2008/05/31

„PO trzyma się przez brak alternatywy”

- Rząd nie potrafi sprzedać swoich projektów, ma fatalną politykę informacyjna, ale i tak trzyma się przez brak alternatywy – ocenia prof. Jadwiga Staniszkis w „Piaskiem po oczach”. Według socjolog Lech Kaczyński jest złym prezydentem, ale i tak najlepszym od 1989 roku.
Czy to koniec miodowego miesiąca dla rządu Donalda Tuska? - Nie powiedziałabym. PO trzyma się przez brak alternatywy, a PiS też się opozycji szamocze – uważa Staniszkis. Jej zdaniem główną bolączką gabinetu jest kiepska polityka informacyjna i to, że rząd robi zbyt wiele.
- Ani pan Nowak (szef gabinetu politycznego premiera, red.), pani Liszka (rzeczniczka rządu, red.) nie koordynują tego. Te pół roku powinno starczyć, by się ustosunkować do istniejących projektów. Za dużo tych reform – twierdzi socjolog.
"Peru? Świetny wyjazd"
Pytana o wyjazd premiera do Peru, stwierdziła: - To był bardzo dobry wyjazd, bardzo źle sprzedany. Na przykład żona powinna tam być, a nie powinna być na pierwszym planie, nie powinno być czapeczek, powinno być za to powiedziane, jaką rolę dogrywają tam Polacy - uważa. - Przede wszystkim nie powinno być naśmiewania się przez media z tego Słońca Peru. To ważny kraj o perspektywicznych profitach – dodała.
Według niej zapowiedź Tuska, że nie pojedzie na Euro 2008 była przyznaniem się, że podróż do Ameryki Południowej była błędem. - Na Euro powinien jechać, wziąć urlop, bo widać, że kocha piłkę – stwierdziła.
Kaczyński: zły prezydent, ale i tak najlepszy
Z kolei prezydenta Staniszkis oceniła źle, ale i tak najlepiej z dotychczasowych. – Lech Kaczyński jest lepszy niż Wałęsa, lepszy niż Kwaśniewski, ale mimo tego jest prezydentem złym, nie na miarę problemów. Ten klincz, który stworzył z premierem, jest tragiczny. Warunkiem polskiego rozwoju jest współpraca między tymi ośrodkami – uważa Staniszkis. Jej zdaniem gdyby Kaczyński chciał być wielkim prezydentem, podjąłby ryzyko i wyciągnął rękę do premiera.
"Należy wzbogacić mit Wałęsy"
Pytana o szum wokół książki historyków IPN o Lechu Wałęsie przyznała, że jej nie czytała, ale byłego lidera „Solidarności” – jej zdaniem – nic nie jest wstanie zniszczyć. - Warto wzbogacić mit. Być może będzie to książka pokazująca, że Wałęsa zrobił kiedyś błąd i jak urwał się ze smyczy SB – twierdzi socjolog.
Dociskana, czy wierzy, że to Wałęsa był „Bolkiem”, odparła wymijająco: - Na każdym z nas jest jakaś skaza. Tacy jesteśmy. Bohaterami są ci, co potrafią wyjść ze słabości – powiedziała. - Wałęsa dla mnie jest bohaterem, ale wyjdźmy poza ten laurkowy obraz – dodała.
kaw
Źródło: TVN24

Gramy w berka z Europą

Politycy PO zazdrościli PiS, że przyszło mu rządzić w czasach wysokiego wzrostu gospodarczego. Chwalił się nim premier Marcinkiewicz, chwalił premier Kaczyński. Platforma wytykała, że nie było w tym zasługi rządu, bo w tym czasie ustaw, które miałyby znaczenie dla gospodarki, było niewiele. Dziś sytuacja się powtarza.
Gospodarka rozwija się szybciej od prognoz (wczoraj ogłoszono, że w pierwszym kwartale wzrost wyniósł 6,1 proc.), bezrobocie spada. Premier Tusk nie omieszkał się tym pochwalić, podsumowując pierwsze półrocze rządu. Tyle tylko że obecny rząd również nie może sobie przypisać tego sukcesu.
Zapowiadana przez rząd prywatyzacja sunie niespiesznie. Komisja Palikota, która miała zdjąć z przedsiębiorców biurokratyczny gorset, na razie żadnego przełomu nie dokonała. Podatek dochodowy ma być co prawda w przyszłym roku obniżony, ale przedsiębiorcy czekają przede wszystkim na reformę VAT i uproszczenie przepisów podatkowych.
Rząd zapowiada pożądane zmiany, ale wciąż na obietnicach się kończy. A premier wykazuje oznaki zniecierpliwienia na nieśmiałe sugestie, by rząd nieco przyspieszył.
Polecam premierowi, w ramach relaksu, pewną zabawę. Otóż na stronach Forum Obywatelskiego Rozwoju można sobie sprawdzić, jak szybko Polska ma szansę dogonić Europę Zachodnią. Wrzucamy 5,5 proc. PKB rocznego wzrostu i wyskakuje nam rok... 2021. Za 13 lat przeciętny dochód Polaka osiągnie poziom strefy euro z 2007 r.
Doradzający rządowi ekonomiści przestrzegają, że bez reform - m.in. podatkowej i emerytalnej - wzrost już za dwa-trzy lata może wyhamować do 2 proc. Wtedy dogonimy Europę w roku 2042, a już w roku - uwaga! - 2153 mamy szansę nawet na przegonienie zachodniej Europy. Przeciętny Polak będzie bogatszy np. od przeciętnego Niemca. Kusząca perspektywa, szkoda tylko, że ja już tego nie doczekam.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Autor: Agata Nowakowska

Jak kupcy z pl. Defilad ratusz uwiedli

Po groźnych minach i tupaniu nogą nastąpiła rejterada - wiceprezydent Andrzej Jakubiak rakiem wycofał się z kwietniowego ultimatum postawionego handlującym w hali Kupieckich Domów Towarowych.
Miało być tak: • kupcy sprzedają miastu projekt domu handlowego, który w 24 miesiące powstaje na placu Defilad tuż obok północnego wyjścia ze stacji metra Centrum • budowę tego obiektu ratusz zleca Miejskiemu Przedsiębiorstwu Robót Ogrodniczych, które wbrew nazwie stawia w Warszawie apartamentowce (radni PiS chyba o tym nie wiedzą, bo na ostatniej sesji Rady Warszawy kpili z tego pomysłu) • kupcy mają pierwszeństwo w wynajmie powierzchni w gotowym domu towarowym, ale po cenach komercyjnych. - Wiceprezydent Andrzej Jakubiak dał kupcom do zrozumienia, że jeżeli nie skorzystają z tej propozycji, to znaczy, że nie są zainteresowani działalnością w centrum Warszawy - relacjonował w połowie kwietnia Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza.
Handlujący z KDT od początku mówili, że ta koncepcja jest dla nich nie do przyjęcia. Domagali się zgody ratusza na to, żeby zbudowali swój dom handlowy przy pomocy partnera, np. dewelopera. Według Tomasza Andryszczyka w kwietniu wiceprezydent Jakubiak uznał tę propozycję za "nie do przyjęcia". Jednak już w ostatni czwartek podczas sesji Rady Warszawy ogłosił, że miasto ją przyjmuje. - Dostaniecie od nas projekt umowy dzierżawy, termin przedstawienia inwestora mija do 30 czerwca. Zastanówcie się nad tą ofertą. Więcej propozycji nie będzie - powiedział kupcom.
Do zmiany stanowiska doszło po tym, jak spotkali się z Hanną Gronkiewicz-Waltz. Pod ich naciskiem pani prezydent - jak relacjonuje jeden z wysokich rangą urzędników ratusza - zdecydowała się dać im "jedną jedyną ostatnią szansę". Umowa - podobno nie podlegająca negocjacjom - ma zawierać zapis, że partnerem kupców będzie mógł być tylko bank lub spółka giełdowa. Kupcy już w kwietniu przedstawili trzy firmy zainteresowane współpracą z nimi: bank oraz dwóch deweloperów, w tym jednego notowanego na giełdzie.- Bardzo pozytywnie oceniamy zmianę stanowiska miasta. Czekamy teraz na projekt umowy - mówi Dariusz Połeć, prezes Kupieckich Domów TowarowychPodsumujmy więc, na co zgodził się ratusz: • pozycja miasta w przyszłych negocjacjach jest słabsza - kupcy przekonali się, że stanowcze komunikaty urzędników mogą najzwyczajniej w świecie ignorować • nową zabudowę pl. Defilad utworzy nie gmach wyłoniony w międzynarodowym konkursie architektonicznym, tylko przeciętny budynek zaprojektowany dla kupców przez pracownię FSP Arcus (choć jak na inwestycję kupiecką mogło być dużo gorzej) • działki wartą 90 mln zł chce wydzierżawić bez przetargu pośrednio ich partnerowi - wielkiej firmie deweloperskiej lub komercyjnemu bankowi • zerwanie umowy dzierżawy z kupcami po powstaniu budynku będzie możliwe tylko po zwróceniu im kosztów inwestycji, a więc de facto, ich dom towarowy zostanie w tym miejscu już na zawsze, choć umowa dzierżawy teoretycznie opiewa na 30 lat.
Nieoficjalnie miejscy urzędnicy mówią, że... liczą na kupców. - Mamy nadzieję, że tak jak zawsze będą próbować coś jeszcze negocjować albo ich umowa z partnerem okaże się warta funta kłaków. Wtedy wreszcie będzie można skończyć z nimi rozmowę i zwalić wszystko na nich - powiedział nam anonimowo członek ekipy Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Michał Wojtczuk

2008/05/29

Platforma wściekła na minister Kopacz

Projekty ustaw minister zdrowia Ewy Kopacz są odrzucane jeden po drugim. Wczoraj zawieszono prace nad źle przygotowaną ustawą o prawach pacjenta - pisze DZIENNIK. Wcześniej taki sam los spotkał ustawy o prywatyzacji szpitali i dodatkowych ubezpieczeniach. Na minister Kopacz wściekli są nawet politycy Platformy.

