2009/11/25

Z kim współpracował piarowowiec PO

Maciej Grabowski doradzał zarówno Platformie, jak i Casinos Poland, największej sieci kasyn w Polsce.
Jednym z pomysłów Platformy na wyjście z kryzysu po ujawnieniu afery hazardowej, w wyniku której teki ministrów straciło sześciu polityków tej partii, było uchwalenie w błyskawicznym tempie nowej ustawy hazardowej. Ustawa, która czeka już tylko na podpis prezydenta, jest korzystna dla Casinos Poland.
Nowe prawo przewiduje bowiem, że z polskich ulic znikną automaty do gry. Ustawa pozwoli stawiać je tylko w kasynach. Beneficjentami nowego prawa będą potentaci na tym rynku. M. in. Casino Polonia Wrocław związana z Ryszardem Sobiesiakiem i sieć Casinos Poland. Ta druga była jednocześnie jednym z klientów United PR – spółki, której współwłaścicielem i wicedyrektorem zarządzającym jest Maciej Grabowski.
Zaufany człowiek PO
Grabowski jest jednym z najbardziej zaufanych ludzi PO, współtwórcą jej sukcesów w wyborach. To on przygotował Donalda Tuska przed ostatnimi wyborami do wygranej debaty telewizyjnej z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim.
Wiceszef Platformy i wiceprzewodniczący Klubu Parlamentarnego PO Waldy Dzikowski przyznaje, że Maciej Grabowski pracował dla partii. – Od dłuższego czasu go nie widziałem. Nie wiem, czy ostatnio coś dla nas robił – mówi. Twierdzi, że dopiero od dziennikarza „Rz” dowiedział się, że United PR pracował dla Casinos Poland. – Na razie traktuję to jako fakt medialny. Będę musiał to sprawdzić – zapewnia.
Sieć kasyn wśród klientów firmy wymienia strona internetowa United PR.
Budowniczy wizerunku
Grabowski karierę w polityce zaczął jako członek zespołu doradców ds. kontaktów z mediami premier Hanny Suchockiej. Podczas kampanii prezydenckiej w 2000 r. pracował w sztabie wyborczym Andrzeja Olechowskiego. Rok później w czasie wyborów do parlamentu był członkiem sztabu PO i jego rzecznikiem prasowym. Od tego czasu jest doradcą Platformy odpowiedzialnym za komunikację.
W 2005 r. wykreował plan kampanii prezydenckiej Donalda Tuska. Dwa lata później w sztabie Platformy odpowiadał już nie tylko za strategię, ale i badania opinii publicznej.
Według „Newsweeka” od czasu wygranych przez PO wyborów Grabowski jest stale obecny w Kancelarii Premiera, mimo że nie jest urzędnikiem, tylko prywatnym przedsiębiorcą. Ma on stać na czele jednego z trzech ośrodków odpowiedzialnych za wizerunek rządu.
Grabowski przyznaje, że do tej pory jest doradcą PO. Zapewnia jednak, że jego firma nie ma nic wspólnego z lobbingiem. – United PR nie świadczyła ani nie świadczy usług lobbingowych. Dla żadnego z naszych klientów nie prowadziliśmy ani nie prowadzimy takich działań. W podpisanych umowach jest wyraźnie zaznaczone, że zakres naszych prac nie zawiera lobbingu ani prowadzenia jakichkolwiek kontaktów z szeroko pojętą administracją rządową. Współpracę z Casinos Poland rozpoczęliśmy 1 sierpnia 2008 roku, podaliśmy tę informację do publicznej wiadomości. Nasza współpraca dotyczyła odbudowy wizerunku Casinos Poland w związku z informacjami medialnymi dotyczącymi nieprawidłowości w tej spółce pod kierownictwem poprzedniego zarządu – mówi „Rz”.
Umowa wygasła z końcem października. Ostatnim przedsięwzięciem, jakie United PR opracowała dla Casinos Poland, były 20. urodziny firmy. Odbyły się w hotelu Marriott 10 października.
Grabowski zapewnia, że nie doradzał ani PO, ani rządowi podczas kryzysu po aferze hazardowej. – Sprawdziłem w kalendarzu: ostatni raz z premierem widziałem się 2o lipca, a więc na długo przed wybuchem afery. Nigdy nie rozmawiałem o żadnej sprawie związanej z hazardem z jakimkolwiek politykiem PO ani przedstawicielem administracji rządowej – mówi „Rz”.
– W tej sytuacji możemy mówić o konflikcie interesów – ocenia dr Maciej Kozakiewicz, wykładowca etyki biznesu na Uniwersytecie Łódzkim. – W Polsce standardy w tej dziedzinie dopiero się kształtują. Ale takie sytuacje zdarzają się na całym świecie, by wspomnieć premiera Włoch, który jest w ustawicznym konflikcie interesu. Niestety, do standardów skandynawskich jeszcze nam sporo brakuje.
Rzeczpospolita
Cezary Gmyz, Marcin Wrona

On pracował dla Tuska i sieci kasyn

Jest jednym z najbardziej zaufanych ludzi Platformy Obywatelskiej. Maciej Grabowski to piarowiec, który przygotowywał Donalda Tuska do debaty z Jarosławem Kaczyńskim. Ale okazuje się, że jednocześnie świadczył usługi dla największej sieci kasyn w Polsce.

"Rzeczpospolita" określa Grabowskiego, jako "współtwórcę sukcesów tej partii w wyborach". Według gazety to właśnie Grabowski przygotowywał obecnego premiera do debaty telewizyjnej z prezesem Prawa i Sprawiedliwości. Wielu uznało wówczas, że Donald Tusk pokonał Jarosława Kaczyńskiego.

Okazuje się jednak, że Maciej Grabowski równocześnie z pomocą Platformie Obywatelskiej, pracował na zlecenie sieci największych kasyn w naszym kraju - Casinos Poland. Dokładnie - firma ta była głównym klientem United PR - spółki, której udziałowcem i wicedyrektorem zarządzającym jest właśnie Grabowski.

Według "Rzeczpospolitej", Casinos Poland bardzo zyskają na nowelizacji prawa tak, by automaty do gier można było ustawiać tylko w kasynach. Czy zatem rola Grabowskiego nie jest tu zastanawiająca? "W tej sytuacji możemy mówić o konflikcie interesów" - mówi gazecie doktor Maciej Kozakiewicz, wykładowca etyki biznesu na Uniwersytecie Łódzkim.

Sam Grabowski zapewnia, że nie doradzał ani PO ani rządowi podczas kryzysu po aferze hazardowej.

PAP, dziennik.pl

2009/11/23

Za co ratusz płaci prywatnym kancelariom?

Setki tysięcy złotych płyną rocznie z warszawskiego ratusza do prywatnych kancelarii. Za pieniądze urzędnicy radzą się, jak szkolić dozorców, gdzie wieszać tabliczki informacyjne i jak znaleźć idealną sekretarkę.
Władze Ursynowa zaprosiły do urzędu dzielnicy dyrektorów szkół na jednodniowe szkolenie z prawa prasowego. Wykładów nie poprowadziła jednak Barbara Mąkosa-Stępkowska, rzeczniczka dzielnicy i doktor prawa specjalizująca się m.in. w prawie prasowym. Urząd zlecił to zadanie prywatnej firmie, której za jeden dzień szkolenia zapłacił 3 tys. zł

- Bo czasem do szkół przychodzą dziennikarze. Zdarzało się, że rozmawiał z nimi np. dozorca czy ochroniarz. A taki pracownik nie może się wypowiadać. Szkoła do kontaktów z mediami powinna mieć specjalną osobę - wyjaśnia Monika Beutch-Lutyk z biura organizacyjnego na Ursynowie.
Żoliborski ośrodek pomocy społecznej (OPS) wydał w tym roku 7,2 tys. zł za "nadzór nad bezpieczeństwem i higieną pracy". - Zewnętrzna firma przypilnowała, by nasi pracownicy na czas zrobili badania okresowe. Wskazała drzwi, na których trzeba powiesić karteczkę z napisem "przejście dla niepełnosprawnych", i wytypowała trasy ewakuacji pożarowej - wylicza Anna Sawera, główna księgowa OPS.

Ośrodek Sportu i Rekreacji na Woli zrezygnował z pomocy miejskich księgowych. Za wypełnianie deklaracji VAT za sześć miesięcy zapłacił firmie zewnętrznej 65 tys. zł. - Faktur do rozliczenia było bardzo dużo, a firma doradcza miała wychwycić błędy - wyjaśnia Marta Jerin, rzeczniczka wolskiego urzędu.

Większe kwoty płacą prywatnym kontrahentom miejskie spółki drogowe. Tramwaje Warszawskie wyłożyły w tym roku ponad 182 tys. zł na strategię personalną dla spółki, choć mają własne biura: zarządzania zasobami ludzkimi, ekonomicznym czy marketingu. Metro Warszawskie ma również dział kadr i szkoleń. Mimo to zapłaciło firmie rekrutacyjnej ponad 10 tys. zł za znalezienie dwóch sekretarek. - Skorzystaliśmy z pomocy ekspertów i udało się - cieszy się Krzysztof Malawko, rzecznik metra.

Miejskie Zakłady Autobusowe (MZA) wypłaciły prywatnej firmie 400 tys. zł za doradztwo prawne przy planowanym zakupie autobusów. Inna kancelaria zarobiła 65,9 tys. zł za usługi prawne przy przetargu na budowę Trasy mostu Północnego. - Bo to był wielki przetarg, strategiczna inwestycja - broni się rzecznik ratusza Tomasz Andryszczyk pytany, dlaczego miasto nie zleciło tej pracy zatrudnionym na etatach prawnikom.

- Zarówno ja, jak i pani prezydent Gronkiewicz-Waltz uważamy, że ratusz powinien dawać zlecenia firmom zewnętrznym w wyjątkowych wypadkach, czyli w sprawach nadzwyczaj trudnych - podkreśla Andrzej Jakubiak, wiceprezydent Warszawy

Przyznaje jednak, że nie ma w tej sprawie oficjalnych instrukcji. Z informacji, które zebraliśmy, wynika, że panuje zupełna dowolność. Urzędy 18 dzielnic mają swoje wydziały prawne. Niektóre nie dają zleceń na zewnątrz. - Jest kryzys i liczy się każda złotówka, dlatego staramy się wszystko robić własnymi siłami. Wynajmowanie ekspertów na zewnątrz to dublowanie kosztów - tłumaczy Jacek Kaznowski (PO), burmistrz Białołęki.

Jednak inne dzielnice i zależne od nich instytucje dają zarobić prywatnym firmom prawniczym krocie. Urząd Ursusa na stałe współpracuje z dwiema kancelariami. Rocznie płaci im 200 tys. zł. Bemowskie Centrum Kultury obsługa prawna kosztuje rocznie blisko 44 tys. zł, bielański Zakład Gospodarowania Nieruchomościami - przeszło 85 tys.

O wynajęciu zewnętrznych firm zwykle decyduje kierownik instytucji. Z reguły zlecenia nie są duże, mogą być więc przyznawane poza przetargami. Jak ustaliliśmy, w ratuszu nikt nie sumuje wydawanych w ten sposób kwot. Nikt też nie wie, ile jest zleceń. Warszawska radna Katarzyna Munio (Stronnictwo Demokratyczne) w sierpniu zażądała informacji na ten temat. Odpowiedziało tylko 13 spośród blisko 40 biur. Informacji nie udzieliły też trzy urzędy dzielnic. - Chodzi o publiczne pieniądze, więc informacje o zleceniach z ratusza dla prywatnych firm powinny być jawne. Brak przejrzystości powoduje, że pieniądze wypływają z ratusza w sposób zupełnie niekontrolowany - twierdzi Munio.

