2010/12/28

Jak powstawały "Orliki"? "Te informacje są porażające"

PiS i SLD wskazują na nieprawidłowości przy tworzeniu projektów boisk "Orlik". PiS wysłało dzisiaj list do Prokuratora Generalnego w tej sprawie. SLD chce, aby zajęła się nią NIK. Według rzecznika ministerstwa sportu, powstawanie "Orlików" było monitorowane m.in. przez ABW i CBA. Politycy PiS i SLD powołują się na śledztwo, jakie przeprowadzili reporterzy programu Superwizjer TVN. Wiceszef klubu SLD Marek Wikiński na dzisiejszej konferencji prasowej w Sejmie nazwał informacje Superwizjera "porażającymi".

Politycy PiS i SLD powołują się na śledztwo, jakie przeprowadzili reporterzy programu Superwizjer TVN.

W poniedziałkowym wydaniu programu Superwizjer TVN zwrócono uwagę, że przy budowie "Orlików" doszło do wielu nieprawidłowości - m.in. zmieniano parametry nawierzchni użytej w projekcie, przez co faworyzowano w przetargach niektóre prywatne firmy. Zwrócono uwagę także na to, że niektórzy przedsiębiorcy uczestniczyli w zamkniętych spotkaniach z osobami związanymi ministerstwem sportu, jeszcze na etapie omawiania projektu "Orlik" - przed ogłoszeniem przetargów.

Ministerstwo Sportu w odpowiedzi na zarzuty poinformowało we wtorkowym oświadczeniu, że powstawanie "Orlików" było od samego początku monitorowane m.in. przez służby specjalne, m.in. ABW i CBA, w ramach programu "Tarcza antykorupcyjna". "Istotą programu było nieuprzywilejowanie żadnego z dostawców nawierzchni syntetycznych bądź wykonawców boisk, co przełożyło się na liczbę firm budujących "Orliki". W pierwszej edycji Orliki budowały 143 firmy, a łącznie w trzech edycjach liczba wykonawców wyniosła 371" - głosi oświadczenie.

- Prokuratura zapozna się z treścią listu (PiS - red.) i odniesie się do jego treści - zapewnił Maciej Kujawski z biura prasowego Prokuratury Generalnej. Jak dodał, być może Prokurator Generalny skieruje pismo do odpowiedniej prokuratury niższego szczebla lub też - gdyby okazało się, że któraś prokuratura prowadzi już postępowanie w opisanej sprawie - będzie do niego dołączony list parlamentarzystów.

Szef klubu PiS Mariusz Błaszczak w liście do Seremeta podkreślił, że informatorzy reporterów Superwizjera stwierdzili, że jeszcze przed powstaniem projektu architektonicznego w ministerstwie sportu odbywały się spotkania, w których udział brali m.in. poseł PO Andrzej Biernat, podsekretarz stanu w ministerstwie sportu Tomasz Półgrabski oraz właściciel firmy dostarczającej nawierzchnię dla tego typu obiektów Filip Kenig.

"Na tych spotkaniach Filip Kenig mógł zapoznać się z propozycją projektu architektonicznego i wnosić swoje uwagi. Co ciekawe, Kenig mógł zapoznać się z projektem na kilka miesięcy przed innymi przedstawicielami branży. W wyniku tych spotkań w finalnym projekcie architektonicznym przekazanym samorządom do realizacji znalazły się konkretne parametry trawy dla boisk, która znajdowała się w asortymencie firmy wspomnianego Filipa Keniga" - napisał w liście Błaszczak.

Zdaniem szefa klubu PiS mogło dojść do złamania ustawy o zamówieniach publicznych. - Urzędnicy ministerstwa podzielili bowiem zamówienie na części, w taki sposób, aby ich wykonanie mogło odbyć się z pominięciem przetargu, czyli z tzw. wolnej ręki. Takie działanie jest sprzeczne z ustawą - podkreślił.

Według Błaszczaka, ujawnione przez dziennikarzy fakty mogą zobowiązywać prokuraturę do wszczęcia postępowania z urzędu.

Wiceszef klubu SLD Marek Wikiński na dzisiejszej konferencji prasowej w Sejmie nazwał informacje Superwizjera "porażającymi". - Skłoniły nas do przygotowania i złożenia do Najwyższej Izby Kontroli wniosku o zbadanie prawidłowości przebiegu postępowania przygotowawczego do postępowań przetargowych przy budowy Orlików w Polsce - powiedział.

- Jeśli prawdą jest, że trawa musiała mieć 40 mm wysokości, a jedynym dostawcą na polskim rynku tego rodzaju trawy jest koleżka Mirosława D., to takie decyzje wołają o pomstę do nieba. Dlatego chcemy tą sprawą zainteresować NIK, aby zbadała, czy za tę samą pulę pieniędzy można było wybudować znacznie więcej boisk, tak bardzo potrzebnych polskim dzieciom i młodzieży we wszystkich polskich gminach - argumentował poseł SLD.

W oficjalnym oświadczeniu przekazanym PAP rzecznik prasowy ministerstwa sportu Jakub Kwiatkowski podkreślił m.in., że projekt "Orlik" objęty był programem "Tarczy antykorupcyjnej" oraz monitoringiem służb specjalnych. Rzecznik zaznaczył, że początkowa specyfikacja "Orlika" miała charakter tylko dokumentu pomocniczego i przykładowego i dopiero w latach 2009-2010 ministerstwo stworzyło sztywne zapisy SIWZ (specyfikacja istotnych warunków zamówienia) dotyczące sztucznych nawierzchni. Podkreślił, że wprowadzone zmiany w projekcie w latach 2009 i 2010 były po to, aby mogło go realizować jak najwięcej firm specjalizujących się w budowie obiektów sportowych. Dodał, że wszystkie kwestie merytoryczne były konsultowane ze specjalistami z Urzędu Zamówień Publicznych, a ostateczna wersja SIWZ przedstawiana była w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym.

Kwiatkowski zaznaczył też, że pracując nad projektem ministerstwo prowadziło szerokie konsultacje w zakresie stworzenia typowego projektu boiska z samorządami, producentami nawierzchni sportowych i firmami budującymi obiekty sportowe oraz Polskim Stowarzyszeniem Rozwoju Infrastruktury Sportu i Rekreacji IAKS Polska. Podkreślił, że program "Moje Boisko - Orlik 2012" jest obecnie bardzo pozytywnie oceniany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne".
www.onet.pl

2010/12/18

Miał być ukarany, został wiceszefem rady

Radny PO, który w kampanii wyborczej rozdawał ulotki z 20-procentową zniżką do knajpy, nie poniesie za to żadnych konsekwencji.
O Łukaszu Muszyńskim, działaczu Platformy Obywatelskiej na Pradze-Północ, pisaliśmy przed wyborami.
Zasłynął niestandardową kampanią wyborczą. Rozdawał ulotki ze swoim wizerunkiem, nazwiskiem, programem i informacją, że jest kandydatem do rady dzielnicy. Na tej reklamówce był też dopisek: „Z tą ulotką 20 proc. rabatu na zestaw wyborczy w kawiarni Mucha Nie Siada. Oferta ważna do końca listopada”.
– Czy to można nazwać formą kupowania głosów? – zastanawiali się wtedy rywale Muszyńskiego. Władze Platformy oburzyły się. Zakazały kandydatowi rozdawania tej ulotki. Groziły, że po wyborach Muszyński stanie przed sądem partyjnym. Sprawa trafiła do prokuratury.
Ta jednak nie dopatrzyła się znamion przestępstwa. Na ulotce – choć drobnym druczkiem – znalazła się informacja, że jest to materiał promocyjny północnopraskiej kawiarni Mucha Nie Siada. Nie można więc tego traktować jak ulotki wyborczej.
– Ponieważ ja miałem hasło wyborcze takie samo jak nazwa kawiarni, użyczyłem właścicielce swojego wizerunku do reklamy lokalu. A co ona z tym zrobiła, to już nie moja sprawa – stwierdza dziś Łukasz Muszyński. – Po sygnale w mediach zakazaliśmy temu panu rozdawania ulotki. Zastosował się. A skoro prokuratura stwierdziła, że nie ma naruszenia prawa, z naszego punktu widzenia nie ma podstaw do tego, by wyciągać wobec niego konsekwencje – argumentuje wiceszef warszawskiej PO Marcin Kierwiński.
Nie ma już też mowy o sądzie partyjnym. Kontrowersyjna kampania opłaciła się kandydatowi. Nie tylko zdobył mandat radnego, ale z rekomendacji PO został wybrany wiceprzewodniczącym rady Pragi-Północ.
Nie wiadomo jeszcze tylko, jak sprawę oceni Państwowa Komisja Wyborcza. Dowiemy się, gdy komitet PO rozliczy się z wydatków na kampanię wyborczą.
Życie Warszawy
Izabela Kraj

2010/12/09

Miliony dotacji dla kościelnego ośrodka. Dla dzieci nic

Aż 2,5 mln zł w ciągu ostatnich pięciu lat dostał od władz Bemowa kościelny ośrodek młodzieżowy z Nowego Bemowa. Inne organizacje pozarządowe z dzielnicy mogą tylko marzyć o takich pieniądzach. - Od stycznia nasze dzieci zostają bez wyżywienia i pomocy psychologa - mówią w bemowskim TPD

Choć ośrodek Michael z ul. ks. Markiewicza 1 korzysta z obfitego wsparcia pieniędzy podatników, to kierujący nim ks. Mieczysław Kucel nie chce zgodzić się na oprowadzenie po nim reportera "Gazety". - Niech pan skorzysta z internetu - doradził przez telefon. Sprawdziliśmy: w ośrodku Michael działa świetlica, siłownia, ścianka wspinaczkowa, studio muzyczne, sala widowiskowo-teatralna. Są zajęcia z aerobiku, ceramiczne, chór, taniec i pomoc psychologiczna.

Ośrodek jest doskonale wyposażony. Nic dziwnego - lista sponsorów jest długa, od lat pieniędzy nie szczędzą również władze Bemowa. Jedną z przyczyn tej szczodrości jest niewątpliwie geografia wyborcza - ośrodek znajduje się w tym samym okręgu, z którego startował burmistrz Jarosław Dąbrowski (PO). W ciągu ostatnich pięciu lat samorząd wpłacił na konto kościelnego ośrodka aż 2,5 mln zł. W 2007 r. roku władze dofinansowały m.in. wypoczynek zimowy (16 tys. zł) i letni dzieci (33 tys. zł). W tym roku władze dołożyły m.in. 28 tys. zł na "Michalickie warsztaty muzyczne - Matka Pana", 10 tys. zł na "promocję trójboju siłowego wśród młodzieży" (w 2006 r. odbyły się tu mistrzostwa Polski w tej dyscyplinie, dotacja 10 tys. zł). W tym roku Michael otrzymał na działalność aż 1 mln 179 tys. zł.

WJak pisaliśmy tydzień temu, w tej kwocie mieszczą się również 32 tys. zł odebrane przez władze Bemowa Towarzystwu Przyjaciół Dzieci i fundacji Naszym Dzieciom, które przy ul. Synów Pułku 2 prowadzą przedszkole dla dzieci. W tym samym lokalu działa też ognisko wychowawcze TPD, które przez trzy lata działalności dostało od Bemowa zaledwie 254 tys. zł. Trzy razy więcej - 450 tys. zł - przyznano za to działającej od zaledwie trzech lat fundacji Chodźmy Razem ze Skierniewic, która ma założyć świetlicę przy ul. Pełczyńskiego.

- Właśnie piszemy do burmistrza pismo wyrażające nasz sprzeciw. Głowimy się, czym kieruje się bemowska komisja konkursowa - mówi nam Wiesław Kołak, prezes mazowieckiego oddziału TPD. - Jesteśmy traktowani nierówno i niesprawiedliwie. Działamy na Bemowie od 31 lat, dostajemy te same zadania, ale pieniędzy znacznie mniej.

Dlaczego nowa organizacja na Bemowie, na dodatek spoza województwa, dostaje "na dzień dobry" sutą dotację na trzy lata? - pyta Monika Jagodzińska, wiceprezes mazowieckiego TPD.

Decyzje władz Bemowa spowodowały, że ognisko i Klub Przedszkolaka z ul. Synów Pułku od stycznia stać tylko na opłacenie jednego etatu pedagoga i ćwiartki drugiego. - Dzieci nie dostaną podwieczorku, zwalniamy socjoterapeutę - dodaje Jagodzińska.

Pedagodzy z ul. Synów Pułku złożą dokumentację do kolejnego konkursu jednorocznego. Jego zasady są jednak takie, że dzielnica sfinansuje zwycięzcom tylko 80 proc. działalności, resztę muszą zdobyć sami.

Kontrowersje wokół przyznawania dotacji na Bemowie zainteresowały miejskie Biuro Polityki Społecznej, które rozdziela między dzielnicami pieniądze na dotacje. - Zażądaliśmy pełnej informacji o konkursach - mówi Bogdan Jaskołd, dyrektor BPS. - Zapadła też decyzja, że wszystkie dzielnice będą musiały przysyłać nam informacje o rozstrzygniętych konkursach na finansowanie profilaktyki społecznej - powiedział "Gazecie" dyrektor Jaskołd.

Gazeta Stołeczna, GRzegorz Lisicki

2010/12/08

Fatalny pierwszy burmistrz nowej kadencji

Pierwszy burmistrz dzielnicy w nowej kadencji wybrany został na Bemowie - jest nim Jarosław Dąbrowski. Platforma wybiera na urząd człowieka złapanego na oczywistym nadużyciu: załatwił - poza kolejką i wbrew decydującej normalnie o tym komisji - mieszkanie matce swojej przyjaciółki i podwładnej. Dodajmy, mieszkanie w świetnej lokalizacji i po remoncie.

To symboliczny gest i zła wróżba dla rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz na następne cztery lata. Platforma nie wstydzi się i wręcz promuje takich ludzi jak Dąbrowski. Nowy-stary burmistrz Bemowa też uważa, że nie ma czego się wstydzić. W inauguracyjnym przemówieniu nie omieszkał podziękować osobno swojej przyjaciółce, której matce sprawił prezent na nasz koszt.

Pani prezydent i burmistrz Bemowa odnieśli sukces w wyborach, ale nic ich nie ustrzeże przed skutkami arogancji. Do partii władzy szybko i łatwo przylepiają się nadużycia i korupcja. Platforma wyraźnie nie ma takich lęków. A powinna, choćby po tzw. aferze hazardowej. Również w Warszawie ciągle wychodzą na wierzch podejrzane interesy jej działaczy. Niedawno pisaliśmy o aferze z apteką El Kashifa, w którą uwikłany był mokotowski aktywista PO Paweł Dulski, teraz o decyzjach lokalowych burmistrza Dąbrowskiego. Doczekamy się na pewno następnych takich afer.

I doczekamy się czasu, że wyborcy odmówią głosu takim politykom jak Jarosław Dąbrowski.

Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna


Seweryn Blumsztajn

2010/12/07

Jarosław Dąbrowski burmistrzem Bemowa. Mimo afery

- Dziękuję pani prezydent, że z przychylnością patrzyła na sprawy Bemowa. Dziękuję tutejszym parafiom i pasterzom -mówił wczoraj Jarosław Dąbrowski (PO), którego własna partia jako pierwszego namaściła na burmistrza dzielnicy

Chwilę po wyborze nagradzany brawami założył burmistrzowski łańcuch i przyjął kwiaty od urzędników. To była reelekcja: burmistrz Dąbrowski rządził Bemowem w poprzedniej kadencji.

Przemówienie odczytał z kartki. - Bardzo mocno dziękuję pracownikom mojego sekretariatu, a szczególnie tej osobie, która jest na urlopie bezpłatnym - mówił. Chodzi o Barbarę Lewandowską, koordynatorkę jego sekretariatu, a prywatnie przyjaciółkę, która bezskutecznie walczyła o mandat radnej miasta pod sztandarami Platformy Obywatelskiej.

Jak pisaliśmy, jej matka dostała od burmistrza Dąbrowskiego nie lada bonus: blisko 40-metrowe, wyremontowane na koszt dzielnicy mieszkanie komunalne w świetnej lokalizacji na przedwojennym osiedlu w Boernerowie. Ustaliliśmy, że doszło do tego w ekspresowym tempie poza komunalną kolejką oczekujących na przydział. Gdy zaczęliśmy interesować się tą sprawą, Barbara Lewandowska poszła na urlop bezpłatny.

W ocenie warszawskiej PO ta sprawa nie dyskredytuje burmistrza Dąbrowskiego. Małgorzata Kidawa-Błońska, szefowa partii Donalda Tuska w stolicy, przypomina, że Jarosław Dąbrowski uzyskał świetny wynik w wyborach i murem stoi za nim lokalne koło Platformy.

Faktycznie, PO zdecydowanie wygrała wybory do rady tej dzielnicy i może nią rządzić samodzielnie. Przygotowania do wczorajszej reelekcji burmistrza utrzymywano jednak w tajemnicy. W porządku sesji Bemowa można było znaleźć tylko punkt "Sprawy różne". A wybrany w zeszłym tygodniu szef rady Grzegorz Popielarz na kilka minut przed rozpoczęciem obrad nie chciał ujawnić planów swojej partii.

Szybko okazało się, że Platforma ma jednak gotowy scenariusz. Grupa radnych PO, w tym Jarosław Dąbrowski, poprosiła, by porządek sesji uzupełnić o wybór zarządu

- Mam przyjemność ogłosić, że zgłaszamy kandydaturę naturalną: burmistrza poprzedniej kadencji, który w wyborach do rady dzielnicy dostał prawie 5 tys. głosów - przemówił Jakub Gręziak, szef klubu PO w radzie Bemowa.

Prócz burmistrza dominująca w niej Platforma wybrała jeszcze aż czterech członków zarządu dzielnicy: dotychczasowego wiceburmistrza Bohdana Szułczyńskiego, byłego dyrektora Liceum im. Kopernika Alberta Stommę, byłego szefa klubu radnych PO Pawła Bujskiego oraz Krzysztofa Zygrzaka, byłego rzecznika prasowego Bemowa, który dostał się do Rady Warszawy. Wszystkich rekomendowała PO.

Oznacza to, że zarząd dzielnicy rozrósł się o dwie osoby. Pozwalają na to przepisy, jeśli przybywa mieszkańców.

Gazeta Stołeczna, Dominika Olszewska

2010/11/16

Burmistrz tłumaczy, jak jego znajoma dostała mieszkanie

Ważą się losy Jarosława Dąbrowskiego (PO), burmistrza Bemowa. Musi na piśmie wytłumaczyć się z ekspresowego przydziału mieszkania komunalnego w świetnej lokalizacji, który dostała matka jego podwładnej
Burmistrza czeka też kontrola urzędników Hanny Gronkiewicz-Waltz, która ma zbadać okoliczności problematycznej decyzji zarządu Bemowa, na którego czele stoi Jarosław Dąbrowski. - Tę sprawę trzeba wyjaśnić. A w przyszłej kadencji wprowadzić nowe, jasne dla wszystkich i sprawiedliwe zasady przydziału mieszkań komunalnych - mówi Julia Pitera, minister ds. walki z korupcją.

Walczą o mandaty

To reakcja na nasz tekst, w którym opisaliśmy perypetie mieszkaniowe Elżbiety K., matki Barbary Lewandowskiej, przyjaciółki Jarosława Dąbrowskiego zatrudnionej na stanowisku koordynatorki jego sekretariatu.

Ustaliliśmy, że burmistrz Bemowa podpisał się pod uchwałą przyznającą K. blisko 40-metrowe mieszkanie komunalne. Zaskakująca była wielkość, lokalizacja i czas podjęcia tej decyzji.

W kolejce po komunalny lokal czeka na Bemowie ok. 200 rodzin, z reguły w dramatycznych warunkach. K. dostała sporą kawalerkę na wyłączność w wolno stojącym, wyremontowanym przez dzielnicę domu, w ekskluzywnej lokalizacji na Boernerowie. Na dodatek w ekspresowym tempie - od wpisania do komunalnej kolejki minęło niespełna pół roku. Inni czekają nawet ponad dziesięć lat.

Zarówno Jarosław Dąbrowski, jak i Barbara Lewandowska walczą o mandat radnych z listy partii Tuska. Skreślić ich już nie można. Chyba że na własne życzenie. Władze warszawskiej PO nie kwapią się z podejmowaniem decyzji w tej sprawie.

- Poczekam na wyniki kontroli. Dostałam obietnicę, że będą gotowe szybko - mówi Małgorzata Kidawa-Błońska, szefowa warszawskiej PO.

- PO idzie do wyborów pod hasłem: zero rodzin na listach kandydatów na radnych - mówi Grażyna Kopińska, szefowa programu Przeciw Korupcji Fundacji Batorego. - Tymczasem znacznie poważniejszy problem to posady i dobra publiczne dzielone po znajomości. Dlatego hasło PO powinno brzmieć: zero stanowisk i mieszkań komunalnych dla rodzin i znajomych.

Kopie piłkę z premierem

Jarosław Dąbrowski był bohaterem wczorajszej konferencji prasowej Katarzyny Munio, kandydatki na prezydenta stolicy z Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej. Przed ratuszem na pl. Bankowym przypomniała, że należy do najlepiej opłacanych urzędników. Prócz burmistrzowskiej pensji (192 tys. zł rocznie) partia dała mu posadę w radzie nadzorczej Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji (41 tys. zł rocznie). - Jarek Dąbrowski to jeden z kilku burmistrzów, którym pani prezydent umożliwiła dorabianie na boku. Czy jest specjalistą od wodociągów? I jeszcze ta sprawa z mieszkaniem dla matki przyjaciółki. Jak to możliwe, że ktoś taki rządzi Bemowem? - pytała Katarzyna Munio.

Dodała: - Donald Tusk tyle mówi o etyce w polityce, a tu pod jego nosem w najlepsze trwa najgorszej klasy kolesiostwo. Partia takim ludziom powinna natychmiast cofnąć rekomendacje.

Potem podeszła do bramy ratusza i zawiesiła na niej tablicę z napisem: "Warszawski urząd pracy tylko dla prominentnych działaczy PO. Rejestracja w bufecie".

Nie jest tajemnicą, że Dąbrowski ma w warszawskiej Platformie wysoką pozycję. Należy do ulubieńców wiceszefowej partii Hanny Gronkiewicz-Waltz, która przyznawała mu jedne z najwyższych burmistrzowskich nagród. Na jednym z bemowskich boisk przy ul. Obrońców Tobruku grywa Donald Tusk i jego najbliżsi współpracownicy. Na tych słynnych już w dzielnicy meczach pojawia się też burmistrz Dąbrowski. - Wie, jak zaistnieć. Donald lubi grać w piłkę, udostępnił im więc stadion - zdradza nam jeden z działaczy PO.

Gazeta Stołeczna, JanFusiecki, Dominika Olszewska

2010/11/15

Stołeczne spółki Platformą stoją

Kiedy zaczynała rządzić stolicą, podkreślała, że nigdy nie rozdawała posad z politycznego klucza. Dziś Hanna Gronkiewicz-Waltz pytana, dlaczego w spółkach należących do miasta roi się od ludzi Platformy Obywatelskiej, odpowiada, że "przynależność partyjna nie może nikogo dyskryminować". Jednocześnie świetnych fachowców na członków zarządów i rad nadzorczych widzi przede wszystkim w kojarzonych z PO burmistrzach. W Ratuszu nie dziwią się nawet wtedy, gdy słyszą, że podczas tego samego posiedzenia rady, zwolnione przez obecnego ministra sprawiedliwości miejsce, natychmiast zajmuje jego brat - pisze tvn24.pl.
Walkę o to, by spółki miejskie nie kojarzyły się wyborcom jedynie z dobrze płatnymi posadami dla partyjnych działaczy, zapowiadała już w poprzedniej kampanii. W "Programie dla Warszawy na lata 2006-2010" Hanna Gronkiewicz-Waltz pisała, że "są one swoistą nagrodą dla lojalnych partyjnych funkcjonariuszy rządzącej partii, którzy obejmują w nich dobrze płatne posady prezesów, członków zarządów i rad nadzorczych". Tuż po wygranej nowa prezydent stolicy zapewniała z kolei, że "politycznych posad nie rozdawała” i rozdawać nie ma zamiaru, a w Ratuszu „nie będzie zarządzania politycznego".
Burmistrz cenna rzecz

W nowym programie, który ubiegająca się o ponowny wybór Gronkiewicz-Waltz rozdawała w sobotę na 30. piętrze Pałacu Kultury i Nauki, podobne deklaracje nie padają. - Jest bardziej konkretny i realny, bo jestem osobą mądrzejszą o doświadczenie czterech ostatnich lat – tłumaczyła podczas konferencji podsumowującej jej dokonania. Doświadczenie z obsadzaniem stanowisk w spółkach miejskich obecna prezydent Warszawy ma jednak takie samo, jak poprzednicy, których tak krytykowała.

Dziś m.st. Warszawa jest jedynym właścicielem 27 spółek (plus 15 spółek z większościowym/ mniejszościowym udziałem). W 2006 roku było ich 34. Co z hucznie zapowiadaną prywatyzacją i likwidacją "tych, których działalność nie leży w interesie miasta"? Prezydent tłumaczy, że z "prywatyzacją się nie paliła", bo chciała wszystko dokładnie sprawdzić. - Ale uważam, że ten wynik to i tak dużo. A cały szereg spółek jeszcze zrestrukturyzujemy – zapowiada. Łatwo nie będzie między innymi dlatego, że w ich zarządach i radach nadzorczych aż roi się od ludzi z Platformy Obywatelskiej, albo z PO związanych. Są wśród nich szeregowi działacze, radni, ale i wiceburmistrzowie oraz burmistrzowie. W oddelegowywaniu do spółek tych ostatnich Gronkiewicz-Waltz dzisiaj widzi już tylko korzyści.

Jej polityka

- To jest moja polityka, bo w ten sposób mam kontrolę miejską nad daną spółką. Burmistrzowie w ich radach nadzorczych to bardzo cenna rzecz – przekonuje. Ale i zastrzega: - Absolutnie nie są to jednak osoby, które można by nazwać nominantami politycznymi.

Ilu nowych członków prezydent Gronkiewicz-Waltz wprowadziła do rad nadzorczych i zarządów spółek miejskich? - Myślę, że bardzo niewielki procent. Jestem ostatnią osobą, która robi rewolucje kadrowe – uważa była prezes NBP. Z dokumentów Krajowego Rejestru Sądowego, które przejrzeliśmy, wynika jednak co innego.

Partia, rodzina, fachowiec

Tylko na przestrzeni czterech miesięcy, od lutego do kwietnia 2007 roku (a więc w pierwszych miesiącach urzędowania obecnej prezydent) w radach nadzorczych i zarządach spółek miejskich pojawiło się kilkadziesiąt nowych nazwisk. Wiele z nich to osoby związane bądź kojarzone z PO. 23 marca 2007 r. na stanowisko członka rady nadzorczej Towarzystwa Budownictwa Społecznego Bemowo powołany został Krzysztof Kwiatkowski, ówczesny wiceprzewodniczący sejmiku... łódzkiego, obecny minister sprawiedliwości. W maju następnego roku Kwiatkowski, wówczas już senator PO, przestał być członkiem rady. Na tym samym posiedzeniu trafił do niej jednak jego brat – Sebastian. - Spełnia wszystkie wymagania merytoryczne – podkreśla Tomasz Andryszczyk, p.o. rzecznika stołecznego magistratu.

Dziś oprócz brata ministra w radzie nadzorczej TBS Bemowo zasiadają jeszcze między innymi Roman Bielański (działacz PO z Wołomina) i Marek Lipiński (wiceburmistrz Woli z PO) a prezesem zarządu jest Andrzej Smoliński, były poseł AWS, obecnie w Platformie. Wszyscy wymienieni stanowiska objęli w 2007 lub 2008 roku.

"Bez znaczenia"
Podobnie jak Marek Andruk, burmistrz Woli (PO) i Jarosław Dąbrowski, burmistrz Bemowa (PO). Do rady nadzorczej miejskiego giganta, czyli Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji weszli 13 marca 2007 roku. Dąbrowski ciekawie tłumaczy, dlaczego radzie się przydaje. - Bo wcześniej byłem w radzie nadzorczej miejskich wodociągów w Jarocinie - mówi nam.

Ratusz stanowczo podkreśla jednak, że "w obecnej kadencji jedynym kryterium doboru kandydatów na członków organów spółek z udziałem m.st. Warszawy są ich kwalifikacje merytoryczne", tj. wykształcenie oraz predyspozycje. - Przynależność partyjna kandydata ani przynależność do konkretnej opcji politycznej nie ma znaczenia – zaznacza Andryszczyk.

Nie dyskwalifikować

Miasto nie wie, ilu partyjnym działaczom spółki płacą średnio po ok. 2,5 tysiąca złotych za zasiadanie w radach i zarządach. Osoby aplikujące do pełnienia funkcji w organach spółek, które uznano za dysponujące odpowiednimi kwalifikacjami, nie mają po prostu obowiązku informowania o swojej przynależności partyjnej bądź jej zmianie. - Przynależność partyjna kandydatów nie jest ewidencjonowana. Co więcej, w świetle przepisów o ochronie danych osobowych, zbieranie takich informacji przez Urząd m. st. Warszawy jest niedozwolone – podkreśla p.o. rzecznika urzędu miasta.

Prezydent stolicy idzie o krok dalej i stwierdza, że odrzucanie czyjejś kandydatury ze względu na przynależność partyjną mogłoby zostać odebrane jako dyskryminacja. - Taka przynależność nie dyskwalifikuje kandydatów. Jeżeli ktoś jest aktywnym działaczem jakiejś partii, to nie mogę mu powiedzieć: przepraszam bardzo, ale pan należy do Platformy i dlatego nie może zostać szefem – podkreśla Gronkiewicz-Waltz.