Posłowie uznali, że projekt ustawy o prawach pacjenta w ogóle nie nadaje się do dalszej pracy. Podczas wczorajszego posiedzenia sejmowej podkomisji nie omówili nawet jednego zapisu.
Zamiast tego na autorów ustawy posypała się krytyka ze strony nie tylko opozycji, ale też związków zawodowych oraz ekspertów. Opozycja wytknęła, że projekt jest chaotyczny i nie wnosi niczego nowego do istniejących już ustaw, które określają prawa pacjenta. Ponadto wiele z użytych w nim stwierdzeń jest niejasnych. Nie wiadomo też dokładnie, w jaki sposób chory miałby skutecznie dochodzić swoich racji.
Posłowie PO nieoficjalnie mówili, że są wściekli na minister zdrowia Ewę Kopacz, która po raz kolejny postawiła ich w niezręcznej sytuacji. Nie dość, że ustawy, które trafiły do Sejmu, są źle przygotowane, to jeszcze nie do końca wiadomo, jakich zapisów PO chce bronić, a które zgadza się poprawić. "Jesteśmy kompletnie bezbronni i młotkowani przez opozycję. Poprawki do ustaw dostajemy na 15 minut przed posiedzeniem komisji, tak że nie jesteśmy w stanie ich przeczytać" - skarżyli się wczoraj jeden przez drugiego.
Posłom PO pozostało więc robienie dobrej miny do złej gry. Gdy Mirosława Masłowska z PiS oświadczyła, że projekt Ministerstwa Zdrowia trzeba zwrócić wnioskodawcom do poprawki, przewodniczący podkomisji Jerzy Ziętek z PO przychylił się i zawiesił prace komisji.
Tym samym trzeci już projekt ustawy reformującej zdrowie trafił do sejmowej zamrażarki. I nie wiadomo, kiedy będzie rozpatrywany. Tymczasem głosy krytykujące minister Ewę Kopacz są coraz ostrzejsze. "Można mówić o jej całkowitej porażce i kompromitacji" - mówi bez ogródek Marek Balicki z SdPl Nowa Lewica. "Pani minister wraz z premierem Tuskiem na początku roku zapowiadali, że reformy są pilne i dlatego będziemy szybko pracować nad ustawami je wprowadzającymi. Teraz widać, że obydwoje nie mają takiego zamiaru" - ocenia Balicki.
Dziś poznamy losy kolejnego, czwartego projektu reform zapowiadanych przez PO. Tym razem sejmowa komisja pracować będzie nad ustawą o czasie pracy lekarzy.
Iwona Dudzik, Anna Wojciechowska
Źródło: Dziennik

2008/05/27

Druga linia już się spóźnia

Jeszcze bardziej zmalały szanse na otwarcie linii metra między rondem Daszyńskiego a Dworcem Wileńskim przed Euro 2012. Urzędnicy przełożyli otwarcie ofert przetargowych.
Za ile i jak szybko ubiegające się o kontrakt koncerny z Niemiec, Francji i Hiszpanii będą gotowe zbudować metro pod Świętokrzyską i Targową? Odpowiedzi na te pytania mieliśmy poznać wczoraj, w czasie otwarcia ofert. Zamiast tego usłyszeliśmy nowy termin: 3 czerwca.
– Wyznaczony przez nas okres przygotowania ofert zbiegł się w czasie ze świątecznymi dniami wolnymi w Hiszpanii i Niemczech – mówi rzecznik Metra Warszawskiego Krzysztof Malawko. – To utrudniło prace przy dokumentacji. Zależy nam na dobrych relacjach z oferentami, dlatego poszliśmy im na rękę – twierdzi.
Ale metro nie miało wyboru. Bez właściwie przygotowanych ofert przetarg mógłby nie wypalić. Tym samym Hanna Gronkiewicz-Waltz poniosłaby inwestycyjną porażkę, a ta z kolei mogłaby ją kosztować przegraną w wyborach na prezydenta miasta w 2010 roku.
Niestety, nie wiadomo, czy 3 czerwca nie usłyszymy o kolejnej zmianie daty otwarcia ofert. Czterech z pięciu oferentów domagało się bowiem wydłużenia terminu jeszcze bardziej – do 15 albo nawet 30 lipca. Jak to się ma do wcześniejszych wypowiedzi prezesa Metra Warszawskiego Jerzego Lejka, który zapewniał o wysokim profesjonalizmie procedury wyboru wykonawcy? Lejk robił nadzieję, że trwający od 15 października tzw. dialog konkurencyjny pozwoli wskazać zwycięskie konsorcjum bez protestów i opóźnień.
Budowa drugiej linii metra ma ruszyć latem 2009 roku.Według wstępnych szacunków, inwestycja będzie kosztowała 3 mld zł, ale firmy mogą próbować wykorzystać pośpiech przed Euro 2012. A w tej sytuacji koszty ofert zapewne poszybują w górę.
Cena będzie stanowiła do 70 proc. punktacji przetargowej. Pozostałe 30 proc. da się zdobyć, skracając termin inwestycji albo proponując korzystne dla miasta sposoby rozliczeń.
Każdy tydzień jest na wagę złota. Miejski harmonogram przewiduje, że przygotowanie ostatecznego projektu i budowa potrwają 45 miesięcy. W najbardziej optymistycznym wariancie budowa skończy się na miesiąc przed Euro 2012.
Źródło : Życie Warszawy
Autor: Konrad Majszyk

Polskie Euro zagrożone

Czy zamiast koszykarskiego święta będzie blamaż? We wrześniu 2009 roku w Polsce mają odbyć się mistrzostwa Europy mężczyzn. Choć prezes związku Roman Ludwiczuk tryska optymizmem, przygotowania kuleją.
We wtorek do Warszawy przylatuje Nar Zanolin, sekretarz generalny międzynarodowej federacji FIBA. Będzie wizytował hale w Łodzi i Katowicach. Powód?
– FIBA już wie, że mamy problemy. To wizyta ostrzegawcza – mówi działacz PZKosz.
Na liście miast, które zorganizują Euro, jest też Warszawa. Wiosną działacze FIBA wizytowali już wszystkie obiekty (m.in. Torwar) i wykryli wiele usterek. Czasem brakuje kilkuset krzesełek (katowicki Spodek), czasem oświetlenie jest dużo słabsze, niż wymagają tego transmisje telewizyjne (poznańska Arena).
– Po tej wizycie nie powstał żaden negatywny raport! – zapewnia prezes PZKosz Roman Ludwiczuk. – To nie był raport, ale zbiór uwag pod adresem PZKosz – informuje osoba ze związku.
Do you speak English?
Usunięcie usterek wymaga nie tylko sporych nakładów, ale i zaangażowania ludzi, którzy będą umieli to zrobić. A tych brakuje. Pod koniec marca zrezygnowało z pracy w PZKosz kilku fachowców, m.in. Marcin Widomski, Marek Maliszewski i Marcin Pawul. Wszystkich zaskoczyło zwłaszcza odejście Widomskiego, który przez kilka lat pracował w centrali FIBA.
– Jego kontakty były bezcenne. Wiedział o każdej fakturze z zagranicy, zanim ta nadeszła do związku. Gdy przyjeżdżała delegacja z FIBA, potrafił bezbłędnie rozpoznać rangę i realne wpływy gości. Był dla Ludwiczuka przewodnikiem po europejskich salonach – przyznaje inny działacz.– Nie ma ludzi niezastąpionych – ucina dyskusję prezes Ludwiczuk. A jak sam radzi sobie na salonach?
Niedawno do związku przyszedł e-mail, w którym FIBA prosiła o podanie składu komitetu organizacyjnego ME. – Wszystko było wpisywane na chybcika, czasem bez wiedzy samych zainteresowanych, których potem trzeba było wykreślać. Jako generalny menadżer prezes Roman Ludwiczuk wpisał się sam. Jednak z FIBA przyszła odpowiedź, że jest im przykro, ale menadżerem musi być osoba mówiąca płynnie po angielsku – usłyszeliśmy w PZKosz.
Eurobasket? Nic nie wiem
Oficjalnie początkiem przygotowań do Euro był styczniowy mecz ze Słowacją. Impreza wyglądała groteskowo – w hali na 1500 osób zagrała reprezentacja ligi polskiej z zastępczymi trenerami (bo głównego nie było). Dopiero pod koniec kwietnia PZKosz rozpisał konkurs na promocję imprezy. Dla porównania, Turcy, którzy w 2010 roku organizują mistrzostwa świata, promowali już swój turniej rok temu na ME w Hiszpanii.
– Takie przetargi robi się dwa lata wcześniej. O mistrzostwach wiedzą wszyscy, którzy interesują się koszykówką. Chodzi o to, żeby dotrzeć z tą informacją do zwykłego człowieka – mówi nam przedstawiciel jednej z firm, która zgłosiła się do przetargu.
– Będzie sporo imprez promocyjnych jesienią i zimą 2008 r. Nie uważam, że to spóźnione działania – odpowiada na takie zarzuty szef związku.Co będzie dalej? Jeśli przygotowania do Euro nie ruszą z kopyta, w związku może dojść do dużych zmian. Prezes Ludwiczuk może zostać odsunięty od prac przy turnieju. Miałby to na nim wymóc minister sportu Mirosław Drzewiecki.
– Dostaliśmy już od FIBA żółtą kartkę. Nie sądzę, żeby ludzie, którzy zostali jeszcze w PZKosz, umieli naprawić błędy. Potrzeba kilkunastu fachowców. Są tacy, ale zostali usunięci albo sami zniechęcili się do Ludwiczuka – mówi nam jeden z działaczy.
– Euro nie jest zagrożone. Wiem, że są ludzie, którzy mają wątpliwości. Ale to dobrze, przyda się zewnętrzna kontrola – mówi spokojnie Ludwiczuk.
Autor: Piotr Szeleszczuk
Źródło : Życie Warszawy

Struzik nie chce niańczyć LPR

Przetasowania w sejmiku Mazowsza - wczoraj z klubu PSL odeszło trzech radnych LPR. - Wreszcie mamy większość. Może teraz poskromimy Struzika - cieszą się działacze Platformy.
Choć Mazowszem rządzi koalicja PO-PSL, w województwie niepodzielną władzę dzierży marszałek Adam Struzik (PSL). Po ostatnich wyborach samorządowych PSL miało 12 radnych, Platforma - aż 17. Jednak niespodziewanie pod koniec 2007 r. Struzikowi udało się pozyskać do swojego klubu trzech radnych LPR - Ryszarda Chojnackiego, Cypriana Gutkowskiego i Pawła Sulowskiego. - Struzik to cwany gracz polityczny. Załatwił nas, gdy straciliśmy jednego radnego. Przygarnął do siebie działaczy Ligi i nagle PSL miał tylu samo radnych w sejmiku, co my. To był dla nas cios. Struzik obsadzał kluczowe stanowiska tylko swoimi ludźmi - żali się jeden z radnych PO.
Wczoraj skończyła się dobra passa PSL. Klub Struzika opuściło trzech radnych LPR. Platforma znów ma większość (PO - 16 radnych, PSL - 13). Działacze PO nie kryją zadowolenia. - Wreszcie jesteśmy silniejsi. Struzik trzęsie urzędem i mało się z nami liczy. Może teraz uda nam się zdobyć trochę więcej władzy w urzędzie marszałkowskim - cieszył się jeden z działaczy Platformy.
Radni Ligi przeszli do klubu Struzika, licząc na to, że będą mieli wpływ na politykę województwa. Zastępcą marszałka został Waldemar Roszkiewicz, były dentysta Romana Giertycha. Otoczenie Struzika co pewien czas wypuszczało plotkę, że PSL rezygnuje ze współpracy z Platformą i przy wsparciu LPR zaczyna koalicyjne rozmowy z PiS. Jak się dowiedzieliśmy, marszałek Struzik nie chciał się jednak dzielić władzą z działaczami LPR. - Na początku współpraca przebiegała dobrze. Szybko jednak zaczęliśmy być pomijani - żali się Ryszard Chojnacki (LPR), od wczoraj radny niezależny.
W końcu radni Ligi nie wytrzymali. Wczoraj odeszli z klubu PSL. - Nie jestem niańką i nie czuję, żebym ich skrzywdził. Traktowałem ich po partnersku i byłem otwarty na współpracę. Nie skorzystali, to ich problem - twierdzi Adam Struzik.
Byli radni LPR w przyszłości planują stworzyć nowy klub w sejmiku.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Dominika Olszewska

