2013/06/21

Kupują premierowej kiecki, a Tusk tłumaczy, że...

Garnitury, wina, restauracji i nocny klub – na te wydatki Platformy Obywatelskiej zrzucali się solidarnie podatnicy. Okazuje się jednak, że nie tylko. Z pieniędzy publicznych PO kupowała również sukienki dla żony premiera, Małgorzaty Tusk. Jak wyznał sam premier - to jego żona postawiła warunek, że musi dobrze wyglądać.
Premier Donald Tusk gości w piątek w Elblągu, w którymPlatforma straciła władzę i próbuje ponownie przekonać mieszkańców, że kolejni jej kandydaci nie zawiodą.
Premier odwiedził rano jeden ze szpitali, a następnie spotkał się z dziennikarzami. Pierwsze pytanie jakie padło nie dotyczyło jednak wyborów w Elblągu, a informacji, do której dotarł „Fakt" - kupowania przez PO sukienek dla żony szefa rządu.
Donald Tusk rozpoczął przygotował się na to pytanie i rozpoczął rozsądnie. – Żona nie pracuje, nie ma etatu, a jednym z jej obowiązków jest towarzyszenie mi podczas spotkań, podczas których obecni są także małżonkowie, lub małżonki przywódców państw – powiedział. Niefortunne dla niego było jednak ostatnie zdanie, w którym... zrzucił winę na żonę. – Sama postawiła taki warunek: „jeżeli mam reprezentować od czasu do czasu Polskę, to muszę wyglądać" – poinformował premier.
Dodał jednak natychmiast, że już wcześniej podjął decyzję o finansowaniu części reprezentacyjnej rządu i PO z partyjnych pieniędzy, pochodzących ze składek i dobrowolnych wpłat, a nie z części budżetowej. Ciekawe tylko, jak premier zamierza to zrobić, skoro pieniądze partyjne dzielą jedno konto z budżetowymi. 
Fakt

Sukienki dla żony premiera z funduszy PO. "To zły wariant"

Z pieniędzy Platformy Obywatelskiej kupowane były nie tylko wina i cygara, ale także sukienki dla żony premiera, Małgorzaty Tusk. - To zły wariant. Powinno korzystać się z funduszy Kancelarii Premiera - komentował te doniesienia w "Jeden na Jeden" w TVN24 Grzegorz Schetyna.

W piątek "Fakt" poinformował, że Platforma Obywatelska za partyjne pieniądze, które otrzymała z budżetu państwa, płaciła także za sukienki żony premiera Donalda Tuska. Stroje zamawiano m.in. u znanej polskiej projektantki Gosi Baczyńskiej - koszt jednej sukienki to koszt co najmniej kilku tysięcy złotych.
Skarbnik partii w rozmowie z gazetą przyznał, że w ten sposób PO pokrywała koszty reprezentacyjne Małgorzata Tusk.
- Wydatki związane są z obsługą wizerunkową premiera. Wynikają ze wspólnych obowiązków reprezentacyjnych małżonków, związanych z aktywnością zarówno krajową, jak i zagraniczną - powiedział w rozmowie z "Faktem".
- Ja akurat mam to szczęście, że nie mam żadnego garnituru kupionego przez partię. I mogę mówić o konieczności ujawnienia wszystkich tych rzeczy, bo ta kwestia nie dotyczy tylko Platformy - skomentował Schetyna.

Według niego politycy PO są winni opinii publicznej wyjaśnienie kwestii dotyczących wydatków z kieszeni partii.
- Żeby tę sprawę raz na zawsze zamknąć i wrócić do rozmowy o finansowaniu partii politycznych - podkreślił.

Ubrania z budżetu KPRM, a nie partii

Zdaniem Schetyny zakupy odzieży powinny być opłacane, ale nie z budżetu partii, a funduszy reprezentacyjnych danych instytucji, w tym przypadku Kancelarii Prezydenta.
- Bezwzględnie ludzie, którzy reprezentują Polskę - Kancelaria Prezydenta, KPRM, ministrowie powinni z takiego funduszu korzystać - stwierdził.
I dodał: - Tutaj jestem absolutnie gorącym zwolennikiem takiego wariantu. Jeśli takich funduszy nie ma, to trzeba tworzyć baypas z funduszy partyjnych.

2013/06/12

Hanna Gronkiewicz-Waltz dała zarobić koledze z PO Dariuszowi Rosatiemu

Prezydent Warszawy wypłaciła partyjnemu koledze, posłowi Dariuszowi Rosatiemu, 3 tys. zł za wygłoszenie wykładu dla miejskich urzędników. - Poseł nie powinien tych pieniędzy przyjąć, miasto nie powinno zapłacić - mówi w rozmowie z "Super Expressem" prof. Antoni Kamiński, ekspert ds. korupcji. Sprawę ujawnił Jarosław Krajewski - radny stołecznego ratusza z ramienia PiS.
Dariusz Rosati otrzymał 3 tys. zł za wygłoszenie wykładu pt. "Kryzys finansowy i jego reperkusje dla sektora budżetowego" dla urzędników miejskich pod koniec września ubiegłego roku. Do umowy między posłem a warszawskim magistratem dotarł Jarosław Krajewski, radny Warszawy z PiS-u.
Jak twierdzi prof. Antoni Kamiński, ekspert ds. korupcji, cena rynkowa wykładów profesorskich to ok. 250-300 zł za godzinę. - Po drugie, to wynagrodzenie dla kolegi partyjnego - mówi "Super Expressowi" i dodaje, że poseł nie powinien przyjąć tych pieniędzy, a Ratusz nie powinien takiej kwoty wypłacać.
Dariusz Rosati był w latach 1995-97 ministrem spraw zagranicznych, członkiem Rady Polityki Pieniężnej (1998–2004), posłem do Parlamentu Europejskiego (2004–2009). Od 2011 roku jest posłem na Sejm RP z ramienia PO. Uchodzi za jednego z najbogatszych polskich polityków.
("Super Express"/KT;TR)