"Fachowiec"
Tę strategię prezydent wcieliła w życie między innymi w przypadku Sławomira Michalaka, pełnomocnika finansowego jej komitetu w poprzednich wyborach i działacza PO z Ochoty. - Sprawdził się i poszedł do bardzo trudnej spółki. Myślę, że to osoba bardzo wykwalifikowana – zaznacza wiceprzewodnicząca Platformy. Identycznie rzecz się podobno ma jeśli chodzi o jednoczesne zasiadanie Stanisława Rojka (b. Wiceprezydenta stolicy, męża radnej PO) w zarządzie Przedsiębiorstwa Produkcyjno-Handlowo-Usługowego "ZAPLECZE" i radzie nadzorczej MPT. - Pan Rojek to nie jest moja nominacja w takim sensie, że ja go sobie wymyśliłam. To fachowiec – zapewnia prezydent stolicy.
TVN24, TVN Warszawa

2010/11/13

Bemowo: Burmistrz nic nie wiedział o mieszkaniu?

Kto ma szansę na ekspresowy przydział mieszkania komunalnego w świetnej lokalizacji? Trzeba mieć córkę, która jest przyjaciółką burmistrza Bemowa Jarosława Dąbrowskiego (PO) i jeszcze kandyduje do rady miasta z listy partii Tuska.

Burmistrz Jarosław Dąbrowski, szef PO na Bemowie, to jeden z ulubieńców Hanny Gronkiewicz-Waltz. Jest liderem listy PO do rady dzielnicy. - Jest aktywny, ma dobre kontakty z prasą. To się liczy - mówią w warszawskiej PO.

Burmistrz ma też przyjaciółkę, Barbarę Lewandowską, koordynatorkę jego sekretariatu. Ona z kolei trafiła na elitarną listę kandydatów PO do Rady Warszawy.

Koneserska lokalizacja

Na Bemowie na mieszkanie komunalne czeka się nawet dziesięć lat. W kolejce jest 200 rodzin. W 2008 r. przydziały na mieszkania gminne dostało zaledwie osiem osób. Trzy z nich trafiły do lokali socjalnych o najniższym standardzie na Pradze-Północ i Woli. Czwórka dostała skierowanie do bloku komunalnego na odludziu. Tylko jedna osoba, Elżbieta K., emerytowana nauczycielka, dostała mieszkanie komunalne na Boernerowie, na osiedlu domków jednorodzinnych z lat 30.

Jak ustaliliśmy, K. to mama przyjaciółki burmistrza Barbary Lewandowskiej.

Boernerowo to pełen zieleni teren objęty opieką konserwatora. - To koneserska lokalizacja. Działki kosztują tu ponad 1,5 mln zł - tłumaczy Paulina Benda z firmy Emmerson Nieruchomości.

K. trafiła do modernistycznego domu przy ul. Kunickiego. Dostała blisko 40-metrowe mieszkanie, w którym zgodnie z miejskimi przepisami mogła zamieszkać nawet trzyosobowa rodzina. Urząd sfinansował też remont dachu i elewacji budynku. Tuż przed przeprowadzką Elżbiety K. dzielnica wyremontowała jej przyszłe mieszkanie, płacąc za to 76 tys. zł. Tak hojne inwestycje zadziwiają, bo o dom przy Kunickiego upomina się rodzina dawnych właścicieli. A w takich przypadkach ratusz z reguły wstrzymuje remonty do czasu wyjaśnienia sytuacji prawnej.

Nie było dramatycznych warunków

Pani Elżbieta trafiła na Kunickiego z dwupokojowego mieszkania z wielkiej płyty w jednym z bloków na Bemowie. Lokal należał do jej męża, który po rozwodzie zażądał, by się wyprowadziła. W grudniu 2007 r. sprawą zajęła się komisja mieszkaniowa radnych Bemowa. - Nie zobaczyliśmy dramatycznych warunków, nie stwierdziliśmy oznak przemocy domowej - wspomina Hanna Głowacka, szefowa komisji mieszkaniowej na Bemowie, radna Naszego Miasta.

W protokole komisji czytamy: "Komisja postanowiła wstrzymać się z zaopiniowaniem wniosku do czasu przedstawienia przez Wnioskodawczynię dokumentów dotyczących przemocy w rodzinie". To ważna okoliczność: ofiary przemocy domowej i niepełnosprawni mają pierwszeństwo w przydziale mieszkań komunalnych.

Elżbieta K. w kwietniu 2007 r. poskarżyła się prokuraturze, że jest ofiarą przemocy. W lipcu 2007 r. sprawę umorzono.

- Stało się tak z powodu braku dowodów uzasadniających podejrzenia tego czynu - mówi Marta Białobrzeska, prokurator rejonowa na Woli.

Mimo to zarząd Bemowa już w maju 2008 r. (pięć miesięcy od trafienia na listę oczekujących) przyznał Elżbiecie K mieszkanie przy Kunickiego. Decyzję podpisał osobiście burmistrz Dąbrowski.

- O tym dowiedziałam się po fakcie, bo zarząd nie uzgadnia decyzji o przydziale z komisją - oburza się Hanna Głowacka.

- Nie mieliśmy pojęcia, że to mama urzędniczki - dodaje Teresa Świderska (PiS), inna radna komisji mieszkaniowej.

Mniej szczęścia niż mama przyjaciółki burmistrza miała pani Agnieszka. Od trzech lat czeka w komunalnej kolejce na Bemowie. W 2007 r. odeszła od męża, który bił ją i jej dzieci (syn ma autyzm). Trafiła do ośrodka ofiar przemocy domowej, potem wynajęła mieszkanie. - Były mąż nie płaci alimentów, a moja pensja nie starcza na utrzymanie dzieci i wynajem lokum. Już tonę w długach. W urzędzie usłyszałam, że przez najbliższe lata nie mam szans na mieszkanie - zwierza się pani Agnieszka.

Nikt po prostu nic nie wiedział

Burmistrz Dąbrowski upiera się, że podpisując przydział mieszkania dla K., nie wiedział, że to matka jego zaufanej pracowniczki. Zapewnia, że gdy się o wszystkim dowiedział, przeprowadził z nią rozmowę. - Uwierzyłem w przekazane mi wyjaśnienia - mówi. Kilka dni po rozmowie z nami decyduje się wysłać koordynatorkę na urlop bezpłatny.

- Jestem oddanym pracownikiem i społecznikiem od urodzenia - przedstawia się Barbara Lewandowska. I zarzeka się: - Nic nie wiedziałam, że moja mama złożyła wniosek o mieszkanie. Nie mam sobie nic do zarzucenia.

Gazeta Stołeczna, Dominika Olszewska, Jan Fusiecki

2010/11/08

Politycy PO pchają swoje rodziny do władzy. Na listach wyborczych do samorządu krewni członków PO

Dość nepotyzmu - obiecywała Platforma Obywatelska, układając listy wyborcze w wyborach samorządowych i chwaliła się, że dzięki decyzjom władz partii w wyborach nie wystartują krewni polityków PO.

Okazało się jednak, że wystarczy dobrze przyjrzeć się kandydatom do warszawskiego samorządu, a z łatwością można znaleźć na listach synów, córki, żony oraz mężów od dawna działających już w Platformie polityków.

To miał być wielki sukces Platformy. Sukces, który nagłośniono przy okazji układania list wyborczych do samorządów. Pod koniec października kandydatów spokrewnionych z obecnymi już w polityce członkami PO skreślano z list. Tłumaczono, że jest to "decyzja zarządu krajowego Platformy dla całego kraju", a inicjatorem akcji miał być osobiście Donald Tusk (53 l.).
W Warszawie jest inaczej. Liderką listy do Rady Warszawy jest żona byłego sekretarza stanu w Kancelarii Premiera Rafała Grupińskiego (58 l.) - Ewa Malinowska-Grupińska (54 l.). Z kolei do warszawskiej Rady Dzielnicy Włochy chce dostać się syn b. ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy (72 l.) - Krzysztof Czuma. Ten sam, który m.in. żądał od internetowych blogerów usunięcia negatywnych wpisów na temat swojego ojca oraz był szarą eminencją Ministerstwa Sprawiedliwości w okresie, kiedy na czele resortu stał Andrzej Czuma, obecnie poseł PO. Podobnych przypadków "Super Express" doszukał się jeszcze kilkunastu.

Patrz też: Jacek Guzy, prezydent Siemianowic - uczciwością i pracą ludzie się bogacą - ZDJĘCIA, WIDEO


Więcej
http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/jacek-guzy-prezydent-siemianowic-uczciwoscia-praca_157141.html
Co na to władze mazowieckiej PO? Okazuje się, że problemu nie widzą. - Trudno mówić o nepotyzmie, jeżeli to wyborcy wybierają osoby, które znajdują się na liście - twierdzi wiceszefowa mazowieckiej PO Małgorzata Kidawa-Błońska (53 l.).
Jak w praktyce wygląda zwalczanie nepotyzmu na warszawskich listach wyborczych PO
Ewa Malinowska-Grupińska - liderka listy do Rady Warszawy - żona Rafała Grupińskiego, posła PO
Krzysztof Czuma - kandydat do Rady Dzielnicy Włochy - syn posła PO i b. ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy
Agnieszka Gierzyńska-Kierwińska - liderka listy do Rady Dzielnicy Śródmieście - żona Marcina Kierwińskiego, wicemarszałka Województwa Mazowieckiego z PO
Robert Kropacz - kandydat do Rady Dzielnicy Bielany - syn Jerzego Kropacza, działacza bielańskiej PO i byłego radnego PO na Bielanach
Łukasz Lanc - kandydat do Rady Dzielnicy Praga-Południe - syn Elżbiety Lanc, radnej Województwa Mazowieckiego z PO (która ponownie kandyduje do sejmiku)
Karolina Mioduszewska - kandydatka do Rady Dzielnicy Ursynów - żona przewodniczącego Rady Dzielnicy Ursynów Michała Matejki (który także kandyduje do Rady Dzielnicy Ursynów)
Krystian Malesa - kandydat do Rady Dzielnicy Ursynów - syn byłego radnego PO na Ursynowie Wojciecha Malesy (który kandyduje do sejmiku).
Łukasz Jeziorski - kandydat do Rady Dzielnicy Wawer - syn radnego PO na Pradze-Południe Bogdana Jeziorskiego (który ponownie kandyduje)
Joanna Tracz-Łaptaszyńska - liderka listy do Rady Dzielnicy Wola - żona Krzysztofa Łaptaszyńskiego, zastępcy dyrektora Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego
Joanna Tucholska - liderka listy do Rady Dzielnicy Żoliborz - córka Joanny Tucholskiej, skarbnika PO na Ursynowie
Szymon Kozłowski - kandydat do Rady Warszawy - mąż radnej PO na Bielanach Ilony Soji-Kozłowskiej (która również kandyduje)

Super Express, Sylewster Ruszkiewicz

2010/10/27

Poznań: Układ w PO. "Nie komentuję tego"

"Polska Głos Wielkopolski": Na kilka dni przed marcowym zjazdem poznańskiej Platformy Obywatelskiej zawarte zostało porozumienie ustalające skład zarządu partii. W zamian za poparcie w wyborach do struktur miejskich Kaczmarek miał poprzeć Dzikowskiego w wyborach regionalnych. Przed samym zjazdem układ został zerwany, a ludzie Dzikowskiego wycięci.
Przy kilku nazwiskach na tej kartce pojawiły się dwie literki - "PU". Cóż to może oznaczać? Zapytaliśmy o to Ziółkowskiego, który "protokołował" obrady. - Skąd pan to ma? Co to ma oznaczać? - pyta wyraźnie zaskoczony senator. - Jak ten dokument do pana trafił? Nie wiem, w jakiej ma pan go postaci - mówi.

Profesor Ziółkowski w rozmowie z dziennikarzami "Poslki Głosu Wielkopolski" w końcu przyznaje, że oznacza on "poza układem", czyli osoby, które nie deklarowały wcześniej poparcia ani dla Kaczmarka, ani dla Dzikowskiego. Nie chce jednak kontynuować dalszej rozmowy na ten temat. Bardziej rozmowny jest Dzikowski. - Posiadaczem tego porozumienia jest wicemarszałek Senatu - mówi. - Mam jego kopię, ale uzgodniliśmy, że nie będziemy jej ujawniać.

Dzikowski przyznaje, że był inicjatorem spotkania. Misji podjął się Ziółkowski. Na spotkaniu uzgodniono ponoć także "jedynki" na listach kandydatów do Rady Miasta Poznania. Tego jednak nie spisywano. Według niego Kaczmarek wypowiedział porozumienie na 24 godziny przed zjazdem.

Wersja tego ostatniego jest inna. - Podobnych rozmów i uzgodnień było kilka - mówi Kaczmarek. - Porozumienie nie zostało zrealizowane, ponieważ Dzikowski domagał się ode mnie publicznej deklaracji, kogo będę wspierał w wyborach regionalnych. Zagroził mi, że jeśli tego nie zrobię, to on ogłosi, iż jestem zdrajcą. Nie uważam, żeby porozumienie zostało zerwane. Ono przestało być aktualne - wyjaśnia.

Europoseł twierdzi, że nie zamierzał wcześniej deklarować, kogo chce wesprzeć w wyborach do władz regionalnych. Przymuszony do tego przez Dzikowskiego przyznał, że swój głos zamierza oddać na Grupińskiego.

Jaki byłby sens poparcia Kaczmarka przez Dzikowskiego bez adekwatnej postawy tego pierwszego w wyborach regionalnych?

- Jeśli Dzikowski liczył, że on mnie wesprze na szefa miasta, a ja jego w regionie, to mógł się czuć zawiedziony - mówi Kaczmarek. - Ja jednak miałem wsparcie zarówno jego, jak i Grupińskiego. Polityka to nie jest wymiana uprzejmości - dodaje.

Gorączkowych rozmów między politykami poznańskiej PO rzeczywiście musiało być więcej. Na dobę przed zjazdem z kandydowania na szefa poznańskiej Platformy wycofali się: poseł Dariusz Lipiński oraz Leszek Wojtasiak, wicemarszałek województwa. Obaj wsparli Kaczmarka. Ten już wówczas wiedział, że nie potrzebuje poparcia ze strony zwolenników Dzikowskiego. Odzwierciedlały to wyniki wyborów.

Zgodnie z porozumieniem marcowym w skład zarządu mieli wejść (a ostatecznie zostali zastąpieni innymi osobami) - Grzegorz Ganowicz, przewodnicząca Rady Miasta Poznania, Zbigniewa Nowodworska, szefowa Wielkopolskiego NFZ, Sławomir Hinc, zastępca prezydenta Poznania, Ryszard Śliwa, radny oraz Marcin Małyszczyk, szef Stowarzyszenia Młodzi Demokraci w Poznaniu. Do zarządu nie wszedł także radny Michał Tomczak, który w porozumieniu był brany pod uwagę fakultatywnie z Dariuszem Lipińskim.

W ich miejsce do zarządu weszli m. in.: Łukasz Mikuła, Jakub Jędrzejewski czy Grzegorz Proniewicz.