2008/05/23

Pół roku Tuska: Za dużo słów

To nie było dobre przemówienie premiera. Zbyt długie, nasycone tysiącami informacji, jakby Donald Tusk chciał się nimi osłonić jak tarczą przed kłopotliwymi pytaniami o konkretne osiągnięcia i kalendarz realizacji priorytetów rządu.
Szczegóły są przydatne, jeśli coś wyjaśniają. Ale im więcej ich było w przemówieniu, tym więcej rodziły znaków zapytania. Na przykład - premier powtórzył, że jego rząd będzie ograniczał liczbę przepisów, ale nie powiedział, jak chce tego dokonać bez zmian ustaw. A na razie wielu głosowań w Sejmie nie było.
Wymienił jako sukces projekty przygotowane przez ministra sprawiedliwości, ale nie dowiedzieliśmy się, czy aktualny jest pomysł przywrócenia instytucji sędziów śledczych, a jeśli tak, to kiedy odczujemy efekty ich pracy. Dowiedzieliśmy się, że rząd już wie, dlaczego dotychczas nie udawało się budować autostrad, ale nie usłyszeliśmy, czy i kiedy te przeszkody zostaną usunięte. Niespodzianką było stwierdzenie, że Polska energetyka nie będzie odchodzić od węgla. Czy da się to pogodzić z ekologicznymi wymogami Unii, a także spadkiem wydobycia węgla kamiennego na Śląsku?
Szczegółowe informacje, którymi zasypywał nas premier nie były konkretami, ale raczej sygnałem, że wcześniej przedstawiony program wciąż jest aktualny. Choć w niektórych punktach już nie jest. Z podatku liniowego premier wycofał się rakiem - mówiąc, że dziś nie może tego odpowiedzialnie obiecać. Ale jeszcze przed kilkoma tygodniami politycy PO obiecywali wprowadzenie "linii" już w roku 2010. Kiedy zmienili zdanie? Gdy premier mówił o konkretnych osiągnięciach, wymieniał sprawy drobne, choć ważne - na przykład przyznanie rent poszkodowanym w wypadkach grudniowych.
Przemówienie premiera nie przekonało mnie, że rząd, gdy miodowe miesiące dawno minęły, weźmie się do bardziej energicznej pracy. Choć nie wykluczam, że Tusk, jak to już kilka razy bywało, mile nas zaskoczy.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Autor: Witold Gadomski

Święto Saskiej Kępy - obiecywali nam tu salon

Piotr Kowalczyk, mieszkaniec ul. Francuskiej na ubiegłorocznym święcie Saskiej Kępy, usłyszał obietnicę Hanny Gronkiewicz-Walz, że w tym roku Francuska będzie zrewitalizowana. Teraz, dzień przed kolejnym świętem, pyta: gdzie ta rewitalizacja?
Miejsce obietnicy - narożnik ulic Francuskiej i Obrońców. Tło - ulatujące do nieba biało-niebieskie balony. Świadkowie - 50 tys. mieszkańców. Prezydent Warszawy przemawiała tuż po odsłonięciu rzeźby Agnieszki Osieckiej. Było gwarno, więc głośno zapewniała, jakich starań dołoży, żebyśmy za rok spotkali się już na wyremontowanej Francuskiej. To główna ulica Saskiej Kępy, więc mieszkańcy nagrodzili panią prezydent oklaskami.
Miesiąc później dowiedzieli się, że: • szeroka na 7,5 m ulica ma być zwężona w kilku miejscach nawet o 2 m kosztem chodników, na których powstaną parkingi i kawiarniane ogródki • w związku z tym na Francuskiej trzeba będzie ograniczyć ruch, więc samochody będą jeździć cichymi bocznymi ulicami.
Miało dojść do rozmów z zarządzającym ulicą Zarządem Dróg Miejskich, ale jego przedstawiciele nie przyszli się na spotkanie z mieszkańcami. Jego termin "znacznie wykraczał poza godziny pracy urzędu w godz. 7.30-15.30" - usprawiedliwiali się w liście drogowcy.
We wrześniu Saska Kępa zaczęła tracić cierpliwość. - Dostawaliśmy tak sprzeczne informacje o tym, jak Francuska ma wyglądać po remoncie, że postanowiliśmy zaglądać projektantowi przez ramię - mówiła wtedy "Gazecie" Katarzyna Golińska z ul. Styki. Jednocześnie mieszkańcy zaczęli zadawać pytania: kiedy na najbardziej reprezentacyjnej ulicy Saskiej Kępy będą równe chodniki, kiedy zostaną załatane dziury w jezdni, kiedy miasto odnowi swoje budynki? Wreszcie - gdzie ta obiecana rewitalizacja?
Po licznych interwencjach doczekali się tylko jednej, ale bardzo spektakularnej akcji ZDM, który w marcu tego roku postawił na Francuskiej toporne biało-czerwone słupki. Interweniowali wszyscy - od konserwatora zabytków po wrażliwych na estetykę mieszkańców. Słupki zniknęły. O obietnicach Hanny Gronkiewicz-Waltz zrobiło się cicho. I nagle znalazł się pan Piotr, który przypomniał to, co rok temu żarliwie obiecała pani prezydent. - Mieszkam na Francuskiej i widzę, że rewitalizacja a' la Hanna Gronkiewicz-Waltz już się rozpoczęła. Co prawda nie ma to nic wspólnego z wizualizacjami, które pokazywała "Gazeta", ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma - zauważa z przekąsem nasz czytelnik.
Rewitalizacja, jaką ogląda z okien swojego mieszkania, to: niechlujne malowanie barierek okalających trawniki (mają mniej niż rok!), odświeżenie pasów na jezdni i załatanie kilku dziur w chodnikach. - Są remontowane sprawdzoną polską metodą. Układamy płyty, rzucamy na nie trochę zaprawy, a potem obficie obsypujemy piaskiem i tak to zostawiamy. Przechodnie mają piaskownicę. Piach roznosi się po okolicy, a chodnik wkrótce wygląda, jakby przejechał po nim czołg - stwierdza pan Piotr.
Na kilka dni przed trzecim świętem Saskiej Kępy próbowaliśmy ustalić, kto wziął sobie do serca obietnice rewitalizacji ul. Francuskiej. Okazało się, że ani dzielnica, ani ZDM, ani Hanna Gronkiewicz-Walz. - My nie możemy nic zrobić, bo ulica należy do ZDM - powiedział Adam Grzegrzółka, wiceburmistrz Pragi-Południe. - A my nic przez rok nie robiliśmy z bardzo prostego powodu. Jeśli na Francuskiej ma być generalny remont, to bez sensu robić doraźne prace. Jak dobrze pójdzie, w lipcu będziemy mieli projekt rewitalizacji - stwierdziła Urszula Nelken z biura prasowego ZDM. Rzecznik ratusza zapewnił zaś, że w te wakacje można będzie już wybierać wykonawcę prac. - Zaczną się późną jesienią. Z Francuskiej zrobimy salon prawobrzeżnej Warszawy - powtórzył Tomasz Andryszczyk.W tę sobotę Francuska przeżyje swoje trzecie uliczne święto. Jakie obietnice padną tym razem?
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Katarzyna Wójtowicz