Rzecznik Andryszczyk: - Rzeczywiście, coś z tym musimy zrobić.
Gazeta Stoleczna
Jan Fusiecki, Dominika Olszewska

2009/11/20

Jak liderzy PO ustawiali przetarg

To może być afera przetargowa, ale w wykonaniu znanych już bohaterów afery hazardowej. Pierwsze skrzypce grają w niej b.minister sportu Mirosław Drzewiecki i b. szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. Sprawa dotyczy przetargu na dzierżawę wyciągu narciarskiego należącego do Skarbu Państwa. Rolą byłych już liderów PO w tej historii jest wypełnienie zadania, jakie zleca im znany z afery hazardowej biznesmen Ryszard Sobiesiak. Wspiera go jeden z najbogatszych Podhalan Andrzej Stoch. Aktywny też jest szef gabinetu politycznego ministra sportu Marcin Rosół.
Stawkę w tej grze są pieniądze. Prawdopodobnie duże, biorąc pod uwagę wielkość interesów, jakie prowadzą Sobiesiak i Stoch, oraz zasobność ich portfeli. Ale by wszystko odbyło się zgodnie z ich planami, osobą odpowiedzialną za pewien przetarg musiał pozostać ich człowiek.

Przetarg ów odbywał się w Czorsztynie i dotyczył dzierżawy wyciągu narciarskiego (wraz z całą infrastrukturą) zlokalizowanego na Polanie Sosny w Niedzicy. Jego właścicielem jest Zespół Elektrowni Wodnych w Niedzicy. Elektrownia jest spółką Skarbu Państwa. Firma ta prowadzi także na dużą skalę usługi turystyczne.

Oprócz wspomnianego wyciągu Zespół Elektrowni Wodnych ma także szereg hoteli, pensjonatów i miejsc biwakowych położonych na niezwykle atrakcyjnych terenach wokół Zamku Czorsztyńskiego.

On musi ustawić przetarg

Kluczową osobą dla sprawy przetargu jest Lech Janczy, jeden z najbardziej aktywnych działaczy PO na obszarze Pienin. To także przewodniczący Koła PO w Czorsztynie. Do niedawna pełnił jednocześnie funkcję pełnomocnika Zarządu Zespołu Elektrowni w Niedzicy ds. dzierżawy i wynajmu. Jednak w wyniku wewnętrznych konfliktów szefostwa elektrowni, latem 2009 roku Jancza stracił stanowisko, otrzymał jednak trzymiesięczne wypowiedzenie. Jego termin miał upływać ostatniego dnia września. Tego dnia miał definitywnie rozstać się ze swoją funkcją.

Cały kłopot dla Andrzeja Stocha i Sobiesiaka polegał na tym, że przetarg na wyciąg narciarski na Polanie Sosny, będący „żyłą złota” w czasie sezonu zimowego, został zaplanowany dopiero na 12 października. Lechowi Janczy brakowało więc dwa tygodnie, żeby przetarg zakończył się zgodnie z oczekiwaniami jego biznesowych znajomków. Wówczas do akcji wkraczają Zbigniew Chlebowski i Mirosław Drzewiecki. Impulsem dla nich jest zlecenie przekazane im przez Sobiesiaka, za którego plecami stoi Andrzej Stoch.

Jest połowa września. Ruchy wszystkich bohaterów tej historii są już mocno ograniczone. Od co najmniej dwóch tygodni wszyscy wiedzą już o tym, że mogą być podsłuchiwani przez CBA, lub inne służby zwalczające przestępczość korupcyjną. Dlatego w rozmowach telefonicznych między sobą używają ezopowego języka – mówią w utajniony sposób, jednak tak, by dla rozmówcy sprawa była czytelna.
„Pikuś”

Dla organów ścigania jedną z zalet szemranych bohaterów tej historii jest to, że są jednak nieostrożni. Dzięki temu udało się odtworzyć szczegóły operacji i jej założenia, które można streścić tak: „Jancza musi zostać. Przetarg musi być nasz”.

Pierwszym mocnym śladem tej operacji jest telefon, jaki Ryszard Sobiesiak wykonuje do Zbigniewa Chlebowskiego wieczorem 14 września. Chlebowski, który poprzedniego dnia był w Małopolsce w Niepołomicach pod Krakowem, przekazuje swojemu rozmówcy ważną informację. Mówi, że zrobił wszystko w tej sprawie, co mógł. Jednocześnie radzi, aby sam zainteresowany, czyli Lech Jancza, sam też walczył o siebie. Na koniec Chlebowski mówi: „jeszcze nic straconego, Rysiu.” Sobiesiak jednak zachęca Chlebowskiego, żeby jutro „pogadał” jeszcze z „Tadziem". O kogo chodzi? Nie wiadomo. Następnego dnia wieczorem Sobiesiak dzwoni do Lecha Janczy.

„Dupek”

W tej rozmowie w tle pojawia się najprawdopodobniej poseł PO ziemi nowosądeckiej Andrzej Czerwiński, nazwany „Pikusiem z Sącza”. Lech Jancza z zadowoleniem przekazuje, że Andrzej Czerwiński za dwa dni (17 września w czwartek) umówiony jest na rozmowę z ministrem Gradem i tam „ten temat (czyli jego pozostanie na dotychczasowej funkcji - red.)ma być doprecyzowany”. Z kolei Sobiesiak żali się, że wprawdzie wczoraj rozmawiał ze Zbyszkiem (oczywiście chodzi o Chlebowskiego),ale nie może się dodzwonić do Mirka, tu nazywanego „dupkiem”.

Mówi dosłownie: „dwa dni nie odbiera telefonu, dupek jeden, teraz był w telewizji, myślałem, ze jak wyjdzie, odbierze, ale nie odebrał”. Radzi też Janczy, aby ten przekazał Andrzejowi, żeby on najwięcej naciskał na Mirka. Wreszcie przechwala się Janczy, że w rozmowie z Chlebowskim („Zbyszkiem”) wyraził się jasno, że jeśli nie przywrócą go do pracy, to on pokaże im papiery, jak oni tam rządzą. Pada też kwestia, że przecież sprawa Janczy jest prosta i trzeba ją załatwić po linii partyjnej.
Tajne spotkanie w Radissonie

Sugestia ma o tyle uzasadnienie, że jak podawał „Tygodnik Podhalański” (w lutym tego roku), po zwycięstwie w wyborach 2007 roku, PO dokonało skoku na Zespół Elektrowni w Niedzicy. Kierownicze funkcje, włącznie z prezesurą firmy, objęli działacze PO. Wówczas w oryginalny sposób uzasadniał to Lech Janczy: „Moim zdaniem to powód do dumy, że w naszym kole PO są osoby o wysokich kwalifikacjach”.

Po wręczeniu wypowiedzenia Jancza ma jednak duże zmartwienie - mija tydzień, a w jego sprawie niewiele się ruszyło. Jeden z głównych bohaterów tej historii Ryszard Sobiesiak dowiaduje się, ze Drzewiecki ma być w Warszawie i jest gotowy się z nim spotkać. Nieustaleni do tej pory dwaj pośrednicy, „Michał" i druga tajemnicza osoba, umawiają Sobiesiaka późnym wieczorem, około 22, w hotelu Radisson na ul. Grzybowskiej w pokoju 607, gdzie ma na niego czekać Drzewiecki.

O tym, że takie spotkanie odbyło się, doniosła dzisiejsza „Rzeczpospolita”. Słusznie zarzuciła kłamstwo Drzewieckiemu, który twierdził, że ostatni raz widział się z Sobiesiakiem w maju. Zaraz po spotkaniu z Drzewieckim, Sobiesiak dzwoni do Lecha Janczy. Pyta go, czy w jego sprawie coś się zmieniło. Jancza mówi, że nic o tym nie wie. Sobiesiak zdenerwowany, nazywa Drzewieckiego „dupkiem”, bo przecież usłyszał przed chwilą, że wszystko już jest załatwione.

Lech Janczy wylewnie dziękuje. Następnego dnia Stoch i Sobiesiak w rozmowie między sobą bez ogródek mówią o przetargu, oraz o roli Leszka Janczy w tym, żeby wszystko poukładać jak należy. Luz u Sobiesiaka wynika z tego, że kupił sobie nowy telefon na kartę i prosi Stocha, aby dzwonił tylko na ten numer.

Pod koniec miesiąca, 27 września (niedziela), Lech Janczy denerwuje się, bo „finał ma być 12 października ( chodzi o przetarg - red.), a on nie zna ciągle swojej sytuacji w pracy”, o czym informuje Sobiesiaka. Ten dzwoni natychmiast do Chlebowskiego i przypomina, że Drzewiecki obiecał przywrócić do pracy Janczę.

Zadżumione telefony

Chlebowski nie chce rozmawiać przez telefon i proponuje Sobiesiakowi spotkanie. Ten jednak kilka dni musi być w Warszawie i nie może przyjechać do Chlebowskiego, który „relaksuje się w domu”. Drzewiecki w tym czasie odpoczywa w USA. Sobiesiak postanawia więc „uderzyć” do asystenta Drzewieckiego, Marcina Rosoła. Marcin Rosół informuje Sobiesiaka, że jego szef mu wszystko przekazał i załatwi to w przyszłym tygodniu, bo ten tydzień był bardzo ciężki.

Sobiesiak uczula go, że sprawa jest bardzo pilna, bo Janczy zostały ostatnie cztery dni do końca miesiąca. W rozmowie nazwisko Janczy nie pada, ale obydwaj doskonale wiedzą, o czym mówią. Marcin Rosół jest ostrożny, mówiąc, że wszystko będzie załatwione, ale nie przez telefon.

29 września, we wtorek, dochodzi do krótkiego („szybka kawa”) spotkania Sobiesiaka z Rosołem w kawiarni ministerstwa sportu. Nie znam przebiegu rozmowy, ale wiadomo już, że operacja z Janczą zakończyła się sukcesem. 12 października Janczy odpowiadał za przeprowadzony przetarg.
Partyzancka spółka

Do przetargu stanęły dwie firmy. Tak wynikało z oficjalnego biuletynu zamieszczonego w internecie przez Zarząd w Niedzicy. Wygrała firma o nazwie Action Sports Consulting z Krakowa. Czy można było dowiedzieć się czegoś bliższego o spółce? Niestety. Nie było jej w Krajowym Rejestrze Sądowym, nie odpowiadał też telefon pod wskazanym krakowskim adresem. Udało się za to ustalić konkurencyjną firmę startującą w przetargu. Jest nią Czorsztyn-Ski sp. z o. o.

Zdumiewające jest, że firma Action Sports Consulting została założona na kilak dni przed przetargiem przez czorsztyńskiego drobnego biznesmena Dariusza Pietruszkę. To tłumaczyło, dlaczego nie można jej było znaleźć w KRS-ie. Ostatecznie, to jednak nie ta firma będzie dzierżawić wyciąg na Polanie Sosny. Powód?

Consulting nie wpłacił w terminie zaliczki, która nadawała prawomocność przetargowi. Zatem, wyciąg przeszedł na rzecz Czorsztyn-Ski. By jednak Dariusza Pietruszki zbytnio nie skrzywdzić, został on natychmiast zatrudniony na stanowisku menedżera w czorsztyńskiej spółce.

