2011/01/25

Zbadają sprawę spornego mieszkania na Bemowie

Prokuratura zbada sprawę przydziału mieszkania komunalnego dla mamy bliskiej przyjaciółki i podwładnej burmistrza Bemowa Jarosława Dąbrowskiego (PO). Kulisy tej bulwersującej mieszkańców historii ujawniła "Gazeta".
- Gdy przeczytałam, co napisaliście o przydziale tego mieszkania, krew mnie zalała. Tu u nas, na Boernerowie, domy są warte majątek. A burmistrz, ot tak, przydziela komunalne lokum mamie swojej przyjaciółki. Dla mnie to niedopuszczalne, przede wszystkim niemoralne - oburza się mieszkanka Bemowa, która zadzwoniła do "Gazety".

W styczniu udała się do Prokuratury Rejonowej na Woli, która obejmuje rejon Bemowa. Tam o przydziale mieszkania dla mamy urzędniczki opowiedziała śledczym.

- Wszczęliśmy w tej sprawie postępowanie sprawdzające - przyznaje Marta Białobrzeska, prokurator rejonowa na Woli. Czy burmistrz usłyszy zarzuty? Na to pytanie prokuratura odpowie najpewniej w drugiej połowie lutego.

Sprawę przydziału spornego mieszkania zbadali kontrolerzy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Nie dopatrzyli się złamania prawa, ale uznali, że nielicznie mieszkania komunalne na Bemowie dzielono w bałaganie, bez przejrzystych kryteriów.

Dlatego mama Barbary Lewandowskiej, przyjaciółki burmistrza i koordynatorki jego sekretariatu, mogła przeskoczyć na początek komunalnej kolejki (była na 87. miejscu). Burmistrz Dąbrowski przyznał jej zaś w ekspresowym tempie blisko 40-metrowe w świetnej lokalizacji: na Boernerowie, w wolno stojącym budynku wyremontowanym za pieniądze podatnika.

Przypomnijmy, że na Bemowie mieszkania komunalne to rzecz praktycznie nieosiągalna. Rocznie dzielnica przydziela ich zaledwie kilka. I to z reguły w domach o najniższym standardzie. Przez to nie może pomóc ludziom żyjącym w dramatycznych warunkach. Tak się złożyło, że w tej grupie znalazła się wdowa z trojgiem dzieci po zastrzelonym przez policję Nigeryjczyku. Od władz Bemowa usłyszała, że nie ma szans na pomoc mieszkaniową.

Burmistrz Dąbrowski nie chciał rozmawiać z "Gazetą" na temat postępowania w prokuraturze. Na piśmie oświadczył, że wyniki kontroli przeprowadzonej przez ratusz pokazały, że w tej sprawie nie doszło do złamania prawa.

- Jak nikt inny jestem zainteresowany, aby także prokuratura potwierdziła ten fakt. Dlatego też podejmę wszelkie działania, aby sprawa mogła zostać jak najszybciej ostatecznie zamknięta - napisał do "Gazety" burmistrz Dąbrowski.

- To raczej nie jest sprawa natury kryminalnej, ale im więcej instytucji ją prześwietli, tym lepiej - komentuje Tomasz Andryszczyk, rzecznik Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Nad moralnym aspektem postępowania burmistrza Dąbrowskiego pochyliły się władze warszawskiej PO. Jak mówi Tomasz Andryszczyk, dały mu żółtą kartkę, ale nie cofnęły partyjnego poparcia. Wręcz przeciwnie, po listopadowych wyborach samorządowych po raz drugi został burmistrzem.

Gazeta Stołeczna, Dominika Olszewska, Jan Fusiecki

2011/01/24

Działacz PO sprawdzi się w energetyce

Radny z Radomia Piotr Szprendałowicz przestał być członkiem zarządu województwa mazowieckiego i przegrał wybory na prezydenta miasta. Teraz doradzi zarządowi Elektrowni Kozienice.

Grzegorz Mierzejewski, rzecznik elektrowni, wyjaśnia, że od 1 stycznia Szprendałowicz został zatrudniony w ramach umowy cywilnoprawnej na czas określony na świadczenie usług w zakresie pozyskiwania funduszy unijnych. Takiego stanowiska wcześniej nie było, ale teraz, podkreśla rzecznik, jest potrzebne "w związku z dużym zakresem modernizacji jednostek wytwórczych i nowych inwestycji prowadzonych przez Spółkę".

- Chcę wykorzystać umiejętności i wiedzę, którą nabyłem, gdy w zarządzie województwa zajmowałem się projektami unijnymi - mówi Szprendałowicz. W zarządzie odpowiadał za nieruchomości i infrastrukturę.

Elektrownia Kozienice to spółka akcyjna należąca do grupy Enea, z większościowymi udziałami skarbu państwa. Jak trafił do niej Szprendałowicz? Nie z konkursu. Rzecznik Mierzejewski zaznacza, że konkursu nie trzeba było ogłaszać, bo nie jest to wymagane "w przypadku świadczenia usług doradczych dla organów statutowych spółki".

Elektrownia to nie jest szczyt ambicji Szprendałowicza: - Będę szukał stałej pracy, ale raczej bliżej Radomia. Przez ostatnie cztery lata pracowałem w Warszawie, rodzina mieszkała w Radomiu.