Piotr Talaga, „Polska Głos Wielkopolski”
Waldy Dzikowski miał świadomość, że losy jego przywództwa w wielkopolskiej PO zależą od głosów nie tylko jego zwolenników. W boju z Rafałem Grupińskim potrzebne było wsparcie ze strony zwolenników Filipa Kaczmarka, który chciał zostać szefem poznańskiej PO. Tak powstał plan porozumienia, do którego szczegółów dotarła "Polska Głos Wielkopolski".

Na kilka dni przed terminem poznańskiego zjazdu o spotkanie z Kaczmarkiem poprosił senator Marek Ziółkowski. Mniej więcej godzinę później dołączył do nich Dzikowski. Postanowiono ustalić listę kandydatów, którzy będą wzajemnie popierani przez reprezentowane frakcje. Tak powstała kompletna lista 15 osób, które miały tworzyć przyszły poznański zarząd partii. Politycy spisali te nazwiska i pod kartką złożyli swoje podpisy. - Nie komentuję tego i nie udzielam żadnych informacji na ten temat - zastrzega Ziółkowski. - Sądziłem, że to będzie dobre rozwiązanie, potem stało się inaczej.

2010/10/21

Wybory samorządowe bez parytetów: Kobiety ustępują miejsca panom

PARYTETY ŚWIETNIE WYGLĄDAJĄ na partyjnych sztandarach. W realnej polityce są uciążliwe
Kobiety nie mogą liczyć na specjalne względy przy tworzeniu list wyborczych w wyborach samorządowych. Ustawa parytetowa, która była jednym z głównych motywów kampanii prezydenckiej, utknęła w Sejmie. Mimo zapewnień wszystkich ugrupowań o eksponowaniu kobiet na listach praktyka wygląda inaczej.
W Gdańsku SLD i SdPL ustaliły, że wspólnym kandydatem lewicy na prezydenta będzie szef tamtejszej rady miejskiej SLD Krzysztof Andruszkiewicz. Wcześniej jako kandydata na ten urząd SdPL zarejestrował w Komisji Wyborczej Jolantę Banach. Musiała ona jednak ustąpić miejsca mężczyźnie i teraz kandyduje do rady miasta.
Ustąp miejsca mężczyźnie
– Musieliśmy pójść na pewne ustępstwa. Konfrontacja z największą lewicową partią byłaby złym pomysłem, dlatego woleliśmy zrezygnować z naszego kandydata, by mieć większe szanse w wyborach jako porozumienie lewicy. Był to wybór mniejszego zła – mówi Przemysław Kmieciak z jej sztabu.
Jeszcze gorsza sytuacja spotkała Marię Weber, kandydatkę PO do rady miasta. Lokalne władze PO obiecywały jej drugie miejsce na liście wyborczej na warszawskiej Woli. Gdy lista była gotowa, Weber znalazła się na miejscu czwartym.
– Padłam ofiarą kolesiostwa i przetargów partyjnych. Moje miejsce zajął młody podopieczny posła Michała Szczerby – tłumaczy Maria Weber.
A wysokie miejsce daje dużo większe szanse na sukces. Pierwszemu na liście Platforma przyznaje 3400 zł na kampanię. Drugi może liczyć na 1900 zł, trzeci na 1100 zł. Czwarty otrzymuje już tylko 400 zł.
– W takiej sytuacji zrezygnowałam z prowadzenia kampanii – mówi Weber.
Nie dziwi to Joanny Reyman z Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej. – Wiele pań skarżyło się, że są traktowane przez swoje ugrupowania jak paprotki – mówi Reyman. – Są na listach, ale poza wybieralną piątką, narzuca im się, jak mają wyglądać ulotki wyborcze.
Według danych PKW mężczyźni stanowią przygniatającą większość kandydatów na wszystkich szczeblach wyborczych. Największy ich odsetek jest wśród kandydatów na urząd wójta, burmistrza lub prezydenta – ok. 87 proc., najmniejszy do rad miast na prawach powiatu – ok. 65 proc.
Decyduje układ
– Z całej Polski otrzymuję skargi od kobiet, które są usuwane z list wyborczych lub przesuwane na gorsze miejsca – mówi prof. Magdalena Środa, były pełnomocnik rządu ds. równego traktowania kobiet i mężczyzn.
Dodaje, że sytuacja jest najgorsza na najniższych szczeblach samorządowych. – Tam rządzą męskie, kilkuosobowe układy – twierdzi.
Ale nie tylko. W Poznaniu o fotel prezydenta konkurują sami mężczyźni: były wojewoda Tadeusz Dziuba (PiS), obecny prezydent Ryszard Grobelny (do niedawna z PO), przewodniczący rady miasta Grzegorz Ganowicz (PO), biznesmen Dariusz Bachalski (SLD) i doradca gospodarczy Jacek Jaśkowiak ze Stowarzyszenia My-Poznaniacy. Jedynym kobiecym akcentem jest Maria Pasło-Wiśniewska, która udzieliła poparcia Jaśkowiakowi. W poprzednich wyborach konkurowała z Grobelnym jako kandydatka PO.
Źródło: Dziennik Gazeta Prawna

PAP dla kolegów Platformy

Po niemal trzech latach od objęcia władzy przez koalicję PO-PSL przyszedł czas na ocenę skuteczności nadzoru nad państwowym majątkiem, który sprawuje przede wszystkim Ministerstwo Skarbu Państwa. Bilans, niestety, wygląda niekorzystnie, a pod kierownictwem ministra Aleksandra Grada urzędnicy MSP powielają grzechy poprzednich ekip rządzących, co widać szczególnie jaskrawo w Polskiej Agencji Prasowej, którą zausznicy szefa resortu traktują jak prywatny folwark - pisze Grzegorz Boguta, były doradca zarządu PAP.
Tego bilansu nie równoważą miliardowe przychody z prywatyzacji wielkich spółek, jak Enea, PZU czy PGE. Zarządzanie dobrem narodowym, jakim są państwowe firmy, to nie tylko prywatyzacja najbardziej tłustych kąsków, jak wielkie instytucje finansowe czy koncerny energetyczne, na które zawsze znajdą się chętni. Ministerstwo sprawuje również nadzór nad państwowym majątkiem w postaci spółek lub przedsiębiorstw państwowych, które przynoszą straty, a czasem są wręcz na granicy upadłości. Takim firmom potrzebna jest restrukturyzacja i przygotowanie do ewentualnej prywatyzacji, gdyż w odziedziczonej po PRL postaci nie dają sobie rady na konkurencyjnym rynku. W przypadku takich firm zwykle brakuje chętnych na nabycie ich akcji bądź udziałów, a jeżeli się pojawią, to nierzadko jedyną pokusą dla potencjalnego kupca są należące do nich atrakcyjnie położone nieruchomości. Aby restrukturyzacja się powiodła i państwowe firmy osiągnęły rentowność, skarb państwa, który jest właścicielem w imieniu nas, obywateli, a który jest reprezentowany, na przykład, przez ministra skarbu państwa, musi swoją funkcję wykonywać mądrze. A to oznacza - z jednej strony - że musi przestrzegać kodeksu spółek handlowych, jeżeli jest to spółka prawa handlowego, a z drugiej - że swoje prawa do powoływania członków rady nadzorczej, a tym samym wpływania na wybór zarządu, skarb państwa powinien wykorzystać dla dobra spółki, a nie dla dobra urzędników. Oznacza to wybór takiego zarządu, który będzie w stanie dobrze zarządzać spółką, przeprowadzić jej restrukturyzację, jeżeli będzie potrzebna, zapewnić rozwój spółki oraz przygotować ją do prywatyzacji, jeżeli taka będzie wola właściciela. Trafnie opisał to premier Donald Tusk, kiedy w swoim exposé z 23 listopada 2007 r. obiecywał, że "() tam, gdzie dzisiaj państwo pozostaje właścicielem, szczególnie dotyczy to spółek z udziałem skarbu państwa, przyjmiemy wreszcie jawny i otwarty nabór do rad nadzorczych i wybór członków zarządu w drodze konkursu. Ale po to, żeby wycofywać państwo z gospodarki, żeby uczciwi ludzie i kompetentni ludzie, a nie z nadania aparatu partyjnego, przygotowali większość tych spółek do możliwie szybkiej prywatyzacji lub przekazania w dyspozycję samorządowi terytorialnemu. Chcemy w ten sposób zakończyć kilkunastoletni polityczny proceder zawłaszczania tych firm przez aparat biurokratyczny i partyjny".
Ile można wytrzymać bez prezesa

Rzeczywistość ostatnich lat, niestety, rozminęła się z deklaracjami szefa rządu.
Fatalne funkcjonowanie modelu z powoływaniem zarządów państwowych firm przez radę nadzorczą, w której dominującą pozycję mają urzędnicy skarbu lub innych struktur administracji państwowej, widać jak w soczewce na przykładzie Polskiej Agencji Prasowej, którą nadzorujący ją podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Adam Leszkiewicz do spółki z byłym przewodniczącym rady nadzorczej Krzysztofem Andrackim postanowili za wszelką cenę obsadzić swymi kolegami i znajomymi, nie wahając się przed marnotrawstwem pieniędzy spółki.

Kiedy 29 kwietnia 2009 roku Leszkiewicz został wiceministrem skarbu, PAP już od trzech i pół miesiąca działał bez zarządu, ponieważ poprzednie władze spółki podały się do dymisji, a konkurs ogłoszony w połowie lutego zakończył się 16 kwietnia 2009 r. bez wyłonienia kandydatów do zarządu. Co ciekawe, uchwała rady nadzorczej o zamknięciu konkursu została podjęta dzień po dymisji nadzorującego wcześniej PAP wiceministra Michała Chyczewskiego.

Zamknięcie konkursu nastąpiło, mimo że wystartowali w nim kandydaci z odpowiednimi kwalifikacjami. Rada pod przewodnictwem Krzysztofa Andrackiego nie podała powodów zamknięcia konkursu. Kilkadziesiąt tysięcy złotych beztrosko wyrzucono w błoto. Sens tego posunięcia objawił się, gdy Andracki, oddelegowany do pełnienia obowiązków prezesa, wycofał się z członkostwa w radzie nadzorczej i wystartował w drugim konkursie, ogłoszonym 3 czerwca 2009. Konkurs jednak najwyraźniej nie szedł po jego myśli, bo wycofał się z udziału w nim i odwołał swoją rezygnację z prac w radzie nadzorczej PAP. Rada zaś 1 lipca ub.r. zamknęła kolejny konkurs "bez wyłonienia kandydatów", ponownie nie podając żadnych przyczyn podjęcia takiej uchwały. PAP stracił kolejne kilkadziesiąt tysięcy złotych z powodu hamletyzmu przewodniczącego rady nadzorczej.

Trzeci konkurs, ogłoszony 13 sierpnia, od poprzednich różnił się jedynie tym, że rada nadzorcza pod przewodnictwem Krzysztofa Andrackiego nie podała powodów zamknięcia konkursu, który trwał aż do kwietnia 2010, kiedy też został zakończony bez wyłonienia kandydatów. W tym czasie część członków rady nadzorczej zmęczona bałaganem i trwającym od miesięcy stanem zawieszenia w funkcjonowaniu spółki pozbawionej pełnoprawnego zarządu przeforsowała odwołanie Andrackiego ze stanowiska przewodniczącego.

W odpowiedzi Andracki złożył ponowną rezygnację z członkostwa w radzie, skutecznie blokując wybór zarządu wpisany do porządku obrad w grudniu 2009 r. Rada w składzie czteroosobowym nie mogła podjąć uchwały o powołaniu nowego zarządu, gdyż nie pozwalają na to kodeks spółek handlowych i statut PAP. Wtedy do akcji wkroczył wiceminister Adam Leszkiewicz, który w styczniu br., najprawdopodobniej z naruszeniem prawa, o czym dalej, uzupełnił składy rady nadzorczej o trzy osoby zamiast o jedną. Trudno usprawiedliwić ten błąd, gdyż MSP popełniło go już raz w czasach rządów PiS. Skończyło się zaskarżeniem uchwały walnego zgromadzenia akcjonariuszy przez dwóch członków rady nadzorczej, którzy wygrali w sądzie z ministerstwem.

Błędy kopiują od PiS-u

Szkodnictwo Leszkiewicza jest tym bardziej rażące, że można było przewidzieć, iż sprawa i tym razem trafi do sądu. Tak też się stało. Jerzy Domański, jeden z członków rady, zaskarżył uchwały walnego zgromadzenia i 13 sierpnia stołeczny sąd okręgowy, na razie w I instancji, uznał rozszerzenie składu rady nadzorczej, podobnie jak trzy lata wcześniej w analogicznej sprawie, za naruszenie prawa. W uzasadnieniu wyroku sędzia Piotr Wierzchowski przypomniał pozwanemu, że zgodnie z ustawą o Polskiej Agencji Prasowej skład rady nadzorczej może być zmieniony przed upływem jej kadencji jedynie w przypadku udostępnienia akcji spółki osobom trzecim, podczas gdy cały czas właścicielem 100 proc. akcji PAP jest skarb państwa. W ocenie sądu ustawodawca w 1997 r. celowo ograniczył możliwości ingerencji w skład rady nadzorczej, co świadczy o zamiarze "przyznania pierwszeństwa niezależności i uchronienia rady nadzorczej PAP od doraźnych celów politycznych". Sędzia Wierzchowski uświadomił pozwanemu, że PAP ma charakter publicznej agencji prasowej, której celem jest rzetelne, obiektywne i wszechstronne informowanie odbiorców.

Jeżeli sąd w II instancji utrzyma wyrok z 13 sierpnia PAP znów będzie bez zarządu, a stanie się to z winy wiceministra Leszkiewicza, który systematycznie lekceważy prawo. Świadczy o tym także oferta złożona za pośrednictwem Anny Borkowskiej, przewodniczącej rady programowej PAP, Adzie Kostrz-Kosteckiej, która przez siedem lat zasiadała w zarządzie agencji, a z racji swego doświadczenia i kompetencji (wykształcenie ekonomiczne, dziennikarskie i techniczne) startowała we wszystkich konkursach na nowy zarząd spółki i była bardzo mocną merytorycznie kandydatką. Rozmowa odbyła się w obecności Tadeusza Myślika, sekretarza generalnego Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. Wiceminister Leszkiewicz przekazał Annie Borkowskiej propozycję dla Ady Kostrz-Kosteckiej, gwarantując tej ostatniej, że jeśli wycofa się z kandydowania na prezesa PAP, będzie członkiem zarządu przez dwie kadencje. Jak wiceminister może coś takiego gwarantować, skoro obowiązuje tryb wyboru kandydatów do zarządu w drodze konkursu? Odpowiedź na to pytanie znać powinien Leszkiewicz, który najpierw uparcie forsował kandydaturę Krzysztofa Andrackiego na prezesa PAP, a kiedy ta koncepcja ostatecznie upadła, zapewnił miejsca w zarządzie spółki osobom o dyskusyjnych kompetencjach, ale za to odpowiednio ustosunkowanych.

