Ursynów: opozycja chce odwołać szefa rady

Szefa ursynowskiej rady Michała Matejkę (PO) opozycja próbowała odwołać już trzy razy. Bez skutku. Teraz ma nadzieję, że miejsca w radzie pozbawi na go na dobre wynik procesu o pomówienie lidera największego opozycyjnego klubu Nasz Ursynów.
Dla ursynowskiej opozycji (Nasz Ursynów, PiS, SdPl) Michał Matejka reprezentuje to, co w warszawskiej Platformie najgorsze. - Jest młody, bywa obcesowy, nadużywa pozycji politycznej - mówią radni Naszego Ursynowa.

W kieszeni deweloperów

- Matejka dostał dzięki swojej partii stanowisko w gabinecie politycznym ministra zdrowia. Jego żona, też radna PO Karolina Mioduszewska - synekurę w Mazowieckiej Jednostce Wdrażania Programów Unijnych. To nepotyzm - narzeka opozycja.
Ostatnio rada Ursynowa głosowała wniosek opozycji o odwołanie Matejki. Przepadł, bo na sesję zjechała karnie trzynastka radnych rządzącej Ursynowem koalicji PO-SLD i obroniła przewodniczącego.

- Ale tym razem to może być koniec jego samorządowej kariery. Zniesławił mnie publicznie, na co mam dowody. Skierowałem sprawę do sądu karnego. Jeśli wygram, będzie musiał odejść z samorządu, bo radny skazany prawomocnym wyrokiem traci mandat - mówi Piotr Guział, lider klubu Nasz Ursynów.

Chodzi mu słowa wypowiedziane przez Matejkę na sesji przed rokiem. Radni decydowali wtedy o planie zagospodarowania Kabat. Opozycja zarzucała PO, że jego zapisy są zbyt korzystne dla hipermarketu Tesco, bo plan pozwalał na jego - w ich opinii - nadmierną rozbudowę. Z kolei Matejka wywodził, że opozycja sprzyja interesom firmy Edbud, która chciała budować w pobliżu Lasu Kabackiego, w miejscu zarezerwowanym w planie pod zieleń.

Podczas gorących obrad Matejka powiedział, że opozycja przygotowała - jak czytamy w protokole - "żenujący spektakl w wykonaniu radnych siedzących w kieszeni deweloperów". - No, z czegoś trzeba żyć. Apeluję tutaj do sumień. Jakieś tam drobne interesy nie są warte takich rzeczy - mówił do radnych opozycji Matejka.

Bezkrytyczne na rozkaz?

- To oskarżenie o korupcję. Jeśli Matejka ma informacje czy dowody, że radni mojego klubu czerpią nielegalne korzyści od deweloperów, to dlaczego nie zawiadomił organów ścigania? - mówi Guział.

W sądzie Guział domaga się od Matejki przeprosin podczas obrad sesji i w prasie lokalnej. Szef ursynowskiej rady gotów jest przeprosić ustnie, ale na piśmie już nie.

- Wiem, że jeden z radnych Naszego Ursynowa wziął pożyczkę od Edbudu. Jednak wypowiadając wtedy tamte słowa pod adresem opozycji, nie miałem na myśli korupcji. Przeprosić na łamach prasy jednak nie zamierzam, bo uległbym w ten sposób dyktatowi radnego Guziała, który jest agresywny; to on z reguły obraża ludzi, a nie na odwrót - mówi Matejka.

Przypomina, że Guział podczas burzliwej sesji oskarżył go o nieudolność i brak kompetencji. - A o paniach w klubie PO powiedział kiedyś do prasy, że wykonują najstarszy zawód świata - skarży się Matejka.

- Użyłem innych słów. W dłuższym wywodzie chodziło mi o to, że radne PO wykonują partyjne polecenia z nadgorliwością. Podobną postawę wykazywali członkowie partii w państwach totalitarnych, gdzie rozkaz wodza był ważniejszy od ludzkiej przyzwoitości - mówi Guział. I zapewnia, że dzieląc się tym skojarzeniem z dziennikarzem, nie chciał nikogo obrazić.

- Przeproszenia Guziała na piśmie na razie nie biorę pod uwagę. Za to przeanalizuję jego wypowiedzi pod adresem moim oraz moich kolegów i koleżanek z PO. I zastanowię się, czy nie wystąpię z wzajemnym aktem oskarżenia pod adresem tego radnego - mówi Matejka.
Jan Fusiecki
Gazeta Stoleczna

2009/07/19

Holland: Co się stało z ludźmi Platformy?

Miałam i mam sympatię do Platformy Obywatelskiej i do premiera Tuska. Może dość irracjonalną. Wydawało mi się więc, że tropienie spisku byłoby niemądre. Ale skoro oni nas podejrzewają o lobbing, to nasuwa się podejrzenie, że ten, kto o coś oskarża, ma w tym jakiś własny interes - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM reżyserka Agnieszka Holland.
Zuzanna Dąbrowska, Anna Nalewajk: Zmieniła pani trochę rolę. Zasiadając koło prezydenta za stołem prezydialnym, zaczęła pani robić politykę, a nie filmy?
Agnieszka Holland: Zostałam koło prezydenta posadzona. Zawsze byłam dość krytyczna wobec PiS i wobec prezydenta, który jest symbolem tej partii. Natomiast nie mam najmniejszego kłopotu, żeby z nim rozmawiać i traktować z szacunkiem jego urząd.