2008/05/20

Jak burmistrz jechał na wschód

Wiceburmistrz Ochoty Maurycy Seweryn (SdPl) wysłał się sam, do Sokołowa Podlaskiego, na spotkanie koła Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów. Wziął z urzędu samochód służbowy, który po drodze rozbił.
Maurycy Seweryn działa w mazowieckich władzach SdPl. Ma za sobą funkcję rzecznika Marka Borowskiego. Jest jednym z nielicznych warszawskich polityków Socjaldemokracji, którym partia dała posady we władzach wykonawczych. Maurycy Seweryn w zarządzie Ochoty odpowiada za pomoc społeczną.
Służba w marynarceW pewną kwietniową niedzielę zdecydował się wyjść z tą tematyką poza stołeczny urząd. W odpowiedzi na zaproszenie seniorów ruszył służbowym samochodem na wschód. O misji podwładnego burmistrz Ochoty Wojciech Komorowski (PO) dowiedział się w poniedziałek, gdy Seweryn przyszedł powiedzieć mu, że rozbił samochód, który trzeba ściągnąć do Warszawy i wstawić do warsztatu. Przekonywał, że był to wyjazd służbowy. - Na który wysłał się sam - komentuje Komorowski.
Maurycy Seweryn podkreśla szlachetny cel podróży. - Jechałem na zebranie prezydium koła Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów. W celu wymiany doświadczeń - słyszę. Dlaczego o wyjeździe nie wiedział jego przełożony? - Seniorzy przysłali zaproszenie w piątek, próbowałem dzwonić do burmistrza. Nie udało się - wyjaśnia Maurycy Seweryn. Był zdeterminowany. Uznał, że pojedzie. Jak tłumaczy, w jego karierze urzędniczej, nieprzewidywalne sytuacje to standard. - Reaguję szybko. Staram się być aktywnym burmistrzem - charakteryzuje się Seweryn.
Potem daje przykład takiej postawy. Wspomina, jak zachował się, gdy zaproszenie na szkolną uroczystość dotarło do urzędu na chwilę przed imprezą.- Koledzy z zarządu byli zajęci. Podjąłem więc błyskawiczną decyzję, że sam pójdę - wspomina. - Mimo że był to dzień biurowy i nie założyłem garnituru. Byłem zmuszony wystąpić w marynarce.
Co Sokołów do OchotyNa stronie internetowej wiceburmistrz opisuje różne organizacje, z którymi dotąd współpracował. Dużo miejsca jest o działkowcach, dzieciach, nie ma słowa o kontaktach z kołem Związku Emerytów i Rencistów z Sokołowa. Pytam, dlaczego seniorzy ze wschodniego Mazowsza zaprosili do siebie urzędnika z Ochoty. - Jestem społecznikiem, osobą znaną - mówi Seweryn. Potem przyznaje, że miała to być jego pierwsza wizyta na wschodnich rubieżach naszego województwa. - Traktowałem to jako doświadczenie, które procentuje na przyszłość.
Nieco mniej entuzjazmu mają niedawni koledzy Seweryna z dzielnicowego SLD (obie partie współpracowały jako LiD).- Co ma Sokołów Podlaski do Ochoty? Co to za wymiana doświadczeń w niedzielę? Jeśli pan wiceburmistrz tak przejmuje się seniorami, niech obejmie opieką tutejsze środowisko, bo tamto ma własnych samorządowców - mówi jeden z działaczy SLD. - A jeśli już, niech korzysta z prywatnego samochodu.Podobny pogląd ma burmistrz Wojciech Komorowski. Mówi, że Maurycy Seweryn złamał obowiązujące w ratuszu zasady. Według nich na każdy wyjazd poza miasto, czy też korzystanie z samochodu służbowego w dni wolne od pracy musi być pisemna zgoda przełożonego.
- Kolega Seweryn nie przekonał mnie, że podróżował po Polsce, wypełniając obowiązki stołecznego samorządowca - mówi burmistrz.
Zapewnia, że Maurycy Seweryn dostałby zgodę na wypożyczenie samochodu służbowego, ale na ustalonych przez ratusz warunkach. - Mógłby wziąć samochód, ale zaliczyłbym mu to jako wyjazd prywatny. W praktyce oznacza to, że musiałby zapłacić za benzynę - precyzuje Komorowski. - Obciążymy wiceburmistrza kosztami za zużycie samochodu. Zapłaci 600 zł za holowanie. Chcemy też sprawdzić, czy po wypadku nie przepadną nam zniżki za bezwypadkową jazdę. Przyznam, że coś takiego jeszcze nigdy mi się nie przytrafiło.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Iwona Szpala

2008/05/17

PO - pulizm

Podczas gdy w dojrzałych demokracjach obywatele mają wybór między różnymi koncepcjami i programami, rządzący Polską dają nam jedynie wybór między różnymi rodzajami antykoncepcji i różnymi rodzajami hipokryzji.
Przy czym w tym wypadku antykoncepcja nie służy zabezpieczeniu przed ubocznymi skutkami przyjemności, lecz stanowi gwarancję, że przyjemność nie będzie trwała zbyt długo. Jeśli zaś o hipokryzję idzie, możemy wybierać między fałszywymi argumentami na rzecz nierobienia czegoś i fałszywymi deklaracjami, że coś jednak zrobimy.
PiS z determinacją chroni Polaków przed prywatyzacją służby zdrowia, nie zauważając, że prywatyzacja służby zdrowia, tyle że "pod stołem" i "na parapecie", dawno nastąpiła, a najbardziej uderza w Polaków chronionych przez PiS. Platforma Obywatelska z kolei przekonywała nas, że prywatyzacja szpitali jest zbędna, po czym doszła do wniosku, oczywiście już po wyborach, że jest jednak nieunikniona. Premier kilka miesięcy przekonywał, że oddłużania szpitali nie będzie, zanim doszedł do wniosku, że jednak będzie. To cenna nagroda dla frajerów, którzy uważali, że należy dbać o finanse szpitali. A po co? Państwo oddłuży. Dziesięć lat temu oddłużyło. Teraz oddłuży. Za dziesięć lat pewnie znowu oddłuży.
Pan premier dzielnie broni naszych portfeli. Tyle razy powtarzał, że musimy płacić mniejsze podatki. W związku z czym wzrośnie składka zdrowotna, czyli zapłacimy podatki wyższe. Ale spokojnie, miliony Polaków oszczędzą masę pieniędzy, bo nie będą musiały płacić abonamentu. Jakby Platforma miała swoją TVP, to abonament byłby dobry, ale jak swoją TVP ma PiS, to abonament jest zły. Dzielni emeryci i renciści nie będą musieli więc być może płacić abonamentu. Premier nie zadba jednak o ich pieniądze aż tak, żeby nie musieli płacić podatku od swych najczęściej skromnych oszczędności. Podatek Belki był zły, gdy PO była w opozycji. Teraz już jest dobry. Platformie bardzo nie podobało się, że premier Kaczyński decyduje o tym, kto jest szefem TVP. W związku z tym przystąpiła do radykalnej zmiany, tak by szefa TVP mógł wyznaczać premier Tusk. PiS nie udawało, że idzie o niezależność publicznych mediów. Platforma też nie udaje. Przynajmniej tutaj mamy do czynienia ze szczerością.
Platformie nie podobało się, że PiS nie prywatyzuje. By wyciągnąć wnioski z tej niepożądanej sytuacji, Platforma też nie prywatyzuje. To znaczy będzie prywatyzować. Kiedy? No do 2011 roku. Pewnie najwięcej właśnie w roku 2011, bo będzie to już po wyborach prezydenckich. PiS walczyło o solidarną Polskę, szczególnie o tę jej część, która była solidarna z PiS-em. PO walczy o "solidarność pokoleń". W ramach tej solidarności wszystko wskazuje na to, że 6 milionów Polaków, jak nie płaciło podatków, tak nie będzie ich płaciło. Ale uwaga, do gry wkracza ten trzeci, gracz mądry i odpowiedzialny. Oto Stanisław Żelichowski, wybitny mózg polityczny z PSL-u, oświadcza, że trzeba kierować się tym co słuszne, a nie sondażami. No fantastycznie. Czy oznacza to radykalną reformę KRUS-u? Skądże znowu. Oznacza to przedstawienie podzałożeń do wstępnych założeń późniejszych założeń jeszcze późniejszej koncepcji jeszcze późniejszej reformy KRUS-u. I słusznie. Po diabła ci, co dostali dopłaty bezpośrednie, mają płacić składkę wyższą niż 60 złotych miesięcznie, skoro może za nich zapłacić emeryt, rencista i nauczyciel. Oczywiście w ramach "solidarności pokoleń".
Polityka jest u nas bardzo przyszłościowa. To znaczy prowadzona jest w czasie przyszłym, ze szczególnym wskazaniem na rok wyborów prezydenckich. Cóż, jeszcze dwa i pół roku takiego bajania i może się okazać, że będziemy mieli najdroższą prezydenturę w historii. Ale zapłacimy za nią w imię "solidarności pokoleń".
Autor: Tomasz Lis
Źródło: Gazeta Wyborcza

2008/05/15

Druga linia metra na Euro, ale 2016

Budujmy metro dłużej, ale z głową: bez paraliżowania miasta w 2012 roku - proponuje Andrzej Brzeziński z Politechniki Warszawskiej. Wiceprezydent miasta Jacek Wojciechowicz odpowiada: - Żadnego zmieniania planów. Jeśli przetarg wypali, to zdążymy.
Za cztery lata tysiące turystów zwabionych magią Euro 2012 mogą zobaczyć sparaliżowane przez korki i kompletnie rozkopane centrum Warszawy. Taki czarny scenariusz nakreślili wczoraj specjaliści dla budowy drugiej linii metra między rondem Daszyńskiego i Dworcem Wileńskim.
Miliardy zakopane w ziemi
– Szanse na skończenie tej inwestycji do 2012 roku są mało realne – ocenia Andrzej Brzeziński z Politechniki Warszawskiej. – Na dodatek koszty budowy mogą okazać się tak wysokie, że wyhamują inne inwestycje komunikacyjne – ostrzega.
Szacowane ostrożnie koszty drugiej linii przekraczają 3 mld zł. Czy taka będzie ostateczna cena? Szok może nastąpić już 26 maja. Wtedy Metro Warszawskie otworzy oferty pięciu konsorcjów walczących o kontrakt. Ratusz boi się, że wykorzystają pośpiech przed Euro 2012, wliczą do swoich szacunków kary za prawdopodobne niedotrzymanie terminów i w efekcie astronomicznie wywindują ceny.
Czy to znaczy, że z metra należy zrezygnować? Brzeziński mówi: jeśli budować, to właśnie teraz. Chodzi o skorzystanie z wyjątkowo korzystnego dla Polski budżetu UE na lata 2007 – 2013.
– Można budować, ale trzeba przestać się oszukiwać i przyjąć realny harmonogram: z zakończeniem po 2012 roku. Wtedy da się inwestycję podzielić na etapy i uniknąć rozkopywania całego odcinka w czasie Euro – tłumaczy naukowiec.
Ile wytrzyma centrum
Specjaliści zwracają też uwagę, że budowa metra pod Świętokrzyską i Targową ma być prowadzona jednocześnie z budową w Śródmieściu parkingów podziemnych (np. pod ul. Emilii Plater) i remontami linii tramwajowych – np. na Targowej. Plany ratusza przewidują też budowę w ścisłym centrum lasu drapaczy chmur zaprojektowanych przez gwiazdy architektury, np. biurowca Lilium obok Marriotta projektu Zahy Hadid.
Czy tyle inwestycji można prowadzić jednocześnie? – Tylko z budowy drugiej linii metra trzeba będzie wywieźć 1,5 mln metrów sześciennych ziemi. A to oznacza 100 tys. kursów ciężarówek w centrum, i to tylko dla tej jednej inwestycji – ostrzega prezes Towarzystwa Przyjaciół Warszawy Lech Królikowski.
Michał Klembowski z Klubu Miłośników Komunikacji Miejskiej apeluje o uczynienie komunikacyjnym priorytetem inwestycji w tramwaje i pociągi (zamiast metra, którego stacje tuż obok stadionów na świecie w czasie wielkich imprez często się właśnie zamyka).
Miasto: metro powstanie
Specjaliści wymieniają inwestycje potrzebne na Euro 2012:
∑ połączenie Okęcia z Dw. Wschodnim linią kolejową ∑ remonty linii tramwajowych na Trasie W-Z, Targowej i Zielenieckiej i zakup niskopodłogowego taboru ∑ budowę przystanku kolejowego Stadion ∑ przebudowę dworców: Wschodniego i Zachodniego.
W ciągu najbliższych lat proponują też powrót do zarzuconych pomysłów: ∑ linii tramwajowej z Dworca Zachodniego do Wilanowa ∑ na Tarchomin wzdłuż Modlińskiej (nie tylko przez most Północny).
Już niedługo ratusz stanie więc przed dylematem: jak wyrwać Warszawę z cywilizacyjnego dołka, ale jednocześnie nie sparaliżować jej na Euro 2012. Wiceprezydent Jacek Wojciechowicz upiera się, że z drugą linią da się zdążyć do Euro. Jedyny warunek: przetarg musi obejść się bez wielomiesięcznego blokowania przez oferentów odwołaniami i skargami w sądach. A jeśli zablokują? A jeśli nie zdążą?
– Nawet wtedy paraliżu miasta nie będzie. Najbardziej uciążliwe prace skumulują się bowiem na przełomie 2010 i 2011 roku. W czasie Euro 2012 budowa w większości schowa się pod ziemią – twierdzi Wojciechowicz.Powołuje się przy tym na kwietniowy raport UEFA, w którym Warszawa została wysoko oceniona pod względem komunikacji. Raport zakłada, że druga linia metra powstanie.
Konrad Majszyk
Źródło : Życie Warszawy