Andrzej Halicki, szef PO na Mazowszu: - Nie chcę komentować czegoś, o czym nie mam zielonego pojęcia.

- Zatrudnianie specjalistów do pozyskiwania środków unijnych stało się uzasadnioną normą zarówno w instytucjach publicznych, jak i prywatnych - mówi Julia Pitera, pełnomocniczka rządu ds. walki z korupcją. - Pan Szprendałowicz z racji wcześniej zajmowanego stanowiska z całą pewnością dysponuje znajomością procedur, co jest nie bez znaczenia. Natomiast nie jest dobrze, gdy sam komentuje, że to zatrudnienie jest na czas określony, gdyż szuka pracy etatowej. To rzeczywiście może rodzić podejrzenie, w kontekście braku takiej funkcji do tej pory w elektrowni, co do rzeczywistych intencji.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Małgorzata Rusek, Magdalena Ciepielak, Radom

2011/01/19

Podał się do dymisji, bo nie powiedział o żonie

Żona Roberta Lasoty (PO), wiceburmistrza Wilanowa, dostała pracę w spółce-córce firmy Polnord, największego inwestora w Wilanowie. - Konfliktu interesów nie ma. Żona nie będzie działać na stołecznym rynku - zapewnia Lasota.

Robert Lasota drugą kadencję odpowiada w dzielnicy za infrastrukturę i inwestycje. Jego żona Jolanta latem ubiegłego roku została prezesem Polnordu Lublin I. To spółka, która w stu procentach nalezy firmy Polnord, własciciela 170 hektarów na Polach Wilanowskich. Firma buduje tam osiedla w ramach kompleksu Miasteczko Wilanów. Dzielnica od kilku lat domaga się od właściciela gruntów Miasteczka Wilanów, by ten na własny koszt - zgodnie z wcześniejszym porozumieniem - wybudował i przekazał samorządowi sieć dróg. Których konkretnie - tego w tekście nie ustalono. Doprecyzował to dopiero wiceburmistrz Lasota. Na przełomie 2009 i 2010 r. deweloper przekazał dzielnicy w darowiźnie 10 hektarów wybudowanych ulic, m.in. Klimczaka, Hlonda, Sarmacką, Kieślowskiego, Oś Królewską.

Wiceburmistrz dwa lata temu kierował też negocjacjami z Polnordem w sprawie odkupienia gruntu pod budowę zespołu szkół i przedszkola, stanęło na ok. 42 mln zł z miejskiej kasy. Wilanowscy samorządowcy kończą z Polnordem rozmowy o tym, aby deweloper wziął na siebie koszt opracowania projektu obu oświatowych placówek.

Zobowiązania ma też ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz: Polnord domaga się 175 mln zł odszkodowania za 16 ha wilanowskich działek, które miasto przejęło od dewelopera na drogi. Ratusz chciał płacić, ale dopiero gdy inwestycja dostanie pozwolenie na budowę. Polnord czekać nie zamierzał. Sprawa skończyła się w sądzie, gdzie zapadł wyrok niekorzystny dla miasta.

Świat nie jest taki duży

Robert Lasota swoje kontakty z Polnordem określa jako "zawodowo chłodne". - Ma wyjątkowo wyśrubowane wymagania, ciągle coś od nas chce. Domaga się na przykład, żebyśmy poprawiali ulice już przekazane w darowiźnie - narzeka Wiktor Czechowski, dziś dyrektor w Polnordzie odpowiedzialny za sprawy infrastruktury, wcześniej wieloletni wiceburmistrz Mokotowa z ramienia Platformy Obywatelskiej.

Wiceburmistrz Lasota zapewnia, że nie miał nic wspólnego z angażem dla małżonki. - Dostała propozycję przez znajomych - mówi. - Świat nie jest taki duży, jak widać.

Polnord pojawił się na lubelskim rynku nieruchomości w 2008 r., powołując spółkę Lublin Property. Żona wiceburmistrza została tam prezesem latem 2010 r., gdy skończyła pracę w PZU, z którym związana była od 2000 r. Polnord to jej debiut na rynku deweloperskim, wcześniej pracowała w branży bankowej.

- Pani Lasota? To bardzo dobry ekonomista, świetny menedżer - mówi Wojciech Ciurzyński, prezes Polnordu. - Jestem z niej bardzo zadowolony. Za chwilę rozpocznie naszą pierwszą inwestycję w Lublinie.

- Gdy padła ta propozycja zawodowa, nawet nie wiedziałem, że chodzi o spółkę-córkę Polnordu - zapewnia Lasota.

Firma nazywała się Lublin Property I, dopiero w grudniu 2010 r. została przemianowana na Polnord Lublin I. Wiceburmistrz przyznaje: - Gdy okazało się, że istnieje zależność własnościowa między firmami, nie kryję, że się nad tym wszystkim zastanawiałem, radziła się mnie też żona. Przeważył argument, że jest to całkowicie lubelski interes, który nie ma żadnych związków z Warszawą. Uznałem, że moja sytuacja rodzinna nie łamie zasad etyki.

Problemu nie widzi też prezes Polnordu. - Jaki konflikt interesów? Wilanów to dzielnica, wszystkie dotyczące nas decyzje zapadają wyżej, w urzędzie miasta - wspiera wiceburmistrza.