Co sprawia, że twórca miesza się do polityki? Gdzie jest granica pomiędzy wyrażeniem oceny moralnej a czynnym zaangażowaniem się?
To akt obywatelski, który następuje wtedy, gdy wydaje mi się, że ważne dla mnie wartości są zagrożone przez nieodpowiedzialnych polityków. Poza tym czuję się reprezentantem mojego środowiska, bo zostałam wybrana na prezydenta Polskiej Akademii Filmowej. Staram się bronić dobra wspólnego, tak robiłam za poprzedniej ekipy i teraz gdy widzę, że ta, mówiąc najdelikatniej, nie radzi sobie z sytuacją. Staję w obronie mediów publicznych, które są niezwykle ważne w takim kraju jak Polska. A jeżeli tak się składa, że w rękach prezydenta leży jedno z narzędzi do rozwiązania tego problemu, to się z nim spotykam.

Czy to nie dziwne, że wy jako twórcy usiedliście obok prezydenta, a nie z premierem Tuskiem, któremu prawie całe środowisko udzieliło kredytu zaufania i który ideologicznie wydaje się być naturalnym waszym partnerem?
Bardzo byśmy chcieli zasiąść obok premiera. Kilkakrotnie zgłaszaliśmy się na rozmowę z nim albo z którymś z jego zastępców.

Cisza?
Tak. Kompletna. Blok.
Dlaczego?
A to już proszę ich zapytać. Mnie taka arogancja oburza. Jedyną odpowiedź, jaką otrzymaliśmy z ust ministra Grupińskiego, to obelgi pod adresem moich kolegów insynuujące, że ich działania spowodowane są tylko i wyłącznie jakimś partykularnym interesem. Co musiało się stać z tymi ludźmi, żeby kreować taki stan wartości? Teraz dostaliśmy sygnał, że skoro spotkaliśmy się z prezydentem, to oni są obrażeni. A przecież przez rok chcieliśmy usiąść z nimi do rozmów! Nie rozumiem, jaki interes może mieć ta ekipa, żeby antagonizować tak ważne środowisko opiniotwórcze jak ludzie kultury, które stanęło za nimi, na nich głosowało, dało kredyt zaufania.

Argument, który pada ze strony PO jest prosty: uprawiacie lobbing. Korzystacie z pieniędzy publicznych i walcząc o media, chcecie zadbać o fundusze dla siebie.
Oni tak właśnie traktują twórców. Jest im wszystko jedno, czy to Krzysztof Penderecki, Andrzej Wajda czy ja. To obraźliwe i niemądre. Można powiedzieć równie dobrze, że politycy także korzystają z pieniędzy publicznych, wielu z nas na nich głosowało i płacimy podatki, żeby ich utrzymywać. Rząd Platformy Obywatelskiej ma chyba plan budowania społeczeństwa obywatelskiego bez mediów publicznych i kultury.
Na serio podejrzewa pani spisek, premedytację?!
Miałam i mam sympatię do PO i do premiera Tuska. Może dość irracjonalną. Wydawało mi się więc, że tropienie spisku byłoby niemądre. Ale skoro oni nas podejrzewają o lobbing, to nasuwa się podejrzenie, że ten, kto o coś oskarża, ma w tym jakiś własny interes. Byłam daleka od myślenia, że oni zawarli jakiś pakt przedwyborczy z nadawcami prywatnymi, że to rozmontowywanie potencjału mediów publicznych, jest celowym działaniem biznesowo-politycznym. Ale zacietrzewienie w tej sprawie wydaje się tak niebywałe, że nie są to tylko zranione ambicje osobiste albo dogmatyczny liberalizm. Wolałbym nie myśleć, że kilku panów dogadało się, by dokonać dzikiej prywatyzacji. Trudno mi w to uwierzyć. A wracając do oskarżania nas o prywatę, do którego ku mojemu zdumieniu dołączył się Kazimierz Kutz, co jest najlepszym dowodem na to, że uprawianie polityki prowadzi do upośledzenia mocy intelektualnych i poczucia przyzwoitości... W wypadku osób, których one dotyczą i najgłośniej zabierają głos, są one absurdalne. Pan minister Grupiński mówił o Bromskim i Strzemboszu. No więc Bromski i Strzembosz robią rzeczy komercyjne, które mogłyby być sprzedane w telewizjach komercyjnych. To dotyczy i "Rancza", i "U pana Boga za piecem": poszłyby wszędzie. Nie są to ludzie, którzy zginą bez telewizji publicznej. Bez telewizji publicznej ginie kultura wyższa, teatr, muzyka klasyczna.
Na pewno? Telewizje komercyjne też inwestują w kulturę, dokument.
Owszem, TVN zrobił "Trzech kumpli". Odnieśli sukces. I co jeszcze? Potem powstał film o generale Sikorskim, który sukcesem nie został, i kurek z pieniędzmi na dokumenty wysechł. Mogą mieć taki kaprys, ale nie muszą. Nie jest to działanie kulturotwórcze, raczej pewien pomysł biznesowy i wizerunkowy. Oni są prywatną spółką, która koncentruje się na wygenerowaniu zysku. Nic innego ich nie musi obchodzić. Media publiczne powinny mieć to zapisane jako obowiązek, i to nie na zasadzie kwiatka do kożucha, ale pewnej całościowej strategii programowej, która wypełni lukę, której nie wypełniają inne kanały. Jest producentem inteligentnej rozrywki, programów edukacyjnych, dokumentu, ale też programów informacyjnych, które nie są taką sieczką tabloidową, którą stały się prawie wszystkie programy typu TVN 24. Jeżeli mamy wybory do Parlamentu Europejskiego, to telewizja publiczna jest od tego, żeby wyjaśniła, co to jest PE, na czym polega jego praca. Żeby dała ludziom narzędzia, by mogli dokonać wyboru.