Aby to umożliwić, rada nadzorcza, której przewodniczącym jest teraz radca ministra skarbu Krzysztof Hofman (w gremium zasiada jeszcze dwóch innych urzędników - jeden z MSP, drugi z Ministerstwa Finansów), ogłaszając w kwietniu br. kolejny, czwarty już konkurs na członków zarządu PAP, wprowadziła istotną zmianę warunków dla kandydatów. Do niezbędnego pięcioletniego stażu na stanowisku kierowniczym doliczono pełnienie funkcji dziennikarskich - redaktora naczelnego lub jego zastępcy. We wcześniejszych konkursach liczyło się tylko doświadczenie menedżerskie. Dzięki poprawce do zarządu wszedł Jerzy Paciorkowski, który odpadł w jednym z poprzednich konkursów ze względów formalnych. Jest on znajomym Tomasza Arabskiego, szefa kancelarii premiera, którego zastępcą przed przejściem do MSP był Adam Leszkiewicz.

Do zarządu agencji weszła też Lidia Sobańska, z zaledwie rocznym stażem na stanowisku dyrektora jednego z oddziałów PAP, ale za to z błogosławieństwem Krzysztofa Andrackiego. Z kolei inny członek nowego zarządu Zbigniew Krzysztyniak to kolega Witolda Grzybowskiego, byłego doradcy ministra skarbu Aleksandra Grada.

Jak taki towarzysko-polityczny klucz w kompletowaniu władz PAP ma się do deklaracji premiera Donalda Tuska, który prawie trzy lata temu w exposé zapowiadał "realizację precyzyjnie zdefiniowanej misji publicznej oraz odpolitycznienie nadzoru i bezpośredniego zarządzania mediami publicznymi"?

Ale kto by się tam przejmował jakimś exposé szefa rządu, skoro przewodniczący rady nadzorczej PAP Krzysztof Hofman nie zgodził się na wprowadzenie w ostatnim konkursie arkusza ocen kandydatów do zarządu, mimo że wymaga tego rozporządzenie Rady Ministrów w sprawie przeprowadzenia postępowania kwalifikacyjnego na stanowiska członków zarządu w niektórych spółkach handlowych?

Uchwała o wyborze zarządu powinna zawierać ocenę wszystkich kandydatów. Tym razem jednak z niewiadomych przyczyn poprzestano na ogólnym stwierdzeniu, który kandydat był najlepszy, bez podania uzasadnienia tej oceny. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że uchwały o powołaniu członków zarządu PAP są sprzeczne z rozporządzeniem rządu.
Żaden z członków zarządu PAP nie ma doświadczenia w zarządzaniu dużymi firmami i w ich restrukturyzacji, brakuje im też wiedzy o finansach. A właśnie tego najbardziej dzisiaj potrzeba menedżerom PAP, gdyż agencja, a zwłaszcza należąca do niej Drukarnia Naukowo-Techniczna, wymagają zmian. PAP musi się zreorganizować i rozwinąć, jeśli dalej ma pozostać znaczącym dostawcą informacji, zdjęć i innego rodzaju plików multimedialnych nie tylko dla odbiorców z rynku mediów, ale także dla liczących się instytucji finansowych.

Z kin do Papu

Pieniądze na modernizację agencji mogłyby pochodzić ze sprzedaży gruntu, na którym usytuowana jest drukarnia. Kiedyś istniała koncepcja wybudowania nowej hali dla drukarni, tuż obok obecnego starego budynku. Gdy p.o. prezesa PAP został Krzysztof Andracki, zlecił wykonanie koncepcji zabudowy firmie Juvenes reprezentowanej przez Krzysztofa Tyszkiewicza. Architekt ten w przeszłości wielokrotnie pojawiał się w otoczeniu Andrackiego. Także wtedy, gdy jako prezes spółki Max-Film modernizował warszawskie kina, których właścicielem była spółka należąca do samorządu województwa mazowieckiego, a potem, gdy sprzedawał tereny m.in. po kinach Sawa i Wars. Teren po zlikwidowanym kinie Wars na Rynku Nowego Miasta w Warszawie kupiła firma Serenus, która ma siedzibę pod tym samym adresem co Juvenes (obecnie pod nazwą Juvenes Projekt) i spółka Warszawskie Towarzystwo Medyczne zarządzana przez Jolantę Andracką, żonę byłego szefa rady nadzorczej PAP. Serenus buduje tam luksusowy apartamentowiec. Zarobek jest więc podwójny: dzięki atrakcyjnej cenie nieruchomości, po jakiej Andracki sprzedał ją Serenusowi, i sprzedaży drogich apartamentów.

Zlecenie opracowania koncepcji zabudowy terenu drukarni wstrzymała Ada Kostrz-Kostecka, gdy Krzysztof Andracki wrócił z zarządu do rady nadzorczej agencji. Nie było bowiem jeszcze żadnych formalnych decyzji o przystąpieniu do budowy hali, więc wydawanie kilkudziesięciu tysięcy złotych na tym etapie było przedwczesne. Informacja o wstrzymaniu zlecenia dla Juvenesu wywołała furię Andrackiego.

Źródło: Gazeta Wyborcza

2010/10/18

Platforma dyktatorska? Kontrowersje wokół list

Tak o swojej partii zaczynają mówić działacze podlaskich struktur, oburzeni ingerencją władz krajowych w skład list do sejmiku. - To zabawy w piaskownicy - ripostuje Damian Raczkowski, na którego wniosek wprowadzono zmiany

W miniony weekend partyjna rada regionu, zgodnie ze swoimi kompetencjami, wybrała kandydatów PO do sejmiku województwa. Podczas posiedzenia kolegialnego, wybranego demokratycznie ciała, głosowano nad dwoma listami: zaproponowaną przez tzw. porozumienie powiatów oraz przygotowaną przez Damiana Raczkowskiego. Stosunkiem głosów 24:6 wygrała ta pierwsza. Raczkowski jednak nie złożył broni i od decyzji własnej rady odwołał się do władz krajowych partii. Domagał się kilkunastu zmian.

- To sytuacja raczej bez precedensu. Owszem, zawsze były odwołania, ale składali je tylko ci, co byli niezadowoleni ze swojej pozycji na liście albo z tego, że się na niej w ogóle nie znaleźli. Tym razem od decyzji własnej rady odwołał się przewodniczący - ocenia anonimowo jeden z przedstawicieli władz regionalnych ugrupowania.
W poprzedni czwartek zarząd krajowy Platformy w czterech przypadkach uwzględnił odwołania Raczkowskiego. Największa zmiana dotyczy obejmującego Suwałki okręgu wyborczego numer 2. Rada regionu chciała, by tamtejszą listę otwierała działaczka harcerska Bożena Kamińska. Ostatecznie liderem jednak będzie zwolennik Raczkowskiego, były radny wojewódzki Cezary Cieślukowski. Kamińska spadła na drugą pozycję.

- Miało być: Platforma i młodzi, a jest: Tusk i jego kolesie - oburza się jeden z podlaskich działaczy partii. Nazwisko premiera przywołuje nieprzypadkowo. Do legendy przechodzi już określenie "Rozmawiałem o tym z Donaldem", jakim przy prawie każdej rozmowie z partyjnymi kolegami posługuje się podobno Raczkowski.

Druga z poważnych zmian wymuszonych przez władze krajowe na wniosek przewodniczącego dotyczy listy w okręgu numer pięć, czyli na tzw. wianuszku złożonym z powiatów białostockiego, hajnowskiego, monieckiego i sokólskiego. Tu dwójką miał być wicestarosta białostocki Adam Kamiński. Raczkowski na tym miejscu jednak widzi radnego wojewódzkiego Zdzisława Jabłońskiego. Kamiński zaś miałby spaść na zajmowane wcześniej przez Jabłońskiego miejsce czwarte.

- Tego nie da się wytłumaczyć w racjonalnych kategoriach. Przewodniczący wypycha z listy bardzo sprawnego i popularnego wicestarostę największego powiatu w Polsce i zastępuje go radnym wojewódzkim, który w czasie całej kadencji pewnie nie miał nawet dziesięciu publicznych wystąpień - ocenia jeden z członków rady regionu. W jego ocenie, w tym konkretnie przypadku chodzi o zemstę - Raczkowski nie może podobno wybaczyć Kamińskiemu, że wiosną był jego kontrkandydatem w wyborach na stanowisko przewodniczącego Platformy w powiecie białostockim.

- Nie jestem usatysfakcjonowany zmianami wprowadzonymi przez zarząd krajowy. Powinno się uszanować podjęte demokratycznie, zdecydowaną większością głosów, decyzje rady regionu - uważa Tadeusz Arłukowicz, nieformalny rzecznik porozumienia powiatów.

Dlatego na przeprowadzonym w sobotę posiedzeniu rady regionu jej członkowie postanowili jednak w jednym wypadku zmienić, jak to określają, narzucony przez "krajówkę" porządek. Kamiński miałby więc zająć ostatnie miejsce na liście, czwarte zaś dostałby startujący dotychczas z ostatniej pozycji Daniel Szutko. Obaj panowie porozumieli się w tej sprawie. Resztę zmian Raczkowskiego rada uznała, by kolejnymi odwołaniami nie opóźniać rejestracji list i rozpoczęcia kampanii wyborczej.

Przewodniczący jednak najprawdopodobniej znów odwoła się do władz krajowych. Podkreśla, że nie chodzi tu o żadną zemstę na Kamińskim, bo czwarte miejsce na liście też jest bardzo dobre.

- Tu chodzi o zasadę, która została złamana. Nie może być "ot, tak sobie" przesunięć na listach, które zatwierdziły władze krajowe. W ten sposób rada regionu łamie pewien rygor - uważa Raczkowski. Wyjaśnia, że wcześniej zwrócił się do władz krajowych o zmiany na listach, bo chciał, by były jak najsilniejsze, by mogły zbierać głosy jak najszerszych środowisk.

- To zrozumiałe, że przy układaniu list są emocje. W życiu każdej partii to najbardziej gorący okres, kiedy rozstrzyga się przyszłość kilkudziesięciu powiatów i gmin oraz kilkuset ludzi. Przecież o miejsce na liczącej kilkanaście miejsc liście w każdym okręgu zabiega kilkadziesiąt osób - dodaje przewodniczący, który w tą sobotę poniósł kolejną klęskę w starciu z "porozumieniem powiatów". Tym razem przy wyborach zarządu regionu - organu, który wraz z nim będzie rządzić podlaską PO przez najbliższe cztery lata. Poza Barbarą Kudrycką - którą na wiceprzewodniczącą zgłosił zarówno Raczkowski, jak i porozumienie, do zarządu weszli wyłącznie kandydaci porozumienia. Problem był również w przypadku dwóch funkcji, na które kandydatów zgłasza przewodniczący - czyli sekretarza i skarbnika regionu. O ile rada zgodziła się, by sekretarzem został białostocki radny miejski Marek Chojnowski, jednoznacznie kojarzony z Raczkowskim, o tyle w dwóch kolejnych głosowaniach odrzuciła kandydaturę posła Jacka Żalka na skarbnika. Stosunkiem głosów 12 do 18, oraz 7 do 15.

- Robią mi na złość, przypomina to zabawę w piaskownicy. Skarbnik i sekretarz leżą przecież w mojej kompetencji - uważa Damian Raczkowski, który na kolejnym posiedzeniu rady znów zamierza zaproponować Żalka. Dodaje, że dopóki zarząd nie będzie kompletny, de facto nie będzie go w ogóle.

Konflikt w podlaskiej PO trwa od maja tego roku, kiedy to Raczkowski ku zaskoczeniu wielu pokonał dotychczasowego przewodniczącego regionu posła Roberta Tyszkiewicza. Zjazd wyborczy na półtora miesiąca przerwano. Po jego wznowieniu w pozostałych organach regionalnej Platformy, czyli radzie regionu, komisji rewizyjnej i partyjnym sądzie zdecydowaną przewagę zdobyli przeciwnicy Raczkowskiego. W jego ocenie steruje nimi właśnie Tyszkiewicz. Oni sami podkreślają, że są ruchem oddolnym, niezależnym od nikogo.

Źródło: Gazeta Wyborcza Białystok

2010/10/13

Zmiany na listach PO. Kara za Palikota?

Lokalni działacze Platformy, którzy murem stali za Januszem Palikotem, wypadli z list wyborczych tej partii lub zostali zrzuceni na dalekie miejsca. Tak zdecydował zarząd krajowy Platformy i szef partii Donald Tusk. - To kara za współpracę z Palikotem - nie mają złudzeń w PO
Kiedy wydawało się, że lokalni działacze PO doszli do porozumienia co do list wyborczych, zarząd krajowy pod wodzą Tuska zrobił rewolucję. Wykreśleni lub przesunięci na dalsze pozycje zostali ludzie, którzy przez ostatnie cztery lata wspierali Palikota. Kiedy Palikot porzucił partię i tworzy własny ruch polityczny, lokalni działacze stracili "plecy".

Radny i były prezydent Lublina Paweł Bryłowski wspólnie z Palikotem zawsze bronił Adama Wasilewskiego przed krytyką. Teraz nie jest już numerem 1 na liście do rady miasta z Kalinowszczyzny. Spadł na ostatnią pozycję, a jego miejsce zajęła Marta Wcisło. Dodajmy - "jedynka" niemal gwarantuje wygraną.
- Odnoszę wrażenie, że jest to rodzaj kopniaka - mówi Bryłowski.

Wyborczych zmian jest więcej. Z listy do sejmiku zostali wykreśleni mecenas Krzysztof Kamiński i członek zarządu województwa lubelskiego Marek Flasiński, który miał otwierać listę w powiecie lubelskim. Palikot często na konferencjach prasowych wychwalał Flasińskiego za skuteczność przy realizacji programów unijnych. - Szkoda trochę, ale przyjmuję tę decyzję. Takie jest życie, taka jest polityka - mówi Flasiński.

Jacek Sobczak stracił "jedynkę" na liście do sejmiku z Lublina. Jego miejsce zajął Krzysztof Żuk, którego lokalna PO umieściła na 10 pozycji. Sobczak jest teraz na drugim miejscu.

Podczas wiosennych wyborów szefa partii w województwie Sobczak popierał Palikota, a zgłaszając jego kandydaturę wygłosił nawet laudację na cześć posła.

Z listy do sejmiku całkowicie skreślony został Krzysztof Łątka, do niedawna jeden z "przybocznych" Palikota. Nazwisko Łątki przewijało się w śledztwie dotyczącym nielegalnego finansowania kampanii posła. Nikomu nie przedstawiono zarzutów.

Łątka nie kryje, że czuje się ukarany: - Po 10 latach lojalnej, skutecznej pracy dla Platformy Obywatelskiej bardziej bym oczekiwał nagrody niż kary, ale taka jest polityka - mówi. Na swoim blogu napisał "Rewolucja zjada własne dzieci". Dokłada jeszcze kilka przemyśleń, w których znajduje się i takie: "Twoja pozycja zależy od pozycji Twoich mentorów".

Decyzja władz krajowych jest nieodwołalna. W miejscach, gdzie powstał wakat na listach - tak jest np. w przypadku Flasińskiego - tymczasowy szef wojewódzkiej PO Stanisław Żmijan dostał od Tuska wolną rękę.