Niebezpieczne związki

Niełatwo będzie służbom skarbowym, a może i kryminalnym, rozsupłać splątane węzły interesów na tym terenie. Są jednak pewne wskazówki.

Dariusz Pietruszka jest właścicielem restauracji „Turbinka”, a pod zamkiem Czorsztyńskim ma dwa regionalne stoiska. Zna się dobrze z Lechem Janczy, który od kilku lat działa w biznesie na tym terenie (głównie za sprawą Andrzeja Stocha). Jest on byłym właścicielem osady turystycznej Czorsztyn – atrakcyjnego terenu wraz z zespołem zabytkowych budynków. Nabył je w 2003 r., kiedy Lech Janczy pełnił funkcję wójta Czorsztyna. Obecnie Andrzej Stoch przekazał ten teren swojej córce.

Lech Janczyk jest co najmniej od 5 lat związany interesami z Andrzejem Stochem poprzez Związek Klubów Sportowych Lubań-Zapora. Do początku czerwca br. był związany z zakopiańską firmą należącą do Andrzeja Stocha – „Osada 2012”. Do zbadania pozostaje kwestia, jaki interes mieli w tym Andrzej Stoch i Ryszard Sobiesiak...
Jerzy Jachowicz
tvp.info

Jak liderzy PO ustawiali przetarg

To może być afera przetargowa, ale w wykonaniu znanych już bohaterów afery hazardowej. Pierwsze skrzypce grają w niej b.minister sportu Mirosław Drzewiecki i b. szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. Sprawa dotyczy przetargu na dzierżawę wyciągu narciarskiego należącego do Skarbu Państwa. Rolą byłych już liderów PO w tej historii jest wypełnienie zadania, jakie zleca im znany z afery hazardowej biznesmen Ryszard Sobiesiak. Wspiera go jeden z najbogatszych Podhalan Andrzej Stoch. Aktywny też jest szef gabinetu politycznego ministra sportu Marcin Rosół.
Stawkę w tej grze są pieniądze. Prawdopodobnie duże, biorąc pod uwagę wielkość interesów, jakie prowadzą Sobiesiak i Stoch, oraz zasobność ich portfeli. Ale by wszystko odbyło się zgodnie z ich planami, osobą odpowiedzialną za pewien przetarg musiał pozostać ich człowiek.

Przetarg ów odbywał się w Czorsztynie i dotyczył dzierżawy wyciągu narciarskiego (wraz z całą infrastrukturą) zlokalizowanego na Polanie Sosny w Niedzicy. Jego właścicielem jest Zespół Elektrowni Wodnych w Niedzicy. Elektrownia jest spółką Skarbu Państwa. Firma ta prowadzi także na dużą skalę usługi turystyczne.

Oprócz wspomnianego wyciągu Zespół Elektrowni Wodnych ma także szereg hoteli, pensjonatów i miejsc biwakowych położonych na niezwykle atrakcyjnych terenach wokół Zamku Czorsztyńskiego.

On musi ustawić przetarg

Kluczową osobą dla sprawy przetargu jest Lech Janczy, jeden z najbardziej aktywnych działaczy PO na obszarze Pienin. To także przewodniczący Koła PO w Czorsztynie. Do niedawna pełnił jednocześnie funkcję pełnomocnika Zarządu Zespołu Elektrowni w Niedzicy ds. dzierżawy i wynajmu. Jednak w wyniku wewnętrznych konfliktów szefostwa elektrowni, latem 2009 roku Jancza stracił stanowisko, otrzymał jednak trzymiesięczne wypowiedzenie. Jego termin miał upływać ostatniego dnia września. Tego dnia miał definitywnie rozstać się ze swoją funkcją.

Cały kłopot dla Andrzeja Stocha i Sobiesiaka polegał na tym, że przetarg na wyciąg narciarski na Polanie Sosny, będący „żyłą złota” w czasie sezonu zimowego, został zaplanowany dopiero na 12 października. Lechowi Janczy brakowało więc dwa tygodnie, żeby przetarg zakończył się zgodnie z oczekiwaniami jego biznesowych znajomków. Wówczas do akcji wkraczają Zbigniew Chlebowski i Mirosław Drzewiecki. Impulsem dla nich jest zlecenie przekazane im przez Sobiesiaka, za którego plecami stoi Andrzej Stoch.

Jest połowa września. Ruchy wszystkich bohaterów tej historii są już mocno ograniczone. Od co najmniej dwóch tygodni wszyscy wiedzą już o tym, że mogą być podsłuchiwani przez CBA, lub inne służby zwalczające przestępczość korupcyjną. Dlatego w rozmowach telefonicznych między sobą używają ezopowego języka – mówią w utajniony sposób, jednak tak, by dla rozmówcy sprawa była czytelna.
„Pikuś”

Dla organów ścigania jedną z zalet szemranych bohaterów tej historii jest to, że są jednak nieostrożni. Dzięki temu udało się odtworzyć szczegóły operacji i jej założenia, które można streścić tak: „Jancza musi zostać. Przetarg musi być nasz”.

Pierwszym mocnym śladem tej operacji jest telefon, jaki Ryszard Sobiesiak wykonuje do Zbigniewa Chlebowskiego wieczorem 14 września. Chlebowski, który poprzedniego dnia był w Małopolsce w Niepołomicach pod Krakowem, przekazuje swojemu rozmówcy ważną informację. Mówi, że zrobił wszystko w tej sprawie, co mógł. Jednocześnie radzi, aby sam zainteresowany, czyli Lech Jancza, sam też walczył o siebie. Na koniec Chlebowski mówi: „jeszcze nic straconego, Rysiu.” Sobiesiak jednak zachęca Chlebowskiego, żeby jutro „pogadał” jeszcze z „Tadziem". O kogo chodzi? Nie wiadomo. Następnego dnia wieczorem Sobiesiak dzwoni do Lecha Janczy.

„Dupek”

W tej rozmowie w tle pojawia się najprawdopodobniej poseł PO ziemi nowosądeckiej Andrzej Czerwiński, nazwany „Pikusiem z Sącza”. Lech Jancza z zadowoleniem przekazuje, że Andrzej Czerwiński za dwa dni (17 września w czwartek) umówiony jest na rozmowę z ministrem Gradem i tam „ten temat (czyli jego pozostanie na dotychczasowej funkcji - red.)ma być doprecyzowany”. Z kolei Sobiesiak żali się, że wprawdzie wczoraj rozmawiał ze Zbyszkiem (oczywiście chodzi o Chlebowskiego),ale nie może się dodzwonić do Mirka, tu nazywanego „dupkiem”.

Mówi dosłownie: „dwa dni nie odbiera telefonu, dupek jeden, teraz był w telewizji, myślałem, ze jak wyjdzie, odbierze, ale nie odebrał”. Radzi też Janczy, aby ten przekazał Andrzejowi, żeby on najwięcej naciskał na Mirka. Wreszcie przechwala się Janczy, że w rozmowie z Chlebowskim („Zbyszkiem”) wyraził się jasno, że jeśli nie przywrócą go do pracy, to on pokaże im papiery, jak oni tam rządzą. Pada też kwestia, że przecież sprawa Janczy jest prosta i trzeba ją załatwić po linii partyjnej.
Tajne spotkanie w Radissonie

Sugestia ma o tyle uzasadnienie, że jak podawał „Tygodnik Podhalański” (w lutym tego roku), po zwycięstwie w wyborach 2007 roku, PO dokonało skoku na Zespół Elektrowni w Niedzicy. Kierownicze funkcje, włącznie z prezesurą firmy, objęli działacze PO. Wówczas w oryginalny sposób uzasadniał to Lech Janczy: „Moim zdaniem to powód do dumy, że w naszym kole PO są osoby o wysokich kwalifikacjach”.

Po wręczeniu wypowiedzenia Jancza ma jednak duże zmartwienie - mija tydzień, a w jego sprawie niewiele się ruszyło. Jeden z głównych bohaterów tej historii Ryszard Sobiesiak dowiaduje się, ze Drzewiecki ma być w Warszawie i jest gotowy się z nim spotkać. Nieustaleni do tej pory dwaj pośrednicy, „Michał" i druga tajemnicza osoba, umawiają Sobiesiaka późnym wieczorem, około 22, w hotelu Radisson na ul. Grzybowskiej w pokoju 607, gdzie ma na niego czekać Drzewiecki.

O tym, że takie spotkanie odbyło się, doniosła dzisiejsza „Rzeczpospolita”. Słusznie zarzuciła kłamstwo Drzewieckiemu, który twierdził, że ostatni raz widział się z Sobiesiakiem w maju. Zaraz po spotkaniu z Drzewieckim, Sobiesiak dzwoni do Lecha Janczy. Pyta go, czy w jego sprawie coś się zmieniło. Jancza mówi, że nic o tym nie wie. Sobiesiak zdenerwowany, nazywa Drzewieckiego „dupkiem”, bo przecież usłyszał przed chwilą, że wszystko już jest załatwione.

Lech Janczy wylewnie dziękuje. Następnego dnia Stoch i Sobiesiak w rozmowie między sobą bez ogródek mówią o przetargu, oraz o roli Leszka Janczy w tym, żeby wszystko poukładać jak należy. Luz u Sobiesiaka wynika z tego, że kupił sobie nowy telefon na kartę i prosi Stocha, aby dzwonił tylko na ten numer.

Pod koniec miesiąca, 27 września (niedziela), Lech Janczy denerwuje się, bo „finał ma być 12 października ( chodzi o przetarg - red.), a on nie zna ciągle swojej sytuacji w pracy”, o czym informuje Sobiesiaka. Ten dzwoni natychmiast do Chlebowskiego i przypomina, że Drzewiecki obiecał przywrócić do pracy Janczę.

Zadżumione telefony

Chlebowski nie chce rozmawiać przez telefon i proponuje Sobiesiakowi spotkanie. Ten jednak kilka dni musi być w Warszawie i nie może przyjechać do Chlebowskiego, który „relaksuje się w domu”. Drzewiecki w tym czasie odpoczywa w USA. Sobiesiak postanawia więc „uderzyć” do asystenta Drzewieckiego, Marcina Rosoła. Marcin Rosół informuje Sobiesiaka, że jego szef mu wszystko przekazał i załatwi to w przyszłym tygodniu, bo ten tydzień był bardzo ciężki.

Sobiesiak uczula go, że sprawa jest bardzo pilna, bo Janczy zostały ostatnie cztery dni do końca miesiąca. W rozmowie nazwisko Janczy nie pada, ale obydwaj doskonale wiedzą, o czym mówią. Marcin Rosół jest ostrożny, mówiąc, że wszystko będzie załatwione, ale nie przez telefon.

29 września, we wtorek, dochodzi do krótkiego („szybka kawa”) spotkania Sobiesiaka z Rosołem w kawiarni ministerstwa sportu. Nie znam przebiegu rozmowy, ale wiadomo już, że operacja z Janczą zakończyła się sukcesem. 12 października Janczy odpowiadał za przeprowadzony przetarg.
Partyzancka spółka

Do przetargu stanęły dwie firmy. Tak wynikało z oficjalnego biuletynu zamieszczonego w internecie przez Zarząd w Niedzicy. Wygrała firma o nazwie Action Sports Consulting z Krakowa. Czy można było dowiedzieć się czegoś bliższego o spółce? Niestety. Nie było jej w Krajowym Rejestrze Sądowym, nie odpowiadał też telefon pod wskazanym krakowskim adresem. Udało się za to ustalić konkurencyjną firmę startującą w przetargu. Jest nią Czorsztyn-Ski sp. z o. o.