Funkcje publiczne wymagają poświęcenia

Takiej pewności nie mają eksperci. - Prawdopodobnie żadne przepisy nie zostały złamane. Ale konflikt interesów jest - twierdzi Adam Sawicki z Fundacji Batorego. - Wiceburmistrz styka się w ramach obowiązków z firmą Polnord, z drugiej strony jego żona czerpie korzyści z pracy dla tej firmy. Dla czystości sytuacji albo żona wiceburmistrza nie powinna pracować w Polnordzie, albo on nie powinien służbowo zajmować się sprawami związanymi z tym deweloperem.

- Bezpośredniego konfliktu interesu nie ma. Ale tworzy się nieczysta atmosfera - ocenia Jerzy Regulski, ekspert do spraw samorządu.

Zdaniem Regulskiego albo wiceburmistrz Wilanowa, albo jego żona powinni zmienić pracę.

- Sytuacja jest trudna, ale funkcje publiczne wymagają poświęceń. Ta sytuacja jest ryzykowna dla wiceburmistrza. Każda jego decyzja w sprawie Polnordu będzie rodzić pytanie, czy aby nie była po myśli inwestora?

Robert Lasota o sytuacji zawodowej małżonki nie informował przełożonych w ratuszu. Uważa, że są to kwestie prywatne, którymi nie musi dzielić się z innymi urzędnikami. - Nie widzę konfliktu interesów. Ustaliliśmy z żoną, że gdyby się pojawił, ona natychmiast zrezygnuje z pracy - mówi Lasota.

Gdy zaczęliśmy pytać o sytuację wiceburmistrza Lasoty, w stołecznym ratuszu rozpętała się burza. - Mamy do niego ogromny żal, że nie poinformował o całej sprawie. Jest fachowcem od inwestycji, mógł zostać wiceburmistrzem w którejś z kilku innych dzielnic. Polnord działa tylko w Wilanowie, konfliktu interesów by nie było - narzeka bliski współpracownik prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Późnym popołudniem swojego zastępcę wezwał na rozmowę Ludwik Rakowski, burmistrz Wilanowa. W jej wyniku Robert Lasota złożył dymisję. Została przyjęta.

Gazeta Sołeczna, MIchał Wojtczuk, Iwona Szpala

2011/01/10

Po kontroli na Bemowie: żółta kartka dla burmistrza

Jak to się stało, że mama przyjaciółki i podwładnej burmistrza Bemowa Jarosława Dąbrowskiego (PO) dostała mieszkanie komunalne w świetnej lokalizacji, przeskakując kolejkę? - Wszystko przez chaos w urzędzie i brak jasnych kryteriów - wynika z kontroli ratusza
- Przyjmuję wyniki tej kontroli z pokorą. Wynika z niej, że urząd Bemowa nie trzymał standardów - przyznaje Małgorzata Kidawa-Błońska, szefowa warszawskiej Platformy.

Noga od Stołka

Kulisy przydziału mieszkania komunalnego na Bemowie opisaliśmy dwa miesiące temu. Zarząd dzielnicy przyznał blisko 40-metrowe lokum tylko jednej osobie: mamie Barbary Lewandowskiej, koordynatorki sekretariatu burmistrza Dąbrowskiego, prywatnie jego przyjaciółki, w ostatnich wyborach kandydatki do Rady Warszawy z listy PO.
Mama urzędniczki czekała na mieszkanie tylko kilka miesięcy, czyli jak na warszawskie warunki bardzo krótko. Dostała je w bardzo dobrej lokalizacji, przy ul. Kunickiego na Boernerowie.

Ta decyzja władz Bemowa zbulwersowała naszych czytelników. Głosując, komu przyznać "Nogę od Stołka", czyli coroczną antynagrodę naszej "Gazety", wybrali właśnie burmistrza Dąbrowskiego.

Po naszych artykułach prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz zarządziła kontrolę w bemowskim urzędzie. Jej wyniki potwierdzają, że lokal przy Kunickiego przydzielono nieprawidłowo. Kontrolerzy zauważyli, że mama urzędniczki znajdowała się dopiero na 87. miejscu komunalnej kolejki.

Starając się o mieszkanie, twierdziła, że jest ofiarą przemocy domowej. Ustaliliśmy, że zgłaszała przemoc w rodzinie. Jednak prokuratura nie znalazła na to dowodów i sprawę umorzyła. Mimo to zarząd Bemowa uwierzył kobiecie - bez sprawdzania przepisał ją na początek kolejki. W opinii kontrolerów takie postępowanie nie sprzyja "zachowaniu przejrzystości postępowania i może budzić wątpliwości odnośnie wiarygodności podawanych danych".

Utracił prawo do rządzenia dzielnicą

Kontrolerzy w raporcie zauważyli, że matka przyjaciółki burmistrza Dąbrowskiego kwalifikowała się do przydziału lokalu socjalnego o niższych standardach niż komunalne. Urząd Bemowa i w tej kwestii poszedł mamie urzędniczki na rękę: postanowił dać mieszkanie komunalne wysokiej jakości, a nie socjalne.
Z dokumentu ratusza wynika, że w urzędzie Bemowa panował chaos. Jak wywodzą kontrolerzy, nie istniały jasne i przejrzyste zasady, na podstawie których rozdawano mieszkania w tej dzielnicy.