Ale te wszystkie argumenty powinny paść 20 lat temu. Wtedy trzeba było dyskutować o ładzie medialnym i mediach publicznych. Tak się nie stało. Wszystko szło siłą politycznego rozpędu, a z prezesa na prezesa w TVP robiło się coraz gorzej.
Oczywiście, że tak. Ale po 20 latach odzyskania wolności przyszedł moment, żeby dokonać korekt. Ja przecież nie mówię, że ta telewizja, która istnieje, jest dobra. Ale to nie znaczy, że trzeba ją zlikwidować, to pomylenie skutku z przyczyną. Zepsuli ją politycy, bo nigdy nie stworzyli takich ram ustawowych i organizacyjnych, żeby ona mogła uczciwie funkcjonować. Przeciwnie, coraz bardziej korumpowali politycznie ciała decyzyjne w telewizji, która coraz bardziej stawała się tubą propagandową poszczególnych ugrupowań. Menedżerów zastąpili politrucy.

Farfał przelał czarę goryczy? Czy bardziej chodziło o ustawę medialną?
To są dwie różne rzeczy. Farfał jest wypadkiem przy pracy, groteskowym wykwitem tego, co zrobili politycy z mediami publicznymi. To PiS poprzez koalicję z LPR i Samoobroną włożył do telewizji młodego człowieka nazwiskiem Piotr Farfał, o którym nikt nic nie wiedział, oprócz tego, że był wszechpolakiem. Potem się okazało, że on jako młody człowiek redagował jakieś nazistowskie pisemko. Ja już wtedy się oburzyłam, bo uważam, że to niezgodne z konstytucją, w której stoi, że nie mogą w publicznym obiegu być reprezentowane poglądy faszystowskie i komunistyczne. Próbowałam kogoś tym zainteresować. Zwracałam się do Wildsteina, bo akurat przy jego pochodzeniu, tolerowanie kogoś takiego było czymś monstrualnym. I co? Wildstein odpowiedział w prasie, że to były błędy młodego człowieka. Ten sam Wildstein, który nie może wybaczyć młodemu wówczas człowiekowi, że podpisał papier jakiemuś ubekowi, kiedy wyjeżdżał za granicę na stypendium. Jednego dręczy do drugiego pokolenia, a drugiemu wybacza neofaszystowskie poglądy.

Potem, po przegranych przez PiS wyborach do parlamentu, telewizją zaczęły rządzić środowiska, które do parlamentu się nie dostały. Doszło do mafijnych walk i prezesem został pan Farfał. Prezesem jednej z największych stacji publicznych w tej części Europy został chłopak, który niczym innym się nie wykazał oprócz swoich skrajnych poglądów. To zawstydzające i niebywałe, że w kraju, w którym 60 lat temu, w konsekwencji takich poglądów, zginęło 6 mln ludzi, twarzą telewizji publicznej w wolnej Polsce został były neofaszysta.

Ale rządu to nie ruszyło.
Rząd najwyraźniej ma interes, żeby go utrzymywać. Apelowałam nawet do prof. Bartoszewskiego. Uznałam, że powinien zabrać głos w tej sprawie, tym bardziej że poucza Angelę Merkel w sprawie Eriki Steinbach. Ale jakoś nie dostałam odpowiedzi.
Ale środowisko protestujących twórców to kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt osób, a wokół jest cisza.
To smutne. Ale jak pamiętam, na początku opozycji demokratycznej nie było inaczej. Ludzie w ogóle się boją, mają dziś dużo więcej do stracenia niż za komuny. Dlaczego pracownicy telewizji nie zastrajkują? Są przecież związki zawodowe. Wyobraźcie sobie, że nie tylko Program II PR ćwierka w proteście, ale że cała telewizja stanęła. Może by się ktoś wtedy obudził? Na tym polega funkcja elit, żeby mówić głośno o tym, o czym cicho myślą ludzie.

Czy bunt elit wystarczy?
Nie jestem politykiem, nigdy nie miałam takich ambicji ani chęci. Czy to wystarcza? Najwyraźniej nie. Ale być może odniesie jakiś skutek. Jak nie teraz, to może za dwa, trzy lata.

Jaki jest dalszy scenariusz walki o media i kto go pisze?
No nie my niestety. Piszą go politycy.

Ale prezydent zaproponował wam jakąś wspólną inicjatywę.
Myślę, że dziś prezydent jest szczerze oburzony tym, co się dzieje wokół mediów publicznych, i czuje się kompletnie niewinny. W momencie, gdy uświadomiłam mu, że wina jest także po stronie jego środowiska, i to zasadnicza, to on zaraz uruchomił płytę, że PiS chciało koalicji z PO, ale to oni nie chcieli. Jakby to miało coś do rzeczy. Prezydent wierzy, że on jest tym jedynym sprawiedliwym.

Myślę, że pokazanie się z reprezentantami naszego środowiska, z kimś takim jak ja czy Krzysztof Krauze, jest dla niego wizerunkowo korzystne. Ale to prezydent RP, który będzie pełnił tę funkcję jeszcze przynajmniej półtora roku. I on dysponuje pewnymi narzędziami, choć są one dość ograniczone. Weto byłoby dość ryzykowne, bo SLD to nie partia, do której można mieć zaufanie. A jeżeli ustawa wejdzie w życie, abonament znika, a nie ma żadnej gwarancji finansowania i media publiczne zdychają w oka mgnieniu.