Zdumiewające jest, że firma Action Sports Consulting została założona na kilak dni przed przetargiem przez czorsztyńskiego drobnego biznesmena Dariusza Pietruszkę. To tłumaczyło, dlaczego nie można jej było znaleźć w KRS-ie. Ostatecznie, to jednak nie ta firma będzie dzierżawić wyciąg na Polanie Sosny. Powód?

Consulting nie wpłacił w terminie zaliczki, która nadawała prawomocność przetargowi. Zatem, wyciąg przeszedł na rzecz Czorsztyn-Ski. By jednak Dariusza Pietruszki zbytnio nie skrzywdzić, został on natychmiast zatrudniony na stanowisku menedżera w czorsztyńskiej spółce.

Niebezpieczne związki

Niełatwo będzie służbom skarbowym, a może i kryminalnym, rozsupłać splątane węzły interesów na tym terenie. Są jednak pewne wskazówki.

Dariusz Pietruszka jest właścicielem restauracji „Turbinka”, a pod zamkiem Czorsztyńskim ma dwa regionalne stoiska. Zna się dobrze z Lechem Janczy, który od kilku lat działa w biznesie na tym terenie (głównie za sprawą Andrzeja Stocha). Jest on byłym właścicielem osady turystycznej Czorsztyn – atrakcyjnego terenu wraz z zespołem zabytkowych budynków. Nabył je w 2003 r., kiedy Lech Janczy pełnił funkcję wójta Czorsztyna. Obecnie Andrzej Stoch przekazał ten teren swojej córce.

Lech Janczyk jest co najmniej od 5 lat związany interesami z Andrzejem Stochem poprzez Związek Klubów Sportowych Lubań-Zapora. Do początku czerwca br. był związany z zakopiańską firmą należącą do Andrzeja Stocha – „Osada 2012”. Do zbadania pozostaje kwestia, jaki interes mieli w tym Andrzej Stoch i Ryszard Sobiesiak...
Jerzy Jachowicz
tvp.info

CBA dobija Drzewieckiego

Po październikowej konferencji Mirosława Drzewieckiego CBA przekazało kancelarii premiera informację, że minister sportu kłamie
We wrześniu tego roku ówczesny minister sportu Mirosław Drzewiecki umówił się na spotkanie z potentatem branży hazardowej Ryszardem Sobiesiakiem - wynika z artykułu "Rzeczpospolitej" opartego na ustaleniach Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
Najpierw mieli rozmawiać w warszawskim biurowcu Metropolitan. Ale do spotkania nie doszło. Rozmowa odbyła się w hotelu Radisson, w pokoju nr 606. Trwała 10 minut. CBA przejęło taśmy z monitoringu kamer hotelowych. Na zdjęciach mają być Drzewiecki i Sobiesiak.

Te informacje są całkowicie sprzeczne z tłumaczeniami Drzewieckiego na konferencji prasowej 3 października. Po ujawnieniu nagrań CBA minister sportu tłumaczył się wtedy z kontaktów z Sobiesiakiem i pism z jego resortu dotyczących nowelizacji ustawy o grach losowych. Drzewiecki zapewniał, że ostatni raz spotkał się z Sobiesiakiem w maju. Rozmawiali w mieszkaniu ministra o pracy dla córki biznesmena. O rozmowie w Radissonie nie powiedział.

Według źródeł "Gazety" notatkę o spotkaniu w hotelu dostał po konferencji Drzewieckiego min. Jacek Cichocki, sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych. Czy przekazał ją premierowi Tuskowi? - To chyba oczywiste - mówi nasz informator z kancelarii premiera.

Dwa dni po konferencji Drzewiecki podał się do dymisji. - To błąd, że wtedy nie ujawniliśmy wszystkiego, nie powiedzieliśmy, że Drzewiecki został złapany na kłamstwie. Było oczywiste, że ta informacja wypłynie - twierdzi nasz informator.

Prokuratura Okręgowa w Warszawie, która prowadzi śledztwo w sprawie nielegalnego lobbingu wokół ustawy o grach, nie chce oficjalnie potwierdzić, czy w materiałach postępowania są taśmy z kamer hotelu i inne tego rodzaju dowody. Podobnie CBA.

Nieoficjalnie powiedziano nam jednak, że taki materiał jest w aktach. Nie ma za to żadnych danych na temat treści rozmowy w pokoju 606.

Rząd nie komentuje sprawy. - Zajmuje się tym prokuratura i komisja śledcza. Czekamy na ich ustalenia - mówi nam rzecznik rządu Paweł Graś.

Ten sam komunikat można było usłyszeć wczoraj od kierownictwa klubu PO. - Poczekajmy na ustalenia komisji śledczej - mówili nam wiceszefowie klubu Sławomir Nowak i Rafał Grupiński. Przewodniczący klubu Grzegorz Schetyna nie chciał rozmawiać na temat Drzewieckiego.

Sam Drzewiecki nie odbierał wczoraj telefonów. Od dymisji nie pojawia się w Sejmie. Kilka dni temu wrócił z urlopu w USA. We wtorek był jedynie w sejmowym hotelu, gdzie spotkał się z najbliższymi kolegami z PO.

- Był kompletnie przybity śmiercią matki, sam też nie najlepiej się czuje, odezwało się jego chore serce - mówi nam ważny polityk PO. Pytany, czy namawiał Drzewieckiego, by usunął się z polityki, odpowiada: - On sam musiałby podjąć taką decyzję.

Po ujawnieniu sprawy hazardowego lobbingu Drzewiecki odszedł z rządu i zrezygnował z funkcji skarbnika Platformy. Ale w przeciwieństwie do drugiego podsłuchanego przez CBA polityka Zbigniewa Chlebowskiego nie zawiesił członkostwa w Platformie. Ciągle jest też wiceszefem partii w Łódzkiem. W sobotę szef regionu Andrzej Biernat ma rozmawiać z Drzewieckim o nowych obciążających go materiałach.

Czy będzie namawiał Drzewieckiego do odejścia z PO? - Na razie mamy informacje prasowe. Nie wiem, na ile prawdziwe. To dziwne, że "Rzeczpospolita" publikuje kolejny artykuł w sprawie Drzewieckiego dopiero po jego powrocie z USA. Przecież to są informacje z września - mówi "Gazecie" Biernat. - Na razie Drzewiecki nie jest podejrzany o żadne przestępstwo. A już chcielibyśmy go utopić czy powiesić. Drzewiecki był świetnym ministrem i ma spore zasługi dla PO.

Biernat zastrzega jednak: - Jeśli po sobotniej rozmowie uznam, że obecność Drzewieckiego szkodzi PO, podejmę odpowiednie kroki.

O usunięciu z partii decyduje zarząd krajowy PO. Wniosek może jednak złożyć szeregowy członek partii. Ale wydaje się, że politycy PO czekają na ruch Donalda Tuska.

- Premier się waha. Drzewieckiemu po wybuchu afery umarła matka, odnowiła mu się ciężka choroba, Tusk nie chce być okrutny - tłumaczy osoba z otoczenia szefa rządu.
GAzeta Wyborcza

CBA dobija Drzewieckiego

Po październikowej konferencji Mirosława Drzewieckiego CBA przekazało kancelarii premiera informację, że minister sportu kłamie
We wrześniu tego roku ówczesny minister sportu Mirosław Drzewiecki umówił się na spotkanie z potentatem branży hazardowej Ryszardem Sobiesiakiem - wynika z artykułu "Rzeczpospolitej" opartego na ustaleniach Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
Najpierw mieli rozmawiać w warszawskim biurowcu Metropolitan. Ale do spotkania nie doszło. Rozmowa odbyła się w hotelu Radisson, w pokoju nr 606. Trwała 10 minut. CBA przejęło taśmy z monitoringu kamer hotelowych. Na zdjęciach mają być Drzewiecki i Sobiesiak.

Te informacje są całkowicie sprzeczne z tłumaczeniami Drzewieckiego na konferencji prasowej 3 października. Po ujawnieniu nagrań CBA minister sportu tłumaczył się wtedy z kontaktów z Sobiesiakiem i pism z jego resortu dotyczących nowelizacji ustawy o grach losowych. Drzewiecki zapewniał, że ostatni raz spotkał się z Sobiesiakiem w maju. Rozmawiali w mieszkaniu ministra o pracy dla córki biznesmena. O rozmowie w Radissonie nie powiedział.

Według źródeł "Gazety" notatkę o spotkaniu w hotelu dostał po konferencji Drzewieckiego min. Jacek Cichocki, sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych. Czy przekazał ją premierowi Tuskowi? - To chyba oczywiste - mówi nasz informator z kancelarii premiera.

Dwa dni po konferencji Drzewiecki podał się do dymisji. - To błąd, że wtedy nie ujawniliśmy wszystkiego, nie powiedzieliśmy, że Drzewiecki został złapany na kłamstwie. Było oczywiste, że ta informacja wypłynie - twierdzi nasz informator.

Prokuratura Okręgowa w Warszawie, która prowadzi śledztwo w sprawie nielegalnego lobbingu wokół ustawy o grach, nie chce oficjalnie potwierdzić, czy w materiałach postępowania są taśmy z kamer hotelu i inne tego rodzaju dowody. Podobnie CBA.

Nieoficjalnie powiedziano nam jednak, że taki materiał jest w aktach. Nie ma za to żadnych danych na temat treści rozmowy w pokoju 606.

Rząd nie komentuje sprawy. - Zajmuje się tym prokuratura i komisja śledcza. Czekamy na ich ustalenia - mówi nam rzecznik rządu Paweł Graś.

Ten sam komunikat można było usłyszeć wczoraj od kierownictwa klubu PO. - Poczekajmy na ustalenia komisji śledczej - mówili nam wiceszefowie klubu Sławomir Nowak i Rafał Grupiński. Przewodniczący klubu Grzegorz Schetyna nie chciał rozmawiać na temat Drzewieckiego.

Sam Drzewiecki nie odbierał wczoraj telefonów. Od dymisji nie pojawia się w Sejmie. Kilka dni temu wrócił z urlopu w USA. We wtorek był jedynie w sejmowym hotelu, gdzie spotkał się z najbliższymi kolegami z PO.

- Był kompletnie przybity śmiercią matki, sam też nie najlepiej się czuje, odezwało się jego chore serce - mówi nam ważny polityk PO. Pytany, czy namawiał Drzewieckiego, by usunął się z polityki, odpowiada: - On sam musiałby podjąć taką decyzję.

Po ujawnieniu sprawy hazardowego lobbingu Drzewiecki odszedł z rządu i zrezygnował z funkcji skarbnika Platformy. Ale w przeciwieństwie do drugiego podsłuchanego przez CBA polityka Zbigniewa Chlebowskiego nie zawiesił członkostwa w Platformie. Ciągle jest też wiceszefem partii w Łódzkiem. W sobotę szef regionu Andrzej Biernat ma rozmawiać z Drzewieckim o nowych obciążających go materiałach.