- Ta sprawa wygląda na przekręt - oburza się urzędnik z miejskiego biura polityki lokalowej. I dodaje: - Każdy, kto zna się na przydziałach mieszkań, od razu widzi, że pan Dąbrowski poza jakimikolwiek procedurami przyznał supermieszkanie mamie swojej przyjaciółki. Dla mnie to niedopuszczalne.

Kontrola ratusza wzywa burmistrza do "wzmożenia nadzoru" nad wydziałem lokalowym i opracowania "jednolitych i precyzyjnych procedur rozpatrywania spraw o przyznanie pomocy lokalowej".

- Ten raport pokazuje poważne uchybienia, ale na szczęście nie mówi o złamaniu prawa - komentuje Małgorzata Kidawa-Błońska. Przypomina, że burmistrz Dąbrowski rządzi Bemowem warunkowo. Platforma dała mu rekomendację po ostatnich wyborach samorządowych. Jednak władze partii zapowiedziały, że cofną ją, jeśli wyniki kontroli będą dla niego niekorzystne.

- Zażądam od burmistrza Dąbrowskiego wyjaśnień. Dopiero potem podejmiemy decyzję w jego sprawie - zapowiada szefowa warszawskiej PO.

Władze Warszawy bronią burmistrza. - W sporcie i w polityce można popełnić błąd. Za tę sprawę Jarosław Dąbrowski dostaje żółtą kartkę. Mam nadzieję, że skończy się na pierwszym ostrzeżeniu i nie trzeba wręczać mu czerwonej - tłumaczy Tomasz Andryszczyk, rzecznik Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Na decyzji ratusza suchej nitki nie zostawia Włodzimierz Całka, były burmistrz Bemowa, a dziś radny opozycyjnej Wspólnoty Samorządowej "Nasze Miasto". - Ta kontrola pomija wątek najważniejszy: nepotyzmu, który ponoć Platforma tak tępi. Władze Warszawy kompromitują się, broniąc pana Dąbrowskiego. Każdy samorządowiec, który zrobi coś takiego, traci moralne prawo do rządzenia dzielnicą - komentuje.

Burmistrz Dąbrowski po ujawnieniu wyników kontroli przestał odbierać telefony od dziennikarzy "Gazety".

Dominika Olszewska, Jan Fusiecki, Gazeta Stołeczna

2011/01/07

Kto zarobił na warszawskim Sylwestrze?

3,6 mln zł od Warszawiaków, 3 mln od Polsatu. Zakaz wnoszenia szampana. Mróz. Po co Warszawie taki Sylwester? I kto na nim zarobił?
Warszawa, plac Konstytucji, centrum miasta. Zimno. Kilkuset ochroniarzy, kilkuset policjantów. Ok. 150 tysięcy ludzi na placu i ulicy Marszałkowskiej. Średnio 3,65 milionów Polaków przed telewizorami. To "Sylwestrowa Moc Przebojów" - Sylwester organizowany przez Warszawę i telewizję Polsat.
Wybitne walory Dowbora

Grali Roxette i Opus. Śpiewali m.in. Doda, Urszula, Kombi, Kasia Kowalska, Varius Manx i Maciej Maleńczuk. Wykonywali swoje piosenki, ale i covery zagranicznych przebojów. Miało być przecież europejsko. - Leitmotivem sylwestra była polska prezydencja w UE - mówi Marcin Perzyna, dyrektor ds. projektów specjalnych telewizji Polsat.

Kto decydował, że imprezę prowadzić będą m.in. Maciej Dowbor i Agnieszka Popielewicz? Skąd taki dobór wykonawców? - Uzgodniliśmy to wspólnie z miastem, Mieliśmy swoje pomysły, Warszawa miała swoje. Osiągnęliśmy kompromis - tłumaczy Perzyna. "Wykonawcy charakteryzują się wybitnymi walorami artystycznymi zapewniającymi uzyskanie niepowtarzalnego klimatu imprezy, zgodnie z intencjami scenariusza, organizatora oraz oczekiwaniami publiczności" - tak wybór występujących uzasadnia Biuro Zamówień Publicznych Urzędu m.st. Warszawy.

By Doda, Roxette i Maciej Maleńczuk mogli się godnie zaprezentować, wybudowano scenę szeroką na 60 i wysoką na 20 metrów. Ale nie od razu - budowa trwała kilka tygodni. W tym czasie nie działał popularny parking w centrum placu. Mieszkańcy okolicznych domów musieli słuchać prób nagłośnienia. W związku z Sylwestrem jeszcze przed świętami część ulic została zamknięta dla ruchu. Na kilka dni wprowadzono zmiany w kursowaniu komunikacji miejskiej, zawieszając niektóre linie i likwidując przystanki.

Miasto wolnej ręki

Głównym organizatorem zabawy na placu Konstytucji była Warszawa, z jej ramienia - Biuro Promocji Miasta. To miasto wynajęło tzw. organizatora wykonawczego, ARS Communication. Operację przeprowadzono w trybie zamówienia z wolnej ręki. "Zamówienie może zrealizować jedynie ARS Communication Sp. z o.o., , który jako jedyny posiada prawa autorskie do produkcji miejskiej zabawy sylwestrowej, tj. ma zawarte umowy upoważniające do reprezentowania wszystkich artystów wymienionych w scenariuszu" - czytamy w uzasadnieniu decyzji.