Może trzeba skończyć z tą hipokryzją? Niech politycy wezmą wprost odpowiedzialność za telewizję, mianują prezesów, a potem się z tego tłumaczą.
Chyba w Polsce to nie jest dobry pomysł. W innych krajach może bez problemu istnieć kohabitacja: i nawet jak prezydent z premierem się nie lubią, to nie blokują się do tego stopnia, że państwo de facto nie ma jednej polityki zagranicznej. U nas, skoro między rządem i prezydentem dzieje się źle, to od razu znaczy, że trzeba zlikwidować albo prezydenta, albo rząd. To jest ta sama logika, która mówi, że trzeba zlikwidować media publiczne. Zreformowanie mediów publicznych jest zadaniem trudnym, ale możliwym. Sama znam ze dwie, trzy osoby, które potrafią to zrobić.

Kto?
Tego nie powiem, bo bym je spaliła. A w telewizji od dawna nie było osoby, która by się do czegoś nadawała. Tylko niektórzy mieli doświadczenie menedżerskie.
Głównego bohatera pani serialu "Ekipa", premiera Konstantego Turskiego, porównywano do premiera Tuska. Był ideałem, który miał się spełnić.
Ale się nie spełnił. Rozczarowałam się premierem Tuskiem, a jeżeli chodzi o sprawy mediów, kultury i stosunek do artystów, ta ekipa wydaje się być bardzo arogancka. To mi przypomina Ludwika Dorna albo komuszków. Choć komuniści mieli trochę kompleks twórców, próbowali ich pozyskiwać.

No, ale jest minister kultury, który chyba rozumie środowisko.
Bardzo jestem ciekawa, jak minister się zachowa. To inteligenty człowiek, bardzo ceniący kulturę w przeciwieństwie do swoich kolegów z partii. Ale wydaje się nie mieć wielkiej mocy wykonawczej ani siły politycznej. Jak patrzę na ławy rządowe, to widzę, że on tam siedzi tuż za Schetyną, ale chyba myśli o czymś innym.

Wicepremier Schetyna jest chyba bardzo zainteresowany telewizją.
Tak? No, są programy sportowe i polityczne, które pewnie go jakoś interesują. Ale nie chcę mówić z pogardą. Mnie naprawdę głęboko boli to, co się dzieje. Nie chodzi o moje zarobki. W ciągu 30 lat zrobiłam 15 – 16 filmów fabularnych i ze cztery seriale i tylko dwukrotnie skorzystałam z pieniędzy telewizji publicznej. Naprawdę doskonale sobie bez nich daję radę. Mogę złożyć nawet deklarację, że do końca moich dni nie skorzystam z pieniędzy TVP, żeby uciąć te obrzydliwe insynuacje, że to co robimy, robimy dla pieniędzy.

Ale co brak pieniędzy oznacza dla innych twórców?
Telewizja to nasz warsztat i najlepszy sposób komunikacji z widownią. Akurat te osoby, które najgłośniej zabierają głos, znajdują finansowanie poza telewizją publiczną. Jeżeli chodzi o produkcję, nie będzie możliwości powstawania takich seriali, jak "Ekipa" czy "Boża podszewka". Nie będzie Teatru Telewizji, nawet takiego IPN-owskiego jak teraz. Nie będzie muzyki poważnej, tańca, dokumentu, tylko takie pseudokryminalne rekonstrukcje. Zabraknie publicystki, która jest czymś więcej niż skakaniem sobie do gardła, filmów fabularnych, bo telewizja była dość istotnym producentem. Cofniemy się o dekady wstecz. A chodzi o to, że w kraju, w którym 70 proc. ludzi mieszka poza dużymi ośrodkami, odcina się całe pokolenia od możliwości komunikowania z kulturą na wyższym poziomie. To po prostu zbrodnia narodowa. We wrześniu odbędzie się Kongres Kultury Polskiej, na którym chyba trzeba to powiedzieć głośno i dobitnie.

Zrobi pani film o telewizji?
To by była chyba niezła komedia, taka gangsterska. W stylu braci Cohen. Bo to wszystko jest takie szemrane, nie ma w tym poziomu tragedii greckiej.
Dziennik

2009/07/17

Dostali nagrody za nic, niech je oddadzą

Gigantyczne nagrody dla urzędasów ze spółki PL.2012, o których napisaliśmy wczoraj, wywołały w Sejmie prawdziwe trzęsienie ziemi. - To, co wyprawia minister Drzewiecki, jest skandalem - grzmiała opozycja. Oburzenia nie kryli też nawet posłowie koalicyjnego PSL! - Szlag mnie trafia - wypalił Eugeniusz Kłopotek (56 l.). Tylko posłowie PO chowali głowę w piasek. Czyżby ze wstydu?

Od kilkunastu tygodni rząd PO nerwowo poszukuje oszczędności, które pozwolą na załatanie dziury budżetowej. Już wiadomo, że będą spore cięcia, które odbiją się na kieszeni zwykłych Polaków. W tym samym czasie minister sportu Mirosław Drzewiecki (53 l.) przyznał członkom zarządu spółki pracującej przy piłkarskim EURO 2012 gigantyczne nagrody, po ponad 110 tys. zł na rękę! Za co? Za postęp w pracach. - To kpina! - denerwuje się Tomasz Garbowski (30 l.), poseł SLD.

- Jeśli ci panowie mają odrobinę honoru, powinni przeznaczyć te pieniądze na wakacyjne wyjazdy dzieci z terenów wiejskich - dodaje. W podobnym tonie wypowiada się Adam Hofman (29 l.) z PiS. - Premier Tusk mówi tak: jest kryzys i jak w każdej rodzinie musimy zaciskać pasa. Tymczasem rząd pokazuje, że jest patologiczną rodziną, w której ojciec je kawior, pije drogi alkohol i pali cygara, a dzieci nie mają na bułki. Chłopcy ministra Drzewieckiego dostają gigantyczną kasę, a w szkołach nie ma na szklankę mleka - mówi poseł PiS.