Sekretarz warszawskiej PO odchodzi, bo ma zarzuty prokuratorskie

Łukasz J. Brud, sekretarz warszawskiej Platformy i szef ochockiego OSiR-u, zawiesił swoje członkostwo w partii i zrezygnował z wszystkich funkcji politycznych. To reakcja na ujawnienie przez "Gazetę" wiadomości, że Brud ma zarzuty prokuratorskie.
- Prokuratura przesłała nam akt oskarżenia Łukasza J. Bruda. A Platforma Obywatelska ma twarde zasady. Nie przesądzamy o jego winie, ale do wyjaśnienia sprawy taka osoba nie może pełnić w partii żadnej funkcji - powiedziała nam wczoraj posłanka Małgorzata Kidawa-Błońska, szefowa warszawskiej PO.
Jak poinformował nas Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza, Brud w najbliższych dniach straci też stanowisko dyrektora ochockiego Ośrodka Sportu i Rekreacji.
W kwietniu napisaliśmy, że sekretarz warszawskiej Platformy i szef ochockiego OSiR-u ma zarzuty prokuratorskie. Chodzi o lata 2000-03 r. gdy był wiceprezesem spółdzielni mieszkaniowej WSM Rakowiec. Rada nadzorcza spółdzielni zarzuciła Brudowi oraz prezesowi spółdzielni łamanie prawa. W 2005 r. prokuratura postawiła obu spółdzielcom zarzuty działania na szkodę WSM Rakowiec.
Brud udzielał się w ostatniej kampanii wyborczej Platformy. Gdy w nagrodę dostawał funkcję sekretarza i szefa OSiR-u, o prokuratorskich zarzutach nie powiadomił ani ratusza, ani władz partii. Miał świetną opinię. - To nasza nowa twarz, ambitny i sprawny organizator - mówiła nam w kwietniu Małgorzata Kidawa-Błońska.
Nasze teksty o działalności sekretarza PO w spółdzielni Rakowiec wywołały burzę w tej partii. - Zaufaliśmy mu, a on nas okłamał. Sekretarz PO w Warszawie powinien być czysty jak kryształ - mówił nam jeden z prominentnych działaczy PO.
Tuż po pierwszej publikacji politycy PO zapowiadali szybkie zawieszenie nowego sekretarza. Brud bronił się i przekonał do siebie warszawskie władze partii. - Zapewnił, że nic o zarzutach nie wiedział. Wyjaśnienia Łukasza są dla nas satysfakcjonujące - stwierdziła wtedy Kidawa-Błońska.
Prokuratura potwierdziła nasze ustalenia. W piśmie do Kidawy-Błońskiej zastępca prokuratora rejonowego Warszawa Ochota Katarzyna Szyfer napisała: "w toku śledztwa przedstawiono Panu Łukaszowi J. Brudowi zarzuty popełnienia przestępstwa (...). Z treścią zarzutów podejrzany został zapoznany w 2005 r. podczas czynności ogłoszenia postanowienia o postawieniu zarzutów i przesłuchania podejrzanego".
- Brud jest bardzo pracowity i dużo robił dla partii. Ale musieliśmy zachować twarz. Dobrze, że zawiesił się sam. Oczyściliśmy się, ale to boli - zdradził nam jeden z prominentnych działaczy warszawskiej PO.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Dominika Olszewska

Jak asy Struzika brukselskie dotacje dzieliły

Aby podzielić unijne fundusze, władze Mazowsza stworzyły specjalną instytucję, w założeniu sprawną i fachową. Dziś okazuje się, że przez niekompetencje wyznaczonych według partyjnego klucza urzędników przepadnie nam kilkadziesiąt milionów euro.
Okazuje się, że powołania w lipcu ub.r. przez urząd marszałkowski Mazowiecka Jednostka Wdrażania Projektów nie zgłosiła na czas do Ministerstwa Rozwoju Regionalnego wniosku, dzięki któremu trafiłaby do systemu instytucji dzielących unijne dotacje. Dlatego przez wiele miesięcy nie mogła wypłacić beneficjentom nawet jednego euro.
Ostatni w kraju
Mazowsze jest maruderem statystyk. Ze Zintegrowanego Programu Operacyjnego Rozwoju Regionalnego (ZPORR) wydało trzy czwarte dostępnych pieniędzy (905 mln zł). To najgorszy wynik w kraju: inne wojewodztwa wydały grubo ponad 80 proc. i mają szansę na pełne wykorzystanie przyznanych nam przez Brukselę pieniędzy.
Mazowieckie w 100-proc. wykorzystało fundusze z tzw. projektów twardych służących rozwojowi infrastruktury. Ale tę część brukselskich euro rozdysponował urząd wojewódzki. Natomiast tam, gdzie za podział funduszu odpowiadała Mazowiecka Jednostka Wdrażania Projektów Unijnych, wyniki są fatalne. - Z 48 mln euro z Europejskiego Funduszu Społecznego wykorzystano zaledwie 29 proc., a z 6 mln euro na rozwój małych i średnich firm udało się wykorzystać 37 proc. - informuje Leszek Król, szef wydziału zarządzania funduszami europejskimi w urzędzie marszałkowskim.
Czasu jest niewiele, bo pieniądze ze ZPORR powinny być ostatecznie rozdysponowane do końca czerwca. A urzędnicy marszałka Struzika już dawno powinni wziąć się za większe fundusze (w sumie 3 mld euro) przyznane Mazowszu na lata 2007-13.
- Powinienem dostać unijne wsparcie już w połowie ub.r. Uważam, że to karalna prawem niekompetencja urzędników. Wiem, że podobnie jak ja poszkodowanych jest co najmniej 60 osób - mówi Krzysztof Knop, właściciel jednoosobowej firmy edukacyjnej, który od początku ub.r. stara się bezskutecznie o unijną dotację.
Dla żon, córek, synowych
Mazowiecka Jednostka Wdrażania Projektów Unijnych zatrudnia blisko 300 osób. Miała sprawnie propagować i dzielić unijną pomoc. Ale stała się miejscem politycznych targów i rezerwuarem synekur dzielonych według partyjnego klucza. Pomysł wyłonienia jej dyrektora-fachowca, którego wyłoniłaby ekspercka komisja, upadł. I o obsadzie kluczowych stanowisk decydowali liderzy PSL i PO.
Początkowo szefem jednostki został ludowiec. Ale również Platforma chciała mieć tam swojego człowieka. Posadziła Piotra Adamskiego, zaufanego Ewy Kopacz, szefowej mazowieckiej PO. Ludowcy nie dali za wygraną. Urząd marszałka Struzika posłał kontrolerów do Szydłowca, miejsca poprzedniej działalności Adamskiego. Znalazł nieprawidłowości i zdymisjonował działacza PO.
Rozstrzygnięty niedawno konkurs na szefa jednostki wygrał Dariusz Szewczyk przedstawiony jako bezpartyjny fachowiec. Ale od razu zrezygnował. - Nie chciał zgodzić się na kandydaturę ludowca Dariusza Grajdy, powiatowego radnego PSL z Celestynowa, którego Struzik forsował na stanowisko dyrektorskie w jednostce - zdradza nam jeden z działaczy PO.
O politycznym kluczu przy wyborze niższych rangą pracowników kilkakrotnie już pisaliśmy. W jednostce naliczyliśmy przeszło 30 działaczy partii Tuska lub ich krewnych: żon, córek, synowych. - Załatwiłam tam pracę synowej przez kolegę z klubu PO. Pochodzi z Białegostoku, ale to zdolna dziewczyna - z rozbrajającą szczerością przyznała w rozmowie z nami Elżbieta Neska, bielańska radna PO.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki

2008/05/14

PSL sprzedało teren wart miliony złotych

Wiceminister Jan Bury podpisał się pod dokumentem zawierającym nieprawdziwe informacje.
W 2002 r. PSL sprzedało ponad 70 swoich nieruchomości Fundacji Rozwoju, w której zasiadają dziś m.in. wicepremier Waldemar Pawlak oraz były minister środowiska Stanisław Żelichowski. Wśród nich była nieruchomość złożona z dwóch atrakcyjnych działek o powierzchni ponad 3,6 tys. mkw. z zabudowaniami przy ul. Czerskiej w Warszawie.
Umowa sprzedaży nosi datę 31 października 2002 r. Wynika z niej, że fundacja w ratach zapłaci za nią PSL prawie 4,5 mln zł. Przy transakcji ludowców reprezentowało dwóch polityków tej partii: Alfred Domagalski i Jan Bury, obecny wiceminister skarbu.
Z ustaleń „Rz” wynika, że w dokumencie, pod którym podpisali się politycy PSL, jest wiele nieprawdziwych informacji. Domagalski i Bury potwierdzili m. in., że nieruchomość nie ma księgi wieczystej, chociaż każda z dwóch działek składających się na nieruchomość posiada ją.
Nieprawdą okazała się także inna informacja – politycy PSL „zapewniają, że opisana wyżej nieruchomość nie jest obciążona prawami osób trzecich”. Tymczasem od 1998 roku, czyli prawie cztery lata przed sprzedażą, PSL otrzymywało pisma z informacją o roszczeniach przedwojennych właścicieli.
– Wielokrotnie informowaliśmy PSL o naszych roszczeniach. Władze partii miały pełną wiedzę o stanie prawnym obu nieruchomości, a mimo to bezprawnie nimi zadysponowały w 2002 roku – mówi „Rzeczpospolitej” Marcin Sadoś, pełnomocnik właścicieli jednej z działek.
To on skierował do prokuratury wniosek o zbadanie m. in., czy Domagalski i Bury poświadczyli nieprawdę.
W lutym 2008 r. Prokuratura Okręgowa w Warszawie umorzyła sprawę. Z treści uzasadnienia, do którego dotarła „Rz”, wynika, że rzeczywiście niektóre informacje zawarte w podpisanym przez polityków PSL akcie są nieprawdziwe. Prokuratura uznała jednak, że Domagalski i Bury nie wiedzieli o tym.
Wiceminister potwierdza to w rozmowie z „Rz”. – Może rzeczywiście PSL było informowane o roszczeniach do tej nieruchomości, ale w partii często zmieniają się władze i pracownicy – wyjaśnia Bury. – Podpisałem tę umowę w dobrej wierze. Dokumenty były przygotowane przez pracowników biura PSL i sprawdzone przez notariusza, myślałem więc, że wszystko jest w porządku.
Mimo nieprawdziwych informacji zawartych w akcie notarialnym Fundacja Rozwoju w 2004 r. wydzierżawiła teren przy Czerskiej pod hipermarket Leader Price, potem przejęty przez sieć Tesco.
Dzięki tej umowie fundacja zarabia rocznie kilkaset tysięcy złotych. Nie przeszkadza jej nawet fakt, że do jednej z nieruchomości od 2005 r. prawo użytkowania wieczystego ma rodzina przedwojennych właścicieli.
– PSL, fundacja i Tesco zarabiają na naszym terenie. Nikt nie próbuje się z nami dogadać w tej sprawie – mówi Sadoś. – Mam jednak nadzieję, że sąd zdecyduje wreszcie o wydaniu nam naszej nieruchomości.
Przemysław Skory, rzecznik Tesco Polska, stwierdził, że spółka czeka na zakończenie sporu między Fundacją Rozwoju i właścicielami terenu.
Piotr Nisztor
Źródło : Rzeczpospolita

2008/05/10

Pupil szefa SLD oskarżony o fałszywe zeznania

Tomasz Sybiliski, szef warszawskiego SLD, od dwóch lat ukrywa, że w sądzie leży akt oskarżenia przeciwko niemu. Ma zarzut składania fałszywych zeznań. Nie poinformował o nim kierownictwa partii i nie zawiesił działalności, co nakazuje statut. Mało tego, dziś zamierza ponownie kandydować na przewodniczącego stołecznej rady Sojuszu.
Sybilski to jedyny kandydat na to stanowisko. Zdaniem działaczy, jest pewniakiem ze stajni Wojciecha Olejniczaka. Szef SLD promuje go na nowego sekretarza generalnego partii. "Ujawniając prawdę, miał dużo do stracenia" - komentuje polityk SLD.
Sybilski nie chciał rozmawiać z DZIENNIKIEM, podobnie jak Olejniczak. Przez rzecznika prasowego lider SLD przekazał krótki komentarz: Dwa lata temu Sybilski składał wyjaśnienia i warszawska rada go nie zawiesiła. Jednak jak mówi obecny na tamtym posiedzeniu działacz, przewodniczący nie zająknął się, że grozi mu proces sądowy. Wówczas wspierał go Grzegorz Napieralski. "Ufałem jego wyjaśnieniom" - mówi teraz sekretarz generalny SLD.
Ryszard Syroka, jeden z warszawskich działaczy Sojuszu, kilka dni temu oddał legitymację partyjną. "Nie akceptowałem tego, co się dzieje w warszawskim SL" - mówi.
Sprawa zaczęła się cztery lata temu od wypadku samochodowego. Sybilski jechał z żoną autem. Policja nie ustaliła, kto prowadził, więc sprawa trafiła do sądu. Sybilscy zeznali, że kierowała żona. Natomiast właściciel drugiego pojazdu upierał się, że za kierownicą siedział mężczyzna. Prokuratura ustaliła, że działacz Sojuszu kłamał.
Małgorzata Kolińska-Dąbrowska
Źró

Jedno logo za drugim

Przygotowania Warszawy do rywalizacji o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016 skoncentrowały się na zmianie logo.
Nowe logo po raz pierwszy ma być oficjalnie pokazane w sobotę podczas Parady Schumana. Zaprojektowała je grupa Twożywo. Krzysztof Libel i Mariusz Sidorek tak opisują swój projekt: "Logo w pewnym stopniu nawiązuje stylistycznie do złotego rozkwitu miasta w okresie międzywojnia. Symbolicznie w znaku zawarta jest falująca dynamika odzwierciedlająca żywiołowe tempo życia miasta, jego witalność i młodość. Rosnące litery akcentują to, że proces ciągłego rozwoju jest wpisany w specyfikę miasta. Zmienność koloru napisu podkreśla współegzystowanie różnorodności tradycji i pokoleń".
W czym nowe logo jest lepsze od poprzedniego, zaprojektowanego przed Piotra Młodożeńca? - Nie chcę oceniać, które jest lepsze, a które gorsze. One są po prostu inne - mówi Ewa Czeszejko-Sochacka, urzędniczka odpowiedzialna za przygotowanie Warszawy do rywalizacji o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury.
Po co więc zamieszanie z wymianą logo? W materiałach prasowych czytamy: "Zarówno poprzednie logo, jak i film promocyjny były kontrowersyjne w swej wymowie i nie spotkały się z przychylnym odbiorem. Zostały skrytykowane przez publicystów i mieszkańców Warszawy. Głównym celem zmiany logotypu było stworzenie pozytywnych symboli towarzyszących walce o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016". - Odchodzimy od strategii promowania miasta przez hasło "Reborn by culture" (Odrodzeni w kulturze). Nie można do nowej strategii używać starego logo, bo wtedy nie będzie spójna - wyjaśnia Ewa Czeszejko-Sochacka.
Komentarz
Ewa Czeszejko-Sochacka, pełnomocniczka pani prezydent ds. Europejskiej Stolicy Kultury, pełni tę funkcję od ponad trzech miesięcy. Przez ten czas bezskutecznie dopraszaliśmy się o informacje, co robi, by wzmocnić naszą kandydaturę. Już wiemy. Zamiast planowaniem atrakcyjnych imprez kulturalnych zajmowała się zmianą logo. Dlaczego? Bo logo Młodożeńca zaproponowała jej poprzedniczka Renata Czarnkowska-Listoś wraz ze słynnym już filmem promocyjnym, który pokazywał m.in. pole kapusty w centrum Warszawy, bary mleczne i praski folklor. Naszym zdaniem film był dobry, lekki i dowcipny, przedstawiający Warszawę jako miasto młode i dynamiczne. Owszem, został skrytykowany, ale jedynie przez publicystów "Faktu" i "Dziennika". Logo Młodożeńca też nie wyrzucalibyśmy do kosza, bo było znacznie lepsze od nowego. I już utrwaliło się w świadomości warszawiaków. Pozytywnego wizerunku miasta nie buduje się przez hasła, filmy i logo, a wydarzenia. Apelujemy więc do urzędników - przestańcie dreptać w miejscu i weźcie się do roboty, żeby Warszawa nie musiała się dłużej przez was wstydzić!
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Agnieszka Kowalska, Izabela Szymańska

2008/05/09

Radny, który się uczy w Azji

Mikołaj Marchewka (PO), radny Śródmieścia i szef komisji polityki gospodarczej, od prawie pół roku nie uczestniczy w pracach rady.Radny Platformy w grudniu 2007 roku wyjechał na stypendium do Singapuru. Od tego czasu nie pojawił się w Polsce. Jego absencją oburzeni są radni opozycyjnego PiS.
– Powinien zrzec się swojego mandatu, bo tak naprawdę go nie sprawuje – mówią. – Jego długa nieobecność na sesjach zaczyna być irytująca. Inni radni pracują, on nie. A pracami komisji musi kierować wiceprzewodniczący.
Szef klubu Platformy Obywatelskiej w dzielnicy Marcin Rolnik nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, kiedy radny wróci do pracy. Poinformował nas tylko, że Marchewka rozmawiał z nim o służbowym wyjeździe do Singapuru.
– Przyjąłem do wiadomości, że wyjeżdża na stypendium. Nie ma w tym nic złego – tłumaczy Rolnik. – Jeśli jego nieobecność się znacznie przedłuży, to znaczy nie będzie go jeszcze kilka miesięcy, to będę musiał z nim o tym porozmawiać. Ale dopiero po powrocie, bo teraz kontakt z nim jest utrudniony.
Rolnik twierdzi, że to nowa sytuacja dla klubu i jeszcze nie wie, czy radny poniesie jakieś konsekwencje. – Będziemy musieli to przedyskutować na klubie. Marchewka ma podobno wrócić pod koniec maja, ale na pewno nie wie tego nikt.
Przewodnicząca rady dzielnicy Śródmieście Agnieszka Gierzyńska-Zalewska (PO) twierdzi, że prace rady nie są przez nieobecność jej klubowego kolegi w żaden sposób zakłócane.
– Nie pobiera diety. Na komisji zastępuje go Piotr Kazimierczak i robi to bardzo dobrze – stwierdza. – Po za tym jestem z Mikołajem w stałym kontakcie e-mailowym i wiem, że czyta wszystkie materiały dotyczące prac rady.
Prawnik miasta prof. Adam Jaroszyński uważa, że tak długą nieobecnością radny nie łamie prawa. Jednak jego postawa nie jest w porządku w stosunku do wyborców, którzy oddali na niego swoje głosy.
– Został wybrany w wyborach powszechnych i powinien dopełniać wszelkich obowiązków, jakie się z tym wiążą – tłumaczy Jaroszyński. – W samorządności niezmiernie ważne jest to, żeby być jak najbliżej swoich wyborców. Interesować się ich sprawami.
Źródło : Życie Warszawy
Amelia Panuszko