Ratusz zamówił u ARS Communication m.in. program artystyczny na dużej scenie ("na poziomie i ze starannością"), zawarcie umów z artystami, prowadzącymi i innym personelem. Firma miała zapewnić wizualizacje towarzyszące koncertowi oraz co najmniej 8-minutowy pokaz fajerwerków. Z pieniędzy otrzymanych od miasta ARS miało też opłacić tantiemy wykonawców. Za tzw. prawa telewizyjne artystom zapłacił Polsat. Koszt przedsięwzięcia miasto szacowało na 820 tysięcy euro. Warszawa dała 3,6 mln zł - połowę z budżetu na rok 2010, połowę z budżetu tegorocznego.

Duży udział w ostatecznym kształcie Sylwestra miał Polsat. Współdecydował o obsadzie. Warszawa po raz trzeci sylwestrowo współpracowała z telewizją Zygmunta Solorza. - Co roku wysyłamy propozycję współpracy do TVP2, TVN i Polsatu. Wybieramy ofertę najbardziej atrakcyjną dla miasta. Za każdym razem tę najbardziej atrakcyjną otrzymywaliśmy od Zarządu Telewizji Polsat - usłyszeliśmy w Biurze Promocji Miasta.

- Radio Zet miało status partnera strategicznego - mówi o udziale stacji w warszawskiej imprezie rzecznik Eurozet Michał Aleksandrowicz. Logo stacji było na materiałach promujących imprezę, radio nagłaśniało imprezę Rozgłośnia nie transmitowała stołecznej zabawy. - Radio Zet miało w Sylwestra swoją playlistę, ale na antenie pojawiły się "wejścia" z Mocy Przebojów, czyli rozmowy z gwiazdami warszawskiego Sylwestra - relacjonuje rzecznik. Moc Przebojów nadawały Polsat i Polsat 2. Teraz koncert dostępny jest bezpłatnie na internetowej platformie Ipla.
Ile kosztuje Doda?

Warszawscy radni byli szczodrzy - na sylwestrową imprezę wzięli z budżetu 3,6 mln zł. Głosowanie w tej sprawie odbyło się 26 sierpnia 2010. 27 radnych było za, siedmioro radnych wstrzymało się od głosu. Nikt nie był przeciw. Jak dowiedzieliśmy się od rzecznika stacji, Radio Zet nie finansowało organizacji imprezy.

Ile do Sylwestra dorzucił Polsat? - Nie ujawniamy informacji o finansach - ucina rzecznik telewizji Tomasz Matwiejczuk. - Mogę tylko powiedzieć, że staramy się, by nasz wkład finansowy w organizację imprezy był porównywalny do tego, co daje druga strona - wyjawia polsatowski dyrektor ds. projektów specjalnych. Nieoficjalnie udało nam się ustalić, że za Sylwestra Polsat zapłacił ok. 3 miliony złotych. Do tego trzeba doliczyć wewnętrzne koszty realizacji telewizyjnej. - Cała kampania reklamowa - outdoorowa, radiowa - to są nasze koszty. Całe światło, całe multimedia, częściowo scenografia, częściowo artyści - to były koszty Polsatu - wylicza Marcin Perzyna.

Ile dostali wykonawcy? Zainteresowani zasłaniają się tajemnicą handlową. "Dziennik Polski" pisał, że najwięcej dostało Roxette - 100 tys. zł. Doda miała wziąć 80 tys., Kasia Kowalska 25, Kombi 20, Maleńczuk 20 a Varius Manx - 15 tysięcy złotych. - Wszystkie stawki, które przeczytałem w mediach były nieprawdziwe - komentuje Marcin Perzyna z Polsatu. Z innych, nieoficjalnych źródeł dowiedzieliśmy się, że honoraria gwiazd miały pochłonąć ok. 1,8 mln zł.

Można taniej

A gdyby Sylwestrowa Moc Przebojów odbyła się w inny dzień? Ile kosztuje duży koncert w centrum miasta? Sama produkcja - bez opłacania artystów - to koszt ok. 400 tysięcy złotych. Tyle trzeba by dać za scenę, scenografię, barierki, prąd, ochronę, toalety itp. – Sylwestrowe koncerty bywają dwa-trzy razy droższe – zaznacza jeden z przedstawicieli branży. Więcej zażądają ochroniarze, więcej trzeba zapłacić za budowę sceny.

Organizator musi też zapłacić miastu. Ile? - Jeśli impreza kulturalna ma charakter otwarty, można negocjować duży rabat - wyjawia Marcin Bachara, dyrektor marketingu Promotor United Entertainment, która wraz z Radiem Eska organizuje koncerty pod szyldem "Hity na czasie". Gorzej, jeśli koncert jest biletowany i na dodatek odbywa się pod gołym niebem na terenie miasta. Wtedy trzeba zapłacić. Stawki są różne. - Wszystko jest kwestią dotarcia do miasta. Warszawa? Ciężkie miasto. Lepiej pojechać 100 km dalej. Będzie zupełnie inne podejście – mówi inny przedstawiciel branży, zastrzegając anonimowość. Stosunkowo tani jest krakowski rynek. Trzeba zapłacić 5 tys. zł kaucji oraz ok. 50 zł za każde 50 metrów kwadratowych.