A co do powiedzenia ma w tej sprawie minister Drzewiecki (jemu podlega spółka)? Wczoraj jego telefon milczał jak zaklęty...

Posłowie są oburzeni nagrodami dla urzędasów od EURO

Tomasz Grabowski (30 l.), SLD:
- Przyzwolenie na wydatkowanie tak ogromnych pieniędzy na pasibrzuchów ze spółki jest arogancją. Nie proszę, ale żądam, by oddali te pieniądze.

Eugeniusz Kłopotek (56 l.), PSL:
- To coś niewiarygodnego! Szlag mnie trafia, gdy o tym myślę! Skandal do entej potęgi! Nic więcej w tej sprawie nie mam do powiedzenia.

Stefan Niesiołowski, (65 l.), PO:
- Ta sprawa powinna zostać skontrolowana przez NIK. To bardzo negatywne zjawisko, że w państwowych spółkach przyznaje się tak wielkie nagrody.

Elżbieta Jakubiak (43 l.), PiS:
- To jest niemoralne. Jak można przyznawać tak gigantyczne nagrody z publicznych pieniędzy! Przecież ci ludzie i tak już opływają w luksusy.

Stanisław Źelichowski (65 l.), PSL
- To bulwersujące. Jestem tym głęboko zaniepokojony i przy najbliższej okazji poprosimy premiera o wyjaśnienia. Chodzi o ogromne pieniądze.

Maciej Płażyński (51 l.), niezrzeszony:
- 110 tys. zł nagrody dla jednej osoby, to zdecydowana przesada, zwłaszcza gdy zarabia się tak astronomiczne kwoty - 30 tys. zł miesięcznie!

Autor: Jakub Olesiak , Tomasz Sygut
Źródło: Super Express

2009/07/13

Minister Kopacz zatrudniła syna znajomego

Ma dopiero 28 lat i żadnego doświadczenia w polityce, a już dostaje 10 tysięcy złotych pensji i ma limuzynę z kierowcą. Jak to się stało, że Jakub Piotrowski został jedną z najważniejszych osób w Ministerstwie Zdrowia? To syn bliskiego przyjaciela Ewy Kopacz, który przez lata był jej zastępcą w ZOZ-ie w Szydłowcu - pisze "SE".
Młody człowiek, który od dwóch miesięcy kieruje gabinetem politycznym minister Ewy Kopacz, to syn jej znajomego Andrzeja Piotrowskiego - pisze dziś "Super Express" i dodaje, że urzędnicy w Ministerstwie Zdrowia nie kryją swego oburzenia tą nominacją.
"Jakub Piotrowski został szefem gabinetu politycznego 4 maja. I od razu temu przydzielono mu najlepszą limuzynę. Dostał nowiutką, kupioną za ponad 100 tys. zł, skodę superb z kierowcą. Do tego bardzo dobrą pensję - ok. 10 tys. zł miesięcznie, telefon komórkowy bez limitu, i sekretarkę" - czytamy w "SE".
Obowiązki Jakuba Piotrowskiego to - m.in. "koordynacja pracy wszystkich dyrektorów departamentów ministerstwa i czuwanie, by praca resortu była zgodna z programem rządu".

Dyrektor biura prasowego resortu Krzysztof Suszka nie odpowiedział na pytania gazety dotyczące tej nominacji i doświadczenia młodego urzędnika. Dziennikarze ustalili jednak, że Jakub Piotrowski jest synem Andrzeja Piotrowskiego, obecnie dyrektora Zakładu Opieki Zdrowotnej w Szydłowcu. W tej placówce do 2001 r. pracowała... Ewa Kopacz. Andrzej Piotrowski był wtedy zastępcą.

Ewa Kopacz od kilku miesięcy odpowiada za wdrożenie programu oszczędnościowego w ministerstwie zdrowia. Cięcia nie przeszkodziły jednak w zatrudnieniu Jakuba Piotrowskiego w resorcie.

TOKU

"Super Express"

2009/07/06

Niemiecki partner Grasiów

Paweł Graś jako minister nadzorujący specsłużby pracował w spółce niemieckiego biznesmena, który wynajął mu dom

Paweł Graś od 2003 roku był członkiem zarządu spółki Agemark należącej do Niemca Paula Roglera. Zrezygnował dopiero w marcu 2009 r., gdy został rzecznikiem rządu.
Razem z żoną Dagmarą (wiceprezesem, a od lutego prezesem) tworzyli zarząd spółki niemieckiego biznesmena.

Z akt Krajowego Rejestru Sądowego spółki Agemark, do których dotarła "Rz", wynika, że Graś nie odszedł z firmy nawet wtedy, gdy został ministrem w kancelarii szefa rządu (od listopada 2007 r. do 11 stycznia 2008 r.) i odpowiadał za sprawy bezpieczeństwa i służby specjalne.


Darmowy dom

Firma Agemark ma siedzibę w willi w podkrakowskim Zabierzowie, przy ul. Krakowskiej.

Kilka dni temu "Super Express" ujawnił, że od 13 lat właśnie w tej willi należącej do Roglera za darmo mieszkają Grasiowie. "SE" wyliczył, że gdyby chcieli wynająć takie lokum, musieliby płacić miesięcznie ok. 5 tys. zł.

Graś tłumaczył, że w 1996 roku (gdy Rogler odkupił od niego udziały Agemarku) zawarł z niemieckim biznesmenem umowę o świadczeniu wzajemnym, na mocy której opiekuje się domem w zamian za możliwość nieodpłatnego zamieszkiwania.