Flasiński: - Toczyłem i toczę różne dyskusje w Platformie. Także z posłem Włodzimierzem Karpińskim [krytykiem Palikota - red.] i sądzę, że to są tego wyniki.

W lubelskiej PO wątpliwości nie mają: - Najbliżsi ludzie Palikota zostali ukarani - mówią.

- Mam nadzieję, że nie, choć trudno oprzeć się takiemu wrażeniu. To przemoc ze strony partii. Przeciwko temu powstaje Ruch - komentuje Palikot.

Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin

2010/10/12

Koledzy z PO dali medal koledze. Bo wypełniał obowiązki

Radni sejmiku przyznali w poniedziałek odznakę honorową Zasłużony dla Mazowsza wojewodzie mazowieckiemu i byłemu wicemarszałkowi Mazowsza Jackowi Kozłowskiemu (PO). O to wyróżnienie wnioskował partyjny kolega wojewody i szef sejmiku Robert Soszyński (PO).
W uzasadnieniu czytamy: "Za ogromne zaangażowanie w zwalczanie i niwelowanie skutków powodzi, jaka nawiedziła Mazowsze wiosną 2010 r.".

Jacek Kozłowski, choć nie krył zaskoczenia, z wyróżnienia był zadowolony. - Cieszę się, że doceniono moją pracę i tych, którzy nam pomagali - skwitował.

Nie chcę tu oceniać Jacka Kozłowskiego jako wojewody, wydaje mi się jednak, że monitorowanie wałów, organizowanie akcji ratunkowej, zarządzanie sztabem kryzysowym w trakcie powodzi to jego zwykłe obowiązki służbowe.

Szkoda, że radni sejmiku nie przestrzegają starej zasady nieprzyznawania wyróżnień urzędującym urzędnikom. Żenujące to trochę - koledzy dali medal koledze.

Dominka Olszewska
Gazeta Stołeczna

2010/10/11

PO skreśla najaktywniejszych radnych z list wyborczych

Krytyka prasowa nie pomogła: władze PO wycięły z list kandydatów na radnych najaktywniejszych działaczy. Postawiły na lojalnych, ale często kontrowersyjnych.
- Promujemy doświadczonych samorządowców, którzy potrafią pracować w zespole - tłumaczy Małgorzata Kidawa-Błońska, szefowa warszawskiej PO, pytana, dlaczego władze jej partii ostatecznie wykreśliły z list wyborczych Michała Kubiaka. Jak pisaliśmy, należał do bardzo aktywnych radnych.

Niepokorni na bruku

Miał nadzieję, że - jak przed czterema laty - znów będzie mógł kandydować do rady Woli. Niestety, nie ma go na liście zatwierdzonej w weekend przez regionalne władze Platformy. Władzom partii Kubiak naraził się forsowaniem nazwy ronda Wolnego Tybetu (aby nie drażnić Chin, PO zgodziła się jedynie na rondo Tybetu). Proponował też racjonalną korektę lokalizacji stacji drugiej linii metra, na co z niejasnych powodów ratusz przystać nie chciał.
- Moje interpelacje i dokumenty świadczące o moim zaangażowaniu zajmują cztery obfite segregatory. Niestety, nikt z tego radnych nie rozliczał - mówi Michał Kubiak. Czuje żal do władz partii, ale pozostaje jej wierny, bo "na scenie politycznej nie ma alternatywy".

- Nie żal panu tego radnego? - pytamy Małgorzatę Kidawę-Błońską.

- Mam nadzieję, że nie rozmawiamy o nim ostatni raz - odpowiada. - Jeśli się sprawdzi, może kandydować za cztery lata.

Taki sam los spotkał Wojciecha Tumasza, radnego PO w Białołęce, który walczył o wytyczenie buspasów na Modlińskiej i Trasie AK. Sprzeciwiał się forsowanemu wbrew mieszkańcom przebiegowi linii tramwajowej na Tarchomin. Werdykt władz PO był taki jak w przypadku Kubiaka: rzekomy brak umiejętności pracy w zespole.

Platforma utrzymała za to rekomendację dla tak kontrowersyjnej postaci jak Tomasz Mencina, były burmistrz Ursynowa. Musiał odejść w niesławie z urzędu, gdy okazało się, że jego urzędnicy przegapili terminy w sądzie i Warszawa straciła szansę na uzyskanie gigantycznego odszkodowania od firmy Mostostal Eksport za opóźnienie budowy hali przy Pileckiego. Ku uciesze politycznej konkurencji Mencina otworzy listę kandydatów PO do rady Ursynowa.

Do rady Włoch będzie kandydował Krzysztof Czuma, który cztery lata temu walczył o mandat pod sztandarami LPR. Lokalni działacze narzekają, że dostał miejsce tylko dlatego, że ma wpływowego ojca: posła, byłego szefa resortu sprawiedliwości.

Matura, partia, praca

W weekend władze regionu zatwierdziły też listy kandydatów do sejmiku Mazowsza. Liderzy w warszawskich okręgach nie zaskakują. W prawobrzeżnej Warszawie numer jeden to Tomasz Kucharski, burmistrz Pragi-Północ i radny wojewódzki. Marcin Święcicki, były prezydent Warszawy, który od miesięcy stara się bezskutecznie o przyjęcie w poczet członków PO, wystartuje z listy tej partii, ale z numeru trzeciego. Przed nim znajdzie się Wioletta Paprocka, była rzeczniczka MSWiA, bliska współpracowniczka Grzegorza Schetyny.

Lewy brzeg podzielili między siebie wicemarszałkowie województwa. W dzielnicach południowych i Śródmieściu liderem ma być Marcin Kierwiński, zaś w północnych i zachodnich - Ludwik Rakowski.

Wśród kandydatów z okręgu podwarszawskiego zaskakuje nazwisko Jarosława Jóźwiaka, wiceszefa gabinetu Hanny Gronkiewicz-Waltz, którego faktyczne wpływy są dużo większe, niż wynikałoby to z zajmowanej funkcji. Będzie czwarty na liście otwieranej przez Pawła Czekalskiego, dotąd działającego w Radzie Warszawy. W kuluarach ratusza mówi się, że po wyborach Jóźwiak ma zostać wiceprezydentem Warszawy.

- Ja wiem tyle, że pod Warszawą potrzebowaliśmy najlepszych kandydatów, a do takich zalicza się Jarosław Jóźwiak - mówi Małgorzata Kidawa-Błońska.

W Siedlcach lokomotywą listy PO będzie Elżbieta Lanc, radna sejmiku, wcześniej działaczka PSL i PiS. Gdy opisywaliśmy rozdawanie posad w publicznych spółkach według partyjnego klucza, przyznała: - Szukałam pracy, zapisałam się klubu PO i udało się [dostać pracę w spółce miejskiej Przedsiębiorstwo Gospodarki Maszynami "Warszawa"].

Na pytanie, jakie ma kwalifikacje, wyznała, że jest z wykształcenia polonistką, ale w ścisłej branży rady da radę, bo zdała egzamin maturalny z matematyki.

- Wiem, że ta pani była w różnych partiach, ale odnalazła się dopiero w naszej. Czasem trzeba długo szukać - komentuje Małgorzata Kidawa-Błońska.

Gazeta Stołeczna
Jan Fusiecki, Dominika Olszewska

2010/10/04

Co wolno synowi i dyrektorowi

Platforma wycina z list wyborczych społeczników. Kandyduje za to były aktywista LPR, zarazem syn posła PO, oraz były burmistrz, który odszedł z urzędu, bo naraził miasto na gigantyczne straty.
Platforma jako pierwsza przyszykowała listy kandydatów na warszawskich radnych. Jak pisaliśmy dwa tygodnie temu, nie znaleźli się na niej najaktywniej si, którzy ośmielili się prowadzić działania niezgodne z linią narzucaną przez liderów.
Synowi wolno więcej
Ich miejsce zajmują politycy, których konkurencja określa mianem BMW, czyli biernych, miernych, ale wiernych. Wśród kandydatów do rady miasta z okręgu Bielany-Żoliborz znalazła się trójka obecnych radnych, która przez całą kadencję ani razu nie zabrała głosu podczas obrad .
Lokalnych działaczy PO oburza promocja Krzysztofa Czumy, syna byłego ministra sprawiedliwości i posła PO. Zrobiło się o nim głośno, gdy jego ojciec Andrzej objął tekę ministra sprawiedliwości i uczynił swojego syna asystentem społecznym.
Gazety, powołując się na pracowników ministerstwa, donosiły, że Czuma junior „trzęsie ministerstwem“. W pierwszych dniach rządów w resorcie był nieformalnym rzecznikiem ojca. To on kontaktował się z dziennikarzami. Miał ponoć uczestniczyć w spotkaniach prokuratorów z ministrem. Zniknął z ministerstwa, dopiero gdy nagłośniły to media.
Długo w cieniu nie wytrzymał. Jest na liście kandydatów PO do rady Włoch. To zaskakujące, bo cztery lata temu próbował wejść do lokalnego samorządu pod sztandarami LPR. Bezskutecznie. Mimo pierwszej pozycji na liście zebrał zaledwie 139 głosów. Skąd taka zmiana partyjnego szyldu? Tej kwestii Krzysztof Czuma rozważać nie chce. Pytany, czy kandyduje w nadchodzących wyborach, używa formuły: „Nie potwierdzam i nie zaprzeczam“.
Znacznie bardziej rozmowni są lokalni działacze PO. - Nie jest członkiem naszego koła. Nigdy nie pojawił się na żadnym naszym spotkaniu, a nagle ląduje na liście kandydatów. I jeszcze ta jego miłość do LPR - mówi działacz Platformy z Włoch.
Inny oburza się: - Żadnemu z nas partyjne władze nie wybaczyłyby takiej przeszłości. Ale to przecież syn byłego ministra. Widać jemu wolno więcej.
Wiele do zrobienia
Kolejni forsowani przez partyjne władze to Tomasz Mencina, numer jeden wśród kandydatów PO do rady Ursynowa, oraz Wiesław Raboszuk, lider dzielnicowej listy na Targówku.
Pierwszy to były burmistrz Ursynowa, który musiał zrzec się stanowiska, gdy jak media ujawniły, że przez zaniedbanie jego urzędników Warszawa straciła szansę na dziesiątki milionów złotych odszkodowania od firmy Mostostal Eksport.
Dziś Mencina jest szefem biura organizacji i zarządzania w miejskich Wodociągach (to miejska spółka; były burmistrz dostał tę posadę dzięki układom wPO). Tłumaczy, że ze sprawy Mostostalu Eksport rozgrzesza go wyrok Sądu Najwyższego, który dał miastu ostatnią szansę na to, by coś od tej firmy uzyskać.
Kłopot w tym, że ma się to nijak do oczywistych zaniedbań ur synowskich urzędników, którzy przegapili terminy spraw sądowych. Miasto przez cztery lata nie dostało od Mostostalu Eksport nawet złotówki i wciąż nie wiadomo, czy cokolwiek wywalczy.
Wiesław Raboszuk szefuje w Mazowieckiej Jednostce Wdrażania Programów Unijnych - instytucji, która miała sprawnie dzielić brukselskie euro na Mazowszu. Jednak przez nieudolność zatrudnionych z partyjnego klucza urzędników stała się zmorą przedsiębiorców i społeczników, którzy nie mogli doprosić się ani pomocy, ani terminowego załatwienia sprawy.
Raboszuk woli patrzeć w przód. - Wiele zrobiliśmy i wiele jeszcze zostało do zrobienia - tłumaczy pytany, dlaczego znów chce kandydować na radnego.
- Listy kandydatów nie są jeszcze ostatecznie zatwierdzone, dlatego wolę dziś jeszcze nie rozmawiać o konkretnych nazwiskach - mówi Małgorzata Kidawa-Błońska,szefowa warszawskiej PO.
Jan Fusiecki, Gazeta Stołeczna

2010/10/03

Ładny Prezydent

Prezydent Bronisław Komorowski ściągnął do pałacu dwóch nowych fotografów, bo do artystów (też dwóch), którzy uwieczniali Lecha Kaczyńskiego, nie ma zaufania.

Wprawdzie wynagrodzenie dostaje teraz cała czwórka, ale pracę już tylko nowi. – Ci, których zastaliśmy, mogą być nieobiektywni i złośliwie pokazywać prezydenta Komorowskiego w złym oświetleniu albo uwieczniać go z głupimi minami – tłumaczy nam jeden z polityków PO, proszący o zachowanie anonimowości. Na zlecenia może więc liczyć fotograf, który sprawdził się w czasie kampanii wyborczej Bronisława Komorowskiego oraz drugi z nowych, który wykazał się wystarczającym talentem, by robić zdjęcia pierwszej damie.

Informację o tych zmianach przyjęliśmy z pewnym niedowierzaniem, bowiem jeszcze w ubiegłym tygodniu cała Polska słyszała ministra Sławomira Nowaka zapowiadającego koniec Bizancjum przy Krakowskim Przedmieściu. Miała nastąpić wstrzemięźliwość w wydawaniu pieniędzy oraz zmniejszenie liczby etatów.

Zasilenie prezydenckiej drużyny potwierdziło nam jednak biuro prasowe kancelarii – z zastrzeżeniem, że nowi fotografowie nie obciążyli puli etatów. Jeden z nich jako właściciel firmy wypisuje faktury, drugi jest na umowie-zleceniu. Wysokość wynagrodzeń jest, niestety, objęta tajemnicą. W odstawkę poszli też dwaj etatowi fachowcy zatrudnieni przez Lecha Kaczyńskiego do filmowania wydarzeń z udziałem pary prezydenckiej. – Przychodzą codziennie, pytają, co mają sfilmować i codziennie słyszą: „panom dziękujemy” – mówi jeden z pracowników pałacu.

Zarzuty, jakoby prezydent Bronisław Komorowski nie wiedział, jak ma wyglądać jego prezydentura, są więc kompletnie bezpodstawne. Jego pierwsze decyzje kadrowe (wcześniej zatrudnił też stylistkę) dowodzą, że ma być po prostu ładnie.

2010/09/29

Co zrobi metro? Prezydent Warszawy pisze do ministra

Czy w końcu w metrze coś się zmieni? Warszawiacy donoszą do prokuratury o braku zabezpieczeń dla niewidomych. Prezydent Warszawy pisze do ministra infrastruktury: Rozporządzenie o zabezpieczeniach w metrze to priorytet.
- Brak zabezpieczeń to problem dużej rangi. Unikanie dotąd tego tematu przez panią prezydent jest, delikatnie mówiąc, niezrozumiałe. Oczekiwałem od niej zwykłej, ludzkiej wrażliwości - komentuje Paweł Wdówik, kierownik biura ds. osób niepełnosprawnych na Uniwersytecie Warszawskim. Jest niewidomy. 17 września stawił się wraz z kilkunastoma innymi niewidomymi osobami przed stacją Metra Centrum. Urządzili tam dramatyczną konferencję prasową w drugą rocznicę wypadku Filipa Zagończyka, studenta UW. Filip nie wyczuł laską krawędzi peronu i wpadł pod wjeżdżające na stację metro. Cudem przeżył, ale stracił nogę. Jego rehabilitacja ciągle trwa.

