2008/06/30

Burmistrz Mokotowa odchodzi do Ciechu

Prominentny działacz PO Robert Soszyński zrezygnował ze stanowiska burmistrza Mokotowa, by dzięki partyjnej rekomendacji wprowadzić się do gabinetu szefa spółki-córki CIECHU, potentata branży chemicznej .
Robert Soszyński był dotąd jednym z nielicznych samorządowców, który miał do dyspozycji dwa gabinety: szefa sejmiku Mazowsza i burmistrza największej warszawskiej dzielnicy: Mokotowa.
W czwartek "Gazecie" podaliśmy, że rezygnuje z rządzenia Mokotowem, ale zachowuje stanowisko w sejmiku Mazowsza. Ustępujący burmistrz mówił wtedy, że jako informatyk z doświadczeniem menedżerskim odchodzi do pracy poza administracją. Wczoraj ustaliliśmy, że rada nadzorcza spółki CIECH Service zajmującej się ochroną i administrowaniem nieruchomościami uczyniła go nowym prezesem.
- To był kop w górę: dostał bardzo dobrą posadę. Pomogły mu znajomości wśród czołowych polityków rządzącej krajem Platformy - mówi jeden z polityków warszawskiej PO.
Skarb państwa nie ma 100 proc udziałów w CIECH-u, ale Ministerstwo Skarbu ma tu najwięcej do powiedzenia. Ostatnio przedstawiciele resortu w radzie nadzorczej tej firmy nie przyznali absolutorium Mirosławowi Kochalskiemu, szefowi CIECH-u, wcześniej komisarzowi Warszawy z rekomendacji PiS. Pojawiły się spekulacje, że dni Kochalskiego w tej firmie są policzone. A jego miejsce zajmie właśnie Robert Soszyński. Jedna z gazet napisała, że były burmistrz Mokotowa będzie dowodził CIECH-em z pensją sięgającą 200 tys. miesięcznie.
- Chciałbym tyle zarabiać, ale moja pensja w CIECH Service będzie najpewniej kilkanaście razy mniejsza i porównywalna z dochodami, które miałem jako burmistrz Mokotowa - mówi Soszyński.
A czy zostanie pan później szefem Ciechu? - Nie mam takich planów - odpowiada Soszyński.
Miejsce Soszyńskiego na stanowisku burmistrza Mokotowa zajmie najpewniej jeden z jego dotychczasowych zastępców Jan Rasiński (PO).
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki

2008/06/29

By żyło się lepiej... swoim

Robert Soszyński, członek Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej, a do czwartku burmistrz warszawskiego Mokotowa, w najbliższych dniach zostanie powołany na stanowisko prezesa Ciechu, państwowego giganta w branży chemicznej. Soszyński, bliski współpracownik posła PO Andrzeja Halickiego, zastąpi na tym stanowisku dotychczasowego prezesa Mirosława Kochalskiego. Powołany jeszcze za poprzedniego rządu Kochalski nie otrzymał w czwartek absolutorium. Zdecydowały o tym głosy przedstawicieli Skarbu Państwa.
Nie Marcin Dobrzański, powołany w kwietniu br. na członka zarządu państwowego przedsiębiorstwa branży chemicznej Ciech SA, do tej pory wydawałoby się murowany faworyt w wyścigu do fotela prezesa tej firmy, ale znany warszawski samorządowiec Robert Soszyński na początku lipca ma objąć lukratywne stanowisko w państwowym przedsiębiorstwie.
Dotychczasowy prezes Ciechu SA Marian Kochalski jest ostatnim - jak napisała w czwartek "Rzeczpospolita" - członkiem zarządu tej spółki powołanym jeszcze za kadencji rządu PiS. Jest też jednym z niewielu prezesów dużych przedsiębiorstw państwowych, który w ramach "odpolityczniania" - jak przekonywała w kampanii wyborczej Platforma Obywatelska - nie został zastąpiony... politykiem PO lub osobą ściśle związaną z tym ugrupowaniem. Wszystko do czasu.
Informacje wskazujące na plany zastąpienia Kochalskiego Soszyńskim dotarły też do posłów zasiadających w sejmowej Komisji Gospodarki.
- Rzeczywiście docierają do nas takie przecieki i budzą one mocny niepokój. Jeżeli potwierdzi się informacja o powołaniu Soszyńskiego, będzie to olbrzymi skandal. Okaże się bowiem, że dla Skarbu Państwa nie liczą się analizy i dane dotyczące funkcjonowania przedsiębiorstwa, ani to, czy dotychczasowy zarząd dobrze wypełniał swoją misję, ale kolesiostwo i polityczne układy. Będzie to takie platformerskie "TKM!" - uważa poseł Maks Kraczkowski (PiS), wiceszef komisji. Marian Kochalski nie otrzymał w czwartek absolutorium za ubiegły rok, choć zarówno bilanse księgowe, jak i sprawozdania finansowe dotyczące działalności Ciechu w ubiegłym roku zostały nie tylko zaakceptowane, ale również ocenione pozytywnie. Za śmiałe i udane akwizycje oraz działania konsolidacyjne miesięcznik "Nowy Przemysł" przyznał Ciechowi honorowy tytuł "Tego, który zmienia polski przemysł" za 2006 rok. A marka firmy została uznana za jedną z najsilniejszych marek biznesowych, uzyskując tytuł "Business Superbrands Polska 2007". Niewykluczone jednak, że sam Kochalski ułatwi kierownictwu Skarbu Państwa zmianę w zarządzie spółki. Jak napisała wczorajsza "Rzeczpospolita", Kochalski chce podjąć konsultacje z największymi akcjonariuszami, a w przypadku braku jednoznacznej oceny najpóźniej do 8 lipca wystąpi o zwołanie Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy i zmiany w składzie zarządu.
Według "Rz", Kochalskiego mógłby zastąpić właśnie Dobrzański. Jednak informacje, do których dotarliśmy, jednoznacznie wskazują na plany powołania na fotel prezesa Ciechu polityka Platformy Roberta Soszyńskiego. Z burmistrzowania Soszyński jednak zrezygnował przed kilkoma dniami - dokładnie tego samego dnia, w którym nie uzyskał absolutorium dotychczasowy prezes. Czy rezygnacja Soszyńskiego z pracy burmistrza to pierwszy krok przed objęciem fotela prezesa państwowego przedsiębiorstwa? Wszystko na to wskazuje. Składając mandat burmistrza Mokotowa, Robert Soszyński ujawnił, że ma inne plany zawodowe, a także że odchodzi do pracy poza administracją samorządową. W Ministerstwie Skarbu Państwa nikt oficjalnie nie chce rozmawiać na temat zastąpienia Kochalskiego politykiem PO. Zdecydowanie chętniej mówią o tym radni z sejmiku województwa mazowieckiego, w którym również zasiada Soszyński, a także działacze zbliżonego do Platformy Obywatelskiej stowarzyszenia "Obywatele dla Warszawy" i "Obywatelskiego Centrum Monitoringu".
- Od jakiegoś czasu mówiło się, że Soszyński ma większe ambicje i że odejdzie do państwowego biznesu. Jego rezygnacja z pracy w samorządzie potwierdza, że coś już dla niego jest przygotowane - mówi nasz informator związany z tymi organizacjami.
Pecunia non olet
Ministerstwo Skarbu Państwa unika odpowiedzi na pytania dotyczące planów powołania Soszyńskiego na stanowisko prezesa Ciechu. - To nie na naszym poziomie - mówią pracownicy Biura Prasowego MSP, prosząc o przesłanie pytań e-mailem i zapewniając, że postarają się o uzyskanie niezwłocznej odpowiedzi. Ale na pytania dotyczące sytuacji w innych państwowych przedsiębiorstwach branży paliwowej i związanych z tym zmianami kadrowymi, na które również mieliśmy otrzymać "niezwłoczną odpowiedź", czekamy już ponad tydzień. Ciech to największa firma chemiczna w Polsce, w Europie zajmuje drugie miejsce pod względem produkcji sody kalcynowej. W skład Grupy Chemicznej Ciech wchodzi ponad 30 firm, z czego podstawę stanowi osiem spółek produkcyjnych. Z rocznymi przychodami na poziomie ok. 3,5 mld zł Grupa Chemiczna Ciech znajduje się w pierwszej setce największych polskich przedsiębiorstw. Czy Soszyński ma kwalifikacje, by objąć funkcję prezesa zarządu chemicznego giganta? Jest absolwentem informatyki na warszawskiej politechnice, zanim został burmistrzem Mokotowa, był naczelnikiem mokotowskiego wydziału edukacji i zdrowia, potem pracował w zarządach Pałacu Kultury i TBS Bemowo. Posiada silne polityczne zaplecze, z ramienia PO jest przewodniczącym Sejmiku Województwa Mazowieckiego, zasiada w zarządzie mazowieckiej i warszawskiej Platformy Obywatelskiej, jest także członkiem Rady Krajowej Platformy. Słynie też ze sporych ambicji: do czwartku łączył dwie wpływowe funkcje: burmistrza dzielnicy Mokotów i przewodniczącego sejmiku, kierował też dwoma sekretariatami. Po nominacji na fotel prezesa Ciechu, do której - jak twierdzą nasi informatorzy - ma dojść najpóźniej w pierwszej połowie lipca, polityk Platformy Obywatelskiej otrzymywać będzie miesięczną pensję wynoszącą około 200 tys. złotych. - Mamy informacje, że taka nominacja jest przesądzona, informacje płynące również z kręgów polityków Platformy Obywatelskiej. Myślę, że sprawie nominacji, powoływania i odwoływania zarządów państwowych przedsiębiorstw powinien przyjrzeć się NIK - uważa poseł Tomasz Górski (PiS), członek sejmowej Komisji Gospodarki.
Wojciech Wybranowsk
Nasz Dziennik

2008/06/26

Burmistrz Mokotowa rezygnuje

Robert Soszyński (PO), burmistrz Mokotowa złożył rezygnację. Ale politycznej rewolucji nie będzie: jego miejsce zajmie najpewniej jego dotychczasowy zastępca z ramienia PO Jan Rasiński.
- Żal się rozstawać z urzędem, ale mam inne plany zawodowe. Z wykształcenie jestem informatykiem po Politechnice. Odchodzę do pracy poza administracją - mówi Robert Soszyński.
Jego dymisja nie oznacza jednak wycofania się z polityki. Ustępujący burmistrz pozostanie prominentnym politykiem PO: radnym i szefem sejmiku Mazowsza. Dotąd opozycja krytykowała go za łączenie dwóch odpowiedzialnych funkcji. Soszyński był jednym z nielicznych polityków dysponujących dwoma sekretariatami: sejmiku przy pl. Bankowym i urzędu największej warszawskiej dzielnicy Mokotowa.
- Nie ma nic złego w łączeniu tych posad. Naprawdę nie było żadnych nacisków politycznych, abym zrezygnował z jednej z nich. Kierowały mną motywy wyłącznie osobiste - zapewnia Soszyński.
Robert Soszyński kierował mokotowskim urzędem od lutego 2006 r. Wcześniej zajmował liczne posady zależne od warszawskiego samorządu: za rządów Pawła Piskorskiego był naczelnikiem mokotowskiego wydziału edukacji i zdrowia, potem pracował w zarządach Pałacu Kultury i TBS Bemowo.
Platforma ma kłopot z utrzymaniem władzy na Pradze-Północ i Targówku. Ale na Mokotowie partie rządzącej Warszawą koalicji PO-Lewica dysponują stabilną większością w radzie i powołanie nowego burmistrza nie powinno sprawić im problemu.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki

Lista Suskiego: czterdziestu działaczy PO i PSL

Były doradca ministra skarbu, syn byłego PSL-owskiego ministra, sekretarz lubelskiej PO, a także były parlamentarzysta Platformy – m.in. te osoby znalazły się na „liście Suskiego”, do której dotarł serwis internetowy tvp.info. Polityk dziś wyśle ją do Najwyższej Izby Kontroli.
Według PiS, osoby na liście zasiadają w radach nadzorczych i zarządach spółek Skarbu Państwa dzięki politycznym koneksjom z PO i PSL. – My też dysponujemy obszerną listą z przykładami kolesiostwa z czasu rządów PiS – odpowiadają politycy Platformy.
Wniosek o zbadanie przez NIK polityki kadrowej w spółkach skarbu państwa w latach 2005-2008 przygotowuje sejmowa komisja skarbu. Marek Suski, który jest jej członkiem, zamierza dołączyć do tego wniosku listę czterdziestu nazwisk osób, które - według niego – zawdzięczają posady koneksjom z PO lub PSL. – Lista, którą dysponuję, jest dłuższa. Liczy mniej więcej sto nazwisk. Chcę jednak, by NIK zajął się najbardziej wyrazistymi przypadkami – mówi serwisowi tvp.info Suski. Co jeśli komisja skarbu, w której Platforma ma większość, nie zgodzi się na dołączenie do wniosku jego listy? – Wyślę oddzielny wniosek do NIK jako poseł – odpowiada.
Jak ustalił serwis internetowy tvp.info, na liście znajdują się między innymi: prezes Zakładów Azotowych w Tarnowie Jerzy Marciniak (były doradca ministra skarbu Aleksandra Grada), dwaj członkowie zarządu Ciechu Marcin Dobrzański (syn prominentnego działacza PSL Stanisława Dobrzańskiego) i Artur Osuchowski (wieloletniego asystenta jednego z twórców PO Andrzeja Olechowskiego). Na liście znajduje się także kilkunastu funkcyjnych działaczy PO: prezes Górnośląskiej Agencji Przekształceń Eugeniusz Wycisło (były poseł Platformy), członek zarządu PKS „Wschód” Leszek Piotr-Krajecki (sekretarz lubelskiej PO), członek rady nadzorczej Enei Michał Łagoda (szef sądu partyjnego wielkopolskiej Platformy).
Co na to politycy PO? – My też dysponujemy bardzo obszerną listą politycznych nominacji za czasów PiS. Nie podjęliśmy jeszcze decyzji, czy dołączymy ją do wniosku do NIK. Mamy po prostu wątpliwości, czy Izba może zajmować się badaniem przynależności partyjnej. Bez wątpienia warto jednak sprawdzić kwalifikacje osób, które za czasów PiS zarządzały spółkami. Bo czy na przykład rada nadzorcza Stoczni Gdańskiej dołożyła wszelkiej staranności wybierając na swojego prezesa etnologa? – pyta szef komisji skarbu Tadeusz Aziewicz (PO). Na liście znajduje się także nazwisko radnego PiS Waldemara Bonkowskiego, który został prezesem spółki-córki Enei. Bonkowski zasłynął użyczeniem spółce swojego prywatnego kombajnu, za co zarobił ok. 60 tys. zł. Michał Krzymowski
www.tvp.info