Według Ludwika Dorna, posła niezrzeszonego, Graś powinien wpisać ten fakt w oświadczeniu majątkowym i w rejestrze korzyści, a także zapłacić od tego podatek. – Jeśli oszczędza w skali roku kilkadziesiąt tysięcy złotych za bezpłatny wynajem, czyni go to beneficjentem tej nieekwiwalentnej umowy. Pan Graś nie dopełnił obowiązku umieszczenia informacji o wspomnianej korzyści - mówi Dorn, który poprosił marszałka Sejmu o skierowanie tej sprawy do Komisji Etyki Poselskiej. Żąda też, aby premier wyciągnął wobec swojego rzecznika konsekwencje służbowe.

Jak ustaliła "Rz", także w dokumentach sądowych Grasiowie nie podają, że mieszkają w willi w Zabierzowie. Według akt sądowych Paweł Graś jest zameldowany w Kętach (u swojej matki), jego żona Dagmara Graś – w Oświęcimiu (również u matki).

– Nie znalazłem w oświadczeniach majątkowych rubryki o świadczeniach wzajemnych – mówi Paweł Graś. – Być może byłaby to informacja istotna, gdyby Paul Rogler prowadził na polskim rynku aktywną działalność gospodarczą, startował w przetargach prywatyzacjach itp. Nic takiego nie ma i nie miało miejsca – zaznacza.

Dodaje też, że mieszka w części willi "na podstawie umowy o świadczeniach wzajemnych z 1996 r., a więc na długo przed tym zanim został posłem".

Graś został posłem w 1998 r. z listy AWS.


Ziobro przypomina o mercedesie Pęczaka

Rzecznik rządu twierdzi, że kiedy został ministrem koordynatorem służb specjalnych, "złożył pisemną rezygnację na ręce zgromadzenia wspólników, ale nie została odnotowana w KRS". – Zgłosiłem ponowną z chwilą objęcia funkcji w 2009 r. – zapewnia. Zaznacza, że nie pobierał wynagrodzenia za pracę w spółce, "bo taka była umowa między nim i właścicielem".

Sławomir Rybicki, przewodniczący Komisji Etyki Poselskiej (PO), nie chce oceniać postawy Pawła Grasia. – Zgodnie z prawem poseł nie może zasiadać tylko w spółkach Skarbu Państwa. Etycznie sprawy nie ocenię, bo za mało na ten temat wiem – mówi.

Ten pogląd podziela karnista prof. Marian Filar.

- Jeśli przypominam sobie dobrze przepisy, to nie ma nakazu rezygnacji z funkcji w zarządzie firmy, jeśli ktoś jest ministrem – mówi Filar. – Ale tu chodzi o względy estetyczne, które różni ludzie mogą różnie oceniać. Co do sprawy zamieszkiwania w willi, to prawnie wszystko jest w porządku, jeśli uregulowane są sprawy podatkowe.

Opozycja ma jednak wątpliwości. – Trzeba postawić wiele pytań, m.in. takie, czy nie jest to sytuacja stanowiąca zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Pan Graś to osoba szczególna – mówi poseł Zbigniew Wassermann (PiS), który tę sprawę będzie chciał poruszyć na posiedzeniu Komisji do spraw Służb Specjalnych.

Zbigniew Ziobro, europoseł PiS, twierdzi, że trzeba sprawdzić, skąd się bierze hojność obywatela Niemiec wobec polityka, który od lat ma dostęp do tajemnic służb specjalnych, w tym wywiadu i kontrwywiadu. Były minister sprawiedliwości przypomina historię posła Andrzeja Pęczaka, który użytkował mercedesa od lobbysty Marka Dochnala.

– Także w przypadku użytkowania domu przez pana ministra Grasia rodzą się pytania. Mam nadzieję, że minister i premier dogłębnie wszystko wyjaśnią, żeby nikt nie snuł podejrzeń o tło korupcyjne tej sprawy – mówi Ziobro.

Paul Rogler mieszka w niewielkim bawarskim mieście Selb. Według ustaleń "Rz" prowadzi firmę handlowo-usługową działającą w branży elektronicznej.

"Paula Roglera znam od 1989 r. – tłumaczy w piśmie do "Rz" Graś. – Poznałem go w Niemczech Zachodnich, nic mi nie wiadomo, by był związany ze służbami. W czasie gdy go poznałem, prowadził niewielką firmę informatyczną".


Spółka Agemark

Firma Paula Roglera

Początki firmy Agemark sięgają lat 80. Nazywała się wtedy Agencja Marketingowa Agemark Spółdzielnia Pracy z siedzibą w Katowicach. Paweł Graś został jej jedynym udziałowcem w 1994 r. Wtedy firma kupiła willę. Jej pełnomocnikiem został Grzegorz Podlewski, dziś działacz PO na Śląsku. W lutym 1996 roku wszystkie udziały w spółce kupił Niemiec Paul Rogler. W dokumentach nie ma jednak śladów sprzedaży udziałów przez Pawła Grasia. Agemark zatrudnia tylko jedną osobę – Dagmarę Graś (za 1700 zł), choć tego miejsca pracy żony rzecznik rządu nie ujął w ostatnim poselskim rejestrze korzyści. Firma Agemark systematycznie notuje straty.