Nadprodukcja wiceministrów. Drugi bezprawnie

Ministrowie finansów i gospodarki w sprytny sposób podwoili sobie liczbę sekretarzy stanu, choć prawo zezwala tylko na jednego - "Rzeczpospolita":
Minister może mieć kilku podsekretarzy stanu, ale tylko jednego sekretarza stanu, który zastępuje ministra - ustawa o Radzie Ministrów jest w tym względzie jednoznaczna. Ale przepis można obejść, kiedy powoła się pełnomocnika rządu w randze sekretarza stanu.
Tak zrobili niespełna dwa miesiące temu minister finansów Jacek Rostowski (PO) i minister gospodarki Janusz Piechociński (PSL) - obaj mają w resorcie drugiego sekretarza stanu. Sekretarz stanu zarabia kilkaset złotych więcej niż podsekretarz stanu, co ważniejsze i nie traci mandatu poselskiego. Kancelaria Premiera zapewnia, że takie podwajanie sekretarzy jest prawnie dopuszczalne.
Okazuje się, że politycy naginają ustawę do własnych potrzeb dzięki ekspertyzie Rady Legislacyjnej sprzed kilku lat, która zezwala w wyjątkowych okolicznościach powołać pełnomocnika w randze sekretarza stanu. Prof. Zbigniew Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości, nie ma wątpliwości, że co nie jest wprost zabronione, jest dopuszczalne. - A politycy to wykorzystują, choć pytanie, czy powinni - twierdzi.
(mkw;GK)

Jak PiS i PO wydają miliony z budżetu

Najwięcej z partyjnych kas poza pracownikami dostają fundacje i instytuty oraz zaprzyjaźnione agencje PR. Na dalszych pozycjach są też ciekawi ludzie, niektórzy związani z mediami. To zgodne z prawem
Cały tekst przeczytasz w "Polityce Ekstra".

Partie polityczne dostają z budżetu, czyli od podatników, miliony złotych. Kontrola społeczna nad ich wydawaniem jest słaba.

W Państwowej Komisji Wyborczej dostępne są wyciągi bankowe z partyjnych kont, ale na co konkretnie idą te ogromne sumy? W tle pojawiają się spółki zakładane przez zaprzyjaźnione z partiami osoby. Dziś pierwsza część dotycząca partyjnych finansów PO i PiS.

Platforma Obywatelska

PO dostała w zeszłym roku 18 mln zł dotacji. Najwięcej, bo 7 mln zł wydała na wynagrodzenia dla pracowników etatowych i współpracowników.



400 tys. zł od Platformy dostała w 2012 r. fundacja Świat ma sens, założona m.in. przez Witolda Beresia, Krzysztofa Burnetko i Artura Więcka ''Barona''. - Jako fundacja tworzymy spore wydarzenia artystyczne i akcje społeczne, dla których szukamy źródeł finansowania. Były np. takie wydarzenia, w których działaliśmy wspólnie z Instytutem Obywatelskim, a które w części były finansowane przez Platformę - powiedział nam Witold Bereś. Co dokładnie fundacja robiła z PO, tego Bereś nie chce zdradzić, tłumacząc, że obowiązuje go zasada poufności. Krzysztof Burnetko, który też współpracuje z Instytutem Obywatelskim, deklaruje, że czasami pisze jakieś analizy, a dziś już nie jest związany z żadną gazetą.

Ok. 48 tys. zł zarobiła też na PO firma Bereś Baron Media Production. - Jako spółka Bereś i Baron wspieramy PO, doradzając medialnie i współpracując w tworzeniu wizerunku - mówi Bereś.

- To stała współpraca w ramach szeroko pojętego marketingu, takiego kulturowego, kształtującego pewne postawy Polaków - wyjaśnia skarbnik PO Łukasz Pawełek.

Inna fundacja, Za Wolność Naszą i Waszą, dostała ponad 200 tys. zł, a zajmuje się ''programami z zakresu promowania zasad demokracji w Polsce i jej wschodnich sąsiadów''. W radzie fundacji są m.in. Kornel Morawiecki, radykalny opozycjonista z czasów PRL i założyciel Solidarności Walczącej, Stanisław Szuszkiewicz i Aleksander Milinkiewicz, działacze białoruskiej opozycji wobec Łukaszenki. Fundacja organizowała imprezy, np. festiwal niezależnej kultury białoruskiej.

Platforma zlecała też rozmaite projekty medialne i reklamowe. Zlecenia dostały m.in. firmy: 50 tys. zł Cam Media, której jeden ze współwłaścicieli jest dobrym znajomym ministra transportu Sławomira Nowaka; 50 tys. zł DDB Pawła Kastorego i Szymona Gutkowskiego; ponad 1 mln zł dom mediowy Pan Media Western na kampanię telewizyjną, podczas której premier składał bożonarodzeniowe życzenia Polakom.