Czy będzie namawiał Drzewieckiego do odejścia z PO? - Na razie mamy informacje prasowe. Nie wiem, na ile prawdziwe. To dziwne, że "Rzeczpospolita" publikuje kolejny artykuł w sprawie Drzewieckiego dopiero po jego powrocie z USA. Przecież to są informacje z września - mówi "Gazecie" Biernat. - Na razie Drzewiecki nie jest podejrzany o żadne przestępstwo. A już chcielibyśmy go utopić czy powiesić. Drzewiecki był świetnym ministrem i ma spore zasługi dla PO.

Biernat zastrzega jednak: - Jeśli po sobotniej rozmowie uznam, że obecność Drzewieckiego szkodzi PO, podejmę odpowiednie kroki.

O usunięciu z partii decyduje zarząd krajowy PO. Wniosek może jednak złożyć szeregowy członek partii. Ale wydaje się, że politycy PO czekają na ruch Donalda Tuska.

- Premier się waha. Drzewieckiemu po wybuchu afery umarła matka, odnowiła mu się ciężka choroba, Tusk nie chce być okrutny - tłumaczy osoba z otoczenia szefa rządu.
Gazeta Wyborcza
Wojciech Czuchnowski, Renata Grochal

Nowa afera z udziałem "Zbycha" i "Mira"?

Wygląda na to, że mamy nową aferę z udziałem Mirosława Drzewieckiego, Zbigniewa Chlebowskiego i Ryszarda Sobiesiaka - donosi tvp.info. Sprawa dotyczy przetargu na dzierżawę wyciągu narciarskiego z infrastrukturą, znajdującego się na Polanie Sosny w Niedzicy (Małopolskie).
W tej sprawie Drzewieckiemu i Chlebowskiemu zadanie stawia znany z afery hazardowej Ryszard Sobiesiak, wspierany przez jednego z najbogatszych Podhalan Andrzeja Stocha. Aktywny też jest szef gabinetu politycznego ministra sportu Marcin Rosół - wylicza tvp.info.

O co chodzi? O przetarg na dzierżawę dochodowego wyciągu z infrastrukturą, należącego do Zespołu Elektrowni Wodnych w Niedzicy. Elektrownia jest spółką Skarbu Państwa. Firma ta prowadzi także usługi turystyczne - ma hotele, pensjonaty i miejsca biwakowe, położone na niezwykle atrakcyjnych terenach wokół Zamku Czorsztyńskiego.
Według tvp.info kluczową dla sprawy przetargu osobą jest Lech Janczy, przewodniczący Koła PO w Czorsztynie, do lata 2009 pełnomocnik Zarządu Zespołu Elektrowni w Niedzicy ds. dzierżawy i wynajmu. To on może zagwarantować, że przetarg zostanie rozstrzygnięty po myśli zainteresowanych. W lecie dostaje jednak wypowiedzenie, którego termin upływa ostatniego dnia września. Kłopot dla Stocha i Sobiesiaka polega na tym, że przetarg na wyciąg - "żyłę złota” w czasie sezonu zimowego - jest zaplanowany na 12 października.
Wtedy - według tvp.info - do akcji wkraczają Chlebowski i Drzewiecki. Impulsem dla nich jest zlecenie przekazane im przez Sobiesiaka, za którego plecami stoi Stoch. Zależy im, by ich człowiek - Janczy - nie stracił stanowiska i odpowiadał za przetarg. Ponieważ wszyscy podejrzewają, że mogą być podsłuchiwani przez CBA, w rozmowach telefonicznych porozumiewają się szyfrem. "Jeszcze nic straconego, Rysiu" - mówi Chlebowski do Sobiesiaka 14 września sugerując, że zrobił wszystko, by Janczy pozostał na stanowisku.

Gdy następnego dnia Sobiesiak dzwoni do Janczy, żali się, że nie może dodzwonić się do Mirka (Drzewieckiego). "Dwa dni nie odbiera telefonu, dupek jeden, teraz był w telewizji, myślałem, ze jak wyjdzie, odbierze, ale nie odebrał" - mówi. Radzi Janczy, by przekazał posłowi PO ziemi nowosądeckiej, Andrzejowi Czerwińskiemu (zwanemu też "pikusiem z Sącza"), by naciskał na Drzewieckiego. Chodzi o czywiście o to, by Janczy zachował stanowisko.

Tvp.info ujawnia tajne spotkania bohaterów afery w warszawskich hotelach, m.in. Sobiesiaka z Drzewieckim, oraz telefony, z których wynika, iż były twarde naciski na to, by Janczy nie stracił posady. W rozmowach uczestniczy również asystent Mirosława Drzewieckiego, Marcin Rosół, który informuje Sobiesiaka, że "szef mu wszystko przekazał i załatwi to w przyszłym tygodniu, bo ten tydzień był bardzo ciężki".

Efekt jest taki, że negocjacje w sprawie Janczy kończą się sukcesem - 12 października odpowiada on za przeprowadzony przetarg - ujawnia tvp.info. Wygrywa tajemnicza firma Action Sports Consulting z Krakowa, założona zaledwie kilka dni przed przetargiem. Nie będzie jednak dzierżawić wyciągu, bo nie wpłaciła w terminie zaliczki. Jej szef, Dariusz Pietruszka - dobry znajomy Janczy - zostaje jednak menedżerem w spółce Czorsztyn-Ski sp. z o. o. - drugiej firmie, która stanęła do przetargu i która ostatecznie przejęła dzierżawę.

Sam Janczy jest od co najmniej pięciu lat związany interesami z Andrzejem Stochem poprzez Związek Klubów Sportowych Lubań-Zapora - precyzuje tvp.info i dodaje: "Do zbadania pozostaje kwestia, jaki interes mieli w tym Andrzej Stoch i Ryszard Sobiesiak".
dziennik, tvp.info

2009/11/19

Drzewiecki kłamał. Było tajne spotkanie z Sobiesiakiem

PRZEGLĄD PRASY. Mirosław Drzewiecki tuż przed wybuchem afery hazardowej spotkał się z Ryszardem Sobiesiakiem - dowiedziała się "Rzeczpospolita". Wcześniej temu zaprzeczał. "Polska The Times" podaje z kolei, że kluczowe zmiany w ustawie hazardowej - zaproponowane przez b. minister sportu - nie były z nikim skonsultowane.
Z ustaleń gazety wynika, ze Drzewiecki umówił się we wrześniu z Sobiesiakiem w jednym z warszawskich biurowców. Było to już po tym jak ówczesny szef CBA Mariusz Kamiński przesłał członkom prezydium parlamentu oraz prezydentowi informację o aferze hazardowej. Drzewiecki nie pojawił się umówionym miejscu. Jednak jak ustalili agenci CBA, były minister sportu spotkał się z Ryszardem Sobiesiakiem gdzie indziej. Gazeta pisze, że CBA zabezpieczyło taśmy z kamer monitoringu hotelu.

Z informacji "Rzeczpospolitej" wynika, że po konferencji Drzewieckiego CBA poinformowało Kancelarię Premiera o tym, że minister minął się z prawdą w kwestii spotkania z Sobiesiakiem. Rzecznik rządu Paweł Graś nie chciał odpowiedzieć czy przesądziło to o dymisji ministra sportu.
Kluczowy czerwcowy tydzień

Dziennik "Polska The Times" ustalił, że Mirosław Drzewiecki prawie na pewno sam - bez konsultacji - zgłosił propozycje rezygnacji z dopłat do jednorękich bandytów. Miały one zasilić inwestycje związane z euro 2012.

23 czerwca 2008 roku Ministerstwo Sportu wysłało pismo do Ministerstwa Finansów popierające nałożenie dodatkowych opłat. Tydzień później Mirosław Drzewiecki zgłaszał już zupełnie odmienne propozycję, korzystne dla branży hazardowej. W ministerstwie nie odbył się żadne spotkania w tej sprawie, żaden z jego podwładnych nie proponował tych zmian, a minister nie zlecił nikomu przygotowania dokumentacji na ten temat. - Z pewnością zajmiemy się tym wątkiem - powiedział przewodniczący komisji hazardowej, poseł PO Mirosław Sekuła.

Źródło: "Rz"

Drzewiecki kłamał. Było tajne spotkanie z Sobiesiakiem

PRZEGLĄD PRASY. Mirosław Drzewiecki tuż przed wybuchem afery hazardowej spotkał się z Ryszardem Sobiesiakiem - dowiedziała się "Rzeczpospolita". Wcześniej temu zaprzeczał. "Polska The Times" podaje z kolei, że kluczowe zmiany w ustawie hazardowej - zaproponowane przez b. minister sportu - nie były z nikim skonsultowane.
Z ustaleń gazety wynika, ze Drzewiecki umówił się we wrześniu z Sobiesiakiem w jednym z warszawskich biurowców. Było to już po tym jak ówczesny szef CBA Mariusz Kamiński przesłał członkom prezydium parlamentu oraz prezydentowi informację o aferze hazardowej. Drzewiecki nie pojawił się umówionym miejscu. Jednak jak ustalili agenci CBA, były minister sportu spotkał się z Ryszardem Sobiesiakiem gdzie indziej. Gazeta pisze, że CBA zabezpieczyło taśmy z kamer monitoringu hotelu.

Z informacji "Rzeczpospolitej" wynika, że po konferencji Drzewieckiego CBA poinformowało Kancelarię Premiera o tym, że minister minął się z prawdą w kwestii spotkania z Sobiesiakiem. Rzecznik rządu Paweł Graś nie chciał odpowiedzieć czy przesądziło to o dymisji ministra sportu.
Kluczowy czerwcowy tydzień

Dziennik "Polska The Times" ustalił, że Mirosław Drzewiecki prawie na pewno sam - bez konsultacji - zgłosił propozycje rezygnacji z dopłat do jednorękich bandytów. Miały one zasilić inwestycje związane z euro 2012.

23 czerwca 2008 roku Ministerstwo Sportu wysłało pismo do Ministerstwa Finansów popierające nałożenie dodatkowych opłat. Tydzień później Mirosław Drzewiecki zgłaszał już zupełnie odmienne propozycję, korzystne dla branży hazardowej. W ministerstwie nie odbył się żadne spotkania w tej sprawie, żaden z jego podwładnych nie proponował tych zmian, a minister nie zlecił nikomu przygotowania dokumentacji na ten temat. - Z pewnością zajmiemy się tym wątkiem - powiedział przewodniczący komisji hazardowej, poseł PO Mirosław Sekuła.

Źródło: "Rz"

2009/11/16

Jak towarzystwo inwestycyjne wydmuchało Warszawiankę

Interesy działaczy Warszawianki doprowadziły ten klub sportowy na skraj bankructwa i naraziły miasto na wypłatę gigantycznych odszkodowań. A wszystko to stało się za cichą zgodą prominentnych polityków PO i SLD.
Rozległa, 12-hektarowa Warszawianka to teren kontrastów: pełne błota ugory i porośnięte chwastami resztki dawnego boiska lekkoatletycznego sąsiadują z nowoczesnym budynkiem kortu centralnego na skarpie oraz położonym niżej kompleksem kortów ziemnych. Od strony parku Arkadia działa nowoczesny park wodny Warszawianka. Zyski z jego działalności (ok. 1 mln zł rocznie) płyną do kasy klubu sportowego.

Mimo to klub jest w tarapatach. Jego prezes Ryszard Fijałkowski skarży się na horrendalnie wysokie - w jego opinii - opłaty za użytkowanie wieczyste gruntu. - W 2000 r. opłata za użytkowanie wieczyste wzrosła 55 razy do kwoty 542 tys. zł. Z podatkiem od nieruchomości musimy rocznie oddawać do kasy miasta 600 tys. zł. - narzeka Fijałkowski.
A kasa klubu świeci pustkami, dług sięga 2,2 mln zł. Na konta Warszawianki wszedł komornik.