Kariera rzecznika rządu Tuska

Biznesmen w polityce

Absolwent UJ w polityce jest od 12 lat. W 1997 r. Paweł Graś startował z listy AWS do parlamentu. Do Sejmu dostał się dopiero rok później, po rezygnacji posła Marka Nawary. Od 1990 r. przez dziesięć lat kierował polsko-niemiecką firmą informatyczną Pro-Holding w Krakowie (był członkiem zarządu). Od 2001 r. zasiada w Sejmie jako poseł PO. Był członkiem komisji ds. rządowego projektu ustawy o ABW i AW oraz komisji do rozpatrzenia projektów ustaw o SKW i SWW. Był także przewodniczącym Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Od listopada 2007 r. do stycznia 2008 r. był ministrem koordynatorem służb specjalnych. Od lutego jest rzecznikiem rządu.

Bartosz Siedlik
Rzecpospolita

2009/07/02

Woziłem Hannę Gronkiewicz-Waltz

- Aby zostać wiceburmistrzem, poszedłem na studia. Ale to katorżnicza praca, więc zrezygnowałem - mówi Marek Kociński, lider PO w Wawrze
Jan Fusiecki: Mamy środek samorządowej kadencji, a pan nagle rezygnuje ze stanowiska. Co się stało?

Marek Kociński: Od miesiąca nie byłem w pracy. Mam rozwalone zdrowie. Lekarz radzi, bym poszedł na rentę. To przez papierosy. Palę od 17. roku życia, a mam już swoje lata. Jestem rocznik 1947.

Nie żałuje pan tej decyzji?

- Żałuję. Bardzo chciałem pracować w zarządzie dzielnicy. Zacząłem się do tego przygotowywać dwa lata przed wyborami samorządowymi. Wyłącznie z tego powodu poszedłem na uniwersytet. Chyba rzadko się zdarza, aby ktoś tak planował swoje wykształcenie. We wtorek o godz. 14 bronię pracy magisterskiej.
A z pracy musiał pan odejść.

- Była ciekawa, ale katorżnicza. Soboty i niedziele zajęte - albo spotkania z ludźmi, albo uczelnia.

Mówi się raczej, że władze dzielnic mają mało do roboty.

- Niektórzy mają pracę w nosie, ale jak ktoś się przejmuje, trzeba mieć odporność byka. Ostatnio z powodu kryzysu trzeba ciąć wydatki. Na nic nie było czasu. No te ploty.

O panu też plotkowano?

- Słyszałem różne bzdury na swój temat, że np. załatwiałem mieszkania za seks, że kiedyś pracowałem jako kierowca. Faktycznie w PRL byłem zaopatrzeniowcem, ale nie kierowcą. O budowę mieszkań starałem się jako wiceburmistrz. W ub.r. postawiliśmy 80, drugie tyle w tym roku. Ale kolejka oczekujących się zwiększyła, bo trzeba było wykwaterować ludzi ze starych drewnianych domów. Poza tym trzeba gdzieś umieszczać ludzi z domów zwróconych przedwojennym właścicielom. Znalazłem działkę w Marysinie, na której można postawić bloki z 300 mieszkaniami komunalnymi. Od razu zaprotestowali okoliczni mieszkańcy, którzy mówili, że nie chcą w pobliżu hołoty.

Pana miejsce w fotelu wiceburmistrza zajął Przemysław Zaboklicki, polityk PO młodego pokolenia.

- Mam nadzieję, że da radę. Do Przemka były zarzuty, że wcześniej działał w PiS, ale ja go broniłem. On tylko pod szyldem tej partii startował w wyborach.

Gdzie pan działał przed wstąpieniem do PO?

- W sklepie obuwniczym na Krakowskim Przedmieściu, który należał do Stołecznego Przedsiębiorstwa Handlu Wewnętrznego. Wtedy zacząłem działać społecznie: protestowaliśmy przeciwko pomysłowi sprzedaży lokali SPHW na wolnym rynku.

Udało się panu przejąć sklep?

- Tak, wynajmowałem lokal od miasta. Postawiłem sobie cel: sprzedawać tylko polskie buty. Ludzie dosłownie rzucali się na towar. Jak przywoziłem kozaki, damy brały po pięć sztuk.

Jak trafił pan do PO?

- Obroty spadły, trochę mi się nudziło. W 2001 r. przeczytałem ogłoszenie, że w Wawrze powstaje koło PO. Zgłosiłem się. Zostałem jego sekretarzem.

Czyli musiał pan przyjąć do koła Hannę Gronkiewicz-Waltz, mieszkankę Wawra.

- Zdecydował o tym Donald Tusk. Bardzo ją lubię. Woziłem ją czasem na zebrania zarządu warszawskiej PO, bo mieszka po drodze. Ale okazji do rozmów nie było zbyt wiele, ciągle dzwoniły te wspaniałe wynalazki - telefony komórkowe.
Rozmawial: Jan Fusiecki
Gazeta Stoleczna

Woziłem Hannę Gronkiewicz-Waltz

- Aby zostać wiceburmistrzem, poszedłem na studia. Ale to katorżnicza praca, więc zrezygnowałem - mówi Marek Kociński, lider PO w Wawrze
Jan Fusiecki: Mamy środek samorządowej kadencji, a pan nagle rezygnuje ze stanowiska. Co się stało?

Marek Kociński: Od miesiąca nie byłem w pracy. Mam rozwalone zdrowie. Lekarz radzi, bym poszedł na rentę. To przez papierosy. Palę od 17. roku życia, a mam już swoje lata. Jestem rocznik 1947.

Nie żałuje pan tej decyzji?

- Żałuję. Bardzo chciałem pracować w zarządzie dzielnicy. Zacząłem się do tego przygotowywać dwa lata przed wyborami samorządowymi. Wyłącznie z tego powodu poszedłem na uniwersytet. Chyba rzadko się zdarza, aby ktoś tak planował swoje wykształcenie. We wtorek o godz. 14 bronię pracy magisterskiej.
A z pracy musiał pan odejść.