2008/06/23

Chaos na dworze Tuska

Premier Tusk otoczył się w kancelarii zaufanymi ludźmi, którzy kiedyś pomagali mu sprawnie zarządzać PO. Ale dawny dwór nie zdaje testu władzy i zaczyna się rozłazić.
Pod koniec ubiegłego roku do gmachu przy Alejach Ujazdowskich w Warszawie wprowadziła się ekipa Donalda Tuska - grupa jego najbardziej zaufanych ludzi, połączonych więzami nie tylko politycznymi, ale i towarzyskimi.
W PO nazywano ich "dworem Tuska". Zanim Platforma doszła do władzy, partią rządził dwór. Zaliczano do niego sekretarza generalnego PO Grzegorza Schetynę, posłów Sławomira Nowaka, Mirosława Drzewieckiego, Pawła Grasia i Rafała Grupińskiego.
Nowak kieruje dziś gabinetem politycznym Tuska. Grupiński jest sekretarzem stanu w kancelarii. Schetyna, choć jako wicepremier i szef MSWiA urzęduje gdzie indziej, codziennie jest w kancelarii.
Spoza dworu premier dobrał sobie szefa kancelarii - gdańskiego przyjaciela Tomasza Arabskiego - i szefa zespołu doradców Michała Boniego, przyjaciela z czasów KLD, z Platformą związanego raczej luźno, eksperta od spraw społecznych.
Dla dworu władza okazała się testem spoistości - trudnym do zaliczenia. Po pół roku rządzenia kancelaria premiera bynajmniej nie działa jak szwajcarski zegarek.
Kto ma ucho szefa
W opozycji nie było tak wiele roboty. Przygotowanie wystąpienia sejmowego, wywiad dla gazety, odbębnienie komisji parlamentarnej. Zostaje sporo czasu na dyskusje polityczne, plotki, oglądanie futbolu w hotelu sejmowym. To cementowało dwór.
Ale rządzenie to stres i brak czasu. Na premiera i ministrów spada lawina urzędniczej roboty - sterty papierów, robocze zespoły, narady od rana do wieczora.
Relacje towarzyskie nie zostały zastąpione jasnymi hierarchiami służbowymi. Ci ludzie, z reguły bez administracyjnego doświadczenia, mieli być opoką Tuska, bo gwarantowali coś, czego sprawny urzędnik nie daje - lojalność. I lojalni wobec premiera są. Wobec siebie samych - już niekoniecznie.
Dawni koledzy dziś rywalizują o dostęp do ucha szefa. Do kancelarii wkrada się chaos.Jak mówią w Platformie, nowe pułapki pierwszy odkrył Paweł Graś - członek dworu, którego premier powołał na pełnomocnika rządu ds. specsłużb. Ledwo przejął obowiązki, podał się do dymisji.
Zdaniem Julii Pitery, pełnomocniczki rządu do walki z korupcją, Grasia przytłoczył ogrom urzędowych obowiązków. Dziś jest zastępcą sekretarza generalnego PO i ważną postacią w klubie parlamentarnym. Decyzji nie żałuje.
Sam na sam ze Schetyną
Na zmianie hierarchii zyskały dwie osoby - Schetyna i Boni.Schetyna zawsze był drugi po Tusku. Dziś awansował - jak się żartuje w PO - na pozycję jeden i pół.
- Jako szef MSWiA Grzesiek szybko uporał się z tym biurokratycznym molochem - mówi polityk Platformy. - Ściągnął fachowców, np. współtwórcę CBŚ gen. Adama Rapackiego, reformę administracji powierzył prof. Michałowi Kuleszy, i wszystko na razie chodzi jak w zegarku. Zyskał uznanie Tuska, który ma problem z ogarnianiem biurokratycznej machiny.
Schetyna w pół roku przygotował cztery projekty ustaw, które mają zdecentralizować administrację. Uporał się ze strajkami celników i protestem policjantów o większe podwyżki.
Gdy Schetyna i Tusk mają ważne sprawy, zamykają się w gabinecie Tuska. Jak mówią w Platformie, te spotkania w cztery oczy budzą zazdrość kolegów z dworu. - Grzesiek nie jest potakiwaczem. Mówi, co myśli, a Donald liczy się z jego zdaniem - opisuje wspólny kolega.
Podczas jednej z takich rozmów Schetyna miał wygarnąć Tuskowi, że jego tygodniowa podróż do Ameryki Południowej była błędem i że premier powinien był wrócić po dwóch dniach, zaraz po szczycie UE - Ameryka Łacińska - Karaiby. Opozycja zaatakowała Tuska, że pojechał za publiczne pieniądze "w podróż życia" (sam premier tak powiedział hiszpańskiemu dziennikowi "El Mundo").
Szef kancelarii Tomasz Arabski własnoręcznie autoryzował wywiad. Dziś pluje sobie w brodę, że puścił to sformułowanie. Atmosferę podgrzewały medialne obrazki uśmiechniętego Tuska przymierzającego peruwiańskie czapeczki.
Schetynie nie podobało się, że otoczenie premiera nie umiało przekonać dziennikarzy, iż Tusk pracował, a nie lenił się na urlopie. Ale żadnych konsekwencji wobec ministrów z kancelarii nie wyciągnięto.
Ostrożnie z PSL-em
Schetyna pilnuje koalicji. W poniedziałki spotyka się z czołówką PSL. - Dawno nie było tak zgodnej koalicji - chwali Eugeniusz Grzeszczak (PSL), minister w kancelarii, a przyczyn upatruje w chemii łączącej Tuska z szefem PSL Waldemarem Pawlakiem.
Ale politycy PO widzą w tym polityczną kalkulację Schetyny. - Często powtarza, że musimy ciągle pokazywać, iż jesteśmy inni niż PiS. Ludzie pamiętają te kłótnie w poprzednim rządzie, walki o stanowiska. Dlatego Grzesiek łagodzi spory z PSL - opowiada poseł Platformy.
Gdy Pawlak obwieścił, że PSL nie godzi się na proponowaną przez PO ustawę metropolitalną, Schetyna już następnego dnia oświadczył, że chodzi o wspieranie nie tylko wielkich miast, lecz całych regionów.
Kiedy media wytknęły ludowcom, że dają posady w spółkach i agencjach rodzinom, nie było ostrej reakcji Platformy, choć obiecywała konkursy na państwowe stanowiska. Na zamkniętym spotkaniu liderów koalicji Schetyna zakomunikował Pawlakowi, że nie ma zgody PO na nepotyzm. Rodzin ludowców posad jednak nie pozbawiono.
Na kłopoty - Boni
Drugą osobą, której premier słucha uważnie, jest Michał Boni. To mózg rządu, superminister. Nadzoruje resorty pracy, edukacji, reformę służby zdrowia, gasi strajki - ostatnio negocjował z nauczycielami. Kreśli długofalowe cele rządu. Gdyby nie wizje Boniego, nikt by pewnie nie wiedział, o co chodzi tej ekipie. Dzięki niemu Tusk może budować wizerunek polityka wrażliwego na sprawy społeczne, już nie zimnego liberała.
- Nie widzę ideowego problemu, że ktoś jest liberałem i jest wrażliwy na sprawy społeczne - mówi Boni. - Bo czemu ta wrażliwość ma służyć? Temu, żeby przez zmianę modelu polityki społecznej budować większą aktywność zawodową. Pomagać tym, którzy mają najtrudniej, np. dzieciom z rodzin wielodzietnych czy bitym i niedożywionym.
To on wymyślił koncepcję majowego orędzia premiera, w którym Tusk nawiązał do solidarności pokoleń. Starszym obiecał pakiet 50+ związany z aktywizacją zawodową osób po pięćdziesiątce (jako remedium na cięcia zawodów uprawnionych do wcześniejszych emerytur), a dzieciom - komputery, dodatkowe obiady w szkołach.
Nikt do tej pory nie mówił tak kompleksowo o sprawach społecznych, nawet lewica. Ale opozycja skrytykowała orędzie za brak treści. - Do tej pory z pojęciem "polityka społeczna" kojarzeni byli głównie ludzie starsi. Chcemy reorientacji tego myślenia - mówi Boni. - A to, że ktoś ocenia nasze działania wyłącznie z punktu widzenia PR, to jego sprawa.
Za sprawą Boniego premier osobiście zaangażował się w rozmowy o reformie służby zdrowia. Rząd chce oddłużyć wszystkie ZOZ-y i przekształcić w spółki prawa handlowego. Specjalny zespół przez kilka tygodni szukał sposobu oddłużenia szpitali. Spierali się minister zdrowia Ewa Kopacz i szef finansów Jacek Rostowski. On chciał, żeby państwo wzięło na siebie tylko część długów, Kopacz była za całkowitym oddłużeniem. Tusk studził i mediował. Ostatecznie wziął stronę Kopacz.
Dwór krytycznie patrzy na te narady. - Donald spędza godziny na spotkaniach zespołów roboczych np. od autostrad albo służby zdrowia. Ustala się tam czysto techniczne szczegóły, więc nie ma potrzeby angażować premiera. Powinno być tak, że premier przychodzi na koniec spotkania, wysłuchuje wniosków i w żołnierskich słowach odnosi się do nich - mówi współpracownik Tuska.
Jednak specjaliści, którzy na zamówienie firmy doradczej Ernst & Young porównali jakość stanowienia prawa w Europie Środkowej z modelem brytyjskim i niemieckim (raport "Planowanie legislacyjne w Europie Środkowej"), wytykają nam zbyt małe zaangażowanie politycznych liderów w pracę nad ustawami. - W efekcie kolejne rządy chcą wyprodukować jak najwięcej ustaw, zamiast najpierw określić cele, a później zastanowić się, czy nowa ustawa jest potrzebna, czy wystarczy np. rozporządzenie - mówi Boni.
Tusk chce przenieść do Polski model brytyjski. Najpierw cel, dopiero później ewentualna ustawa. W drugim półroczu ministrowie mają być rozliczani nie z liczby ustaw, lecz konkretnych zadań.
Średni ten PR
Na rządowy PR Boni ma wpływ niewielki. Premier raz poszedł za jego radą. Po powrocie z Ameryki Południowej w kancelarii zwołano sztab kryzysowy. Ministrowie głowili się, jak przekonać media, że premier pracuje. Boni radził, by Tusk przeszedł do kontrataku. I na pierwszej konferencji prasowej premier objechał dziennikarzy, że wyśmiewali się z odznaczenia "Słońce Peru", które tam dostał. Dziennikarze osłupieli, ale krytykować nie przestali. Otoczenie Tuska szybko wycofało się z ostrego kursu. Uznano, że Boni nie ma medialnego wyczucia.
Kiedy kilka dni temu minister pracy informowała na konferencji prasowej o dodatkowych pieniądzach na dożywianie dzieci, Boniego nie było - choć pracował nad poprawką do ustawy. Współpracownicy premiera zasugerowali, że w mediach powinna wystąpić mało rozpoznawalna Jolanta Fedak z PSL.
Gdy szukano formuły na podsumowanie półrocza rządu, odrzucono pomysł Boniego, by pokazać dokonania poprzez trzy strategiczne cele: wzrost konkurencyjności, poprawa jakości życia i sprawność państwa. Inni współpracownicy uznali, że to się nie przebije. Wygrała koncepcja Nowaka, Grupińskiego i Arabskiego - szczegółowo odpowiedzieć na zarzut opozycji, że rząd nic nie robi. I Tusk ponad dwie godziny opowiadał o przygotowywanych ustawach. Spotkała go krytyka, że nie przedstawił spójnej strategii.
- Mój rząd czasem nie umie przekazać tego, co robi - przyznał Tusk po majowym orędziu.
Ministrowie z kancelarii nie potrafią też opanować kryzysów. Nie umieli wybronić rządu, gdy ze spotkań na temat służby zdrowia wyciekły informacje o planie oddłużenia szpitali i przekształcenia ich w spółki, a opozycja zarzuciła Tuskowi dziką prywatyzację.
Szybkiej reakcji zabrakło też, gdy PiS zaatakował premiera za wyznanie, że w młodości palił marihuanę. Cały dzień politycy PiS grzmieli, że powinien potępić zażywanie narkotyków. Tusk zareagował dopiero następnego dnia, a opozycja ironizowała: sondaż pokazał, że brak reakcji może mu zaszkodzić.
Skąd ten brak refleksu? - Nie wiem - rozbrajająco wyznaje Tomasz Arabski.
Nikt nie wie, co ma robić
Każdego dnia wieczorem z gabinetu premiera wychodzą wezwania na poranną naradę. Tusk rysuje plan na czekający dzień.
- Premier mówi, współpracownicy słuchają. Teoretycznie wiadomo, co zrobić, ale nie jest do końca sprecyzowane, kto ma się czym zająć. Na kolejnej naradzie Donald złości się, że połowy spraw nie załatwiono, a adresaci oglądają własne buty. Odpowiedzialnych brak - opowiada doradca premiera. - To błąd Tuska. Powinien wzywać każdego z osobna, wydać polecenie i określić termin wykonania. Uniknąłby spychologii.
- Ale problemem kluczowym jest - dodaje nasz rozmówca - że ministrowie z kancelarii, choć teoretycznie za coś odpowiadają, nie mają przypisanych stałych zadań. Każdy jest od wszystkiego i zarazem od niczego.
Plany były ambitne. - Chcemy stworzyć zespół, który sprawnie obsłuży premiera - zapowiadał Arabski, gdy w listopadzie obejmował funkcję szefa kancelarii.
- W kancelarii premiera znajdą się tylko sprawni menedżerowie - wtórował Sławomir Nowak.
Arabski właśnie skończył czterdziestkę, Nowak jest o sześć lat młodszy. Obaj są gdańskimi przyjaciółmi Tuska. Grają z nim w piłkę nożną. To ważne kryterium przydatności.
Pochodzą jednak z różnych środowisk. Nowak to "liberał". Już jako nastolatek zapisał się do KLD, potem trwał przy Tusku i zaliczał kolejne partyjne przeobrażenia - poprzez Unię Wolności do PO. Jego pozycja rosła.
Arabski, "katolik", nie był politykiem. To dziennikarz - niegdyś szef sieci Radia Plus, potem naczelny "Dziennika Bałtyckiego", ostatnio wiceszef Radia Gdańsk. Blisko związany z niedawnym metropolitą gdańskim abp. Tadeuszem Gocłowskim. Tuska zna od lat, podobno namówił go do ślubu kościelnego - przed kampanią prezydencką 2005 r. Praca w kancelarii to przełom w jego życiu. Tusk dał mu tę funkcję ze względu na jego doświadczenia z mediów. Do dziennikarstwa Arabski raczej nie wróci, do stracenia ma więc bardzo wiele.
W Platformie słychać głosy, że Arabski dostał tak ważną funkcję, choć nie należy do PO i palcem nie kiwnął przy kolejnych kampaniach.
- Szybko zresztą okazało się, że doświadczenia "Araba" z zarządzania mediami niewiele są warte - opowiada znajomy premiera związany z PO. - Początek jego urzędowania to jeden wielki dramat. Ginęły dokumenty, na biurko Tuska nie trafiały papiery, które trzeba było szybko podpisać, albo trafiały zbędne.
Gdy nowa ekipa likwidowała część ministerstw i tworzyła nowe, otoczenie Tuska nie miało pojęcia, że trzeba wypełnić tzw. wnioski atrybucyjne. - Jeden z naszych ministrów zapytał, gdzie one są, ale zobaczył tylko zdziwioną minę - opowiada polityk PiS. - Sytuację uratowano w ostatniej chwili przed zaprzysiężeniem.
- PiS tak nam pomagał, że nie chcieli nas wpuścić do kancelarii przed zaprzysiężeniem gabinetu - odgryza się Arabski. - A wnioski były przygotowane na czas.
Inny drastyczny przypadek: Tusk ma podpisać nominację wiceministra. Chodzi o sprawdzonego towarzysza partyjnego z dobrą opinią w PO. Ale MSWiA przekazuje kancelarii papier od ABW, która odmawia rekomendacji. Oznacza to wątpliwości lustracyjne. Dokument zawierusza się, Tusk nominację podpisuje. Po kilku dniach trzeba wiceministra zdymisjonować i jeszcze to wytłumaczyć. Arabski zasłania się tajemnicą.
- Głównie z powodu niechlujstwa Arabskiego nastąpiła wówczas plaga problemów zdrowotnych w rządzie - kontynuuje nasz informator związany z PO. - Kilku wiceministrów pod takim pretekstem musiało ustąpić.
Arabski odpiera zarzuty: obciął wydatki kancelarii o 8 mln zł (w przyszłym roku ma być kolejne 6 mln), zlikwidował 20 niepotrzebnych zespołów, przygotował program rozdawania laptopów uczniom. Rysuje wielki plan zmiany zarządzania kancelarią - typowe dla korporacji rozliczanie urzędników z zadań.
Opozycja drwi. - Brakuje mu kompetencji, męczy się w tej roli - mówi Mariusz Błaszczak, szef kancelarii u premiera Kaczyńskiego, dziś poseł PiS. - Gdy omawialiśmy ustawę o służbie cywilnej, wszystkie sprawy załatwiałem z jego zastępcą Adamem Leszkiewiczem. Arabskiego jakby nie było, choć to on odpowiadał za przygotowanie ustawy.
Arabski: - Służba cywilna podlega Leszkiewiczowi, dlatego nie angażowałem się w prace nad ustawą.
- To szef kancelarii powinien spinać kalendarz premiera, pracę nad ustawami, komunikację - narzeka polityk z rządu. - A tu wciąż zarzuca się nam, że nic nie robimy, choć rząd produkuje kolejne ustawy.
Co robi Nowak?
Sławomir Nowak, szef gabinetu premiera, powinien odpowiadać za polityczny wymiar poczynań kancelarii. Ale co to w praktyce oznacza? - Tego nikt nie wie - słyszymy od polityka zbliżonego do dworu. - Sławek snuje się po naradach, wsłuchuje się w zalecenia premiera, chodzi do mediów, ale wygląda na to, jakby nie wiedział, po co tu jest.
Kolejny rozmówca: - Arabski z Nowakiem wzajemnie się podgryzają, bo obaj chcą być pierwsi po Tusku. Początkowo Donald stawiał na Araba, ale dziś ważniejszy jest Nowak.
Gdy zagadujemy Arabskiego o relacje z Nowakiem, szef kancelarii dzwoni do niego i prosi o przyłączenie się do rozmowy. Chwilę później obejrzymy demonstrację wielkiej przyjaźni.
Rywalizacji Arabskiego i Nowaka przygląda się z dystansu Rafał Grupiński. To 56-latek z Poznania z bogatym doświadczeniem. W PRL redagował pismo drugoobiegowe "Czas Kultury", kontrowersyjny krytyk literacki, potem biznesmen w branży wydawniczej.
Teoretycznie w kancelarii odpowiada za relacje rządu z parlamentem. Ale gdy pojawia się problem, do Sejmu jedzie Schetyna. To on namawiał b. szefa SLD Wojciecha Olejniczaka, by Sojusz pomógł Platformie obalić weto prezydenta do ustawy medialnej.
Akcje Arabskiego spadają. Koledzy nie pomagali mu bronić premiera przed atakami za południowo-amerykańską wyprawę. Nowak miał operację nogi. Grupiński i rzecznik rządu Agnieszka Liszka nie zwołali konferencji, żeby opowiedzieć o spotkaniach premiera z przywódcami Peru, Chile i Brazylii, które mają przynieść Polsce inwestycje.
- To był nasz błąd - bije się dziś w piersi Grupiński. Ale dlaczego nie bronił premiera? - To nie ja odpowiadam za komunikację.
A kto? Nie wiadomo. Rola Agnieszki Liszki ogranicza się do przekazywania mediom bieżących informacji. Była rzeczniczką Andrzeja Olechowskiego w kampanii prezydenckiej, rzecznikiem prasowym PZU, zajmowała się komunikacją w firmach doradczych KPMG i McKinsey & Company. Do kancelarii ściągnął ją Nowak, dawny współpracownik Olechowskiego. Znaczenie polityczne pani rzecznik jest minimalne.
Za komunikację powinien odpowiadać minister w kancelarii Igor Ostachowicz - sztabowiec Tuska w ostatniej kampanii, człowiek z doświadczeniem biznesowym. Ale nie podlega mu Centrum Informacyjne Rządu, więc trudno go winić za wpadki.
Sukcesy nieogranePo powrocie z Ameryki Południowej Tusk stał się wrażliwy. Gdy dziennikarze zaczęli pytać, czy pojedzie na mecz Polska - Niemcy, jego otoczenie szybko zaprzeczyło: premier jest zapracowany. Według doradców od wizerunku to niefortunna decyzja - ludzie oczekiwaliby raczej, że premier kibic wesprze polską drużynę.- Otoczenie Tuska popełnia błędy - ocenia sprzyjający PO doradca wizerunkowy. - Wszyscy koncentrują się na kreowaniu wizerunku premiera, choć on tego nie potrzebuje. Jest sympatyczny i da się lubić. Problemem jest nie premier, lecz jego rząd. Trzeba tłumaczyć, czym ministrowie się zajmują, i pokazywać sukcesy.
Kiepsko to idzie. Przykład z początku roku: poprzedni rząd zaniedbał przygotowania lotniska Okęcie do strefy Schengen. Groziła Polsce międzynarodowa kompromitacja. Gazety sporo o tym pisały, a potem zapadła cisza. Mało kto miał okazję poznać finał. Wiceminister infrastruktury Tadeusz Jarmuziewicz stanął na głowie i dopiął sprawę na czas.
Ministrowie z kancelarii tłumaczą, że Tusk nie otworzył terminalu, bo nie chciał być kolejnym politykiem, który przecina wstęgę na Okęciu. Wcześniej robili to politycy PiS.
- Zabawy z wizerunkiem nie na wiele się zdadzą - dodaje nasz rozmówca - jeśli ludzie nie dostrzegą, że coś się ruszyło. Zwłaszcza w budowie autostrad. Jeśli na pierwszą rocznicę rządu nie zostaną wbite łopaty, notowania zaczną lecieć w dół.
Łopaty mają być wbite - ale dopiero na wiosnę przyszłego roku.
Notowania rządu spadły od początku roku, zwolenników i przeciwników jest mniej więcej po równo. Ale w sondażach poparcia dla partii Platforma zbiera nadal grubo ponad 40 proc. Które badania są bardziej miarodajne? W PO jedni wskazują sondaże "partyjne" - bo mówią o szansach wyborczych. Inni akcentują "rządowe" - wszak Tusk ma walczyć o prezydenturę i będzie oceniany jako szef rządu, a nie partii.
Współpracownicy Tuska uważnie obserwują sondaże. Po zadowolonych minach widać, że trafia im do przekonania wersja optymistyczna.
Gazeta Wyborcza
Renata Grochal, Rafał Kalukin

2008/06/20

Unijne pieniądze rozda nowy dyrektor

Mazowiecka instytucja przydzielająca dotacje z Brukseli w końcu ma dyrektora. Do podziału ma ok. 3 mld euro
Jeszcze w czerwcu ruszy sześć konkursów w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Mazowieckiego. Do rozdania jest ponad 800 mln zł. Mają za nie powstać nowe drogi, szpitale i odrestaurowane zabytki. O pieniądze z Unii mogą starać się m.in. jednostki samorządu terytorialnego, instytucje kultury, związki wyznaniowe czy stowarzyszenia (szczegóły na stronie www.mazovia.pl).
Na Mazowszu konkursy o unijne dotacje organizuje Mazowiecka Jednostka Wdrażania Programów Unijnych. W sumie, w różnych programach, do rozdysponowania ma 3 mld euro. Dziś stanowisko dyrektora ma objąć w niej radny z Targówka Wiesław Raboszuk (PO).
Od lutego, kiedy posadę stracił Piotr Adamski, obowiązki dyrektora pełniły tu już trzy osoby. W końcu ogłoszono w maju konkurs, do którego stanęło trzech kandydatów. Najlepszy okazał się Wiesław Raboszuk, który nie ma doświadczenia we wdrażaniu unijnych programów.
Do MJWPU przejdzie ze stanowiska kierownika działu zamówień publicznych w Samodzielnym Wojewódzkim Zespole Publicznych Zakładów Psychiatrycznej Opieki Zdrowotnej przy ul. Nowowiejskiej 27. Czy przynależność do PO pomogła w zdobyciu nowej posady? – Większego znaczenia nie miała – odpowiada Wiesław Raboszuk.
Źródło : Życie Warszawy
Agnieszka Grotek

Zatrzymają remont?