Sporo - 790 tys. zł - na Platformie zarobiła też ATM - firma produkująca programy telewizyjne i seriale (np. ''Świat według Kiepskich). Dostarczała spoty reklamowe i materiały filmowe. W zarządzie tej firmy zasiada Maciej Grzywaczewski, szef telewizyjnej Jedynki w latach 2004-06.

PO wspierała też swojego byłego posła Roberta Węgrzyna, który wyleciał z PO za niewybredne żarty o lesbijkach. Była to suma rzędu 2 tys. zł.

Na sondaże partia Tuska wydała niewiele. Na ochronę nic, ale trudno się dziwić, czołowi politycy PO mają ochronę od państwa.

Ostatnio niektórzy politycy PO powrócili do starego pomysłu likwidacji finansowania partii z budżetu.
Prawo i Sprawiedliwość

PiS dostało w zeszłym roku niewiele mniej od Platformy - 17 mln zł subwencji z budżetu państwa. I tu najwięcej poszło na wynagrodzenia pracowników - 6,6 mln zł.



Partyjnymi finansami zarządza skarbnik PiS Stanisław Kostrzewski wraz ze swoją siostrą księgową.
Kostrzewski to szara eminencja PiS. Kojarzona jest z nim fundacja Nowy Kierunek powstała w 2011 r. W jej radzie był Tomasz Pierzchalski, asystent Jarosława Kaczyńskiego i szef biura eurodeputowanych PiS. Prezesem został Bartłomiej Rajchert, także pracownik aparatu PiS i współpracownik Kostrzewskiego.

W zeszłym roku fundacja dostała od PiS co najmniej 500 tys. zł, a sam prezes tej fundacji - bezpośrednio od PiS - pensję rzędu kilku tysięcy złotych. Ponadto jeden przelew dla Rajcherta opiewał na 46 tys. zł.

Na co fundacja wydaje pieniądze? Na jej stronach internetowych czytamy, że wsparła dzieci z Gruzji i Afryki, polsko-węgierski koncert zespołu Karpatia czy wydanie książki Krzysztofa Wyszkowskiego ''Głową w mur''. (...)

Dużą pozycją w wydatkach PiS jest prezes Jarosław Kaczyński. Na jego ochronę partia zapłaciła firmie Grom Group w zeszłym roku ponad 1 mln zł. Kosztowna jest obsługa prawna jego procesów, ale według Kostrzewskiego to zgodne z prawem, bo prezes jest osobnym organem partii. (...)

Na partyjnej liście płac jest też powiązana z PiS spółka Srebrna, która obsługuje centralę telefoniczną na Nowogrodzkiej i dostaje regularne wpłaty rzędu 2 tys. zł.

A ponadto:

* fundacja LUX Veritatis ojca Rydzyka: 20 tys. zł;

* Andrzej Urbański, b. działacz PC, były wiceprezydent Warszawy i prezes TVP: ok. 18 tys. zł;

* prof. Andrzej Zybertowicz z Torunia: kilka tysięcy złotych;

* Stanisław Janecki: ok. 40 tys. zł za obsługę PR i przygotowywanie opracowań dla posłów;

* Radio Wnet Krzysztofa Skowrońskiego, znanego dziennikarza niegdyś Trójki i Radia ZET: 140 tys. zł.

Janecki jako publicysta tygodnika ''Sieci'' nie informuje czytelników o tym, że pracuje także w PiS. Wcześniej mówił jednak publicznie, że dla tej partii nie pracuje. Skowroński mówi, że nie pamięta, za co jego radio wzięło pieniądze.

Cały tekst przeczytasz w "Polityce Ekstra".

Gazeta Wyborcza

Hanna Zdanowska komentuje deklarację Godsona: Szkoda, że zrobił to w Warszawie

Hanna Zdanowska potwierdziła w środę, że zamierza ubiegać się o reelekcję. Wyraziła też zdziwienie, że poseł John Godson zadeklarował chęć udziału w wyborach na prezydenta Łodzi w Warszawie.
Środowe spotkanie z dziennikarzami, Hanna Zdanowska zwołała po deklaracji posła Johna Godsonao chęci wystartowania w wyborach na prezydenta Łodzi, ogłoszonej w ogólnopolskiej telewizji. 
- Zmieniam Łódź, inwestycje w mieście mam zaplanowane do końca drugiej kadencji - powiedziała Hanna Zdanowska. - Wielokrotnie deklarowałam, że zamierzam ubiegać się o reelekcję. Każdy może deklarować decyzję udziału w wyborach. Szkoda tylko, że John Godson zrobił to w Warszawie
Dziennik Łódzki