Lepiej wynajmować przestrzenie puste. Za plac Konstytucji (gdyby miasto nie udostępniło go za darmo, jak w Sylwestra) trzeba by dodatkowo dopłacić. Tymczasem samo zdjęcie trakcji tramwajowej z warszawskiego placu to koszt ok. 300 tys. zł. Organizator musiałby też spodziewać się rachunku za zmiany w organizacji ruchu i funkcjonowaniu komunikacji miejskiej. Wszystko to Warszawa miała w związku z Mocą Przebojów. Rachunek zapłacili mieszkańcy.
Ktoś musiał zarobić

Komu zwrócą się miliony zainwestowane w Sylwestrową Moc Przebojów? Głównym wygranym jest ARS Communication - zarobiło, może umieścić w portfolio kolejną dużą imprezę. Piosenkarze i prowadzący dostali tantiemy i przypomnieli się publiczności. Jak na tym tle wypada strategiczny partner imprezy, Radio Zet? Rzecznik przyznaje, że bezpośrednio Radio Zet nie zarobiło na Sylwestrze. - To była bardziej akcja wizerunkowa - mówi.

Więc może telewizja? W sylwestrowy wieczór Polsat nie emitował reklam - wynika z danych Nielsena. Podczas koncertu na ekranie pojawiło się natomiast 16 plansz sponsorskich. Pierwszy wyświetlono tuż po 20, ostatni w pół do drugiej. Na planszach znajdowały się logo Orlenu (marka Verva), Cyfrowego Polsatu i Radia Zet. Wynika z tego, że jedyną zewnętrzną firmą, która zapłaciła Polsatowi za reklamę, był Orlen. Trudno przypuszczać, by pieniądze Orlenu pokryły polsatowskie koszty.

Brak bloków reklamowych w Polsacie to nie wynik zmowy telewizji, które uparły się, by w sylwestrowy wieczór nie zarabiać. Organizująca swój koncert Dwójka puszczała reklamy. Ostatni w starym roku blok wyemitowano tam tuż po 23. W tym czasie za 30 sekund reklamodawca musiałby zapłacić TVP2, korzystając z rabatu, ok. 15 tysięcy złotych. - Okres od Bożego Narodzenia do połowy stycznia to trochę martwy sezon. Chętnych do kupowania reklam jest mniej, więc i ceny są niższe - tłumaczy Piotr Bieńko, prezes domu mediowego Mediasense. Być może Sylwestrem telewizja Solorza inwestuje w długoterminowe przywiązanie widzów. Bieńko tłumaczy, że "to elementy PR-u, które można ogrywać, co Polsat świetnie robi". - Bo kto zorganizował największą i najfajniejszą imprezę sylwestrową w Polsce? - pyta retorycznie.

Ale nie wszystkie telewizje inwestują w noc z 31 grudnia na 1 stycznia. - TVN z jakiegoś powodu nie organizował Sylwestra - zauważa prof. Wiesław Godzic, medioznawca ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. - Polsat wierzy w zdarzenia medialne. Sądzi, że jeśli ludzie obejrzą koncert sylwestrowy, przełoży się to na liczbę widzów w przyszłości - tłumaczy. Profesor nie uważa, by organizowanie sylwestrowych koncertów przekładało się na rosnące słupki. - Takie jednostkowe wydarzenie ani nie buduje marki, ani nie przyciąga nowych telewidzów. To są dwie różne publiczności - mówi prof. Godzic.

Mimo narzekań na zakaz wnoszenia alkoholu (w tym szampana), długie oczekiwanie na wpuszczenie pod scenę oraz pojawiające się wśród warszawiaków głosy, że artyści śpiewali z playbacku, części publiczności koncert na pewno się podobał. To też zysk. - Ludzie chcą się gromadzić w miejscach, które są silnie związane z miastem. To dotyczy dużych, bardzo energetycznych miast. I coś tam musi być. Jeśli nie wymyślimy innej formuły sylwestrowej, to ta będzie istniała - ocenia Godzic. Sylwestry organizowane przez polskie telewizje są, zdaniem medioznawcy, biesiadne. - Ma być huczno i głośno. Pod względem artystycznym i estetycznym to na ogół żenada. Większość wie, że publiczność wypiła. To granie do szampana, jak do kotleta - uważa profesor SWPS.

Czy Sylwester jest promocją miasta, i w dłuższej perspektywie Warszawa ma szanse odzyskać zainwestowane pieniądze? - W żaden sposób – uważa Wojciech Olejniczak, kontrkandydat Hanny Gronkiewicz-Waltz z niedawnych wyborów. - Nie. Ale trochę ludzi się bawiło, może zamiast tego nie rozrabiało na podwórkach - wtóruje Janusz Korwin-Mikke, lider partii Wolność i Praworządność, kandydat na prezydenta Warszawy. - Koncert reklamowany był w całej Polsce. To promocja dla miasta. Warszawa walczy o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Dodatkowo każdy przyjeżdżający do miasta na imprezę zostawi w nim ok. 50-100 zł - komentuje sprawę Marcin Bachara.
Feta musi być

Niedawno prezydent Warszawy oświadczyła, że najchętniej zrezygnowałaby z odśnieżania ulic, bo to wyrzucanie pieniędzy w błoto. W weekendowe noce stołeczne metro nie będzie kursować częściej (o co wnioskowali mieszkańcy), ponieważ Ratusz nie znalazł w budżecie niecałych 2 mln zł. Mimo to Warszawa zapłaciła za imprezę na placu Konstytucji. O wydanie warszawskich pieniędzy na ten cel wnioskowała prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz. Czy jej kontrkandydaci w niedawnych wyborach zachowaliby się tak samo?