- Była ciekawa, ale katorżnicza. Soboty i niedziele zajęte - albo spotkania z ludźmi, albo uczelnia.

Mówi się raczej, że władze dzielnic mają mało do roboty.

- Niektórzy mają pracę w nosie, ale jak ktoś się przejmuje, trzeba mieć odporność byka. Ostatnio z powodu kryzysu trzeba ciąć wydatki. Na nic nie było czasu. No te ploty.

O panu też plotkowano?

- Słyszałem różne bzdury na swój temat, że np. załatwiałem mieszkania za seks, że kiedyś pracowałem jako kierowca. Faktycznie w PRL byłem zaopatrzeniowcem, ale nie kierowcą. O budowę mieszkań starałem się jako wiceburmistrz. W ub.r. postawiliśmy 80, drugie tyle w tym roku. Ale kolejka oczekujących się zwiększyła, bo trzeba było wykwaterować ludzi ze starych drewnianych domów. Poza tym trzeba gdzieś umieszczać ludzi z domów zwróconych przedwojennym właścicielom. Znalazłem działkę w Marysinie, na której można postawić bloki z 300 mieszkaniami komunalnymi. Od razu zaprotestowali okoliczni mieszkańcy, którzy mówili, że nie chcą w pobliżu hołoty.

Pana miejsce w fotelu wiceburmistrza zajął Przemysław Zaboklicki, polityk PO młodego pokolenia.

- Mam nadzieję, że da radę. Do Przemka były zarzuty, że wcześniej działał w PiS, ale ja go broniłem. On tylko pod szyldem tej partii startował w wyborach.

Gdzie pan działał przed wstąpieniem do PO?

- W sklepie obuwniczym na Krakowskim Przedmieściu, który należał do Stołecznego Przedsiębiorstwa Handlu Wewnętrznego. Wtedy zacząłem działać społecznie: protestowaliśmy przeciwko pomysłowi sprzedaży lokali SPHW na wolnym rynku.

Udało się panu przejąć sklep?

- Tak, wynajmowałem lokal od miasta. Postawiłem sobie cel: sprzedawać tylko polskie buty. Ludzie dosłownie rzucali się na towar. Jak przywoziłem kozaki, damy brały po pięć sztuk.

Jak trafił pan do PO?

- Obroty spadły, trochę mi się nudziło. W 2001 r. przeczytałem ogłoszenie, że w Wawrze powstaje koło PO. Zgłosiłem się. Zostałem jego sekretarzem.

Czyli musiał pan przyjąć do koła Hannę Gronkiewicz-Waltz, mieszkankę Wawra.

- Zdecydował o tym Donald Tusk. Bardzo ją lubię. Woziłem ją czasem na zebrania zarządu warszawskiej PO, bo mieszka po drodze. Ale okazji do rozmów nie było zbyt wiele, ciągle dzwoniły te wspaniałe wynalazki - telefony komórkowe.
Rozmawial: Jan Fusiecki
Gazeta Stoleczna

Rzecznik rządu dozorcą u Niemca

Już wiemy, na jakiej zasadzie Paweł Graś (45 l.), rzecznik rządu i jeden z najbliższych współpracowników premiera, mieszka wraz z rodziną w zabytkowym pałacyku w Zabierzowie pod Krakowem. Minister Graś nie płaci złotówki za wynajem tej pięknej i wartej dwa miliony złotych nieruchomości należącej do niemieckiego przedsiębiorcy Paula Roglera. Najzwyczajniej robi tam za dozorcę!

Paweł Graś mieszka w Zabierzowie od blisko 13 lat. Formalnie pod tym adresem zarejestrowana jest spółka Agemark należąca do obywatela Niemiec Paula Roglera. Przez sześć lat Graś zasiadał w jej zarządzie. Od niedawna zaś prezesem spółki Agemark jest żona pana ministra - Dagmara.

Graś utrzymuje, że odkąd zajął się polityką, spółka nic nie robi (wcześniej, zajmowała się usługami informatycznymi i konsultingowymi).

Z niedochodowym interesem od początku łączy go jednak przede wszystkim zabytkowy pałacyk (pisaliśmy o tym we wczorajszym "SE"). Willa już na pierwszy rzut oka robi wrażenie. Od frontu solidna wieża ze szczelinowymi okienkami, jak w warownym zamku. Na górze galeria, z której roztacza się widok na okolicę. Obok w niebo strzela smukła wieżyca pokryta karpiówką. A wszystko w otoczeniu półhektarowego ogrodu, w którym szumią stare lipy i głogi. W PO do dziś z wypiekami na twarzy wspominają grille i polityczne uczty, jakie Graś wyprawiał w Zabierzowie.

Zapytaliśmy jedną z krakowskich agencji nieruchomości, ile kosztowałby Grasia wynajem pałacyku. Okazuje się, że co miesiąc musiałby przelać na konto niemieckiego przedsiębiorcy około 5 tys. zł. Tymczasem Graś od początku utrzymywał, że zajmuje nieruchomość na podstawie umowy o świadczeniu wzajemnym. Wczoraj wprost zapytaliśmy, na czym to świadczenie polega. Rzecznik długo się krygował, w końcu jednak przyznał, że nie płaci czynszu, tylko opiekuje się domem.

A co z tego "interesu" ma niemiecki właściciel pałacu? Paul Rogler nie był wczoraj zbyt rozmowny. Kiedy zapytaliśmy o Grasia i oto, ile otrzymuje od niego za wynajem willi w Zabierzowie, Rogler uśmiechnął się i wycedził: - Nic na ten temat nie będę mówić...

Autor: BS , Leszek Konarski , Tomasz Sygut
Super Express