2013/06/09

Prezes Totalizatora Sportowego z rodziną na igrzyskach. Płacił PKOl

Prezes Totalizatora Sportowego Wojciech Szpil bawił się tydzień na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie wraz z całą rodziną. Za darmo. Płacił Polski Komitet Olimpijski, który jednocześnie obniżał premie dla medalistów, bo brakowało pieniędzy.
Szpil, wówczas tylko członek zarządu Totalizatora Sportowego, był w Londynie traktowany niemal jak król. Z żoną i dwojgiem dzieci mieszkał w ekskluzywnym hotelu Hilton Paddington. Cała rodzina Szpilów miała VIP-owskie wejściówki na wszystkie najważniejsze zawody olimpijskie, podobnie jak inni członkowie delegacji Totalizatora. Byli traktowani niemal jak polscy sportowcy. Otrzymali po dwie torby z olimpijska odzieżą. Koszulki, spodnie, buty czapeczki, ręczniki, taki sam komplet jak reprezentanci Polski. Mogli nawet przebrać się w eleganckie białe garnitury lub sukienki w maki, w których nasza reprezentacja defilowała podczas uroczystości otwarcia Igrzysk. 
Zapytaliśmy w Ministerstwie Skarbu o okoliczności wyjazdu obecnego prezesa Totalizatora na igrzyska w Londynie. Odpowiedź była osobliwa: „Ówczesny członek zarządu pan Wojciech Szpil przebywał w Londynie podczas olimpiady wraz z rodziną w ramach prywatnego wyjazdu i na własny koszt”. Na pewno Szpil nie był wraz rodzina na igrzyskach na własny koszt. W tym miejscu ministerstwo, które sprawuje nadzór nad spółkami, mocno się myli.

Jak to więc możliwe, że PKOl zapłacił za vipowski pobyt delegacji Totalizatora w Londynie? Wszystko zaczęło się w 2009 roku. Wtedy Totalizator Sportowy podpisał umowę sponsorska z PKOl. W jej ramach komitet olimpijski gwarantuje Totalizatorowi 8 pakietów VIP na igrzyska. Każdy pakiet zapewnia przelot w obie strony, akredytację VIP, mieszkanie w ekskluzywnym hotelu, wyżywienie, transport. Koszt każdego pakietu to 55 tys. złotych.

Oprócz Szpila i jego rodziny do Londynu jedzie również inny członek zarządu Grzegorz Sołtysiński z żoną, Piotr Kamiński, z żoną i dzieckiem (wówczas p.o. prezesa TS) oraz doradczyni zarządu ds. PR z mężem. Oficjalną delegację jako jedyny ma Kamiński i to on formalnie reprezentuje Totalizator na Igrzyskach. W sumie Polski Komitet Olimpijski powinien wydać na wyjazd delegacji Totalizatora ok. 400 tys. złotych.

Zbiega się to z trudną decyzją władz PKOl o tym, że premie medalistów olimpijskich będą w 2012 roku niższe, niż cztery lata wcześniej w Pekinie. Zdobywca złotego medalu w konkurencji indywidualnej ma dostać 120 tys. zł, srebrnego medalu - 80 tys. zł, a brązowego - 50 tys. zł. Tymczasem w 2008 roku w Pekinie medaliści indywidualni za złoto otrzymywali 200 tys. zł plus samochód klasy średniej, za srebro 150 tys. zł, a za brąz 100 tys. zł. Oficjalnie władze PKOl tłumaczą to…kryzysem. Trzeba dodać, że na obu olimpiadach Polacy otrzymali w sumie po 10 medali. 
Wprost