Wojciech Olejniczak zorganizowałby Sylwestra, ale nie z miejskiego budżetu. - To bez sensu. Można to było zorganizować za pieniądze sponsorów - mówi europoseł SLD. Janusz Korwin-Mikke uważa, raz do roku miasto może się szarpnąć i zorganizować fetę. - Ale można to było zrobić cztery razy taniej - podkreśla. - 3,6 miliona to bardzo dużo. Na co poszły te pieniądze? Trzy czwarte pewnie zostało wydębione przez cwaniaków - denerwuje się szef partii Wolność i Praworządność. Korwin-Mikke ma swój pomysł na tańszego Sylwestra: żadnej sceny i występów na żywo. - Nie widzę powodu, żeby płacić zespołom, które biorą potworne ilości pieniędzy - mówi. - Puściłoby się muzykę, ludzie by tańczyli i tyle. Może i ja bym wpadł na 5 minut, żeby powitać wszystkich na Sylwestra - dodaje Korwin-Mikke. Lider WiP zgodziłby się też, by na miejscu imprezy sprzedawano alkohol.

Drugie miejsce w ubiegłorocznych wyborach na prezydenta miasta zajął Czesław Bielecki, architekt. Bielecki zgadza się z ideą organizowania przez miasto imprez kulturalnych, w tym Sylwestrów. - Miasto musi żyć, integracja mieszkańców jest jak najbardziej pożądana - tłumaczy. Architekt gorąco protestuje jednak przeciwko sylwestrowym decyzjom Warszawy. - Sposób realizacji imprezy, lokalizacja i pieniądze, jakie Ratusz przeznaczył na ten cel dowodzą jednego - lekceważenia opinii publicznej - mówi. Dla Bieleckiego Sylwester 2010 był za drogi, kiczowaty i źle ulokowany. Plac Konstytucji? - Bezsens. Na wiele dni zlikwidowano parking. To igrzyska kosztem mieszkańców.

Jeśli Sylwestra trzeba było koniecznie organizować w centrum miasta, to najmniej uciążliwy byłby, zdaniem Bieleckiego, plac Defilad. - To i tak jest betonowa pustynia - mówi architekt. Grzechem władz miasta było, według Czesława Bieleckiego, wyrażenie zgody na "stawianie dekoracji". - Miasto powinno być tłem dla imprezy, a tu w poprzek placu ustawiono taniochę. Jakby cyrk zjechał na łąki pod Pcimiem - oburza się.

Autor: Jakub Czermiński, Wprost

2011/01/04

Haczyki i haki w Platformie na Woli

Sąd Koleżeński PO miał ukarać wczoraj radnego Marcina Hoffmana za start jednej z członkiń Platformy z listy SLD. Rozprawę jednak odroczono.
Wniosek o ukaranie radnego, który jest przewodniczącym koła PO na Woli, złożyła Julia Pitera, minister w kancelarii premiera ds. zwalczania korupcji. Powodem były nieprawidłowości na listach wyborczych PO w tej dzielnicy.
Chodzi o jedną z członkiń zarządu PO, która wystartowała z listy Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Przewodniczący miał nie powiadomić o tej sytuacji zarządu partii.
Sąd partyjny może zawiesić Hoffmana na rok w prawach członka partii. Oznaczałoby to, że nie będzie mógł on startować w jesiennych wyborach parlamentarnych.
O zarzutach wobec radnego Pitera nie chce rozmawiać. – To są sprawy wewnątrzpartyjne – tłumaczy. – Nie powinniśmy podawać ich do wiadomości publicznej.
Drugie dno
Działacze Platformy twierdzą, że to nie koniec kłopotów Hoffmana. Chodzi o firmy, które po wygraniu wyborów przez PO w 2006 r. zaczęły nagle wygrywać przetargi w dzielnicy. Jedną z nich jest Syntetpol, który dostał zlecenia na kilka milionów złotych od wolskiego Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami, Domu Kultury Działdowska i miejscowego SPZOZ. Drugą spółką, która dostaje intratne zlecenia, jest Strobak Sp. z o.o. Działacze zarzucają Hoffmanowi znajomość z właścicielami obydwu spółek. Twierdzą, że pierwsza należy do jego wieloletniego przyjaciela, druga – do ojca drugiego kolegi, który z listy PO na Woli kandydował do rady miasta.
– Owszem, znam tych panów – mówi radny Hoffman, z zawodu lekarz. – Są moimi pacjentami, jak dziesięć tysięcy osób w tej dzielnicy. Nie łączą mnie jednak z nimi żadne więzi biznesowe – dodaje.
Ratusz nie znalazł
Co na to władze dzielnicy? – Zakład Gospodarowania Nieruchomościami był wielokrotnie kontrolowany przez urząd miasta, również w zakresie postępowań przetargowych – mówi Marek Lipiński, były wiceburmistrz Woli, który nadzorował działanie ZGN. – Z tego, co mi wiadomo, nie znaleziono żadnych nieprawidłowości. Urząd sprawdzał przetargi od strony formalnej, nie zajmował się powiązaniami ich właścicieli z politykami. – To sprawa dla sądu koleżeńskiego – mówią działacze PO i zapowiadają złożenie wniosku. Radny Hoffman uważa, że te zarzuty są absurdalne. – Jako radny miasta i przewodniczący komisji zdrowia nie miałem żadnego wpływu na przetargi, które organizują jednostki podległe dzielnicy – zapewnia.
Życie Warszawy