- To nonsens, działanie na szkodę sportu. Miasto najwyraźniej chce naszego bankructwa, ale przecież samo nie potrafi prowadzić sekcji sportowych. Może chodzi o to, by nasze miejsce zajęła armia urzędników wyznaczonych według partyjnego klucza - zastanawia się prezes klubu.

Partyjni działacze, których nadejście wieszczy prezes Fijałkowski, to w przypadku mokotowskiego klubu żadna nowość. Stałe finansowanie zapewnia tu fundacja zarządzająca parkiem wodnym kontrolowana przez ludzi rządzącej Warszawą koalicji PO i SLD. Na jej czele stoi Andrzej Halicki, wpływowy warszawski poseł PO. Zaś w zarządzie od lat zasiada powiązana z SLD Jolanta Tuchowska, jednocześnie sekretarz Warszawianki.

Klub dostaje też regularną, idącą w setki tysięcy złotych pomoc finansową z urzędu Mokotowa, miasta stołecznego Warszawy i urzędu marszałkowskiego.

Apartamentowiec na skarpie

Prócz działaczy sportowych do zarządu wchodzili politycy związani z rządzącą kilka kadencji koalicją SLD-UW (potem PO). Burmistrz Mokotowa Stanisław Pietrzak był jednocześnie prezesem klubu. - Klub przyszedł do władz dzielnicy z prośbą, by nim się zająć - wyjaśnia Pietrzak, były wysoki urzędnik samorządowy i wicewojewoda, dziś radny PO. - Zostałem, że tak powiem, wydelegowany do Warszawianki. Pracowałem tam społecznie - zaznacza.

To właśnie podpis burmistrza Pietrzaka znalazł się pod decyzją o uwłaszczeniu Warszawianki w 1992 r.

W chwili uwłaszczenia łączył pan już obie funkcje? - pytamy.

- Nie wykluczam, że tak - mówi.

- Co pana decyzja dawała miastu?

- Był wybór: albo Warszawianka przechodzi na nasz garnuszek, albo dostaje samodzielność.

Dziś radny uważa, że trafnie wybrał. Jak mówi, wyposażony w miejskie grunty klub "jakoś sobie radził".

Warszawianka związała się wtedy biznesowo z miastem. Powołano fundację Wodny Park i wnosząc tam 1,6 ha gruntu, na którym za 120 mln zł samorząd wybudował basen. Inwestycji, której budżet kilkukrotnie przekroczył plan finansowy, towarzyszyły liczne skandale. Np. debiutem polityków wysłanych tam przez koalicję UW-SLD był zakup samochodów służbowych.

W zamian za działkę fundacja ma dożywotni obowiązek finansowania Warszawianki z zysku. Tak mówi spisany między samorządowcami a klubem statut. Dotąd zasiliła klubowiczów ok. 4 mln zł.

Na co dokładnie poszły - nie wiadomo. Działacze sportowi nie muszą rozliczać się z pieniędzy, które dostają z kasy basenów. Wersje są dwie: według rady fundacji miały wspierać budowę kortu centralnego; według klubu baseny płacą na bieżące utrzymanie Warszawianki.

1,6 ha przy ul. Merliniego to niejedyna działka, którą zagospodarować postanowił klub.

Produkujemy świeże powietrze

Dlaczego klub nie ma pieniędzy? Prezes powtarza niezmiennie: inwestycje i opłaty, których domaga się Warszawa.
- Aż 70 proc. tego, co posiadamy, to zieleń. Mamy płacić monstrualne kwoty za użytkowanie wieczyste, 400 zł za metr krzaków i zieloną trawę, którą trzeba strzyc i podlewać. Produkujemy świeże powietrze, bardzo bogate w tlen, dla mieszkańców Mokotowa - mówi Fijałkowski.

Inny obraz Warszawianki jawi się nam po przejrzeniu jej sprawozdań finansowych. Klub faktycznie ma znikome zyski, ale tworzone przez niego spółki zarobiły miliony złotych.
Prezes upiera się, że klub nie miał wartościowych gruntów, jednak z 17 ha ok. 5 ha to tereny inwestycyjne.

Jeszcze w latach 90. klub założył spółkę Skarpa, do której wniósł aportem ziemię położoną na skarpie, w sąsiedztwie parku wodnego. Jej majątkiem stała się działka o powierzchni 7,4 tys. m kw., oszacowana na 3,2 mln zł. Dziś stoi na niej apartamentowiec.

Partnerów Skarpy klubowicze postanowili poszukać na rynku komercyjnym. Zaprosili dwie firmy, wśród nich Mitex, wtedy flagową spółkę grupy kapitałowej kieleckiego biznesmena Michała Sołowowa. W październiku 1997 r. partnerzy wykupują udziały klubu i przejmują prawa do gruntu. - Status tych terenów jest sportowy i parasportowy - mówi Fijałkowski. - To jest wyraźnie zapisane w umowie przekazującej nam ziemię.

Jakim sposobem przy Merliniego są więc apartamenty? - Nie potrafię powiedzieć - rozkłada ręce Fijałkowski. - To nie działo się za mojej prezesury. A skąd klub miał wziąć pieniądze na działalność? - pyta.

O powód transakcji z Miteksem pytaliśmy kilka lat temu Andrzeja Kurczewskiego, byłego wiceprezesa klubu i współzałożyciela spółki Skarpa. - To był najlepszy kawałek ziemi. Pozbyliśmy się jej za półdarmo, a pieniądze zostały przejedzone - mówił "Gazecie". A kto dążył do układu z firmą Sołowowa? - Stanisław Pietrzak - odpowiedział nam bez namysłu Andrzej Kurczewski.

Sposób na aport

Podobny schemat działania władze klubu zaczęły stosować w połowie obecnej dekady. Szczegóły działalności biznesowej odnajdujemy w aktach rejestrowych kolejnych spółek, przez które klub pozbywał się ziemi: Hotel System Warszawianka, Salwator-Warszawianka, AB Invest, Merlini Invest. Wszystkie mogą budować, zarządzać budynkami, obracać gruntami.

Czytamy cele statutowe Warszawianki. Głównym jest "organizowanie i rozwijanie kultury fizycznej, sportu i turystyki wśród mieszkańców Warszawy, a w szczególności na terenie Mokotowa i gminy Centrum" [dziś Warszawy] oraz "podnoszenie poziomu sportowego udział w lokalnym i ogólnopolskim życiu sportowym".

O działalności deweloperskiej nie ma słowa. Aby się tym nie trudnić, Warszawianka stosuje sposób, który sprawdził się przy pierwszej transakcji z Mitexem.

Klubowicze idą do notariusza, zakładają spółkę, której kapitałem jest grunt. Potem pojawia się biznesowy partner, który podczas kolejnej wizyty u notariusza przejmuje udziały klubu. Żadnych przetargów, konkursów ofert. Inwestorzy wybierani są uznaniowo przez władze Warszawianki.

Warszawianka traci grunt, na jej konta trafiają kolejne miliony złotych.

"Zarząd [klubu Warszawianka] dokonał komercjalizacji posiadanych terenów budowlanych przez powołanie kilku spółek celowych, korzystne spieniężenie ich udziałów oraz restrukturyzację zadłużenia" - czytamy w sprawozdaniu zarządu klubu za 2006 r.

Komercjalizacja polegała na utworzeniu wiosną 2004 r. spółki Hotel System Warszawianka, która miała budować hotele lub pensjonaty na 7 tys. m kw. vis-a-vis hali sportowej przy Merliniego. Grunt wyceniony jest na 6 mln zł. Trwają poszukiwania inwestora. W ich trakcie doszło jednak do skandalu opisanego w aktach rejestrowych. Dowiadujemy się, że wydelegowany do władz nowej spółki z ramienia Warszawianki Mirosław Wodzyński, niegdyś wybitny lekkoatleta, "całkowicie zawiódł zaufanie". W jaki sposób? Zobowiązał się, że grunt przejmie i zabuduje krakowska firma Salwator. Aby zabezpieczyć jej interesy, podpisał w imieniu Hotel System Warszawianka weksel na 5 mln zł. Po czym znikł.

W sprawozdaniu sądowym działacze umieścili informację o bezskutecznych poszukiwaniach Mirosława Wodzyńskiego. Po wielu próbach dodzwonił się do niego wreszcie Ryszard Fijałkowski.

W aktach sądowych umieszczono dialog: - Dlaczego podpisał pan dokumenty bez zgody zarządu [klubu Warszawianka]? - pytał prezes Fijałkowski.

- Miałem do tego prawo - odparł Wodzyński.

Ryszard Fijałkowski mówi nam, że podpisanie weksla było działaniem na szkodę klubu. - Cóż, Mirosław Wodzyński był w ciężkiej sytuacji finansowej, jego córka szła na studia. Jednak to go nie usprawiedliwia. Jednogłośnie wyrzuciliśmy go z klubu - podkreśla. Prokuratury jednak nie zawiadomił.
Towarzystwo inwestycyjne

Grunty, którymi handluje klub, to jedna z lepszych lokalizacji. A ceny, których żądają działacze sportowi, nie należą do wygórowanych. To zapewne skłoniło do zainwestowania Andrzeja Skowrońskiego, który nagle pojawia się jako zainteresowany działką Hotel System Warszawianka.
Klubowicze znaleźli nie lada partnera. W latach 90. Andrzej Skowroński szefował Elektrimowi. Spółka była wówczas giełdowym gigantem i strategicznym partnerem miasta w spółce Port Praski.

W 2005 r. Skowroński jako właściciel towarzystwa inwestycyjnego AB Invest zaczyna rozmowy o kupnie udziałów w Hotel System Warszawianka. Nie wie, że spółka ma już zobowiązania podpisane przez Wodzyńskiego.

Kulisy wcześniejszych machinacji wychodzą dopiero, gdy biznesmen wpłaca Warszawiance 5,9 mln zł i staje się większościowym udziałowcem Hotel System Warszawianka.

Do AB Invest dotarło pismo spółki mieszkaniowej Salwator z Krakowa, z którego Skowroński dowiedział się o zobowiązaniach Hotel System.

Skowroński mówi o "istotnym błędzie wywołanym podstępnie przez klub sportowy" i żąda zwrotu 5,9 mln zł.

Klub ma problem i znajduje rozwiązanie. W niejasnych okolicznościach odstępuje Salwatorowi jeden hektar przy ul. Piaseczyńskiej, pod skarpą. A teren przy Merliniego zachowuje Skowroński.

Prezes Fijałkowski z goryczą w głosie przyznaje, że przez Wodzyńskiego klub stracił cenny grunt za 3 mln zł, czyli cenę wielokrotnie niższą od rynkowej.

Zdaniem rzeczoznawców cena gruntu inwestycyjnego w tym rejonie wahała się w ostatnich latach między 2 a 5 tys. zł za m kw., a nie 300 zł.

Krakowska spółka inwestycję hotelową dopiero zapowiada. Na podobnym etapie jest Andrzej Skowroński.

Wacław Czępiński, szef spółki Merlini Invest należącej do Skowrońskiego, przyznaje, że początkowo budowa hotelu miała iść w parze z modernizacją sąsiadującej zaniedbanej hali sportowej. Dziś jednak o połączeniu tych działań nie ma mowy. Inwestycja w halę nie opłaca się, a budowa hotelu - jak najbardziej.