2013/06/08

Marszałkini nadworna

Jeśli szukać politycznej kariery najtrafniej opisującej dekadę rządów Donalda Tuska w Platformie Obywatelskiej, to Ewa Kopacz jest bezkonkurencyjna.
Marszałkini Ewie Kopacz wolno wszystko. Może sknocić ustawę refundacyjną i uciec z rządu, zanim wejdzie ona w życie. Może nie mówić prawdy o sekcjach zwłok smoleńskich ofiar w Moskwie – i premier będzie bronił jej wizerunku zbolałej Matki Polki z pierwszych dni po katastrofie. Może się wybierać na pekiński plac Niebiańskiego Spokoju w rocznicę krwawej rzezi – a premier uzna ją za najlepszego posłańca praw człowieka do Państwa Środka. Niewykluczone nawet, że z woli Tuska przy okazji najbliższych przetasowań Ewa Kopacz zostanie pierwszą wiceprzewodniczącą PO.
Kopacz zajęło wiele lat zbliżenie się do Tuska. Nie była damą na jego pierwszym dworze, gdzie brylowali Grzegorz Schetyna, Mirosław Drzewiecki czy Paweł Piskorski. Zyskiwała za to na każdym politycznym tąpnięciu, gdy Tusk zrzucał w przepaść kolejnych bliskich współpracowników.
Gdy PO zwyciężyła w 2007 r., dla wszystkich w partii było już jasne, że Kopacz cieszy się takim mirem u Tuska, że jeśli poprosi o fotel ministra, to go dostanie. I dostała, choć wielu w partii wolałoby dziś zapomnieć o jej rządach w resorcie zdrowia.
Sztandarowym projektem była komercjalizacja szpitali. Przekształcenie zadłużonych placówek w spółki miało motywować dyrektorów do dbałości o zdrowie finansowe szpitali. Pod koniec 2011 r. – kiedy Kopacz już nie było w resorcie zdrowia – NIK uznała, że jej reforma nie przyniosła rezultatów.
Kolejny poważny krok w zbliżaniu się do Tuska Kopacz zrobiła po wybuchu afery hazardowej, która zdemolowała rząd. Premier zdymisjonował kilku ministrów, w tym wszechmocnego wicepremiera i szefa MSWiA Grzegorza Schetynę, przez lata swego najbliższego politycznego druha. Kopacz nigdy Schetyny nie lubiła, do dziś prowadzi z nim w Sejmie podjazdową wojenkę.
Po jego dymisji zaczęła być częstszym gościem w Kancelarii Premiera. Gdy 10 kwietnia 2010 r. doszło do katastrofy smoleńskiej, zgłosiła się na ochotnika, by pojechać do Moskwy i patrzeć na ręce Rosjanom. A przez to – pomóc premierowi, któremu spadły na głowę wszystkie żałobne misteria.
Ta wizyta zbudowała ją politycznie na nowo. Kopacz uspokajała polskie sumienia i koiła ból, zapewniając, że wykonuje w imieniu rodaków wszystkie rytuały śmierci. Wydawało się, że była jednym z niewielu przedstawicieli władz, którzy w tamtym czasie w pełni stanęli na wysokości zadania. Po niespełna trzech latach okazało się, że moskiewska, żałobna Kopacz nigdy nie istniała. Że Rosjanie przeprowadzili sekcje zwłok ekspresowo, w nocy po katastrofie i nie oglądali się na Kopacz. Premier bronił jej z sejmowej trybuny: – Była w Moskwie nie dlatego, że wynikało to z jej rządowych obowiązków, tylko dlatego żeby pomóc rodzinom w tych tragicznych okolicznościach. Okazało się zatem, że Kopacz nie była w Moskwie przedstawicielem rządu, tylko lekarką-wolontariuszką.
Była już wówczas marszałkiem Sejmu. W rewanżu za jej ślepe oddanie i bezgraniczną lojalność Tusk nagrodził ją wzmianką w historii, bo po ponownym wyborczym zwycięstwie w 2011 r. uczynił ją pierwszą w historii Polski kobietą kierującą Sejmem. Z rządu odchodziła bez żalu. Kukułczym jajem dla jej następcy Bartosza Arłukowicza okazała się źle przygotowana nowa ustawa refundacyjna. Mimo to Kopacz jeszcze długo była dla Tuska nieformalnym superministrem, recenzentem i krytykiem działań Arłukowicza. Dopiero w ostatnich miesiącach minister wychodzi z jej cienia, po kolei usuwając ludzi Kopacz z resortu.
Tusk windował ją także w partyjnej hierarchii – od fotela szefowej regionu mazowieckiego po stanowisko wiceprzewodniczącej PO i członkini zarządu partii. Stymulowana wspinaczka Kopacz po szczeblach Platformy zawsze była wyłącznie dowodem na siłę Tuska, nie zaś na jej realne polityczne znaczenie. Symboliczna jest sytuacja z jesieni 2008 r., gdy zarząd regionu mazowieckiego odwołał Kopacz ze stanowiska, by zastąpić ją stronnikiem Schetyny – Andrzejem Halickim. Kopacz wpadła w histerię i dopóty wydzwaniała do Tuska, który był za granicą, dopóki premier nie obiecał jej, że cofnie czas. W finale Halicki kierował mazowiecką Platformą przez półtora dnia. Do dziś między nimi iskrzy. Kiedy okazało się, że Kopacz jedzie do Pekinu w rocznicę masakry na placu Tiananmen, Halicki – w minionej kadencji szef Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych – nie omieszkał skorzystać z okazji. – To może być wykorzystane przez chińską propagandę, by pomniejszać koszmar tamtych zdarzeń – oświadczył.
Kopacz nie jest sprawnym politykiem partyjnym. Kiedy po ostatnich wyborach premier postanowił przetasować partię, wyznaczył jej odpowiedzialną rolę. Sam postanowił zmarginalizować Schetynę. A Kopacz miała przejąć ludzi i wpływy innej szarej eminencji – Cezarego Grabarczyka. W finale miała zostać nową prezeską nieformalnej Grabarczykowej „spółdzielni", czyli struktury zrzeszającej regionalnych baronów z drugiego szeregu PO. Operacja zakończyła się całkowitym fiaskiem. „Spółdzielnia" jako grono zwolenników Tuska co prawda z Kopaczową współpracuje, ale jest autonomiczna.
– Podczas obrad zarządu partii Ewa zawsze bezkrytycznie popiera Donalda – mówi jeden ze współpracowników premiera. – Pamiętam, że gdy podczas dyskusji nad oporem PSL wobec wydłużenia wieku emerytalnego Donald oświadczył, że może trzeba będzie wyrzucić ludowców z rządu, to Ewa przyklasnęła. Większość członków zarządu była zdziwiona, bo to oznaczało wzięcie do rządu Palikota.
Tyle że Kopacz ma z Palikotem dobre relacje. Tak opisywał ją w swej rozrachunkowej książce „Kulisy Platformy" wydanej po opuszczeniu partii: „Stanowcza, charakterna, czasem histeryczna kobieta. Czuła, że może sobie pozwolić na więcej w stosunku do Tuska, i z tego korzystała. Nieraz byłem świadkiem, jak wpadała w furię. I jeśli widziałem Donalda naprawdę wyprowadzonego z równowagi, to właśnie przez nią. Ale wszystko uchodziło jej na sucho. Bo też Ewa Kopacz jest strasznie lojalna wobec premiera. (...) Żadna kobieta w Platformie nie ma tak mocnej pozycji jak ona. Z tego względu pojawiły się nawet plotki o romansie Donalda z Ewą. Ale nic na to nie wskazuje".
Owe plotki nasiliły się tuż po tym, gdy Tusk został premierem. W tym samym czasie Kopacz przechodziła przez małżeński kryzys, co plotkarzom układało się w spójną całość.
Tyle że małżeńskie kłopoty Kopacz miały inny charakter i długą, skomplikowaną historię. Jej mąż Marek Kopacz był prokuratorem rejonowym w Skarżysku-Kamiennej. Został odwołany jesienią 2000 r. przez ówczesnego ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego za jazdę po pijanemu. Marek Kopacz miał wtedy nie najlepszy czas. 30 czerwca 1998 r. o godz. 22.08 pod jego samochodem wybuchła bomba. Był półmetek mistrzostw świata w piłce nożnej we Francji. Kopacz miał zwyczaj oglądać wieczorne mecze, a po nich odprowadzał auto na parking. Tym razem się spóźnił, bo w meczu Argentyny z Anglią były karne.
Sprawców wybuchu nigdy nie ujęto, a po tym wydarzeniu Marek Kopacz już się nie pozbierał. W finale odszedł z prokuratury. Także wtedy zaczął się kryzys w małżeństwie Kopaczów. Rozwiedli się po cichu w 2008 r.
Szczególnych relacji Ewy Kopacz z premierem Tuskiem należy szukać na płaszczyźnie prywatnej, ale w zupełnie innym obszarze – w zdrowiu. Kopacz zbliżyła się do Tuska, gdy chorowały jego matka oraz siostra. Potrafiła wyszukiwać odpowiednich lekarzy, jeździła z nimi na konsultacje po całej Polsce. Stanęła na głowie także wówczas, gdy trzeba było zapewnić jak najlepszą opiekę Jarosławowi Wałęsie po wypadku motocyklowym jesienią 2011. To było również bardzo ważne dla Tuska. W Platformie opowiadano potem, że premier często cytował tę historię jako dowód na fantastyczne możliwości polskiej służby zdrowia, która przywróciła młodego Wałęsę ze śpiączki do życia. Tak naprawdę była to jednak opowieść o możliwościach Ewy Kopacz w kulejącym wciąż systemie, którego jako minister naprawić nie zdołała.
W Platformie żartuje się, że ostatnio została kibicem, by także w obszarze „haratania w gałę" zastąpić premierowi dawnych, odtrąconych współpracowników, z którymi dzielił piłkarską pasję. Jeśli dziś jeszcze Tusk ma jakieś resztki dworu, to Kopacz jest tego dworu pierwszą – i jedyną – damą.
Rzeczpospolita