2008/05/02

Skazany na patrona

W wieku 33 lat Sławomir Nowak został szefem gabinetu premiera. Ale jego kariera dobrze pokazuje, że młodość w obecnej polityce nie ma prawa kojarzyć się z buntem. Kiedy mówi, że nie ma pojęcia, co będzie robić za dziesięć lat, nie jest to kokieteria, lecz świadomość, po jak kruchym lodzie stąpa.
Przystojny. Ambitny. Inteligentny. W doskonale dobranych garniturach, koszulach, krawatach. Gorliwy w budowaniu swej kariery. I pewnie z tego powodu nielubiany. „Wieczny asystent”, „kujon i lizus”, „bufon” – gdy popytać w politycznych kuluarach, takie opinie pobrzmiewają często. I lekko pogardliwe skrzywienie ust w uśmiechu pobłażania. Sławomir Nowak, szef gabinetu politycznego premiera Donalda Tuska i jego prawa ręka, nie ma łatwego chleba w polityce. Nie tylko dlatego, że zdarza mu się demonstrować zbyt wielką pewność siebie, co oczywiście wywołuje rozdrażnienie partyjnych kolegów. Także dlatego, że urodził się zdecydowanie za późno.
Z Tuskiem nie od zawsze
Przyszedł na świat w grudniu 1974 roku. Bez szans na odegranie jakiejkolwiek roli w walce z komuną czy potem, w polityce lat 90. Pochodzi z gdańskiego Przymorza, wielkiego blokowiska z robotniczym raczej niż inteligenckim środowiskiem. Trudno tam było uciec od historii. Rodzice – jak opowiada Sławomir Nowak – oboje należeli do „Solidarności”, ojciec w Transbudowie, mama w poligrafii w urzędzie wojewódzkim. W latach 80. działali w podziemiu, drukowali książki.
Z dzieciństwa dobrze pamięta tamtą atmosferę. – Chodziłem do przedszkola na Dolnym Mieście, tam mieszkali dziadkowie. Zaraz obok były koszary. Pamiętam czołgi przejeżdżające pod oknami w styczniu 1981 roku. Potem gaz na ulicach, demonstracje. To był Gdańsk, nie dało się dorastać w tym mieście bez „Solidarności”.
Wiosną 1989 roku ma 15 lat, garnie się do pomocy w kampanii Komitetu Obywatelskiego. Roznosi ulotki kandydatów „Solidarności”, rozkleja plakaty. W następnej kampanii, prezydenckiej, robi to samo dla sztabu Lecha Wałęsy. Potem wybory parlamentarne – tym razem sztab Kongresu Liberalno-Demokratycznego. – Byłem za młody, by wstąpić do KLD, ale imponowały mi jego idee i podobało się to środowisko.
Był też za młody i za mało znaczył, by poznawać najważniejszych. Donalda Tuska spotkał dopiero w 1993 roku, przy okazji kolejnej kampanii wyborczej, przegranej zresztą przez KLD. – Od zawsze jestem związany z Donaldem Tuskiem, nie wyobrażam sobie funkcjonowania w polityce bez tych ludzi, których wtedy poznałem i z którymi teraz mogę pracować – wspomina dziś.
Po przegranych wyborach liberałowie trafiają w szeregi Unii Wolności. Wraz z nimi Nowak, który współtworzy młodzieżówkę partii, stowarzyszenie Młodzi Demokraci, i jest szefem tego koła w Gdańsku.
Opowiadając o znajomości z Donaldem Tuskiem „od zawsze”, Nowak dość zgrabnie prześlizguje się nad Pawłem Piskorskim i Sławomirem Potapowiczem, politykami usuniętymi z PO. To oni, a nie Tusk, byli jego pierwszymi faktycznymi patronami w politycznych początkach. – Był młodym, zdolnym człowiekiem, który chciał coś robić, działać. Sprawiał dobre wrażenie – mówi Paweł Piskorski. Po latach doświadczeń może też dodać, że: – Fałszywym. Nie można mu zaufać.
To Potapowicz miał wymyślić, że Nowak zastąpi go na miejscu szefa partyjnej młodzieżówki, a dzięki wsparciu Piskorskiego stało się to możliwe. Zjazd stowarzyszenia w Gdańsku w lutym 1998 roku wybiera go, głosami ludzi Piskorskiego, na szefa. Ówczesnym hasłem Nowaka były podobno słowa: „Biologia jest po naszej stronie. Wygramy z geriatrią”. Potapowicz staje się jednym z najbliższych przyjaciół. Są nawzajem świadkami na swoich ślubach.
Nieudany skok na geriatrię
W 1998 roku Nowak po raz pierwszy staje do walki w wyborach samorządowych i… po raz pierwszy przeżywa gorycz porażki. We Wrzeszczu stara się o mandat radnego, jest drugi na liście, przed nim Alina Pieńkowska, żona Bogdana Borusewicza. Nowak angażuje się energicznie w kampanię: ulotki, plakaty, chodzenie od drzwi do drzwi. Mimo znacznie większego zaangażowania przegrywa z Pieńkowską. – Wtedy mocno to przeżyłem – mówi dziś – ale teraz widzę, że było to dobre doświadczenie, nauczyło mnie pokory. Dzisiaj myślę nawet, że to jakieś osiągnięcie dla takiego młokosa – dostać ponad 1 tys. głosów. A być drugim za legendą „Solidarności” to nie wstyd.
Ale Nowak miał wciąż kłopot z etosowcami, czyli zasłużonymi w czasach podziemia działaczami opozycji, później stanowiącymi trzon Platformy w Gdańsku. Środowisko to wówczas tworzyli między innymi Maciej Płażyński, Krzysztof Pusz, Jacek Karnowski, bracia Rybiccy, Paweł Adamowicz, Janusz Lewandowski, a w tle Aleksander Hall. Bardziej SKL czy Unia Demokratyczna niż KLD. Ze względu na ich pozycję, wynikającą z zasług i wieloletniego doświadczenia w polityce oraz osobistego autorytetu, Nowak przy nich był niemal nikim. Czuł to od początku i szukał sposobu, by się jednak przebić. Stąd słowa o „wygraniu z geriatrią”, stąd wielkie zaangażowanie w rywalizację z Pieńkowską i zapewne hasło z jego pierwszej kampanii wyborczej do Sejmu (nie udało mu się zdobyć mandatu): „Nowa Polska. Nowi ludzie. Nowak”. Wszystko na nic, walenie głową w mur.
Dlatego zapewne tak jednoznacznie związał się wewnątrz Platformy z liberałami (w kontrze do etosowców) oraz realistycznie skonstatował: by cokolwiek osiągnąć, trzeba mieć patrona. Nie miał zatem rozterek, gdy nastąpił rozłam w Unii Wolności i Donald Tusk wyprowadził liberałów z partii. Nowak na czele Młodych Demokratów wyszedł wraz z nim. Było to ze wszech miar logiczne – zdominowana przez ludzi Pawła Piskorskiego młodzieżówka ani myślała zostawać z Bronisławem Geremkiem. Nowak, jako człowiek Piskorskiego, nie miał wyboru, ale wielu działaczy Platformy powtarza, że był to ważny moment, kiedy Tusk miał okazję się przekonać, że na Nowaka może liczyć.
Jak to się kręci w mediach
Ale to dzięki Pawłowi Piskorskiemu zostaje członkiem zarządu Radia Gdańsk. Piskorski ustalił to z Włodzimierzem Czarzastym w ramach obowiązującej wówczas w mediach koalicji SLD – PSL – PO. Nowak jednak twierdzi, że było inaczej. – Zostałem wybrany wbrew innemu lansowanemu przez Czarzastego kandydatowi. I wyjaśnia, że część rady nadzorczej związanej z SLD zbuntowała się przeciw Czarzastemu i dlatego poparła właśnie jego. Z trudem przyjmuje stwierdzenie, że był członkiem zarządu z klucza partyjnego i uczestniczył pospołu z SLD i PSL w kontroli politycznej mediów publicznych. – Unikałem zajmowania się sprawami politycznymi w radiu. Podlegała mi reklama i technika. Proszę zapytać dziennikarzy, nigdy nie interweniowałem w sprawach politycznych – przekonuje. – Zdarzyło mi się zaprotestować natomiast, gdy był pomysł, by wóz transmisyjny wysłać na imieniny jednego z notabli SLD. Uznałem, że to już byłoby za wiele.
Nowak nie tylko sam objął stanowisko, korzystając z porozumienia medialnego PO – SLD – PSL, ale też wprowadzał do rad nadzorczych mediów publicznych innych działaczy. W ten sposób do Radia Koszalin trafił Michał Owczarczak, kolega z młodzieżówki. – Zadzwonił do mnie Sławek Nowak i powiedział, że jest taka możliwość. Trochę się wahałem, bo nigdy nie zajmowałem się radiem, ale pomyślałem, że mogę się czegoś nowego nauczyć – mówił Owczarczak tygodnikowi „Nasza Polska”. – Nie pamiętam, jak to było z Michałem. Pewnie rozmawiałem o nim z Lechem Jaworskim, ówczesnym członkiem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji – mówi dziś Nowak. Jaworski, obecny działacz samorządowy PO, był wówczas w KRRiT współtwórcą porozumienia z Czarzastym o podziale stanowisk w mediach publicznych. – Jak pani widzi, obserwowałem to z bliska i dlatego wiem, jak należy układ partyjny w mediach rozmontować – twierdzi Nowak, a powieka nawet mu nie drgnie.
Nowak, wchodząc do zarządu radia, musiał się pozbyć własnej firmy produkującej i sprzedającej materiały reklamowe, którą założył jeszcze na studiach, a która zapewniała mu samodzielność finansową, ale też była źródłem pewnych kłopotów. Już w 2000 roku na zjeździe Młodych Demokratów jakiś działacz zarzucił publicznie Nowakowi, że czerpie korzyści z działalności politycznej, bo to właśnie jego firma produkuje znaczki stowarzyszenia. – Nie zarobiłem na tym ani grosza. Zleciliśmy to po prostu moim podwykonawcom. Wyszło taniej niż gdzieś indziej – zapewnia dziś Nowak.
Sprawa firmy wraca jeszcze podczas ostatniej kampanii wyborczej. Okazało się, że właśnie w Signum Promotion produkowane były materiały wyborcze (wartości 100 tys. złotych) w kampanii PO do europarlamentu. – Ani nie byłem w tym czasie członkiem Platformy, ani firma nie należała do mnie – bronił się podczas kampanii wyborczej Nowak. – Te zarzuty to brudna kampania. I znów powieka mu nie drgnęła. Udziały w firmie przekazał wcześniej mamie, a w PO zawiesił działalność, bo był członkiem rady nadzorczej publicznego radia…
Dziś mówi: – Odbyło się to całkowicie poza mną. Poza tym chyba każda partia ma prawo decydować sama, gdzie kupuje swoje materiały wyborcze. Chodzi przecież przede wszystkim o to, by usługa była tania i dawała gwarancję dyskrecji wobec innych sztabów.