Dochodowe Centrum

Choć, jak przekonuje prezes, inwestycje długoterminowe nie są specjalnością Warszawianki, jest wyjątek. Powołana w 2004 r. spółka Centrum Tenisa. To jedyna firma, której klub "nie skomercjalizował".

Centrum jest spółką zależną od Warszawianki i biznesem rodzinnym. Szefem Centrum jest syn wiceprezesa klubu Tomasz Jakubowski.

Tym razem aportem Warszawianki nie był grunt, ale "prawo do korzystania z obiektów sportowych". W listopadzie 2004 r. korzystanie z kortów, pawilonu tenisowego i szatni klub wycenił na 1 mln zł. I to właśnie wiano wniósł do Centrum. Drugim wspólnikiem został syn wiceprezesa Warszawianki Janusza Jakubowskiego. Zainwestował tam 350 tys. zł. Po roku Tomasz Jakubowski wycofał udziały. Spółka wypłaciła mu 475 tys. zł, "cena sprzedaży została ustalona przez strony" - czytamy w aktach rejestrowych. Zachował prezesurę Centrum.

W 2005 r. zysk sięga 141 tys. zł. Prezes Jakubowski pisze w sprawozdaniu o dobrej zyskowności firmy.

Wraz z powstawaniem kolejnych kortów Warszawianka podwyższa kapitał założycielski. W 2006 r. "prawo do korzystania" warte jest 4 mln zł.

Spółka Centrum wypłaca klubowi regularną dywidendę, która w najlepszych czasach sięgała 100 tys. zł, ostatnio spadła o połowę.

W sprawozdaniach prezesów Warszawianki można przeczytać o kolejnych obiektach wprowadzanych do spółki zależnej: korty, hala, boisko ze sztuczną trawą. Wraz z rosnącym majątkiem rozrasta się także nazwa. Dziś to Centrum Tenisa, Golfa i Futbolu.

Władze Warszawianki piszą: "Większość działalności gospodarczej prowadzona jest przez tą spółkę. Centrum odciąża klub finansowo, jest operatorem, zarządza infrastrukturą, prowadzi działalność inwestycyjną, posiadając odmiennie do klubu zdolność kredytową. Model działalności w pełni się sprawdził. Klub koncentruje się na celach statutowych".
- Nie zawracamy sobie głowy zarządzaniem, możemy się w całości zająć misją społeczną klubu - komentuje Fijałkowski.

Jest jeszcze jedna konsekwencja tego modelu, co przyznaje prezes Warszawianki. Zyski z wynajmu kortów, zajęć sportowych itp. trafiają na konta Centrum. Komornik, który na wniosek miasta stara się odebrać 1,2 mln zł długu, ma dostęp jedynie do kont klubowych. - Ale i tak przejął 600 tys. zł - mówi prezes.
Prezes twierdzi, że sytuacja finansowa nadal nie jest ciekawa. Blisko 30 kortów to na razie "potencjał". Klub nie płaci miastu za użytkowanie wieczyste od 2007 r. Dlaczego? - Bo nie mamy pieniędzy - twierdzi prezes. - Czy państwo wiedzą, ile kosztuje samo oświetlenie? - pyta, po czym daje odpowiedź: - 1 mln zł rocznie. A gaz?

- Myśleliśmy, że rachunki płaci spółka Centrum jako operator - mówimy.

- Ale ona powstała całkiem niedawno. Nasze obciążenia są bardzo poważne - zapewnia prezes.

Renacjonalizacja

Klub Warszawianka pozbył się już 5 ha najcenniejszych terenów. A uzyskane z tego tytułu relatywnie skromne kwoty już dawno wydał. Mimo że ogromny grunt dostał w 1992 r. pod warunkiem, że będzie on służył celom sportowym.

Ratusz przymierza się do unieważnienia decyzji uwłaszczeniowej sprzed 17 lat. Chce odzyskać to, co jeszcze zostało na Warszawiance: ok. 12 ha gruntów. Pozew jest już w sądzie.

- To renacjonalizacja - komentuje pozew prezes mokotowskiego klubu Ryszard Fijałkowski. Potem mówi o "wysokich kosztach społecznych", a wręcz likwidacji klubowej marki. - I co z tego wszystkiego przyjdzie urzędnikom? Pomijając łamanie zasady samorządności, duże rachunki do zapłacenia.

Z obliczeń Warszawianki wychodzi 10 mln zł. - Mam pytanie: po co miastu tereny sportowe? Tu nie można budować niczego, co nie ma związku ze sportem i z rekreacją. Poza tym zostanie zaprzepaszczony dorobek klubu w zakresie sportu wysoko kwalifikowanego. - Tym pozwem miasto pójdzie w las - uważa prezes.

Próba odebrania gruntów to zasadniczy zwrot w podejściu do klubu sportowego. Dotąd działacze mogli liczyć na pobłażliwość kolejnych ekip politycznych rządzących Warszawą, poczynając od uwłaszczenia w jednym z droższych rejonów Warszawy. Dokument, jak twierdzi dziś ratusz, nie zabezpieczył interesów administracji samorządowej, która darowała klubowi majątek.

- Ówcześni włodarze oddali ziemię, nie przejmując się konsekwencjami. Nie możemy powiedzieć: trudno - mówi Marcin Bajko, szef biura nieruchomości. - Do gruntów są roszczenia przedwojennych właścicieli. Mamy alternatywę: albo wypłata odszkodowań, które będą szły w miliony złotych, albo próba unieważnienia aktu notarialnego przekazującego nieruchomości klubowi Warszawianka.
Gazeta Wyborcza
Jan Fusiecki, Iwona Szpala

2009/11/05

Polsat: Doradca minister zdrowia w konflikcie interesów

Jakub Gołąb doradza Ewie Kopacz i jednocześnie organizuje konferencje dla firm farmaceutycznych. Prelegentami są wysocy urzędnicy ministerstwa zdrowia - donosi Polsat. - To konflikt interesów - oskarża Bartosz Arłukowicz z SLD. A Gołąb zaprzecza.
Jakub Gołąb jest doradcą Ewy Kopacz i... właścicielem firmy Med PR, która świadczy usługi komunikacji w służbie zdrowia, konsultacji. Organizuje szkolenia, debaty i inne projekty medyczne.

Rzecznik, specjalista PR, doradca

Gołąb był do czerwca rzecznikiem ministerstwa zdrowia. Później wybrał prowadzenie prywatnej firmy PR. Jednak wciąż jest związany z ministerstwem. - Jakub Gołąb pracuje na "umowę o dzieło". Jest doradcą do spraw mediów minister Kopacz - tłumaczy nam obecny rzecznik Piotr Olechno. Zapewnia też, że Gołąb nie ma żadnego wpływu na politykę lekową ministerstwa.

Innego zdania są politycy opozycji - Mamy do czynienia z konfliktem interesów - mówi Bartosz Arłukowicz.

Konferencje i sponsorzy

Według "Polsatu", firma należąca do Gołębia zorganizowała cztery konferencje medyczne, jedną z nich o grypie. Jej sponsorami były dwie wielkie międzynarodowe firmy farmaceutyczne - Sandoz i US Pharmacia. Obie działają w Polsce. 14 października Gołąb zaprosił na konferencję wielu urzędników ministerstwa i polityków, m.in. wiceministra i przewodniczącego komitetu ds. pandemii grypy Adama Fronczaka, zastępcę głównego inspektora sanitarnego i wiceprzewodniczącą sejmowej komisji zdrowia.
"Nie osiągam więc żadnych korzyści"

W godzinę po emisji materiału "Wydarzeń" na stronie firmy Jakuba Gołębia pojawiło się jego oświadczenie:

- Oświadczam, że prowadzę jednoosobową działalność gospodarczą, jednak nie współpracuję i nie wykonuję żadnych prac na rzecz firm i koncernów farmaceutycznych, nie osiągam więc żadnych korzyści, które mogłyby powodować konflikt interesów.

"Debaty te są bezpłatne"

- W ramach prowadzonej działalności współpracuję przy organizacji publicznych debat o zdrowiu z udziałem przedstawicieli administracji publicznej, ekspertów, mediów. Debaty te są bezpłatne dla uczestników, a prelegenci nie otrzymują z tego tytułu żadnego wynagrodzenia.

"Standard przyjęty we wszystkich cywilizowanych krajach"

Według Gołębia, celem takich debat jest "dyskusja nt. zagadnień dot. zdrowia publicznego i bieżących zmian w systemie ochrony zdrowia". - Od lat uczestniczą w nich przedstawiciele mediów, administracji publicznej wszystkich ekip rządzących, urzędów, eksperci. Jest to normalny element debaty publicznej, standard przyjęty we wszystkich cywilizowanych krajach - zapewnia były rzecznik.

Talent organizacyjny

Według Polsatu, Gołąb organizował również konferencję o informatyzacji w medycynie. Zaprosił m.in. wiceministra zdrowia i prezesa NFZ. - Zestaw prelegentów jest z najwyższej półki. Bardzo trudno jest, żeby tak wiele znaczących i decydenckich osób było w jednym miejscu - komentuje poseł Marek Balicki.

Rzecznik Ministerstwa Zdrowa mówi, że pierwszy raz usłyszał o tych sprawach z "Wydarzeń" Polsatu. Zapewniał, że zostaną one wyjaśnione.

Gołąb: Nie dostawałem za to pieniędzy

Gołąb tłumaczył w rozmowie z Polsatem, że nie otrzymał od farmaceutycznych firm pieniędzy, więc w jego działaniu nie ma nic nieetycznego. - Nie czuję z tego powodu dyskomfortu - twierdzi. Polsat podkreśla jednak, że organizatorzy konferencji natomiast otrzymali pieniądze, a to oni mu płacą.
prot
Gazeta.pl

2009/11/03

Znany klub szantażuje władze miasta i nie płaci podatków

Co zrobić z klubem Warszawianka, który z automatu dostaje zyski z pobliskiego basenu, jednocześnie nie płaci i szantażuje ratusz? - Podważymy umowę, dzięki której uwłaszczył się na gigantycznym terenie - słyszymy od urzędników.
W ratuszu obowiązuje niepisana zasada - dłużnicy miasta mają duże trudności z uzyskaniem dotacji z samorządowej kasy. Ale nie klub sportowy Warszawianka. Bo jak przyznają urzędnicy i radni, powiązania biznesowe z miastem sprawiają, że klub sportowy z ul. Merliniego to przypadek szczególny.
Wywiązali się, czyli poinformowali

- Od 2008 r. dochodziły do nas informacje o gigantycznym długu Warszawianki wobec miasta i jednoczesnych dotacjach, które dzielnica przelewa na konta klubu - mówi radny Mariusz Ciechomski (PiS), szef PiS na Mokotowie. Rok temu jego klubowy kolega zapytał o te dotacje burmistrza dzielnicy Jana Rasińskiego (PO).

Ten w odpowiedzi wyliczył idące w miliony złotych zadłużenie klubu. Poinformował: "W dniu 18.07. 2008 r. sprawa o egzekucję należności została przekazana do wydziału prawnego Mokotowa w celu skierowania do komornika".

Okazało się jednak, że nie zniechęca to władz Mokotowa do przyznawania dotacji. Burmistrz wyjaśnia radnym mechanizm: organizacje zabiegające o publiczne pieniądze informują urzędników o stanie swoich kont i ewentualnych długach. Warszawianka wywiązała się tego obowiązku, czyli poinformowała o zadłużeniu.