2013/06/07

Spiskowcy z PO knują za nasze

Środek dnia, kiedy większość przedstawicieli świata pracy – oprócz dwóch milionów tych, którzy tej pracy nie mają – w znoju haruje na marne pensje. A reprezentanci ludu pracującego? Piją w najlepsze. W drogiej restauracji w centrum Warszawy poufne spotkanie „antytuskowej” frakcji w PO. Grzegorz Schetyna (50l.), Andrzej Halicki (52l.), Rafał Grupiński (61l.) i Mariusz Witczak (42l.). Na stole wino. I to nie najtańsze. Sprawdziliśmy: rachunek wyniósł 532 zł i 50 gr. Kto zapłacił? My, Polacy. Posłowie kazali wypisać rachunek na klub Platformy Obywatelskiej, który pieniądze dostaje z naszych podatków.
Chcesz zarabiać 12,5 tys. zł miesięcznie, jeść i pić alkohol za darmo, a pracować w godzinach, jakie ci odpowiadają? Zostań posłem! To robota jak marzenie. Jeśli ktoś nie dowierza, spieszymy z dowodami. Parę dni temu, około godziny 14 posłowie Platformy Obywatelskiej: Grzegorz Schetyna, Rafał Grupiński, Andrzej Halicki i Mariusz Witczak raczyli swe podniebienia w jednej z luksusowych, warszawskich restauracji. Był wyśmienity obiad i dobre wino. Cała czwórka znana jest jako wewnętrzna opozycja Donalda Tuska (56 l.) i zdaje się, że panowie spiskowali na temat startu ich lidera Grzegorza Schetyny w wyborach na przewodniczącego partii. 
Szkoda tylko, że za partyjne knucia muszą płacić podatnicy. Sprawdziliśmy to. Aby dowiedzieć się, kto płacił i ile, posłużyliśmy się dziennikarską prowokacją. Zadzwoniliśmy, przedstawiając się jako pracownik biura poselskiego jednego z posłów, z pytaniem o fakturę za spotkanie. Usłyszeliśmy, że "tak jak zawsze, została wystawiona na klub PO", a rachunek wyniósł 532 zł i 50 gr. Kwota robi wrażenie, ale nie na parlamentarzystach. Przecież rachunek uregulują podatnicy.
Zwłaszcza, że z rozliczeniem faktury nie będzie żadnego problemu. Jak powiedziała nam skarbnik klubu PO Marzena Okła-Drewnowicz (41 l.): "każdą fakturę musi podpisać przewodniczący klubu", czyli... Rafał Grupiński, jeden z biesiadników. Posłanka dodała, że jeśli faktura trafi do klubu PO, nie zostanie rozliczona i posłowie będą musieli zapłacić z własnych pieniędzy.
Niestety bohaterowie wyżerki za nasze nie znaleźli czasu, aby sprawę skomentować. – Jestem na spotkaniu, proszę zadzwonić za 4 godziny – powiedział Witczak. Podobnie Halicki, który poprosił o kontakt nieco później, po czym wyłączył telefon. No chyba, że poszedł z kolegami na kolejny obiad...
Rozmowa z pracowniczką restauracji:
Witam, czy faktura za wczorajszy obiad została już wystawiona na któreś z biur? 
- Tak, jak się zawsze umawialiśmy, jest wystawiona już na Platformę. Na klub. Jeszcze nie została wysłana, ale już jest wystawiona. A będziemy zmieniać?