Miasto na remont kortów Legii przy Myśliwieckiej wydało już ponad 11 mln zł. Dzierżawiące je stowarzyszenie, któremu prezesuje Jerzy Hertel, płaci miesięcznie... 4,7 tys. zł. Radni chcą przerwać kontrowersyjną inwestycję.
Obiektem przy ul. Myśliwieckiej zarządza stowarzyszenie Klub Tenisowy Legia. Jego prezes – Jerzy Hertel – to jeden z bohaterów tzw. afery mostowej. Wątpliwości budziły powiązania samorządowców z biznesem przy budowie mostu Świętokrzyskiego. Po wyjściu na jaw afery Jerzy Hertel i jego żona Małgorzata zostali wyrzuceni z Platformy Obywatelskiej.
Miasto płaci za poparcie
Do podpisania umowy na dzierżawę Legii doszło dzień przed wyborami samorządowymi w 2006 r. Wtedy komisarzem Warszawy był Kazimierz Marcinkiewicz (wówczas PiS), który zadecydował o oddaniu kortów stowarzyszeniu. Miasto poszło Hertlowi na rękę, oddając grunt za 4,7 tys. zł miesięcznie (38 gr za mkw.) przez pierwsze dwa lata obowiązywania umowy oraz za 9,3 tys. zł miesięcznie (75 gr za mkw.) przez następnych dziesięć lat.
– To spłata politycznego długu wobec żony Hertla, która jako radna stworzyła klub zapewniający PiS większość w Radzie Warszawy – mówi radny Maciej Maciejowski, który w połowie 2007 r. brał udział w pracach specjalnej komisji powołanej do wyjaśnienia sprawy dzierżawy kortów. Radni nie stwierdzili jednak złamania przepisów.
Na remont obiektu przy ul. Myśliwieckiej do tej pory urzędnicy wydali z miejskiej kasy już 11,4 mln zł. W pierwszym etapie inwestycji udało się wymienić widownię, wybudować nowe stropy i ocieplić elewację. Właśnie zaczęły się prace przy wykańczaniu pomieszczeń pod obiema trybunami. Koszt ostatniego etapu prac ma przekroczyć 5 mln zł.
Projekt budowlany zakłada wykończenie „pod klucz” nie tylko pomieszczeń niezbędnych do funkcjonowania klubu tenisowego, takich jak szatnie, ale także powierzchni czysto komercyjnych. Przy Myśliwieckiej powstanie m.in. sala fitness, bar, kawiarnia, trzy sklepy, magazyny. W sumie miasto sfinansuje ok. 1 tys. mkw. powierzchni użytkowej, którą stowarzyszenie może podnająć po cenach wolnorynkowych.
Radni: renegocjujmy!
Modernizacją kortów oburzeni są radni, ponieważ miasto w umowie dzierżawy nie zagwarantowało sobie prawa do korzystania i czerpania zysków ze sfinansowanego przez siebie obiektu.
– Robienie dochodowego biznesu na miejskim gruncie, w dodatku za publiczne pieniądze, to skandal – mówi szefowa komisji sportu w Radzie Warszawy Katarzyna Munio (PO).
Radni mają jednak pomysł, jak zmusić do ustępstw stowarzyszenie Hertla. – Trzeba zatrzymać inwestycję. Jeśli wykończymy pomieszczenia pod trybunami, stowarzyszenie nie będzie już chciało z nami rozmawiać o renegocjacji umowy. Będzie za to czerpać krociowe zyski z podnajmowania komercyjnych powierzchni – uważa radny Piotr Kalbarczyk (PO).
Dyrektor Biura Gospodarowania Nieruchomościami w ratuszu Marcin Bajko przyznaje, że umowa z KT Legia jest niekorzystna dla miasta. – I praktycznie nie do rozwiązania. A zmiana warunków może odbyć się tylko w przypadku zgody drugiej strony – mówi Bojko. I dodaje, że pracownik, który przygotował umowę ze stowarzyszeniem, już nie pracuje w ratuszu.Dyrektor Biura Sportu w ratuszu Wiesław Wilczyński twierdzi, że na razie miasto nie myśli o przerwaniu inwestycji.
Władze stolicy wspierają także klub kontrowersyjnego polityka hojnymi dotacjami. W poprzedniej kadencji dostał od miasta niemal milion złotych. W 2005 r. 619 tys. zł, podczas gdy wszystkie pozostałe kluby tenisowe łącznie 245 tys. zł.
Z Kazimierzem Marcinkiewiczem nie udało nam się wczoraj skontaktować. Jerzy Hertel nie chciał rozmawiać z „ŻW”. – Nie mam panu nic do powiedzenia – uciął.
Źródło : Życie Warszawy
Maciej Szczepaniuk

2008/06/19

PO czysta jak łza

Przesłuchano prawie 300 osób i nic! Warszawska prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie nielegalnego finansowania Platformy Obywatelskiej - dowiedziało się Radio ZET. Sprawa wybuchła przed ubiegłorocznymi wyborami kiedy to okazało się, że na komendę policji na ulicy Wilczej w Warszawie wzywani są na przesłuchania młodzi wolontariusze PO pracujący przy wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2004 roku i prezydenckich i parlamentarnych w 2005. Śledztwo zostało umorzone 12 czerwca – powiedziała Radiu ZET rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Warszawie Katarzyna SzeskaZawiadomienie do prokuratury złożył jeden z młodych działaczy PO, który oskarżył dwóch swoich kolegów o zawieranie fikcyjnych umów i wyprowadzanie partyjnej kasy. W sierpniu ubiegłego roku rozpoczęły się masowe przesłuchania świadków. Po całym śledztwie prokuratura zakwestionowała tylko 11 podpisów na fakturach.
http://www.radiozet.pl/news/News.aspx?NewsId=4457

2008/06/17

Schetyna oszukany przez własnych urzędników

Wicepremier Grzegorz Schetyna oszukany przez własnych urzędników. Unijne pieniądze leżą na ulicy, wystarczy tylko przygotować dobry projekt. Pilnowałem w rządzie, by Dolny Śląsk dostał pieniądze na remont drogi krajowej nr 94 i one są, 400 mln zł - tak mówił 2 czerwca wicepremier Grzegorz Schetyna w Legnicy. Zwołał nawet konferencję prasową, by pochwalić się sukcesem i zapewnić, że do 2010 roku blisko stukilometrowy odcinek drogi z Wrocławia przez Środę Śląską i Legnicę do Krzywej będzie gotowy. Wtedy jeszcze nie wiedział, że dwa dni później będzie znowu musiał walczyć o pieniądze, które, jak mówił w Legnicy, były już zagwarantowane.
Okazało się bowiem, że projekt nie był tak dobry, jak zapewniał dziennikarzy. Z 400 milionów złotych zrobiło się zaledwie 200. Podobno tak zdenerwowanego Grzegorza Schetyny nie pamiętano w gabinetach rządowych. Biegał od minister Elżbiety Bieńkowskiej z rozwoju regionalnego do ministra Cezarego Grabarczyka z infrastruktury i pytał, co się stało z pieniędzmi.
Z 400 mln zł połowę dał Skarb Państwa. To konieczne minimum, by starać się o dofinansowanie inwestycji przez Unię Europejską. Drugą połowę zapewnił Program Operacyjny Infrastruktura i Środowisko, którym kieruje Ministerstwo Rozwoju Regionalnego. Ministerstwo Infrastruktury złożyło wniosek o wciągnięcie projektu na listę indykatywną (czyli priorytetową, bez konieczności uczestniczenia w konkursie). I minister Bieńkowska zapewniała ministra Grabarczyka, że pieniądze będą. Tak było jeszcze przed konferencją w Legnicy.
Grzegorz Schetyna nie wiedział jednak, że w czasie, gdy chwalił się pierwszym wielkim sukcesem rządu Platformy Obywatelskiej, jego urzędnicy wycofali wniosek o dotację z Unii Europejskiej na drogę krajową nr 94. Stało się tak z uwagi na konieczność przeprowadzenia dodatkowej analizy środowiskowej w związku z zarzutami Komisji Europejskiej - informuje Mikołaj Karpiński z Ministerstwa Infrastruktury. Resort wycofał wszystkie projekty o łącznej wartości 3 mln zł, które nie miały uzgodnień środowiskowych. Komisja Europejska miała zastrzeżenia do inwestycji, w których - jej zdaniem - błędnie oceniono wpływ na środowisko naturalne, w tym siedliska dzikiej fauny i flory. Urzędnicy ściągnęli też z listy drogę krajową nr 94, ale nie uprzedzili o tym wicepremiera.
Dziś Schetyna znowu przekonuje, że pieniądze na tę inwestycję będą. A dolnośląski wicemarszałek Piotr Borys z PO twierdzi, że rozmawiał z wicepremierem: I zapewnił mnie, że z budżetu państwa zostanie przeznaczona na drogę nr 94 pełna kwota, czyli 400 milionów złotych. Zagrożenia dla inwestycji nie ma. Prawdopodobnie Ministerstwo Infrastruktury ponownie będzie starać się o wsparcie inwestycji przez Unię Europejską. Na razie jej koszt spoczywa jedynie na barkach Skarbu Państwa.
Wicepremier udowodnił, że dla dobrego projektu potrafi być skutecznym politykiem - przekonuje Borys. W dwa dni udało mu się zdobyć pieniądze, które Ministerstwo Infrastruktury wycofało. Z samym wicepremierem nie udało nam się porozmawiać. Po całym zamieszaniu przestał odbierać telefony. O zawierusze z pieniędzmi na remont nic nie wie za to wrocławska Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad. Posiada fundusze tylko na trzy pierwsze etapy inwestycji. Mamy na ten rok ponad 200 milionów złotych ze Skarbu Państwa - mówi Joanna Wąsiel z GDDKiA.
Od dwóch lat Grzegorz Schetyna walczył o pieniądze na drogę krajową nr 94. Dopiero gdy wszedł do rządu, udało mu się je zdobyć. Na razie są środki tylko na trzy pierwsze etapy. Ich budowa ruszy w tym roku. 20 czerwca rozstrzygną się przetargi na trasy z Wrocławia do Środy Śląskiej i z Wilczkowa do Mazurowic (łącznie 150 mln zł). Obie mają być gotowe do końca 2009 roku. Natomiast etap z Wilczkowa do Środy Śląskiej czeka jeszcze na pozwolenie budowlane. Przetarg ma być ogłoszony do września.
Tomasz Woźniak
Gazeta Wrocławska, Polskapresse

Z której strony zacząć budowę drugiej linii

– Unieważnić! – mówi były prezydent Paweł Piskorski o przetargu na drugą linię metra. – Karygodne byłoby płacenie 6 mld zł tylko za centralny odcinek.
Ratusz przewidywał, że na odcinek między rondem Daszyńskiego i Dworcem Wileńskim wyda 2,8 mld zł. Ale budowlane koncerny wykorzystały inwestycyjną histerię przed Euro 2012 i zaproponowały w przetargu 6 mld zł.
Zdaniem Piskorskiego dziś eurodeputowanego, urzędnicy nadzorujący tę inwestycję powinni natychmiast stracić pracę. Nazwisk nie podał. Wiadomo jednak, że za przetarg odpowiadają m.in. wiceprezydent Jacek Wojciechowicz i prezes Metra Jerzy Lejk. Oni nie mają sobie nic do zarzucenia. Także prezydent Warszawy zwalniać ich nie zamierza. A decyzję – co z przetargiem – ma ogłosić w lipcu.
Tymczasem z najnowszych badań zleconych przez Metro (przeprowadzonych na 1520 pasażerach) wynika, że 92 proc. pozytywnie ocenia funkcjonowanie pierwszej linii. A co chcieliby w metrze zmienić? Na to pytanie najwięcej osób odpowiada: budować drugą linię.
Piskorski radzi zatem obecnym władzom: – Jak najszybciej zacznijmy budowę drugiej linii. Ale od początku, nie od środka. Od obrzeży, czyli Bródna albo Ursusa, żeby nie marnować pieniędzy i czasu – proponuje Piskorski.
Twierdzi, że w ten sposób będzie taniej, a centrum nie zostanie sparaliżowane w czasie Euro 2012. I nie będzie marnowania pieniędzy na tory do zawracania pociągów za stacjami Daszyńskiego i Wileńskim.
– Analizy wykazały, że odcinek centralny jest najbardziej potrzebny. Tędy podróżowałoby najwięcej pasażerów – mówi rzecznik Metra Krzysztof Malawko. – A tory do zawracania są potrzebne co kilka stacji. W sytuacji awaryjnej umożliwiają sprowadzenie pociągu.
Piskorski przypomina, że za jego rządów powstała koncepcja budowy drugiej i trzeciej linii metra łącznie w systemie partnerstwa publiczno-prywatnego, ale ekipa prezydenta Lecha Kaczyńskiego schowała ją do szuflady. Hanna Gronkiewicz-Waltz też nie przewiduje budowy metra w systemie PPP.
Wczoraj do ratusza przyjechali zagraniczni eksperci od funduszy unijnych z firmy audytorskiej Jaspers oraz banków EBI i EBOiR. Przyznali, że 6 mld zł to – na europejskim rynku – wysoka cena za 6,5 km metra. Ocenili, że szacunki z 2006r o ok. 3 mld zł były prawidłowe. – Nie ma tu więc błędu urzędników – relacjonuje Marcin Ochmański z biura prasowego ratusza. Według specjalistów także termin na budowę odcinka – 42 miesiące jest jak najbardziej realny.
Nie padła tylko odpowiedź, czy Warszawa ma szansę przesunąć środki z UE z kolejnych odcinków II linii na ten centralny co dałoby 3 mld zł.
Źródło : Życie Warszawy
Autor: Iza Kraj