Burmistrz Jan Rasiński pisze: "procedura konkursowa nie przewiduje automatycznej dyskwalifikacji podmiotu, który posiada zaległości finansowe wobec miasta. Natomiast zawsze, gdy takie zaległości są ujawnione, sprawa jest badana wnikliwie".

W latach 2006-08 dzielnica przekazała Warszawiance blisko 60 tys. zł. - To pokazuje, że trzeba zmienić mechanizmy dotacji przekazywanych na sport w Warszawie - mówi Ciechomski.

Trójka z ograniczonymi możliwościami

W radzie fundacji Wodny Park, który jest głównym samorządowym sponsorem klubu prezesa Fijałkowskiego, ratusz ma swoich przedstawicieli. Obsadzeni z politycznego klucza mają pilnować interesów miasta.

Jacka Klimka, szefa mokotowskiego wydziału obsługi mieszkańców do władz fundacji, rekomendowało SLD.

Na początku rozmowy Klimek informuje o zobowiązaniach, które zastał w Wodnym Parku. Np. o spisanym w latach 90. statucie fundacji Wodny Park, który czynił ze wspierania klubu Warszawianka jeden z głównych celów statutowych fundacji. Dalej była umowa, w której Wodny Park zobowiązał się do finansowania budowy klubowego kortu. Dokument pochodzi z listopada 2005 r.

- A ja zostałem powołany do rady fundacji [składa się z pięciu osób - dwóch reprezentantów klubu Warszawianka i trzech ratusza] wraz z dwoma innymi przedstawicielami miasta na początku 2007 r. - zaznacza Klimek. - Nasza trójka ma ograniczone możliwości. Nawet jeśli chcielibyśmy coś zmienić, to zgodnie ze statutem obowiązuje jednomyślność w głosowaniu. Trzeba być realistą.

Śladów prób zmian w dokumentach rejestrowych fundacji nie ma.

- Ta cała sytuacja jest oburzająca. Ci ludzie zostali wysłani do rady fundacji jako czujka miasta - komentuje Mariusz Ciechomski (PiS). - Zamiast zrobić alarm, rok w rok przekazywali gigantyczne pieniądze klubowi, który z uporem unika płacenia zobowiązań.

- Rada fundacji długo nie była informowana przez klub o zadłużeniu - wyjaśnia Jacek Klimek.

- Przynajmniej tak mi się wydaje - dodaje. - Sygnał dostaliśmy gdzieś w lutym tego roku, gdy do klubu wszedł komornik.

Potem przyznaje, że "coś słyszał", ale uspokoił go kontekst, z którego wynikało, że klub próbuje dogadać się z miastem. W szczegóły nikt z rady nie wnikał.

Na specjalnych prawach

Pytamy Klimka, na co właściwie poszły miliony złotych z zysku Wodnego Parku przekazywane klubowi. Bo według fundacji budowany jest za nie kort centralny. Zdaniem prezesa Fijałkowskiego zaś pieniądze idą na "bieżącą działalność" klubu, czyli pensje, opłaty itp.
Jacek Klimek upiera się, że Wodny Park płaci na kort i że to "oblig". Przyznaje, że przez ostatnie lata nikt z rady fundacji nie zainteresował się rozliczeniem dotacji dla klubu.

- Nie wydaje mi się, byśmy o taki materiał prosili. Nie wydaje mi się, żeby klub miał taki obowiązek, wprost. Pewnie rozliczy się z pieniążków po zakończeniu inwestycji na kortach - pociesza.
Śladu rozliczeń nie ma w aktach rejestrowych. Transfer kolejnych milionów na klubowe konta kwitowany jest stwierdzeniem: "na cele statutowe".

- Zadaniem naszej trójki jest nadzór nad Wodnym Parkiem, spotykamy się kilka razy w roku, przeglądamy dokumenty, rozmawiamy, ale szczegółowe bilanse sporządza biegły rewident - tłumaczy sytuację Jacek Klimek.

- Warszawianka to klub, który działa na specjalnych prawach - nie płaci zadłużenia miastu, mimo to dostaje dotacje z Mokotowa i fundacji Wodny Park, która należy do miasta - mówi Tomasz Zdzikot, radny PiS. - Publiczne pieniądze nie idą na sport masowy, ale budowę kortów do tenisa.

Puchar posła na Sejm

Kto tworzy "kontrolną trójkę basenów", o której mówi Jacek Klimek? - Przy obsadzie stanowisk w fundacji Wodny Park partie zastosowały klasyczny dla Warszawy podział: jeden działacz wskazany przez centralę z Rozbrat i dwóch z Platformy - mówi Mariusz Ciechomski.

PO w fundacji reprezentują - poseł Andrzej Halicki i zasiadający we władzach warszawskich partii Tuska Wojciech Woźniak.

Czołową rolę gra poseł - jest przewodniczącym rady fundacji, a to niejedyna jego aktywność. Liczba partyjnych stanowisk, które zgromadził Halicki, może imponować. "Jest Członkiem Rady Krajowej PO, Rady Mazowieckiej oraz Rady Warszawskiej PO, Wiceprzewodniczącym PO na Mazowszu i w Warszawie oraz Przewodniczącym koła PO na Ursynowie" - pisze o sobie na stronie internetowej.

O pracę w radzie fundacji chcieliśmy zapytać posła Halickiego, ale był nieuchwytny.

- Mówiąc wprost, Halicki rządzi tu wszystkim - przyznają politycy PO. - Wykorzystał to, że Hanna Gronkiewicz-Waltz jako prezydent zwyczajnie nie ma czasu, żeby zająć się sprawą Warszawianki.

To właśnie prezydent Warszawy na początku 2007 r. wprowadzała posła do rady fundacji.

- Pamiętam, jak dziwiliśmy się tej nominacji - przyznaje radny Tomasz Zdzikot (PiS). - Chyba nie ma w Polsce drugiego basenu, który miałby swoją radę i posła na Sejm kierującego jej pracami. Parlamentarzyści są od stanowienia dobrego prawa, a nie pilnowania basenu.

- Kolegę Halickiego po prostu rekomendował do rady fundacji burmistrz Mokotowa - informuje Jacek Klimek.

- Na początku kadencji samorządu w 2007 r. padł postulat, by zmienić sposób zarządzania basenami przy Merliniego, bo fundację trudno się kontroluje. Jednak pomysł reformy szybko upadł - wspomina Katarzyna Munio, była szefowa komisji sportu w radzie miejskiej.

PO deklarowała zmiany, bo w poprzednich latach park wodny przy Merliniego był miejscem głośnych sporów politycznych. Andrzej Halicki nie jest pierwszym działaczem, którego partia wysłała, by pilnował basenów. Rekordowo długą kadencję (od początku dekady do 2007 r.) miał tam Łukasz Abgarowicz, dziś senator PO, wcześniej wpływowy radny i jeden z bliższych współpracowników prezydenta Warszawy Pawła Piskorskiego.

Abgarowicz dzięki zaporowym działaniom utrzymał stanowisko mimo zmiany układu politycznego po wygranej PiS w 2002 r. Skutecznie blokował wprowadzenie do władz Wodnego Parku reprezentantów ratusza. Basen stał się bastionem zepchniętych do opozycji polityków PO i SLD.

Ich atutem była ekspertyza, którą rada fundacji zamówiła po wygranej PiS: według niej miasto nie było sukcesorem zlikwidowanej w 2002 r. gminy Centrum - założyciela Wodnego Parku. W kuluarach basenu krążyła nawet plotka, że po uzyskaniu kolejnej opinii kwestionującej prawa prezydenta Warszawy rada fundacji piła pod toast: "Teraz może nas pocałować w d...".

Tenisowy szantaż

Za kadencji Hanny Gronkiewicz-Waltz (PO) miasto odzyskało kontrolę nad parkiem wodnym, ale tylko w teorii. Delegaci z PO i SLD rozdają na basenach splendory, ale najwyraźniej zbratali się z władzami klubu sportowego.
O dobrych stosunkach panujących w radzie fundacji może świadczyć taktyka, którą klub przyjął wobec miasta: działacze sportowi pewni swej pozycji nie spłacają zaległych podatków do publicznej kasy. Ostatnio posunęły się nawet do szantażu. Chodziło o turniej gwiazd światowego tenisa WTA, który tradycyjnie rozgrywa się na budowanych również za pieniądze miejskie kortach Warszawianki.

- Władze Warszawianki zaproponowały gigantyczną, zaporową cenę za wynajem kortów na potrzeby tego turnieju. Dzięki dochodom z tego tytułu mieli spłacić swoje długi - słyszymy w ratuszu.
- Działacze Warszawianki wiedzieli, że zależy nam na tej imprezie, bo to na razie jedyne zawody, których relację ogląda w telewizji blisko milion widzów - mówi Wiesław Wilczyński (SLD), szef biura sportu.

Ratusz wprawdzie nie jest głównym organizatorem turnieju, ale się dokłada. W tym roku dotacja sięgnęła 1,5 mln zł. Wobec żądań klubu, który - jak twierdzą nasi informatorzy - chciał 700 tys. zł za korty, w ostatnim momencie urzędnicy przenieśli turniej na należące do miasta korty Legii. Za wynajem nie zapłacili grosza.

- Udało się, choć władze Warszawianki myślały, że nie damy rady. Bo w momencie decyzji o przenosinach turnieju dopiero kończyła się modernizacja kortów Legii - mówi nam jeden z urzędników.

W ratuszu mówią, że nieudana próba nacisku Warszawianki w sprawie turnieju WTA zmieniła nieco postawę klubu. Zaczął rozważać propozycję miasta, które w zamian za anulowanie długów przejęłoby od Warszawianki zaniedbany stadion lekkoatletyczny. Taką propozycję złożył działaczom dyrektor biura sportu Wiesław Wilczyński.

- Zbudowano go w latach 60. Dziś jest w ruinie. Sami nie jesteśmy go w stanie odbudować, a dla miasta to nie byłby żaden kłopot - mówi prezes Fijałkowski.

Jak się okazuje, zadłużony klub nie tylko rozważa ofertę ratusza, ale też stawia warunki.

Poza anulowaniem długów i wycofaniem komornika ceną za 4,5 ha gruntu miałoby być automatyczne zobowiązanie miasta do utrzymywania stadionu. Ten po zbudowaniu miałby trafić w administrację Warszawianki. - To, co proponują, jest niebywałą wprost bezczelnością - twierdzi jeden z urzędników odpowiadających w mieście za nieruchomości. - Przecież to klub jest nam winien 2,2 mln zł.

W miejskim biurze nieruchomości korespondencja od działaczy sportowych wzbudziła zdziwienie. - Przedstawimy ją pani prezydent i zarządowi miasta - mówi Jan Rudnicki, wiceszef biura. - Dodam tylko, że mamy inne plany związane z tym klubem sportowym. Uważamy, że umowa, dzięki której uwłaszczył się, była wadliwa. Walczymy o jej unieważnienie.

Zmianę frontu rozważa też Jacek Klimek z rady fundacji. - Bo co innego, jeśli ktoś ma jakieś zaległości, co innego egzekucja komornicza - mówi. - Nie wiem, czy fundacja ma jakiś zysk, bo rada spotka się 16 listopada, ale trzeba będzie poważnie rozważyć całą sytuację.
Iwona Szpala, Jan Fusiecki
Gazeta Stoleczna