Nie, mamy taki mały problem z tą fakturą, ile tam wyszło? 
- Muszę sprawdzić, chwileczkę. Jest 532 zł i 50 gr. 

Problem polega na tym, że przed restauracją zrobiono im zdjęcia i teraz dziennikarze dzwonią i pytają, czy pili alkohol...
- O boszzzz... 

I chcemy pokazać ten rachunek...
- No dobrze, to gdzie to przesłać? 

Fax, mail, obojętnie. 
- Dobrze, dzisiaj nie mam czasu, ale wyślę to. I zrobić tak, żeby nie było alkoholu? 

Tak, tak. 
- Dooobra, to zrobimy tak, żeby nie było tego alkoholu. To ja znajdę jakiś rachunek wczorajszy kogoś innego, może tak zrobimy. 

Bo tylko wino tam było? 
- Tak, tylko wino. Dobrze, to ja znajdę coś podobnego i to przeskanuję.
Fakt

2013/06/06

Zagadkowy zegarek ministra Nowaka

Jak wiadomo, minister Sławomir Nowak ma słabość do markowych zegarków. Twierdzi, że jedyny cenny w jego kolekcji to Ulysse Nardin za ponad 30 tys. zł, który dostał od najbliższych w prezencie na 35. urodziny.
Wersję Nowaka przedstawiliśmy w tekście z 22 kwietnia, wskazując jednocześnie, że nosi na ręku inne cenne zegarki. W oświadczeniach majątkowych Nowaka i w rejestrze korzyści, w którym parlamentarzyści muszą wpisywać prezenty warte więcej niż 600 zł, o zegarkach Nowak nie wspominał. 
Dopiero w ostatnim oświadczeniu (trzeba tam odnotowywać rzeczy warte więcej niż 10 tys. zł), przygotowanym już po głośnym tekście we „Wprost”, zapisał enigmatycznie „zegarek”. Zapewne chodzi o wspomnianego Ulysse Nardin, zegarek, na który, jak twierdzi polityk, rodzina oszczędzała przez dwa lata.

Pytanie, do kogo należy hublot classic fusion all black, który na lewej ręce ministra można zobaczyć na fotografiach.

Wspomniany model do tanich nie należy. W autoryzowanym salonie w Warszawie taki zegarek kosztuje 7,9 tys. euro, czyli około 33 tys. zł. Dlaczego tego zegarka Nowak nie umieścił w oświadczeniu majątkowym ani w rejestrze korzyści?

Spytaliśmy o to Nowaka. Jego rzecznik wskazał, że jedyny cenny zegarek, który posiada minister, to prezent od najbliższych. Co z hublotem za 33 tysiące? Zagadka.

Być może jej rozwiązanie tkwi w wymienianiu się zegarkami przez ministra? Nowak w kwietniowej rozmowie z „Wprost”, przyznał, że wymieniał się zegarkami z biznesmenem i swoim kolegą Piotrem Wawrzynowiczem. Dlaczego tego nie umieścił w rejestrze korzyści? Nie potrafił wyjaśnić. Później, w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, dodawał, że wymiana nastąpiła tylko na tydzień.

Rzecz w tym, że drogiego hublota na ręce ministra można zobaczyć np. na fotografiach z września i listopada 2012 r. oraz z kwietnia br.

Tekst ukazał się w najnowszym (23/2013) numerze tygodnika "Wprost". 

Grillowa wojna w wielkopolskiej Platformie...

Jechać w piątek do Dworku Brodowo pod Środą Wielkopolską czy w następną sobotę do Tarnowa Podgórnego? - to dylemat polityków wielkopolskiej Platformy.
Liczenie szabel przed wyborami na szefa wielkopolskiej PO, w których zmierzą się Rafał Grupiński i Waldy Dzikowski, przyjęło nieoczekiwanie formę... imprez grillowych. Pierwszą, piątkową, organizuje Rafał Grupiński. Drugą - w "swoim" Tarnowie Podgórnym - Waldy Dzikowski. 

Obu politykom zależy na ściągnięciu jak największej liczby działaczy i działaczek. W końcu imprezy mają jasny cel - panowie szukają poparcia przed partyjnymi wyborami.

Impreza miała się odbyć w piątek. Jednak, niespodziewanie, na kontrimprezę zaczął zapraszać Rafał Grupiński - na ten sam dzień, o tej samej porze. Dzikowski do pojedynku nie stanął i przełożył swojego grilla o osiem dni. 

- Głównie ze względu na to, że w piątek ma padać - tłumaczy Dzikowski. - A po drugie dlatego, że nie chciałem przeszkadzać koleżankom i kolegom w rozmowie z szefem regionu. 

Dlaczego Rafał Grupiński organizuje swojego grilla w dniu, na który wcześniej zaprosił gości W. Dzikowski? - Terminy wybiera biuro. Mam spotkania we wszystkie piątki i soboty przed zjazdem statutowym - ucina Grupiński. 

- Potrzebujemy ich obu, ale w ważnych sprawach, jak budżet Poznania. A to jest zabawa chłopców w krótkich spodenkach - denerwuje się czołowy polityk Platformy w Poznaniu. 

Działacze PO mają teraz dylemat - gdzie się pokazać? Tego problemu nie ma starosta poznański Jan Grabkowski: - Mam urlop, więc do Grupińskiego wyślę swoich ludzi. Na grillu u Dzikowskiego będę na pewno. 