Zmiany we władzach Ochoty

Z posady wiceburmistrza Ochoty zrezygnował Maurycy Seweryn (SdPl). Jego miejsce zajął Piotr Żbikowski, dotychczasowy szef rady z ramienia Platformy.
- Pan Seweryn złożył rezygnację z powodów osobistych - mówi burmistrz Ochoty Wojciech Komorowski (PO). - Co uszanowałem podobnie jak większość rady.Maurycy Seweryn to były asystent Marka Borowskiego. Stanowisko w zarządzie dzielnicy zawdzięczał wsparciu lidera socjaldemokracji. Na Ochocie odpowiadał m.in. za pomoc społeczną. Ostatnio zasłynął weekendową eskapadą do Sokołowa Podlaskiego. Zakończyła się rozbiciem służbowego auta.Jeden z polityków SLD ujawnia nam kulisy wczorajszych zajść na sesji rady Ochoty.- Maurycy Seweryn miał do wyboru wariant miękki, czyli rezygnację, i twardy - wniosek o odwołanie. Ten był już gotowy. Wybrał pierwszy - napisał rezygnację i poszedł do domu - opowiada nasz rozmówca.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Iwona Szpala

Jak Platforma utarła nosa Struzikowi

Kolejne przetasowania w sejmiku Mazowsza. Wczoraj do klubu PO przeszło dwoje radnych - Elżbieta Lanc, była radna PiS, i Jan Osiej, strażak, który startował z listy partii Kaczyńskiego. - Chociaż trochę utarliśmy nosa marszałkowi Struzikowi - cieszą się radni Platformy.
Chociaż trochę utarliśmy nosa marszałkowi Struzikowi - cieszą się radni Platformy.
Mazowszem rządzi koalicja PO-PSL, ale centralną postacią jest tu marszałek Adam Struzik (PSL).
W ostatnich wyborach ludowcy zdobyli 12 mandatów w sejmiku, a PO - 17. Oba kluby robią, co mogą, by przeciągnąć do siebie kolejnych radnych. Pod koniec 2007 r. Struzikowi udało się pozyskać do swojego klubu trzech radnych LPR. Pod koniec maja byli działacze partii Giertycha odeszli z klubu PSL i są radnymi niezależnymi.
Wczoraj triumf odniosła Platforma. Przeciągnęła na swoją stronę dwoje radnych z list PiS. Partia Tuska ma teraz w 51-mandatowym sejmiku 18 radnych (były też inne przetasowania między klubami), a PSL - tylko 13.
- Bardzo się z tego powodu cieszę. PiS trochę zrzedła mina. Najważniejsze, że rośniemy w siłę - mówi Robert Soszyński (PO), przewodniczący sejmiku.
Elżbieta Lanc to była działaczka PSL. Była starosta powiatu węgrowskiego, jest w sejmiku drugą kadencję. W ostatnich wyborach samorządowych wystartowała z listy PiS.
Jan Osiej to strażak i radny z okręgu siedlecko-ostrołęckiego. Wszedł na miejsce radnej PiS Teresy Wargockiej, która została posłanką. Na początku tego roku w rozmowie z dziennikarką "Gazety" stwierdził: "Jestem odporny na podejrzane mody, prądy i trendy związane z feminizmem. Krzykliwe i wyzwolone panie robią dużo złego. Szkodzą polskim małżeństwom. I jeszcze jedno, małżeństwo to związek mężczyzny i kobiety. I niech tak będzie na wieki wieków. Homoseksualiści działają wbrew naturze".
- Może nasze dwa nowe nabytki to nie będą czarne konie, ale zawsze lepiej, jak jest nas więcej - mówi jeden z radnych PO.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Dominika Olszewska

2008/06/16

Piskorski: przetarg na II linię metra kompromitacją władz Warszawy

16.6.Warszawa (PAP) - Zdaniem byłego prezydenta Warszawy Pawła Piskorskiego przetarg mający wyłonić wykonawcę centralnego odcinka II linii metra jest przykładem kompromitacji prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz-Waltz i rządzącej miastem ekipy.
W czwartek władze Warszawy przedstawiły informację o złożonych ofertach dotyczących budowy centralnego odcinka II linii metra. Według konsorcjów biorących udział w przetargu budowa śródmiejskiego odcinka ma kosztować ok. 6 mld zł, tj. ponad dwa razy więcej niż władze stolicy zamierzały przeznaczyć na ten cel.
"Jest to olbrzymia kompromitacja władz Warszawy, które bardzo źle przygotowały przetarg zarówno od strony merytorycznej jak i organizacyjnej" - powiedział w poniedziałek Piskorski na konferencji prasowej.
Jego zdaniem osoby odpowiedzialne za inwestycje miejskie w stolicy powinny stracić stanowiska, gdyż "gigantyczny błąd urzędników" będzie kosztował mieszkańców olbrzymie pieniądze i czas potrzebny Warszawie na realizację inwestycji niezbędnych do przeprowadzenia Euro 2012.
Według Piskorskiego przetarg, który został ogłoszony w zeszłym tygodniu powinien zostać jak najszybciej unieważniony i rozpisany od nowa, gdyż w jego przygotowaniu popełniono fundamentalne błędy.
"Nie stać Warszawy na to, aby na budowę centralnego odcinka II linii metra wydać 6 mld zł. Nigdzie tak drogiego metra się nie buduje i jeśli dojdzie do realizacji tego projektu, będą to nieporównywalne dotąd z żadną zrealizowaną inwestycją straty" - powiedział Piskorski.
W jego ocenie tak wysokie ceny zostały podyktowane "wkalkulowanymi" przez konsorcja budowlane kosztami, związanymi z karami za niedotrzymanie terminu realizacji projektu.
Jego zdaniem przetarg na budowę II linii metra należy jak najszybciej rozpisać od nowa na nowych zasadach, które powinny zakładać budowę II linii nie od odcinka śródmiejskiego, lecz od odcinków skrajnych.
"Nie należy marnować czasu i pieniędzy. Należy oprzeć budowę na racjonalnych założeniach i rozpocząć ją od odcinków skrajnych, a budowę odcinka śródmiejskiego przełożyć na moment, kiedy prace odkrywkowe będą najmniej zakłócały życie warszawiaków" - mówił Piskorski.
Ocenił, że główną przyczyną sytuacji, w której śródmiejski odcinek metra jest praktycznie nie do zrealizowania, albo jest do zrealizowania za olbrzymią kwotę, są zaniedbania wynikające zarówno z rządów w stolicy Lecha Kaczyńskiego jak i ekipy Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Zaapelował do władz stolicy, aby II linię metra realizować w oparciu o "zdrowy, normalny i mądry pomysł", pozwalający zaoszczędzić gigantyczne pieniądze, a nie w oparciu o "wyścig", który ma przynieść jedynie splendor polityczny.
Po tym, jak okazało się, że oferty przedstawione przez trzy konsorcja zainteresowane budową II linii metra, są ponad dwa razy wyższe niż w zamierzeniach władz Warszawy, miejscy urzędnicy rozważają kilka źródeł finansowania inwestycji.
Albo z budżetu miasta (co wymagałoby zmian w Wieloletnim Planie Inwestycyjnym i zgody rady miasta), ze środków budżetowych państwa oraz ze środków europejskich.
Odcinek centralny II linii metra ma połączyć Rondo Daszyńskiego z Dworcem Wileńskim. Na długości ok. 6 km powstanie siedem stacji: Rondo Daszyńskiego, Rondo ONZ, Świętokrzyska, Nowy Świat, Powiśle, Stadion i Dworzec Wileński.(PAP)

2008/06/14

ZAGRANICZNE MEDIA OSKARŻAJĄ

"Premier Tusk chce śmierci sędziego Webba"
Donald Tusk pod ostrzałem zagranicznych mediów. Gazety i serwisy informacyjne od Wielkiej Brytanii po Nową Zelandię na poważnie przytaczają słowa polskiego premiera, który żartował, że chciał zabić sędziego Howarda Webba. To jeden z powodów, dla których angielski arbiter i jego rodzina dostaną policyjną ochronę - twierdzą media."Jako premier polskiego rządu muszę wypowiadać się w sposób wyważony, ale wczoraj... chciałem zabić" - przyznał wczoraj premier Donald Tusk, komentując niesprawiedliwą decyzję sędziego Howarda Webba o podyktowaniu rzutu karnego, po którym padła remisowa bramka dla Austrii.
Jednak Donald Tusk nie przewidział, jaką burzą skończą się jego słowa. Wypowiedź premiera przetłumaczona na języki z różnych zakątków świata, wywołała oburzenie nie tylko w Wielkiej Brytanii - ojczyźnie arbitra Howarda Webba - ale też w Indiach, Włoszech, Szwajcarii, a nawet Nowej Zelandii. "Wezwanie polskiego premiera do zabójstwa Webba", "Polski premier: Czuję, że mógłbym zabić sędziego", "Policja oferuje Webbowi ochronę po wypowiedzi polskiego premiera" - krzyczą nagłówki gazet. Brytyjski "The Guardian" nie zostawił suchej nitki na szefie polskiego rządu. Twierdzi, że słowa Tuska to potwierdzenie, iż decyzja o przyznaniu policyjnej ochrony sędziemu i jego rodzinie była słuszna. Stawia tym samym polskiego premiera w jednym rzędzie z pseudokibicami, którzy grożą Webbowi śmiercią. Dziennikarze cytują też wypowiedź funkcjonariusza policji z hrabstwa Yorkshire, który od dziennika.pl dowiedział się o pogróżkach stadionowych bandytów wobec sędziego. "Poinformowały nas o tym polskie media. Osobiście ich jeszcze nie widzieliśmy, ale jeśli okażą się prawdziwe, będziemy je bacznie obserwować" - mówi oficer. I zaraz zapewnia: "Nasi chłopcy będą w stałym kontakcie z Howardem. Jesteśmy gotowi zrobić wszystko co konieczne, by zapewnić bezpieczeństwo jemu i jego rodzinie". Premier Tusk po swej niefortunnej wypowiedzi może mieć poważne kłopoty. Jeśli Howard Webb uzna, że szef polskiego rządu kierował pod jego adresem groźby karalne, może wytoczyć Tuskowi proces.
Mariusz Nowik, Filip Jurzyk
http://www.dziennik.pl/polityka/article192269/Premier_Tusk_chce_smierci_sedziego_Webba.html