Prezydent milczała, teraz pisze do ministra

Jak już wielokrotnie pisaliśmy, w metrze od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Dalej nie ma zabezpieczeń - chodzi głównie o tzw. pasy z guzkami przed krawędzią peronu. Metro twierdzi, że nie może ich zainstalować, bo obowiązują je przepisy kolejowe, które mówią, że peron ma być gładki. Nad nowymi przepisami już drugi rok pracują w Ministerstwie Infrastruktury. I końca prac nie widać. Tymczasem na nowe prawo nie czekają koleje i montują na swoich stacjach pasy z guzkami. Pojawiły się m.in. na remontowanym kolejowym Dworcu Gdańskim.

Do tej pory z braku zabezpieczeń tłumaczył się głównie Krzysztof Malawko, rzecznik Metra. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz milczała, mimo że wielokrotnie osoby niewidome prosiły ją o zajęcie się sprawą. Ratusz zmienił jednak zdanie. - Dziś, najpóźniej jutro, wyjdzie od nas do Ministerstwa Infrastruktury pismo podpisane przez panią prezydent o priorytetowe zajęcie się rozporządzeniem w sprawie zabezpieczeń w metrze. Niezależnie zwrócę się do biura prawnego w ratuszu o analizę, czy takie rozporządzenie jest niezbędne, by rozpocząć modernizację stacji - mówi Karolina Malczyk-Rokicińska, pełnomocniczka prezydent ds. równego traktowania.

Ludzie, co wy wyprawiacie?

Niedawno do walki o pas dla niewidomych w metrze włączyli się mieszkańcy Warszawy. Kilka dni po konferencji prasowej osób niewidomych Dariusz Ćwiklak, nasz redakcyjny kolega z działu gospodarczego, zaapelował na portalach społecznościowych, by ludzie zaczęli zalewać Metro Warszawskie protestami w sprawie bezczynności. Jego apel opublikowaliśmy też w "Gazecie". Odpowiedział m.in. Jerzy Bebak. W liście do Metra napisał: "Szanowne Metro Warszawskie albo po prostu: Ludzie, co wy wyprawiacie?! Dlaczego mieszkańcy muszą Was prosić o tak elementarną rzecz, jak pasy ostrzegające niewidomych?". I dalej: "Przecież to, co prezentujecie, to najwyższa pogarda dla Waszych podstawowych pracodawców - podatników i mieszkańców miasta! (...). A może trzeba iść do prokuratury, żeby ustalić winnego zaniedbań i narażania na śmierć i kalectwo pasażerów?" .Jak napisał, tak też zrobił - zawiadomił prokuraturę okręgową. Ta sprawę przekazała do Prokuratury Rejonowej Warszawa-Mokotów, ale nie ma jeszcze decyzji, czy wszcząć śledztwo.

Mirosław Wróblewski z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich informuje, że w najbliższych dniach wyślą do Ministerstwa Infrastruktury kolejne już pismo z pytaniem, na jakim etapie są prace nad rozporządzeniem i kiedy się zakończą. Korespondencja z resortem trwa już od dwóch lat.

- W trybie pilnym zadam Ministerstwu Infrastruktury pytanie, co się w tej sprawie dzieje - obiecuje również poseł Grzegorz Piechota (PO), przewodniczący sejmowej komisji polityki społecznej i rodziny.

Anna Woźniak-Szymańska, prezes Polskiego Związku Niewidomych: - Dobrze, że pani prezydent zareagowała. Moim zdaniem to co się dzieje w metrze, to zaniechanie narażające osoby niewidome na utratę zdrowia i życia. To, według mnie, jest sprawa dla prokuratury.
Komentarz Wojciecha Tymowskiego
To miała być prosta sprawa. Bo czymże innym miałoby być zamontowanie na peronie metra ostrzegawczego pasa z wypustkami? Po dwóch latach widać, że to jednak gigantyczny problem. Jego rozwiązanie przerasta możliwości Metra, ratusza, a także Ministerstwa Infrastruktury, które już drugi rok informuje bez zażenowania, że wciąż pracuje nad dokumentem, bez którego władze metra nie chcą zamontować paska. I choć sprawa jest - jak to właśnie określiła sama pani prezydent Warszawy priorytetowa - bo chodzi przecież o ludzkie życie, końca tego mozołu nie widać.
Będziemy bić rekord świata. Tak długo, aż ktoś znowu wpadnie pod pociąg.
Wojciech Tymowski

2010/09/08

Nagroda czy pensja? Jak płaci pani prezydent

Choć z powodu kryzysu ratusz musi drastycznie ciąć wydatki, prezydent Warszawy stale sowicie nagradza urzędniczą elitę. - Niezależnie od osiągnięć, a to demoralizuje, zamiast mobilizować - alarmuje opozycja
W kwietniu burmistrzowie dostali ekstra po 9-10 tys. zł. Ostatnie, wypłacane w sierpniu nagrody były o ponad 2 tys. zł niższe. Prezydent Warszawy doceniła też pracę ich zastępców - dostawali najczęściej od 5 do 7 tys. zł. M.in. dzięki temu przeszło 60-osobowa grupa zasiadająca w zarządach 18 warszawskich dzielnic należy w magistracie do pracowniczej elity. Burmistrz lub członek zarządu dzielnicy zarabia rocznie od 160 do 200 tys. zł.

Z nadzieją w przyszłość

- Nie mam nic przeciwko nagrodom, nawet wysokim, ale powinny być motywowane szczególnymi osiągnięciami: realizacją autorskiego programu czy dobrym gospodarowaniem finansami. Tymczasem nagrody przyznaje się wszystkim w podobnej wysokości - wytyka Bartosz Dominiak, radny SdPl, który zażądał szczegółowego raportu w tej sprawie.

Za skandal uważa wypłatę nagród zarządowi Ursynowa. - Bodaj po raz pierwszy w historii samorządu ta dzielnica nie wykorzystała 40 mln zł przeznaczonych na inwestycje - mówią radni dzielnicy. - Wbrew zapowiedziom nie zrealizowały szeregu inwestycji drogowych, m.in. modernizacji ul. Płaskowickiej czy budowy ul. Nowoursynowskiej. Przy ul. rtm. Pileckiego dzielnica zaczęła budowę boisk na gruncie, do którego były roszczenia. Przeszło 3 mln zł poszły w błoto.

Tymczasem burmistrz Ursynowa Urszula Kierzkowska (PO) dostała w kwietniu 7,2 tys. nagrody, a odpowiedzialny za inwestycje wiceburmistrz Piotr Zalewski (PO) 5,6 tys. zł.

Do najwyższych należą premie zarządu Pragi-Północ, kolejnej dzielnicy, która nie zdołała wykorzystać pieniędzy przeznaczonych na inwestycje. Burmistrz Jolanta Koczorowska (PO) wzięła 9 tys. zł nagrody, jej zastępcy po 5,6 tys. zł.

Wyjątki to Maurycy Komorowski (PO), burmistrz Ochoty, który jako jedyny nie dostał nagrody wiosennej, i Marek Andruk (PO), którego prezydent pozbawiła nagrody sierpniowej. - To reakcja na doniesienia prasowe, które zarzucały tym panom nepotyzm. W pewne mierze się potwierdziły - mówi wysoki rangą urzędnik ratusza.

Następnych nagród burmistrzowie i ich zastępcy spodziewają się pod koniec roku, już po listopadowych wyborach samorządowych. Patrzą w przyszłość optymistycznie, bo w powszechnej opinii Hanna Gronkiewicz-Waltz i jej partia mają reelekcję w kieszeni.

Obciąć nagrody czy zwalniać

Dlaczego nagrody mają charakter uznaniowy i nie są nagrodą za wybitne osiągnięcia? Urzędnicy Hanny Gronkiewicz-Waltz tłumaczą to zastaną w ratuszu tradycją. Dodatkowe honoraria pracownicy warszawskich urzędów dostają od niepamiętnych czasów. Za tego typu bonusami stał murem Lech Kaczyński w czasach swojej warszawskiej prezydentury. - Ograniczyliśmy nagrody z czterech do trzech rocznie, ich wysokość spada w szybszym tempie niż inne wydatki ratusza - mówi Tomasz Andryszczyk, rzecznik prezydent Warszawy.

Zapewnia, że będą dalsze cięcia nagród, bo światowy kryzys odbija się na sytuacji finansowej miasta. Żeby utrzymać poziom finansowania sztandarowych projektów (np. budowy drugiej linii metra czy trasy mostu Północnego), miasto musi w przyszłym roku znaleźć oszczędności na kwotę pół miliarda złotych. Nie może sobie pozwolić na słabsze finansowanie szkół czy szpitali. Dlatego oszczędności obejmą głównie promocję, administrację, bieżące naprawy dróg czy zieleń miejską.

- Aby utrzymać finansowanie licznych w mojej dzielnicy szkół, musiałem zrezygnować z lokalnych inwestycji i odchudzić budżet administracji o 1 mln zł - mówi burmistrz Śródmieścia Wojciech Bartelski (PO). Nie wyklucza redukcji zatrudnienia, a konkretnie nieprzedłużania umów pracownikom zatrudnionym na czas oznaczony. - Chyba sensowniejsze byłoby obcięcie nagród burmistrzom, którzy i tak nieźle zarabiają - uważa radny Bartosz Dominiak.

Gazeta Stołeczna, Jan Fusiecki

2010/08/30

Rodzinna agencja lotnicza

Kancelaria Premiera kontroluje Polską Agencję Żeglugi Powietrznej. Powód? M.in. nepotyzm.
Kontrola w tej państwowej agencji odpowiedzialnej za nadzór i kierowanie ruchem lotniczym na terytorium Polski trwa od kilku tygodni.
Jej powodem są podejrzenia nieprawidłowości w PAŻP, m.in. liczne przypadki zatrudniania członków rodzin osób zajmujących kierownicze stanowiska.
– Informacje o mogących występować w PAŻP przypadkach nepotyzmu były, oprócz innych informacji wskazujących na potencjalne nieprawidłowości, powodem podjęcia kontroli – potwierdza „Rz” Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją. Zapowiada, że kontrola ma się zakończyć 6 października, ale może zostać przedłużona.
Żona, siostra, zięciowie
Z ustaleń „Rz” wynika, że w PAŻP zatrudnione są całe rodziny.
Pracują tam żona i siostra prezesa agencji Krzysztofa Banaszka.
Zatrudnione są też dwie córki i dwóch zięciów dyrektora Biura Zarządzania Przestrzenią Powietrzną i Przygotowania Operacyjnego, syn i żona dyrektora Biura Szkoleń i Rozwoju Personelu, mąż i córka kierowniczki Działu Organizacji i Zarządzania oraz syn głównego księgowego.
Pracę w PAŻP znalazła nawet żona doradcy wiceministra infrastruktury Tadeusza Jarmuziewicza, który nadzoruje m.in. PAŻP.
Średnia pensja 16 tys. zł
Praca w PAŻP to łakomy kąsek. Średnia pensja wynosi tam 16 tys. zł. Do tego pracownicy mogą otrzymać dodatki z tytułu zasiadania w którymś z kilkudziesięciu zespołów roboczych.
Oprócz zwykłych świadczeń emerytalnych zatrudnieni uczestniczą też w pracowniczym programie emerytalnym – PAŻP wpłaca dodatkowo 1 proc. miesięcznej wartości pensji każdego pracownika.
W sumie budżet Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej wynosi około 500 mln zł. Z tego w 2008 i 2009 r. ponad 300 mln pochłonęły same pensje dla pracowników, a dodatkowe 50 mln zł w 2008 i 60 mln zł w 2009 r. wydano na inne świadczenia pracownicze.
W centrali PAŻP w Warszawie oraz w dziesięciu oddziałach terenowych pracuje dziś na etatach 1714 osób.
Czy prezes agencji nie widzi nic niestosownego w zatrudnianiu rodziny kierowników i dyrektorów?
„W PAŻP nie panuje nepotyzm. Sprawnie działają wewnętrzne procedury naboru zawierające czynnik konkurencji pomiędzy kandydatami do zatrudnienia – odpisał „Rz” Krzysztof Banaszek. – Między mną a żoną i siostrą nie ma zależności służbowej czy bezpośredniej podległości służbowej. Moja żona została zatrudniona zgodnie z procedurami naboru PPL, której PAŻP była częścią do 2007 roku. Pracuje w PAŻP i w jej poprzedniczce organizacyjnej już dziesięć lat. Siostra też została zatrudniona nie za mojej prezesowskiej kadencji. Obejmując funkcję prezesa, musiałem się pogodzić z niższymi o ok. 30 proc. zarobkami niż na moim poprzednim stanowisku pracy. Czy według pana powinienem również wyrzucić z pracy zatrudnioną tu od wielu lat żonę?”.
Ile wylatali
Pracownicy PAŻP podróżują służbowo po całym świecie. Rocznie delegacje kosztują agencję miliony złotych. W 2009 r. było to prawie 7 mln zł, z czego 10 proc. (ponad 700 tys. zł) to koszt podróży kierownictwa PAŻP. To i tak mniej niż przed rokiem. Wówczas agencja wydała na to 9 mln zł, z czego ponad milion na wyjazdy szefostwa.
Jak wynika z ustaleń „Rz”, w PAŻP dochodziło do nieprawidłowości przy rozliczaniu delegacji.
Chodzi m.in. o wyjazdy kontrolerów lotu na początku lutego 2009 r. do Budapesztu. Wszyscy za sposób rozliczenia kosztów delegacji zostali ukarani naganą. Powód? „Poświadczenie nieprawdy poprzez podanie nieprawdziwych danych w rozliczeniu kosztów wyjazdu służbowego za granicę” – czytamy w dokumencie o ukaraniu naganą jednego z kontrolerów PAŻP. Oprócz tego kierownictwo PAŻP zarzuciło mu łamanie instrukcji agencji w sprawie rozliczania kosztów, m.in. zmianę warunków podróży bez powiadamiania agencji.
Rzecznik PAŻP Grzegorz Hlebowicz zapewnia, że agencja kontroluje regularnie rozliczenia z wydatków służbowych, a w latach 2007 – 2010 przeprowadzono w niej aż siedem kontroli wewnętrznych w tych sprawach. „Wszystkie stwierdzone w ich wyniku uchybienia miały charakter drobnych nieścisłości formalnych i zostały w wyniku działań pokontrolnych naprawione. PAŻP nie poniosła z tytułu stwierdzonych uchybień strat finansowych” – podkreśla Hlebowicz.
PAŻP zajmuje się m.in. kontrolą ruchu lotniczego, planowaniem przepływu ruchu lotniczego nad Polską, koordynacją zajętości przestrzeni powietrznej i prowadzeniem biur odpraw załóg.
Ma informacje na temat wszystkich, nawet najtajniejszych, lotów, jakie realizowali członkowie NATO.
Rzeczpospolita
Piotr Nisztor