Dziś Signum Promotion działa prowadzona nadal przez mamę ministra. Sławomir Nowak twierdzi, że nie wie, w jakiej kondycji jest firma. – Chyba już nawet nie działa – zastanawia się. Gdy prostuję, że wystarczy zajrzeć na stronę internetową, by przekonać się, że owszem, działa, mówi: – Pewnie mama będzie ją na niewielką skalę prowadziła do emerytury.Zastrzega, że ani w ostatniej, ani w poprzedniej kampanii przed wyborami do Sejmu PO nie korzystała z usług Signum.
Test lojalności
Do Sejmu trafia wprost z zarządu radia, gdy Janusz Lewandowski rezygnuje z mandatu po przejściu do europarlamentu. Następni na liście nie decydują się na wejście do Sejmu, i tak fotel posła przypada Nowakowi. – Pamiętam, że z perspektywy działacza młodzieżówki poseł to był ktoś – wspomina. – Za mną na liście był Zbigniew Kozak, dziś w PiS. Nie mogłem odmówić liderom PO. Musiałem objąć mandat, bo PO straciłaby go na rzecz PiS.
Dużo ryzykuje – pierwsze głosowanie, w jakim uczestniczył, dotyczyło samorozwiązania Sejmu. Nowak, tak jak PO, głosuje wówczas za, ale i Sejm, i rządy SLD przetrwają jeszcze blisko dwa lata. Ten czas Nowak wykorzystuje do zdobycia miejsca w gronie najbliższych współpracowników Donalda Tuska i jest jednym z ważnych członków sztabu wyborczego podczas kampanii prezydenckiej Tuska i parlamentarnej PO.
Obie kampanie zostały przegrane, ale w sztabie niemal do ostatniej minuty wierzono w zwycięstwo. – Zastanawiano się wówczas, kto po Donaldzie obejmie szefostwo PO. Sławek sugerował, że to on właśnie jest w grze – mówi Piskorski. – Nie wiem, na ile to było realne, ale pamiętam jego sugestie: przecież Komorowskiemu Donald Platformy nie zostawi?Po traumie przegranej kampanii Nowak ma przed sobą najważniejszy test lojalności wobec lidera PO. Moment, który być może zadecydował o jego być albo nie być w polityce. Gdy w PO rozpoczęła się walka z „piskorczykami”, Nowak przestał dzwonić do Piskorskiego, unikał kontaktów ze Sławomirem Potapowiczem. Zgodził się być świadkiem przed sądem partyjnym, który miał zdecydować o pozostawieniu lub wyrzuceniu z partii Potapowicza. Potapowicz uważał go za przyjaciela... Nowak zeznał, że trudno mu oceniać postawę polityczną kolegi, ale jeśli Donald Tusk podjął decyzję o wykluczeniu go z partii, pewnie uważa to za słuszne. Dziś nie chce wracać do tamtych spraw.
Po tym wydarzeniu Nowak ostatecznie stał się człowiekiem Donalda. Ale zyskał też opinię człowieka bez skrupułów. Ludzie pamiętali, że Potapowicz był jego długoletnim przyjacielem.
Jarosław Sellin, kiedyś poseł PiS z Gdyni, dziś niezrzeszony: – To ambitny i inteligentny, ale pragmatyczny polityk. Nie sądzę, by był człowiekiem, który się zbytnio przejmuje ideami.
Sławomir Nowak oczywiście zna niezbyt pochlebne opinie na swój temat. – Pewnie jest coś z pragmatyki w tym, że się z nimi pogodziłem. Pociesza mnie, że jak ktoś pozna mnie bliżej, zmienia opinię. Jak zaczęliśmy pracować w Kancelarii Premiera z Tomkiem Arabskim, on w pewnym momencie powiedział zdziwiony: „Jesteś zupełnie innym człowiekiem, niż ludzie myślą” – śmieje się i natychmiast dementuje ostatnie informacje, że z Arabskim prowadzi jakąś wojnę czy rywalizację o względy premiera Tuska.Boli go zarzut braku ideowości. – Ale teraz w ogóle mało mówi się o ideach w polityce. Może jeden Sierakowski chce to robić, ale sięga po tematy anachroniczne – mówi Nowak. – Twierdzi się, że nasza ideowość to cynizm i sięga tego, by była ciepła woda w kranie. A przecież o to w polityce chodzi, by służyć ludziom, czyli właśnie, by mieli spokój i dobrze żyli. Uważam, że jesteśmy ideowym środowiskiem, tyle że wolność jako idea nie jest wcale tak chwytliwym hasłem, gdy się ją już ma.
System dla 50-latków
Powinien czuć się spełniony. W grudniu skończy 34 lata, a jest jednym z najbliższych współpracowników premiera. Osiągnął oszałamiający w porównaniu z poprzednimi wynik wyborczy w Gdańsku. Startował z pierwszego miejsca (wskazany przez lidera, co stało się źródłem frustracji, a nawet rezygnacji z kandydowania innych starszych i bardziej doświadczonych polityków PO) i zdobył o 10 tys. więcej głosów niż etosowiec Maciej Płażyński otwierający listę PiS w Gdańsku.
Był szefem zwycięskiej kampanii parlamentarnej i jednym z autorów pomysłu nokautującego Jarosława Kaczyńskiego w czasie telewizyjnej debaty z Tuskiem. Chodziło o to, by wbrew uzgodnieniom poczynionym wcześniej między sztabami publiczność przyprowadzona przez PO wyprowadziła z równowagi Jarosława Kaczyńskiego. Każdy wie, że nic tak szybko i tak skutecznie nie irytuje lidera PiS jak chamstwo. Ludzie ściągnięci przez PO przerywali wypowiedzi Kaczyńskiego różnymi odzywkami, buczeli albo rechotali. Kaczyński był ugotowany. Nowak nigdy chyba publicznie nie przyznał się do wymyślenia tego chwytu, ale w nieoficjalnych rozmowach pozwala się nazywać ojcem zwycięstwa. Zgodnie z wypisaną na stronie internetowej firmy jego mamy ideą: „Pomysły budują potęgę”.
Że ktoś naiwnie może mówić, że to nie fair? Że chwyt poniżej pasa? Liczy się skuteczność i to – jak wyraził się Nowak w momencie kampanii, gdy prawie nikt nie wierzył w zwycięstwo PO – „by skopać im tyłki”.
Zatem powinien czuć się spełniony i zadowolony ze zwycięstwa, ale nie wygląda na to, żeby był. W rozmowie ze mną mówi o braku pewności siebie. O tym, jak bardzo dba o to, by poza polityką mieć jakąś kotwicę. Tą kotwicą dla niego jest przede wszystkim rodzina – żona dentystka i dwoje dzieci, ośmioletnia Natalia i roczny Julian. Ktoś złośliwy mógłby pewnie powiedzieć, że to opowiadanie o braku pewności siebie jest kokieterią, ale gdy dostrzeże się, jak niekiedy szef gabinetu politycznego premiera plącze się w wywiadach Moniki Olejnik, która tego polityka PO bezwzględnie przyciska, to w tę niepewność siebie znacznie łatwiej uwierzyć.
– Jego pozycja opiera się wyłącznie na Donaldzie Tusku – mówi mi jeden z posłów PO. – Gdyby miał sam, bez namaszczenia lidera, poddać się jakiemuś wyborczemu sprawdzianowi, przepadłby. Jego dbałość o względy Tuska jest ponoć niemal anegdotyczna. Starał się zwykle zamawiać bilety na ten sam samolot do Gdańska, którym do domu wracał Tusk. Ponieważ, jak wiadomo, Donald Tusk jeszcze od czasów opozycji gra w piłkę, Sławomir Nowak, chcąc nie chcąc, też gra. Ostatnio opisała to „Polityka”. Początkowo jego umiejętności podobno „odbiegały od wymaganych” i wyglądało to tak, „jakby grał za karę”.
Starsi mieli zresztą traktować jego piłkarskie zaangażowanie jako czysto koniunkturalne. Ale nawet jeśli tak jest, i tu trzeba przyznać Nowakowi, że jest ambitny i poważnie bierze się do rzeczy. Stworzył z działaczy Młodych Demokratów oddzielną drużynę, która toczy mecze z ekipą Tuska, wynajął profesjonalnego trenera. Podobno – według anonimowego rozmówcy „Polityki” – gdy „awansował, to się podciągnął, nie ma w nim takiej paniki”.
Tym, którzy pokpiwają z drogi politycznej i stylu Nowaka, nazywają go wiecznym asystentem albo opartym na patronie karierowiczem bez właściwości, warto zadać pytanie: czy Nowak miał w ogóle szanse na zbudowanie własnej pozycji politycznej? Maciej Płażyński, niegdysiejszy lider Platformy, dziwi się: – On ma trzydzieści parę lat, w tym wieku ludzie się buntują, chcą zmieniać świat, a nie posłusznie wykonują zadania powierzane przez starszych.
Pytanie jednak, czy gdyby Nowak ośmielił się budować swoje miejsce w PO na najmniejszym nawet buncie wobec kierownictwa Platformy, doszedłby do tego miejsca, gdzie jest? Losy zdecydowanie bardziej doświadczonych polityków, takich jak Jan Rokita, mówią jednoznacznie – nie.
System polityczny, jaki zbudowali dzisiejsi 50- i więcej -latkowie, nie daje właściwie żadnych szans na samodzielność myślenia i postaw. Ordynacja proporcjonalna i ustawa o finansowaniu partii zapewnia obecnym liderom największych partii niemal autokratyczną władzę nad ich członkami. Niepokorny nie dostanie „biorącego” miejsca na liście, a zmonopolizowanie sceny politycznej przez obecnie istniejące największe partie, które dostają potężne finansowanie z budżetu państwa, nie daje szans na skuteczną akcję polityczną poza nimi.
Nowak i ludzie z jego pokolenia, jeśli chcą coś znaczyć w polityce, buntować się raczej nie mogą. Są zbyt młodzi, by mieć własną legendę działacza opozycji czy współtwórcy zrębów nowego ustroju. Zostali nauczeni, by nie budować pozycji na organizowaniu własnego środowiska politycznego, bo to natychmiast jest odbierane przez liderów partii jako potencjalne zagrożenie.
Wiedzą natomiast, że ich los jest w rękach politycznego patrona i zależy od jego kaprysu. Miernikiem nie jest „co możesz zrobić dla Polski”, ale raczej „czy jesteś przydatny liderowi”. Jeśli nie – znikasz. Tego nie widać, ale i w PO, i w PiS trwa swoista selekcja negatywna: nie dostosujesz się, odpadasz z gry. Dlatego nie dziwię się odpowiedzi, gdy pytam Sławomira Nowaka, czy widzi się za dziesięć lat w polityce i kim wtedy będzie. Rozkłada bezradnie ręce. – Nie mam pojęcia, czy w ogóle będę jeszcze w polityce. Pan dał, Pan wziął – odpowiada, stylizując biblijnie. I nie jest to kokieteria. Raczej świadomość kruchości drogi, na której jest.
Źródło : Rzeczpospolita
Autor: Joanna Lichocka