Solec bez szefa i w tarapatach

Porodówka na Solcu od poniedziałku ogranicza przyjęcia. Ratusz obiecywał, że poszuka nowego szefa tej lecznicy. Niestety, wciąż go nie ma, a poprzedni jest na zwolnieniu lekarskim.
Pod koniec maja wiceprezydent Jarosław Kochaniak zapowiedział, że odwoła Wojciecha Zasackiego, dyrektora szpitala na Solcu. Dyrektor jest na zwolnieniu lekarskim i ciągle je przedłuża, dlatego do tej pory nie wręczono mu wypowiedzenia. Skończyła się też umowa z jego zastępcą, więc w szpitalu panuje bezkrólewie.
- Nie możemy pozwolić, by z powodu konfliktów personalnych doszło do tego, że pacjenci nie będą mieć zapewnionej opieki medycznej. Dyrektor musi umieć motywować ludzi do pracy, a tego tu zabrakło - mówił "Gazecie" Kochaniak, komentując decyzję o zwolnieniu Zasackiego. Zapewniał, że w ciągu dwóch tygodni poda nazwisko nowego szefa placówki. Tak się jednak nie stało. Nieoficjalnie wiemy, że nie ma kandydata, który chciałby poprowadzić szpital, któremu grozi zamknięcie oddziałów. Do tego jest w kiepskiej sytuacji finansowej (ma długi i wierzycieli na karku, pensje płaci w ratach) i duże problemy kadrowe (od początku roku odeszło stąd ok. 200 pracowników).
Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza: - Faktycznie, mamy problem ze znalezieniem lekarzy i menedżera do pracy w tym szpitalu. Są kandydaci, ale szukamy odpowiedniego, dlatego potrzebujemy jeszcze trochę czasu. W najgorszej sytuacji jest porodówka. Tu ze względu na braki kadrowe - zostało tylko czterech lekarzy i kilku w trakcie specjalizacji - od poniedziałku zostaną wstrzymane przyjęcia kobiet z patologicznymi ciążami. - Pacjentki do naturalnego porodu będą mogły u nas rodzić, ale stopniowo, i te przyjęcia będziemy musieli ograniczać, by zamknąć oddział pod koniec miesiąca - mówi dr Wojciech Strzyżewski, ordynator oddziału położniczo-ginekologicznego. - W ten sposób chcemy uniknąć ewakuacji chorych.
W szpitalu ciągle ubywa personelu. - Ode mnie chce teraz odejść kilka pielęgniarek, mają lepsze propozycje pracy - mówi dr Jacek Bierca, szef oddziału chirurgii ogólnej z pododdziałem proktologii. - Ze względu na braki personelu pracujemy na mniejszych obrotach. Pilnie potrzebujemy nowego dyrektora, bo jak tak dalej pójdzie, to rozleci się cały zespół. Zasacki od sierpnia zeszłego roku prowadził szpital żelazną ręką. Tak ciął wydatki, że pacjenci musieli sami kupować leki i opatrunki. Zmian nie konsultował z załogą, co wywoływało konflikty i wielu ludzi odeszło z pracy. O dymisję Zasackiego już w marcu apelowali radni Śródmieścia. Od samego początku broniła go Elżbieta Wierzchowska, dyrektorka miejskiego biura polityki zdrowotnej. Twierdziła, że kiedy szef wymaga, zawsze budzi to sprzeciw. Wierzchowska została zawieszona w wykonywaniu obowiązków w połowie maja. Przebywa na zwolnieniu lekarskim. Ratusz szuka chętnego również na jej stanowisko - także bez efektów.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Agnieszka Pochrzęst

Unijna kasa w rękach Struzika

Marszałek Struzik zachęca do korzystania z funduszy europejskich. To kpina. Wielkie szanse mogą być zaprzepaszczone przez nieudolność jego urzędników - opisują pracę Mazowieckiej Jednostki Wdrażania Programów Unijnych organizacje pozarządowe.
Pomagają osobom niepełnosprawnym, wykluczonym, uczniom z małych miasteczek. Nie mogliby tego robić bez unijnych pieniędzy. Wystąpili o nie ponad pół roku temu. Wystartowali w konkursach obsługiwanych przez Mazowiecką Jednostkę Wdrażania Programów Unijnych powołaną do tego w lipcu ub.r. przez urząd marszałkowski. I nic.
Dwie wersje dokumentacji
- Urzędnicy marszałka są nieprzygotowani do obsługi tych konkursów. Wszelkie terminy zostały już zawalone - mówi Piotr Todys z Fundacji na rzecz Transportowych Usług Specjalistycznych dla Niepełnosprawnych.
Potrzebuje pieniędzy na dalszą działalność warszawskiego biura karier niepełnosprawnych. Pierwszy wniosek o jego dofinansowanie został odrzucony z powodów formalnych. - Złożyliśmy go w styczniu. Na stronach internetowych MJWPU opublikowano dokumentację konkursową. Nie było mowy o tym, że do wniosku trzeba dołączyć dwie kopie załączników. Tymczasem 4 lutego na stronach pojawiła się nowa dokumentacja do tego samego konkursu: tu kopie załączników były już potrzebne - opowiada Todys. - Od kiedy prawo działa wstecz? Dlaczego zmienia się reguły podczas gry? I dlaczego to my mamy na tym cierpieć? Na dowód pokazuje dwie wersje "dokumentacji konkursowej" ze stycznia i z lutego.
Na decyzję od miesięcy czeka także Agnieszka Zowczak z Federacji Mazowia. - Marszałek Struzik na stronie internetowej hucznie zaprasza, żeby korzystać z funduszy unijnych. Ale konkursy przeciągają się w nieskończoność. Nie ma żadnej informacji. Nie możemy zaplanować budżetu, bo nie wiadomo, kiedy będą pieniądze. Nie ma jasnych zasad, harmonogramu. Wnioski odpadają z błahych przyczyn formalnych. A przecież pieniądze z funduszy UE to dla wielu organizacji być albo nie być - skarży się.
W podobnym tonie mówi Olga Napiontek z fundacji Civis Polonus. Złożyła do MJWPU na początku lutego trzy projekty, m.in. "Co po terapii?". To warsztaty, jak poruszać się na rynku pracy organizowane dla osób z problemami psychicznymi, które wychodzą z depresji.
- Chcieliśmy zacząć warsztaty w maju, a już jest połowa czerwca. Nic nie możemy planować - mówi.
Zawirowania w jednostce
O MJWPU pisaliśmy wielokrotnie. W połowie maja poinformowaliśmy, jak jednostka nie zgłosiła na czas do Ministerstwa Rozwoju Regionalnego wniosku, dzięki któremu trafiłaby do systemu instytucji dzielących unijne dotacje. Dlatego przez wiele miesięcy nie mogła wypłacać beneficjentom unijnych pieniędzy. Wcześniej ujawniliśmy, że stała się miejscem politycznych targów pomiędzy PO i PSL, a pracownicy, nawet szeregowi, dobierani są z partyjnego klucza.
Przez dwa dni nie mogliśmy znaleźć w jednostce nikogo, kto chciałby z nami porozmawiać a sprawie dotacji dla orgaznizacji pozarządowych. W końcu zgodziła się Agnieszka Rypińska, zastępczyni dyrektora MJWPU. Zapewnia, że 18 czerwca organizacje poznają wyniki konkursu. - Mieliśmy pewne zawirowania, nasz system abstrahował od zapisów ustawy o finansach publicznych. Nikt nie zmieniał dokumentacji konkursowej. To niemożliwe - przekonuje. - Jedynie ją uszczegółowiliśmy, bo rzeczywiście wiele wniosków odpadało z powodów błędów formalnych. Być może coś jest niejasne dla beneficjanta, który może mieć problemy z odczytaniem pewnych niuansów dla nas oczywistych. Ale to jest niejasność subiektywna.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Wojciech Karpieszuk

2008/06/13

Popularne kina Iluzjon i Luna będą zamknięte

Kolejne pożegnania ze starymi kinami. I znowu winna jest samorządowa spółka Max Film. Z ul. Narbutta musi się wyprowadzić Iluzjon. Ambitne kino Luna z Marszałkowskiej, które chciało udzielić mu schronienia, samo musi szukać nowej siedziby.
- Budynek przy ul. Narbutta właściwie nie nadaje się do użytku. Ma dziurawy dach, przez który na widownię leje się woda. Tylko dzięki łagodnej zimie nie było tu katastrofy - mówi Tadeusz Kowalski, dyrektor Filmoteki Narodowej, która prowadzi Iluzjon w dawnym kinie Stolica.
Jego właścicielem jest Max Film, spółka należąca samorządu województwa mazowieckiego. Zaniedbała budynek, nie prowadząc w nim remontów. Poprzednie władze spółki liczyły, że obiekt przebudują na kino wielosalowe, dostawiając do niego nowe skrzydło. Uniemożliwił to konserwator, wpisując budynek z 1950 r. na listę zabytków. Dziś koszt napraw to ponad 5 mln zł. Nie kwapiąc się do takich wydatków, Max Film próbował nakłonić Ministerstwo Kultury, by kupiło kino i wyremontowało je na własną rękę. Wtedy Iluzjon byłby już na swoim.
- Ale Ministerstwo może tylko dołożyć się do remontu - mówi Lech Jaworski, prezes Max Filmu i radny Warszawy z PO. Zapewnia, że chce "jak najszybciej" przeprowadzić remont kina ("To będzie nasza wizytówka"), ale nie podaje terminu. Czekają go rozmowy z Filmoteką Narodową i Ministerstwem.
Iluzjon w Bibliotece?
Gdzie podzieje się Iluzjon? Na razie nie wiadomo. Największe nadzieje szef Filmoteki Narodowej wiąże z salą konferencyjną Biblioteki Narodowej w al. Niepodległości. - Ma widownię ze spadkiem o porównywalnej pojemności co kino przy Narbutta. Jest nawet kabina operatora, dostarczylibyśmy tam sprzęt. Trzeba by polepszyć system nagłośnienia, dużą inwestycją byłby ekran, ale to mieści się w naszych możliwościach finansowych - mówi Tadeusz Kowalski. Chce, żeby mimo przeprowadzki kino nie miało przerwy w działalności. - Przeniesiemy się dopiero, gdy zostanie załatwiona sprawa nowej siedziby, myślę, że nastąpi to późną jesienią - mówi dyrektor Filmoteki.
Pierwsze decyzje mogą zapaść już w przyszłym tygodniu. Wtedy sprawą zajmą się władze Biblioteki Narodowej.
Luna na bruku
Optymalnie byłoby, gdyby Iluzjon przeniósł się do innego kina. Było tym zainteresowane szefostwo Luny. Iluzjon zorganizował tu niedawno festiwal kina niemego i współpraca układała się dobrze. Niestety, plany pokrzyżował Max Film, właściciel budynku przy Marszałkowskiej. - 16 października upływa nam termin dzierżawy kina. Mimo wielokrotnych rozmów Max Film nie zgodził się na jej przedłużenie - mówi z żalem Marta Krutel z firmy SPInka, która prowadzi kino Luna. Dlatego zamiast przyjmować Iluzjon, Luna nagle sama musi szukać dla siebie miejsca.
- Chcemy sami prowadzić to kino - twierdzi Lech Jaworski. - To będzie perełka. Pozostaną dwie sale, ale niekoniecznie będzie tam prowadzona działalność wyłącznie kinowa. Planujemy też szeroko pojętą działalność teatralną.
Max Film prowadzi już samodzielnie w Warszawie jedno kino - trzysalową Novą Prahę przy Jagiellońskiej. W sierpniu otworzy własny czterosalowy multipleks w Płocku, a we wrześniu - w Siedlcach. W stolicy jednak spółka wsławiła się nie inwestycjami, lecz zamykaniem kin. Po sprzedaży Relaksu protestowało wielu znanych filmowców, wśród nich Andrzej Wajda, Agnieszka Holland, Kazimierz Kutz i Krzysztof Krauze. Dziś nie działają już także należące niegdyś do Max Filmu: Syrena, 1 Maj, Sawa, Wars, Skarpa i Ochota.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Michał Wojtczuk

Pojechali na rekonensans przed Euro 2012 czy tylko obejrzeć mecz

Pod pretekstem roboczej wizyty na koszt podatników pojechali na wczorajszy mecz reprezentacji. Miasta, które organizują Euro 2012, dostały od PZPN możliwość kupienia biletów na mecze Polaków.
– Każde mogło ich kupić cztery, może pięć i dowolnie rozdysponować. Chodziło nam o to, by skorzystali z nich ludzie związani z organizacją Euro w Polsce – mówi Zbigniew Koźmiński, rzecznik PZPN.
Sprawdziliśmy. Warszawski ratusz nie wydelegował na mecz urzędników bezpośrednio zajmujących się Euro 2012. Do Wiednia na wczorajszy mecz – z biletami z PZPN – za które zapłacił urząd, pojechali Wiesław Wilczyński, dyrektor Biura Sportu i Rekreacji, oraz Jarosław Jóźwiak, p.o. zastępca dyrektora gabinetu prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Dwudniowy wyjazd, w tym delegacje, noclegi i wyżywienie, opłaca urząd.
W Austrii na oficjalnej wizycie studyjnej na zaproszenie zespołu ds. Euro 2012 byli wczoraj marszałek województwa śląskiego Bogusław Śmigielski i członek zarządu Mariusz Kleszczewski zajmujący się służbą zdrowia. – Pojechali, by zobaczyć, jak sobie radzą Austriacy. Chcą podpatrzeć zaplecze imprezy – zapewnia Aleksandra Marzyńska, rzeczniczka marszałka. Jednak okazuje się, że wyjazd był trochę roboczy, a trochę prywatny, bo bilety na mecz urzędnicy kupili z własnych pieniędzy, ale przejazd to już delegacja. – Pojechali autem służbowym. Koszt wyjazdu wyniósł po 199 euro na osobę – mówi Aleksandra Marzyńska.
Najwięcej osób wysłał Poznań. Pięcioosobowa delegacja pojechała służbowym busem. – Koszty wyjazdu są niewielkie – przekonuje Rafał Łopka z biura prasowego urzędu miasta.
– Pięć osób śpi w hotelu, w sumie za 484 euro za wszystkich. Jacek Majchrowski, prezydent Krakowa, pojechał na mecz, ale na zaproszenie burmistrza Wiednia. Jak dowiedzieliśmy się w urzędzie, miasto pokryje jedynie koszty przejazdu, delegacji i ubezpieczenia. To ok. 1000 zł.
Z Wrocławia nie pojechał koordynator ds. Euro 2012, lecz wiceprezydent miasta Adam Grehl i Hanna Domagała, dyrektor biura Euro, i to prywatnie: wzięli urlop, koszty wyjazdu opłacają sami. Ich bilety zasponsorowała agencja marketingu politycznego SportFive. Natomiast Bydgoszcz i Gdańsk nie wysłały delegacji.
Kacprzak Izabela
Źródło : Życie Warszawy