2010/08/25

Zlecenie dla spółki związanej z żoną ministra

Firma dostała bez przetargu kontrakt na projekt autostrady za 7,5 mln zł. GDDKiA nie przeprowadziła przetargu. Firmy dostały zlecenie w trybie z wolnej ręki.
Główna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad na początku 2010 r. zleciła opracowanie projektu budowy autostrady A1 konsorcjum z udziałem tarnowskiej spółki MGGP i spółki Complex Projekt. Z tą pierwszą firmą związana jest żona ministra skarbu Aleksandra Grada.
Zlecenie opiewało na 7,5 mln zł. Jednak GDDKiA nie przeprowadziła przetargu. Firmy dostały zlecenie w trybie z wolnej ręki. Dlaczego?
– To było jedyne możliwe rozwiązanie – przekonuje w rozmowie z „Rz” Marcin Hadaj, rzecznik GDDKiA.
Tłumaczy, że GDDKiA zerwała umowę z wykonawcą – firmą Alpine Bau, która się z niej nie wywiązywała. W związku z tym trzeba było jeszcze raz opracować projekt: sprawdzić, co już zostało zrobione i co jeszcze pozostało do wykonania.
A prawa autorskie do projektu miało tylko konsorcjum MGGP i Complex Projekt, które opracowało go na podstawie umowy z GDDKiA w 2004 r.
– Wykorzystanie dokumentacji przez inne biuro projektowe skutkowałoby roszczeniami w stosunku do GDDKiA – tłumaczy Hadaj.
Dziwna umowa pana R.
Inne firmy po wykonaniu zleceń przenosiły prawa autorskie na GDDKiA. Konsorcjum MGGP i Complex Projekt tego nie zrobiło. Dlaczego? Rzecznik Generalnej Dyrekcji nie potrafi na to pytanie odpowiedzieć.
– Ówczesne kierownictwo GDDKiA uznało, że przeniesienie praw autorskich do projektu nie jest konieczne – mówi tylko Hadaj. Zaznacza, że w nowej umowie między Generalną Dyrekcją a konsorcjum zapisano już punkt o przeniesieniu praw autorskich.
W 2004 r. umowę bez przeniesienia praw do projektu podpisał ówczesny dyrektor katowickiego oddziału GDDKiA Krzysztof R. W sierpniu tego roku został zatrzymany przez ABW. Jest podejrzany o przyjęcie 900 tys. zł łapówek w związku z budową autostrad.
Żona w spółkach
Ze spółką MGGP związana jest Małgorzata Grad – żona ministra skarbu Aleksandra Grada. Jest ona wspólnikiem w firmie Franciszek Gryboś spółka komandytowa. Małgorzata Grad w spółce jest komandytariuszem – nie jest upoważniona do reprezentowania firmy ani prowadzenia jej spraw. Spółkę reprezentuje Franciszek Gryboś, kolega ministra ze studiów.
Spółka ta powstała kilka miesięcy po objęciu przez Grada teki ministra skarbu. Właśnie wtedy do tej firmy żona ministra wniosła akcje MGGP SA i udziały w spółce MGGP Aero. Firma Franciszek Gryboś spółka komandytowa jest więc dziś akcjonariuszem spółki MGGP SA oraz udziałowcem spółki MGGP Aero (50 proc. udziałów ma tam oprócz spółki komandytowej właśnie MGGP SA).
Wcześniej we władzach MGGP SA (zarządzie i radzie nadzorczej) zasiadała cała rodzina Gradów: Małgorzata, Aleksander i ich syn Paweł. Obecnie na czele firmy stoi Franciszek Gryboś.
Próbowaliśmy skontaktować się z przedstawicielami MGGP i Małgorzatą Grad, ale nie otrzymaliśmy odpowiedzi na e-maile.
Jak ustaliliśmy, w połowie 2010 r. MGGP wraz z Grybosiem i Małgorzatą Grad powołali kolejną firmę – Franciszek Gryboś i Wspólnicy Spółka Jawna. Mieści się pod tym samym tarnowskim adresem co MGGP. Z Krajowego Rejestru Sądowego wynika, że m.in. zarządza ona nieruchomościami, robi badania i analizy techniczne.
O zleceniach z państwowych instytucji dla spółki MGGP „Rz” pisała już w kwietniu 2009 r. Ujawniliśmy, że tarnowska spółka wygrała ponad 30 przetargów na usługi dla podmiotów państwowych. Kilkanaście z nich już po nominacji Grada na ministra skarbu.
Na stronie resortu skarbu pojawiło się wtedy oświadczenie ministra. Wynikało z niego, że w ramach przejrzystości i jawności MGGP m.in. „nie bierze udziału w postępowaniach udzielania zamówień z wolnej ręki”. Dlaczego więc w styczniu spółka otrzymała od GDDKiA takie zlecenie? Minister Grad nie chciał odpowiedzieć na pytania „Rz”. Stwierdził, że już wielokrotnie wyjaśniał kontrowersje wokół MGGP.
Grad zlecił już wcześniej sprawdzenie działalności spółki ABW i CBA. – Sprawę analizowaliśmy przez mniej więcej rok i nie znaleźliśmy podstaw do przeprowadzenia kontroli – mówi Jacek Dobrzyński, rzecznik CBA.
MGGP w 2003 r. miało przychody sięgające 15 mln zł, w latach 2007 i 2008 przekroczyły one 50 mln zł. Zatrudnia ponad 300 osób.
Rzeczpospolita
Piotr Nisztor

2010/08/23

Ratusz miał oszczędzać, a zatrudnił 1,5 tys. nowych osób

Pod rządami Hanny Gronkiewicz-Waltz zatrudnienie w ratuszu wzrosło o 1,5 tys. osób. W dobie kryzysu trzeba na gwałt szukać oszczędności, ale burmistrzowie nie przewidują redukcji zatrudnienia.
- Mści się radosna twórczość, czyli polityka personalna ratusza z lat gospodarczej hossy. Zatrudnił zbyt wielu pracowników, często z partyjnego lub towarzyskiego klucza, a teraz nie pozbędzie się tego balastu, bo idą wybory i nie czas na niepopularne decyzje - komentuje Bartosz Dominiak, radny opozycyjnego SdPl.

Zatrudniłem sprzątaczki

Radny zauważył, że liczba pracowników zatrudnionych w miejskich instytucjach stale rośnie. Zażądał szczegółów. Z oficjalnego pisma dowiedział się, że pod koniec 2006 r., a więc w momencie obejmowania władzy przez Hannę Gronkiewicz-Waltz, ratusz dawał pracę 5,7 tys. pracowników. Dziś zatrudnia blisko 7,3 tys. pracowników. Najbardziej, bo aż o 1,4 tys. osób, wzrosło zatrudnienie w urzędach 18 stołecznych dzielnic.
- Musieliśmy zwiększyć liczbę etatów, bo dostaliśmy nowe zadania - tłumaczą dzielnicowi burmistrzowie.

Chodzi o to, że w ramach realizacji hasła "Urząd bliżej mieszkańców" ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz cedowała kompetencje na władze dzielnic. Sprawy dotyczące działalności gospodarczej, pozwoleń na budowę czy gospodarki nieruchomościami, wcześniej w całości kontrolowane przez prezydenta, teraz znalazły się w gestii burmistrzów dzielnic i ich urzędów.

Urząd Bemowa pod koniec 2006 r. miał 161 pracowników. Teraz daje pracę 269 osobom. Skąd tak duży wzrost?

- Na przykład zatrudniłem na etatach sprzątaczki. To się bardziej opłaca niż wynajmowanie firmy zewnętrznej - mówi Jarosław Dąbrowski (PO), burmistrz Bemowa.

Zapewnia też , że nowo zatrudnieni dali urzędowi szereg różnych korzyści. - To nasi pracownicy założyli nam własny internet. Nie musimy płacić za jego dostawę i fundujemy bezprzewodowe łącze mieszkańcom - mówi Jarosław Dąbrowski.

Grzegorz Zawistowski (PO), burmistrz Targówka, potwierdza, że w jego urzędzie zatrudnienie wzrosło o 77 osób, ale przestrzega przed uproszczeniami i "populizmem opozycji", który godzi "w wizerunek urzędnika". - Wciąż mamy mniej urzędników niż Europa Zachodnia. Łatwo powiedzieć, że urzędasów jest za dużo. A powinno nam chodzić o jakość obsługi mieszkańców, a nie statystyczną liczbę zatrudnionych - mówi.

Podaje przykład: pływalnię Polonez poprzednie władze Targówka budowały przy skromnym udziale urzędników. Do realizacji projektu wynajęły inwestora zastępczego. Na inwestycję poszło 30 mln zł, a po sześciu latach okazało się, że trzeba ją zamknąć, bo jest źle wybudowana.

- Aby nie dopuścić do powtórki takiej sytuacji, zatrudniłem inspektorów budowlanych z uprawnieniami. Tylko etatowi pracownicy urzędów mogą skutecznie kontrolować wykonanie inwestycji - mówi Zawistowski.

Wzrosło, zamiast zmaleć

Wraz z przekazywaniem kompetencji w dół, czyli do urzędów dzielnic, liczba zatrudnionych w centralnych biurach ratusza powinna się radykalnie zmniejszyć.

Wzrost zatrudnienia w urzędach dzielnic nie przyniósł jednak redukcji w biurach bezpośrednio zależnych od prezydenta. Liczba zatrudnionych w biurach ratusza i ich delegaturach nawet nieznacznie wzrosła.

- Spodziewaliśmy się, że przejmiemy kilkudziesięciu pracowników, bo z ratusza mieli nam dać ludzi do nowych zadań. Ostatecznie oddelegowano jednego, ale już nie pamiętam, czy podpisałem z nim umowę o pracę - mówi burmistrz jednej z warszawskich dzielnic.

- Pracownicy zależnych bezpośrednio od prezydenta biur zapewne uznaliby przesunięcie do dzielnicy za degradację. Tam zostało więc po staremu, a dzielnice zatrudniały nowych ludzi, bo musiały - mówi urzędnik ratusza zajmujący wysokie stanowisko.

Dziś urzędnicy dostali wprawdzie zalecenie, by szukać oszczędności, bo miasto jest zadłużone, inwestycje zakontraktowane, a dochody budżetu przez kryzys coraz szczuplejsze. - Cięcie kosztów wynagrodzeń da małe efekty, pracownicy to nasz największy kapitał. Żadnych zwolnień nie przewidujemy - mówią w ratuszu.
Jan Fusiecki
Gazeta Stoleczna

2010/08/18

Po kontroli: cień na władzach Mokotowa. Matactwo?

- To rzuca cień na władze tej dzielnicy - mówią w PO. SLD idzie dalej. Mówi, że wyniki kontroli w urzędzie Mokotowa dowodzą matactwa urzędników. Rozliczenia po wakacjach
Dotarliśmy do wyników kontroli w urzędzie Mokotowa, którą prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz (PO) zleciła w reakcji na nasze publikacje odsłaniające kulisy eksmisji apteki z ul. Puławskiej 10.

- Protokół z kontroli rzuca złe światło na władze i urząd tej dzielnicy - mówi Tomasz Andryszczyk, rzecznik prezydent Warszawy. - Jej urzędnicy nie traktowali podmiotów gospodarczych sprawiedliwie i nie wiedzieli dokładnie, co tak naprawdę dzieje się z należącymi do miasta lokalami.
Urzędnicy wyjątkowo wyrozumiali

Z wyników kontroli wynika, że mokotowscy urzędnicy poszli na rękę jednemu z przedsiębiorców, jubilerowi Andrzejowi Zgirskiemu, który wynajmował należący do miasta lokal przy zbiegu Puławskiej 10. Podnajmował go nielegalnie Karolowi El Kashifowi, który od ośmiu lat prowadził w nim aptekę. Jubiler zarabiał na pośrednictwie - płacił miastu nieco ponad 5 tys. zł miesięcznie, od aptekarza brał za podnajem za miesiąc 25 tys. zł.

Na tego typu umowach miasto traci, dlatego podnajem jest zabroniony, a z najemcami-pośrednikami miasto rozwiązuje umowy. W przypadku Puławskiej 10 tak się nie stało. Gdy pośrednictwo wyszło na jaw, urzędnicy pozwolili jubilerowi pozostać w lokalu. Sugerowali, by jak najszybciej usunął podnajemcę. Jubiler posłuchał i wyrzucił natychmiast siłą aptekarza. Z dokumentów wynika, że urzędnicy zachowali się wyjątkowo - w czterech innych przypadkach po stwierdzeniu podnajmu rozwiązano umowę z oficjalnymi najemcami.

Dlaczego potraktowali jubilera ulgowo? Usunięty aptekarz nie ma wątpliwości. - Jubiler miał układy w urzędzie - mówi Karol El Kashif. Jako dowód przedstawia nagrania rozmów z jubilerem i jego pomocnikiem Pawłem Dulskim, wiceszefem PO na Mokotowie. Ten ostatni prezentował się Zgirskiemu i El Kashifowi jako osoba wpływowa, znająca procedury, radnych i urzędników.

Z wyjaśnień Waldemara Albińskiego, szefa mokotowskiego Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami (ZGN), wynika, że za korzystnym dla jubilera rozwiązaniem optował Grzegorz Okoński (PO), wiceburmistrz Mokotowa. - Pan Grzegorz Okoński przyjechał do mnie i zasugerował, że wcale nie musimy rozwiązywać umowy [najmu z jubilerem] - wyznał kontrolerowi Albiński.

Obiecują wyciągnąć konsekwencje

Grzegorz Okoński w rozmowie z "Gazetą" krytykuje z kolei jedną z pracownic ZGN Mariannę Bogucką, która rzekomo nie wiedziała, że lokal przy Puławskiej 10 jest podnajmowany. Mimo że prowadziła tę sprawę od początku, tj. od 2002 r., po sześciu latach oświadczyła swojej przełożonej, że nie tam żadnego podnajmu. To otwierało jubilerowi drogę do wykupu Puławskiej 10 na preferencyjnych zasadach. Dopiero w ub.r., gdy konflikt jubilera z aptekarzem stał się głośny, ta sama Marianna Bogucka, na polecenie szefów, dokonała kontroli. "Udała się do przedmiotowego lokalu [przy Puławskiej 10], blisko mokotowskiego urzędu, w którym kupiła lek w celu uzyskania paragonu. Na tej podstawie stwierdziła, że lokal prowadzi inny podmiot niż najemca." - czytamy w protokole z kontroli.

- Szkoda tylko, że w dokumentach nie ma po tym wyczynie śladu - mówi Adam Ciesielski (SLD), radny Mokotowa. - Urzędnicy w tej sprawie składają sprzeczne oświadczenia, wręcz mataczą. W Sojuszu szykujemy wniosek o odwołanie burmistrza Okońskiego i zawiadomienie prokuratury, bo doszło do niegospodarności i złamania procedur.

- Wobec winnych w tej sprawie wyciągniemy konsekwencje - zapowiada Tomasz Andryszczyk. - Należy się spodziewać dymisji Okońskiego lub Albińskiego. Zmienimy radykalnie skład władz mokotowskiej PO - mówią warszawscy działacze partii Tuska.
Jan Fusiecki, Gazeta Stoleczna