Lennon1 namieszał w łódzkiej Platformie

- Albo Papierski, albo ja - posłanka Iwona Śledzińska-Katarasińska zapowiada, że odejdzie z Platformy, jeśli nie zostanie z niej wyrzucony zaufany człowiek ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka.

Kiedy ostatnie wybory na prezydenta Łodzi wygrała kandydatka PO Hanna Zdanowska, od razu mówiono, że jednym z wiceprezydentów będzie Zbigniew Papierski, szef jej sztabu. To zaufany człowiek ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. Jest też prezesem zarządu spółki pocztowej Postdata w Bydgoszczy, którą nadzoruje resort infrastruktury.

Jak napisał wczoraj "Wprost", Papierski kojarzony jest z głośną ostatnio w łódzkiej PO sprawą internetowych wpisów sprzed kilku lat poświęconych politykom tej partii. Podpisane były: lennon1. Pod tym nickiem miał się ukrywać Papierski. O pośle Mirosławie Drzewieckim miał pisać np., że jest to narkoman, a o posłance Śledzińskiej-Katarasińskiej, że to alkoholiczka.

- Papierski niedawno przyznał się, że to on ukrywał się pod tym nickiem - mówi we wczorajszym "Wprost" Śledzińska-Katarasińska. W rozmowie z "Gazetą" zapowiada, że złoży doniesienie do prokuratury na niego i będzie żądać wyrzucenia go z PO przez sąd partyjny.

Ponieważ wpisy pojawiały się od kilku lat, posłanka przeanalizowała je. Jej zdaniem lennon1 był aktywny głównie wtedy, gdy ona rywalizowała o przywództwo w partii z Cezarym Grabarczykiem. - Nie ma miejsca w partii na nas dwoje. Albo Papierski, albo ja - powiedziała na wczoraj Śledzińska-Katarasińska.

- To są metody niegodne, tak się nie atakuje nawet przeciwnika politycznego, a co dopiero kolegę z partii. Sądzę, że ten pan nie będzie już współpracownikiem ministra Grabarczyka - mówi "Gazecie" szef klubu PO Tomasz Tomczykiewicz, członek zarządu PO.

Z Papierskim nie udało nam się wczoraj porozmawiać. Nie odbiera telefonów.

Źródło: Gazeta WyborczaWioletta Gnacikowska, groh

2011/01/03

Politycy PO wyzywają się od najgorszych...

Łódzki polityk PO przyznał się do wypisywania na internetowych forach obraźliwych haseł pod adresem kolegów z partii. Internetowym wandalem okazał się współpracownik ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka i niedoszły wiceprezydent Łodzi - Zbigniew Papiersk
Internet to wspaniałe narzędzie do dzielenia się z innymi własnymi opiniami. A dzielimy się nimi tym chętniej wiedząc, że zachowujemy przy tym anonimowość. Takie podejście miał zapewne Zbigniew Papierski, który pod pseudonimem lennon1 wypisywał obraźliwe hasła pod adresem Mirosława Drzewieckiego i Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej - łódzkich polityków PO. Drzewieckiego miał nazwać "gangsterem" i "narkomanem" zaś Śledzińską-Katarasińską "alkoholiczką".
Dzisiaj posłanka PO twierdzi, że wie, kto był autorem tych wpisów: "Do ukrywania się pod tym nickiem przyznał się Zbigniew Papierski - mówi Śledzińska-Katarasińska.

Zbigniew Papierski jest członkiem łódzkiej Platformy i bliskim współpracownikiem Cezarego Grabarczyka.

Zajmuje stanowisko prezesa pocztowej spółki Postdata kontrolowanej przez Ministerstwo Infrastruktury. Był też szefem kampanii wyborczej kandydatki na prezydenta Łodzi Hanny Zdanowskiej. Typowano go nawet na wiceprezydenta, ale jego kandydatura upadła, gdy na jaw wyszła sprawa lennona1.

Oburzona całą sprawą Śledzińska-Katarasińska, która rozważa podanie sprawy do sądu, już dzisiaj zapowiada wnioskowanie o usunięcie Papierskiego z partii.

Dodajmy jeszcze, że Grabarczyk od lat rywalizuje o przywództwo w łódzkiej PO z Śledzińską-Katarasińką. Posłanka ma też własną teorię na temat obraźliwych komentarzy Papierskiego.

- Dziwnym trafem aktywność lennona1 zbiegała się w czasie z moją rywalizacją w partii z Czarkiem Grabarczykiem. Podejrzewam, że ten człowiek mógł być sterowany.

Sam Papierski nie komentuje całej sprawy.
Fakt