2008/06/12

Wiceburmistrz rozdwojony

Podpisy zgubiły wiceburmistrza Pragi-Północ. Za poświadczenie nieprawdy Arturowi Buczyńskiemu grozi nawet pięć lat więzienia.Wiceburmistrz Pragi-Północ Artur Buczyński (PO) był w dniach 12 – 15 listopada w Rosji, w delegacji z sejmikiem mazowieckim, którego jest radnym. W tych samych dniach jego podpis figuruje na liście obecności w urzędzie.
– Może wiceburmistrz posiadł umiejętność bilokacji – żartuje radny Paweł Lisiecki (PiS), który wykrył nieprawidłowości.
Ale prawnicy przestrzegają przed żartami. – Nie powinien składać podpisu, skoro go nie było w pracy. W ten sposób poświadczył nieprawdę, a to jest karalne – mówi prof. Krzysztof Rączka, specjalista od prawa pracy z UW.
Jak nam powiedziała rzecznik prokuratury Renata Mazur, taki czyn może być zgłoszony do prokuratury przez każdego, kto o nim wie.
Samorządowcy z praskiego PiS nie wiedzą jeszcze, czy wystąpią do prokuratury. – Na razie skierujemy sprawę do komisji rewizyjnej, potem zdecydujemy – mówi Lisiecki.
Wiceburmistrz Buczyński przyznaje, że był w listopadzie na służbowym wyjeździe za granicą. Skąd więc jego podpisy na liście obecności?
– Bo formalnie byłem w pracy – mówi wiceburmistrz i wyjaśnia dalej: – Wziąłem kilka dni urlopu we wrześniu. Ale w ostatniej chwili okazało się, że nie mogę wyjechać, bo jestem niezbędny w urzędzie. Nie wycofywałem wniosku o urlop, tylko uzgodniłem z panią burmistrz, że wykorzystam go w innym terminie.
No i wiceburmistrz „odebrał” go podczas wyjazdu do Rosji. Listę obecności podpisał, bo nowego wniosku o urlop nie składał (we wrześniu, choć w pracy był i listy nie podpisywał). – Teraz wiem, że to był wielki błąd – przyznaje.
Mecenas Bartłomiej Raczkowski wyjaśnia, że wiceburmistrz powinien anulować wcześniejszy urlop i wziąć go we właściwym terminie.– A tak poświadczał nieprawdę, co jest karalne pozbawieniem wolności od trzech miesięcy do pięciu lat – ostrzega prawnik. Dodaje jednak, że tzw. natężenie winy jest tu znikome, bo urzędnik działał w dobrej wierze. – Prokuratura prawdopodobnie umorzyłaby postępowanie. Ale kara dyscyplinarna mu się należy. Urzędnik powinien znać prawo i być poza wszelkimi podejrzeniami, jak żona Cezara.
– Zwłaszcza gdy w opozycji ma radnych PiS, którzy ciągle szukają potknięć koalicji – dodają prascy radni z PO i LiD. Przyznają jednak, że Buczyński popełnił błąd.
Władze ratusza poprosiły burmistrza o wyjaśniającą notatkę służbową. A burmistrz Pragi-Północ Jolanta Koczorowska przyznaje, że może nie dopilnowała młodego urzędnika. – Ale największą szkodę wyrządził sam sobie. Innych pokrzywdzonych nie było – dodaje.
Monika Górecka-Czuryłło
Źródło : Życie Warszawy

Urzędnicy przeciwni rekonstrukcjom

Przygotowania do obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego zaczęły się od awantury. Ratusz nie zgadza się na inscenizację historyczną na Mokotowie. Woli koncerty i defilady. Poszło m.in. o... golenie głowy.
Rekonstrukcja historyczna była od czterech lat stałym elementem obchodów. Plenerowe widowisko pokazywało za każdym razem kilka epizodów walk z 1944 r. w różnych dzielnicach. Ostatnią – na Czerniakowie – oglądało ponad 6 tys. widzów.
W tym roku inscenizacja miała być na Mokotowie. Nie będzie.
Ratusz: wykreślić golenie
Na 9 sierpnia planowano odtworzenie walk przy Pałacyku Szustra. Scenariusz „Mokotów’44” przygotowała grupa historyczna Zgrupowania „Radosław”, która brała już udział we wcześniejszych pokazach.
Jednak zaproponowane przez nią ujęcie tematu nie odpowiadało stołecznym urzędnikom z Biura Promocji. A przede wszystkim wicedyrektor biura Hannie Kalińskiej. Uznała, że „nie mieści się to w obecnej stylistyce promocji Warszawy”.
– Zażądała wykreślenia scen drastycznych. A za takie uznała na przykład sformułowania: „Niemcy wynoszą rannych” – relacjonuje komendant grupy „Radosław” Tomasz Karasiński.
Pani dyrektor podaje inny przykład: – Miało być na przykład golenie głowy kolaborantce – stwierdza Kalińska. – A nam nie chodzi o naturalistyczne podejście do historii, a bardziej symboliczno-alegoryczne ujęcie – stwierdza.
Gdy dopytuję, czy golenie głowy miałoby być autentyczne, czy zainscenizowane teatralnie, dyrektor nie umie odpowiedzieć.Wicedyrektor Kalińska woli bezpieczne uroczystości, defilady, widowiska teatralne, koncerty. Zażądała więc też „uteatralnienia” scenariusza. Okazuje się, że każda ze stron sformułowanie rozumie jednak inaczej.
Powstańcy: to skandal
– My jesteśmy grupą rekonstrukcji historycznej, nie grupą teatralną. Nie robimy spektakli, gdzie wplatamy pieśni, nie recytujemy wierszy i sentencji. To nie ta formuła – denerwują się członkowie.
– Ale nie chodzi o piosenki i wierszyki, ale o stylistykę. O odejście od dosłowności, uniknięcie pokazywania mordów i rozlewu krwi. Pewne rzeczy można wyświetlić np. na telebimach – wylicza Kalińska.– Skoro miasto wykłada pieniądze na imprezę, to chce, by spełniała ona nasze oczekiwania. Ten projekt scenariusza nie zasługuje, żeby ładować w niego 180 tys. złotych – stwierdza.
Ubolewają nad tym inni urzędnicy, którzy w ostatnich latach uczestniczyli w przygotowaniach podobnych wydarzeń na Woli i w Śródmieściu. Dotarliśmy do wewnętrznej korespondencji między pracownikami. Jeden z nich pisze: „Żadna z osób obecnych na naradzie, podczas której zapadła ta decyzja, nigdy nie organizowała inscenizacji, nie koordynowała prac nad jej stworzeniem, nie była nawet widzem, co pozwoliłoby poznać atmosferę i reakcje publiczności”.
– Nie muszę oglądać inscenizacji, żeby widzieć, co mam w scenariuszu – odpowiada dyrektor Kalińska.
Powstańcy całą awanturę kwitują krótko: – Skandal! – Zawsze byłam gorącym orędownikiem takich plenerowych rekonstrukcji. One najlepiej uczą historii. Oddają prawdę o tym, co myśmy nieśli na swoich barkach – mówi Hanna Szczepanowska z Szarych Szeregów.
Wczoraj kombatantom przedstawiono wstępny plan obchodów 64. rocznicy. O „Mokotowie ‘44” wspomniano enigmatycznie: „Sprawa nie jest przesądzona”. – Wyszłam oburzona! – mówi Hanna Szczepańska.
Tegoroczny programie obchodów przewiduje m.in. koncert fińskiego kwartetu Apocalyptica w Parku Wolności i jak co roku grę miejską, rajd rowerowy i wspólne śpiewanie piosenek powstańczych na pl. Piłsudskiego.
Plenerowe widowisko „Atak na Cytadelę” przygotowuje natomiast bez udziału ratusza dzielnica Żoliborz.
Źródło : Życie Warszawy
Izabela Kraj

Polityczny przewrót na Pradze-Północ

Kolejna przepychanka polityczna na Pradze-Północ. Rządząca tą dzielnicą koalicja PO-SLD straciła większość w radzie i PiS z Praską Wspólnotą Samorządową (PWS) szykują się do odwołania zmiany zarządu dzielnicy.
- To miała być spokojna sesja. Tymczasem PiS z Praską Wspólnotą Samorządową niespodziewanie złożyły wniosek o odwołanie przewodniczącej rady z PO Elżbiety Kowalskiej-Kobus. I równie niespodziewanie poparła go radna PO Ewa Murawska - mówi Ireneusz Tondera (SLD).
Radni PO od razu usunęli Ewę Murawską ze swojego klubu. Teraz praska koalicja PO-SLD może liczyć tylko na 11 osób w 23-mandatowej radzie.
PiS i PWS szykują się do ataku. Na razie sesja została przerwana, wznowiona będzie 2 lipca. - Odwołamy burmistrz Koczorowską z PO i jej zastępców - zapowiada Jacek Wachowicz z PWS.PiS rządził Pragą-Północ w czasach warszawskiej prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Wtedy (o czym pisaliśmy wielokrotnie) większość radnych tego ugrupowania miała intratne posady w zależnych od praskiego urzędu instytucjach lub załatwiła sobie mieszkania komunalne. Rządy PiS oznaczały dla tej dzielnicy inwestycyjną zapaść.
Ostatnie wybory samorządowe przyniosły PO i PiS wynik bliski remisu. O to, kto ma większe poparcie w radzie i jest legalną władzą na Pradze-Północ, obie partie kłócą się od końca 2006 r.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki

Klapa miejskich parasoli

Nie udało się wprowadzić cywilizacji między uliczne stragany - handlarzom wydano zaledwie kilkanaście miejskich parasoli z syrenką. W magazynach zalega prawie tysiąc. Ulicznym sprzedawcom nie podobają się warunki, na których ratusz przyznaje parasole.
Miały uporządkować dziki handel, który każdej wiosny wylewa się na ulice miasta. Prezydent Warszawy jeszcze w styczniu podpisała rozporządzenie ustalające zasady tzw. handlu obwoźnego. Jedną z nich jest obowiązek posiadania specjalnego, oznaczonego miejskim logo parasola. Taki parasol byłby znakiem, że sprzedawca prowadzi legalny handel.
I urzędnicy w jednej z agencji reklamowych optymistycznie zamówili aż tysiąc parasoli w dwóch rozmiarach - dużym i małym. Utrzymane są w jasnej, beżowo-białej tonacji z kolorowym logo akcji "Zakochaj się w Warszawie". - Odsprzedajemy je handlarzom bez zysku, po cenie ich zakupu u producenta - mówi Łukasz Męciński z miejskiego Biura Działalności Gospodarczej i Zezwoleń. Duży parasol kosztuje 119 zł, mały - 108 zł.
Wydawanie parasoli zaczęło się na początku czerwca. Dwa tygodnie później widać gołym okiem, że handlarze zbojkotowali propozycje ratusza. Sprawdziliśmy w ZDM i kilku dzielnicach, ilu handlarzy stara się o zezwolenie i parasol. - U nas kilkanaście osób - informuje Agata Choińska z ZDM. W dzielnicach liczba chętnych na parasole oscyluje w granicach od zera do jednego. Nikt nie zgłosił się w Wilanowie, we Włochach, na Woli i Mokotowie. Na Ochocie jedna osoba zgłosiła się we wtorek. Zero chętnych jest również na Bemowie, gdzie parasole zalegają w magazynie wydziału działalności gospodarczej. - Prawdopodobnie dlatego, że w naszej dzielnicy handel uliczny nie jest tak popularny jak w dzielnicach centralnych - przypuszcza Krzysztof Zygrzak, rzecznik Bemowa.
Prawda jest jednak inna. Handlarzom nie odpowiadają reguły rządzące przyznawaniem parasoli. Wraz z nim sprzedawca otrzymuje "miejscówkę" w jednym z 2258 wyznaczonych w mieście punktów. I nie może go zmienić, by stanąć tam, gdzie klientów jest więcej. Efekty takiego podejścia widać na przykład na placyku przed stacją metra Centrum, który nie znalazł się w wykazie dozwolonych do handlu miejsc. Stoi tam kilka parasoli chroniących kwiaty przed słońcem. Są zielone i czerwone, miejskiego nie widać. - I owszem: myślałam o parasolu, ale za taki interes dziękuję. Tutaj mam lepszy - mówi Monika, jedna z handlujących kwiatami pań.
Większością punktów zarządza ZDM, dzielnice dysponują 591 punktami. To nie oznacza, że sprzedawcom jest z nimi łatwiej robić interesy. Dzielnice często starają się handel wyrzucić z głównych ulic. Tak jest na Mokotowie, gdzie jedyne trzy punkty znajdują się przy cmentarzu na ul. Wałbrzyskiej. - Stokrotek i gerber nikt na groby nie nosi - komentuje pani Zofia, kwiaciarka z tej dzielnicy.
Gdyby pani Zofia chciała miejski parasol, musiałaby: mieć zarejestrowaną działalność gospodarczą i zero długów w ratuszu. - Wielu sprzedawców działalności nie ma. Ma za to długi z niezapłaconych mandatów - mówi Marta Jerin z urzędu na Woli. Na dodatek rozpatrywanie wniosku trwa aż 14 dni. A sezon jest krótki, konkurencja ostra.
Parasole są też mało praktyczne, na co skarżą się kwiaciarki. - Za małe. Nie zacieniają kwiatów i przepuszczają promienie słoneczne. Kwiaty pod nimi więdną - tłumaczy pani handlująca kwiatami przy Nowym Świecie 18/20. I po chwili zamieniła "miejski", jasny parasol na ogromny, czterometrowy i zielony parasol dający głęboki cień.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Grzegorz Lisicki

Zabiorą z mostu, dadzą na Kopernika.