Głos Wielkopolski

Gigantyczny przetarg ZUS. Kupują kolejne samochody

Jest wielka kasa, są wielkie zakupy! Zakład Ubezpieczeń Społecznych nie szczędzi publicznego grosza na wygodę urzędników. Właśnie rozpisał ogromny przetarg na zakup 59 samochodów. To nie pierwsze tego typu wydatki, bo w zeszłym roku kupił już 46 aut. Teraz wyda z naszych podatków nawet 5 milionów złotych.
Zakład Ubezpieczeń Społecznych rośnie w siłę. Nie chodzi jednak o podwyższenie świadczeń, a zwiększenie floty samochodowej państwowego giganta. Już niedługo trafi do niego 59 samochodów. ZUS kupuje auta osobowo–ciężarowe, ciężarowe i autobus. Oczywiście tłumaczy, że to niezbędny zakup.
– Przeprowadzona analiza floty samochodów służbowych w ZUS wskazuje na znaczną dekapitalizację tego typu pojazdów – tłumaczy rzecznik Zakładu Jacek Dziekan. Dodaje, że warte miliony złotych furgony i busy przyczynią się do... ochrony środowiska. – Kolejnym znaczącym efektem finansowym odmłodzenia floty są oszczędności w zakresie zużycia paliwa i opłat emisyjnych (ochrona środowiska) – napisał w odpowiedzi na nasze pytania Dziekan. 
Do czego posłużą dziesiątki nowiutkich samochodów? Głównie do wożenia ton papierów i urzędników. – Samochody (...) przeznaczone są do przewozu osób, dokumentacji, druków i zaopatrzenia niezbędnych do sprawnego i skutecznego funkcjonowania Zakładu w skali całego kraju – tłumaczy rzecznik. Pytanie tylko po co przewozić tony papierów, skoro ZUS rok w rok wydaje 800 mln zł na utrzymanie nowoczesnego systemu informatycznego? Roczny koszt utrzymania systemu to równowartość miesięcznych składek emerytalnych odprowadzanych przez wszystkich przedsiębiorców!
No cóż, system systemem, a samochody kupić trzeba. „Odmładzanie floty samochodowej” trwa bowiem od dłuższego czasu. W zeszłym roku ZUS zakupił już 46 samochodów w tym samym celu. Oczywiście wszystko za pieniądze podatników, którzy powinni się cieszyć "sprawnie" funkcjonującym molochem i płakać dostając swoje głodowe świadczenia.
Jakie samochody?
28 sztuk samochodów ciężarowych/busów
takich, jak Fiat Ducato czy Ford Transit
30 sztuk samochodów typu furgon
takich, jak Fiat Doblo lub Ranault Kangoo
1 bus mieszczący 16 osób
Fakt

2013/06/01

Skąpiradło! Narobiła wstydu za 5 złotych

Najwyraźniej prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz (61 l.) ogląda każdą złotówkę, zanim ją wyda. Tak można wnioskować po jej ostatnim wybryku. Choć prezydent stolicy ma 3 mln zł oszczędności, nie chciała wydać 5 zł, by ze swoimi gośćmi wejść do ogrodu wilanowskiego. Bileter był nieubłagany i nie chciał wpuścić na gapę Gronkiewicz-Waltz. Urażona prezydent zadzwoniła na skargę aż do ministra kultury!
To miał być miły spacer w towarzystwie gości z Holandii. Hanna Gronkiewicz-Waltz 19 maja zabrała znajomych do Muzeum Pałacu w Wilanowie na wystawę o królu Janie III Sobieskim. Przy okazji chciała pokazać im przepiękny ogród, który otacza pałac. Niestety, tu zaczęły się problemy. Bileter zażądał od niej biletu, który kosztuje 5 zł. Według "Naszego Dziennika" prezydent nie chciała tej kwoty zapłacić, mówiąc, że przecież zapłaciła za wejście do muzeum. Ba! Jest przecież gospodarzem tego miasta! Według świadków zdarzenia w niewybredny sposób pouczyła strażnika i biletera, mówiąc, że sprawy tak nie zakończy. - Będę interweniować u samego dyrektora - miała grozić wzburzona Gronkiewicz-Waltz. Całej sytuacji przyglądali się turyści i warszawiacy, którzy bez oporów kupowali bilety do ogrodu. Pani prezydent w końcu weszła do parku, ale po chwili oburzona opuściła Wilanów. - Taka przykra sytuacja niestety miała miejsce - potwierdza nam Elżbieta Grygiel z Muzeum Pałacu w Wilanowie. - Pracownicy zachowali się według procedur i nie mamy im nic do zarzucenia. Na pewno nie spotkają ich konsekwencje - zapowiada przedstawicielka muzeum.
Sam Ratusz sprawę komentuje krótko. - Wejście do ogrodu nie powinno być płatne. To tak, jakbyśmy zamknęli Łazienki Królewskie i kazali mieszkańcom płacić - komentuje Bartosz Milczarczyk (31 l.), rzecznik pani prezydent. Według przedstawicieli miasta Gronkiewicz-Waltz zwróciła tylko uwagę pracownikom muzeum, że sprawa wejścia do parku przy pałacu jest źle rozwiązana i interweniowała w sprawie mieszkańców, którzy mieli się przed wejściem tłoczyć.
- Pani prezydent zadzwoniła z interwencją do ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bogdana Zdrojewskiego (56 l.), aby zwrócić uwagę na organizację wejścia do ogrodu - mówi Milczarczyk.
Super Express

1 Waltz = 5 złotych