Ratusz znalazł brakujące pieniądze na budowę Centrum Nauki Kopernik. Przesunięcia w budżecie opóźnią jednak dwie inwestycje drogowe: most Krasińskiego i Trasę N-S.
Są szanse, że w wakacje zacznie się budowa Centrum Nauki Kopernik na Powiślu. Ratusz kilka tygodni zastanawiał się, skąd wziąć brakującą kwotę. Podobnie, jak w przypadku drugiej linii metra, źle oszacował koszty budowy. Zaplanował ćwierć miliarda, a potrzeba o blisko sto milionów więcej. Teraz ratusz proponuje, by o 60 mln zmniejszyć planowane wydatki na budowę mostu Krasińskiego, który ma połączyć Żoliborz z Bródnem. - I tak trzeba go jeszcze przeprojektować - mówi Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza. Nikną szanse na to, że budowa tej przeprawy zacznie się w przyszłym roku. Wkrótce może się okazać, że mostu, a także wielu innych inwestycji, nie będzie jeszcze przez wiele lat. Wszystko zależy od tego, czy ratusz zdecyduje się budować drugą linię metra za gigantyczną kwotę 6 mld zł. Decyzja w tej sprawie ma zapaść do końca czerwca.
Już za to wiadomo, że oprócz mostu Krasińskiego opóźni się także inna inwestycja drogowa. Na Centrum Nauki Kopernik pójdzie także 50 mln zł planowane wcześniej na przygotowania do budowy Trasy N-S, która ma ułatwić poruszanie się po zachodniej części Warszawy. Będzie przebiegać od ul. Marynarskiej wzdłuż torów linii radomskiej do Al. Jerozolimskich koło Blue City, a potem przez Wolę do budowanego przedłużenia Trasy AK. Rządowa Generalna Dyrekcja Dróg w tym roku ma zacząć budowę ponadpięciokilometrowego odcinka tej trasy na południe od ul. Marynarskiej w stronę lotniska Okęcie. Cała Trasa N-S miała być gotowa do 2015. Już wiadomo, że nie uda się dotrzymać tego terminu.
Na przesunięcia w budżecie dziś musi się jeszcze zgodzić Rada Warszawy. Najprawdopodobniej jednak większość radnych je zaakceptuje. - Z budową Centrum Nauki Kopernik nie można czekać. Most Krasińskiego zaś poczekać nieco może. Projekt trasy rzeczywiście trzeba poprawić. Musi powstać sensowny węzeł z Wisłostradą - mówi wiceprzewodniczący komisji infrastruktury Dariusz Figura (PiS).
Jeśli radni zgodzą się na przesunięcia w budżecie, to budowa Centrum Nauki Kopernik będzie mogła się zacząć już w lipcu. Pierwszych gości ma ono przyjąć jesienią 2009 roku.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Krzysztof Śmietana

2008/06/11

Sztukmistrz z Pragi-Północ

Artur Buczyński (36 l.), północnopraski wiceburmistrz, dwoi się na swoim stanowisku. Ma nieziemskie zdolności.
Ten samorządowiec potrafi w tym samym czasie znajdować się w Moskwie i w swoim gabinecie w Urzędzie Dzielnicy Pragi-Północ! Choć nie było go w urzędzie przez 4 dni, podpisał się na liście obecności!
Jako wiceburmistrz i radny sejmiku mazowieckiego Artur Buczyński musi łączyć obowiązki związane z pełnieniem tych dwóch funkcji. Jest przewodniczącym komisji promocji województwa mazowieckiego i współpracy zagranicznej. A to oznacza, że jako członek podróżującej świty marszałka Adama Struzika (51 l.) musi często opuszczać północnopraski ratusz. Bo jak już pisaliśmy we wcześniejszych publikacjach "Super Expressu", delegacje sejmiku wyjeżdżają za granicę średnio co trzy dni! Ale burmistrz Buczyński wie, jak sobie radzić z nieobecnościami w swoim gabinecie w urzędzie dzielnicy.
Przykładem jest jego zeszłoroczny czterodniowy wyjazd do Moskwy w dniach 12-15 listopada. Na takich delegacjach przeważają niezobowiązujące spotkania, turystyczne atrakcje i rozrywki. Nic dziwnego, że burmistrz chętnie tam pojechał. Ale to nie w tym problem. Okazuje się, że według dokumentacji w biurze kadr stołecznego Ratusza burmistrz był w tym czasie w pracy. Na liście obecności między 12 a 15 listopada są jego podpisy. Natomiast na swojej stronie internetowej sam Artur Buczyński zdaje relację z wyjazdu do Moskwy. To może oznaczać, że burmistrz od podatników wyłudził 400 zł za każdy dzień, w którym według książki obecności był w urzędzie.
Co na to zwierzchnik Buczyńskiego, czyli prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz (56 l.)?
- Zażądaliśmy wyjaśnień dotyczących tej sytuacji. Uczciwość wobec prażan wymaga, żeby byli informowani, czy wiceburmistrz pracuje, czy jest na urlopie. Tu sytuacja jest bardzo niejasna - zapewnia Tomasz Andryszczyk (27 l.), rzecznik Ratusza.
Autor: OK
Źródło: Super Express

Łoś chce odejść z PO za wyrzuconym Wildem

Partyjny sąd Platformy Obywatelskiej wyrzucił w środę z partii Patryka Wilda, byłego członka zarządu województwa. Na znak protestu przeciwko tej decyzji z partii chce odejść jeden z jej regionalnych liderów - Andrzej Łoś.

W marcu tego roku władze regionalnej PO odwołały Łosia ze stanowiska marszałka województwa. Wraz z nim funkcję stracił Wild - jeden z jego najbliższych współpracowników w zarządzie województwa. Obaj kontestowali nowego partyjnego nominata na marszałka Marka Łapińskiego. W PO doszło do poważnego kryzysu, bo Łoś i Wild wraz z innymi zbuntowanymi radnymi przez pewien czas skutecznie blokowali wybór Łapińskiego.

Za tę akcję partia postanowiła ich ukarać. Wniosek o wyrzucenie Wilda i 15-miesięczne zawieszenie Łosia złożył szef dolnośląskiej Platformy Jacek Protasiewicz. W środę sąd partyjny w Katowicach wyrzucił Wilda z PO. A co z Łosiem?

Andrzej Łoś: - Decyzję podejmę jeszcze w tym miesiącu. Prawdopodobnie opuszczę Platformę.

Część działaczy PO uważa, że ew. odejście Łosia będzie dużą stratą. Łoś jest współzałożycielem wrocławskiej PO. Przez wiele lat był jednym z jej regionalnych liderów. Pełnił ważne funkcje - przewodniczącego rady miasta, wiceprezydenta Wrocławia i marszałka województwa. Obok takich nazwisk jak Bogdan Zdrojewski, Stanisław Huskowski czy Sławomir Piechota, to Andrzej Łoś był samorządową twarzą wrocławskiej PO. Do niedawna też wiceszefem partii w regionie. Działacz PO: - To będzie dla niego bardzo trudna decyzja, bo z Platformą jest silnie związany. Ideowo, politycznie i towarzysko. Poza tym ma naprawdę duże doświadczenie w sprawach samorządowych i jego odejście będzie osłabieniem Platformy.

Nieoficjalnie wiadomo, że wraz z rozstaniem z PO Andrzej Łoś będzie politycznie zbliżał się do działającego od pół roku stowarzyszenia Dolny Śląsk XXI, założonego przez byłego wiceprezesa PiS Kazimierza Ujazdowskiego i prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza. Pozyskanie byłego marszałka byłoby dla organizacji cennym politycznym nabytkiem.

Wild już ogłosił, że chce przystąpić do stowarzyszenia. Nie jest też tajemnicą, że w sejmiku trwają rozmowy o powołaniu nowego klubu, w skład którego mogą wejść byli i część obecnych radnych PO oraz radni niezrzeszeni - m.in. były marszałek województwa z PiS-u Paweł Wróblewski, który jest jednocześnie szefem Stowarzyszenia Dolny Śląsk XXI. Dla Platformy w sejmiku to poważna konkurencja.
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław

Autor: Wojciech Szymański

Łoś chce odejść z PO za wyrzuconym Wildem

Partyjny sąd Platformy Obywatelskiej wyrzucił w środę z partii Patryka Wilda, byłego członka zarządu województwa. Na znak protestu przeciwko tej decyzji z partii chce odejść jeden z jej regionalnych liderów - Andrzej Łoś.
W marcu tego roku władze regionalnej PO odwołały Łosia ze stanowiska marszałka województwa. Wraz z nim funkcję stracił Wild - jeden z jego najbliższych współpracowników w zarządzie województwa. Obaj kontestowali nowego partyjnego nominata na marszałka Marka Łapińskiego. W PO doszło do poważnego kryzysu, bo Łoś i Wild wraz z innymi zbuntowanymi radnymi przez pewien czas skutecznie blokowali wybór Łapińskiego.
Za tę akcję partia postanowiła ich ukarać. Wniosek o wyrzucenie Wilda i 15-miesięczne zawieszenie Łosia złożył szef dolnośląskiej Platformy Jacek Protasiewicz. W środę sąd partyjny w Katowicach wyrzucił Wilda z PO. A co z Łosiem?
Andrzej Łoś: - Decyzję podejmę jeszcze w tym miesiącu. Prawdopodobnie opuszczę Platformę.
Część działaczy PO uważa, że ew. odejście Łosia będzie dużą stratą. Łoś jest współzałożycielem wrocławskiej PO. Przez wiele lat był jednym z jej regionalnych liderów. Pełnił ważne funkcje - przewodniczącego rady miasta, wiceprezydenta Wrocławia i marszałka województwa. Obok takich nazwisk jak Bogdan Zdrojewski, Stanisław Huskowski czy Sławomir Piechota, to Andrzej Łoś był samorządową twarzą wrocławskiej PO. Do niedawna też wiceszefem partii w regionie. Działacz PO: - To będzie dla niego bardzo trudna decyzja, bo z Platformą jest silnie związany. Ideowo, politycznie i towarzysko. Poza tym ma naprawdę duże doświadczenie w sprawach samorządowych i jego odejście będzie osłabieniem Platformy.
Nieoficjalnie wiadomo, że wraz z rozstaniem z PO Andrzej Łoś będzie politycznie zbliżał się do działającego od pół roku stowarzyszenia Dolny Śląsk XXI, założonego przez byłego wiceprezesa PiS Kazimierza Ujazdowskiego i prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza. Pozyskanie byłego marszałka byłoby dla organizacji cennym politycznym nabytkiem.
Wild już ogłosił, że chce przystąpić do stowarzyszenia. Nie jest też tajemnicą, że w sejmiku trwają rozmowy o powołaniu nowego klubu, w skład którego mogą wejść byli i część obecnych radnych PO oraz radni niezrzeszeni - m.in. były marszałek województwa z PiS-u Paweł Wróblewski, który jest jednocześnie szefem Stowarzyszenia Dolny Śląsk XXI. Dla Platformy w sejmiku to poważna konkurencja.
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
Autor: Wojciech Szymański

Kwiaciarki nie chcą oddać chodnika

"Kwiaty upiększają ulice", "Nie takiego chcieliśmy burmistrza Mokotowa" - takie transparenty wywiesiły wczoraj kwiaciarki z Wałbrzyskiej. Powiewały narodowe flagi. Protestują, bo dzielnica chce je stąd wyrzucić.
Kwiaty na rogu Puławskiej i Wałbrzyskiej sprzedawane są od lat 70. Legalnie. Teraz jedna dzielnica postanowiła, że oczyści chodniki ze wszelkich straganów. Kwiaciarki się nie poddają. Wczoraj się oflagowały.
- Dzięki kwiatom wyszłam z bezrobocia, kiedy padła fabryka samochodów. Do emerytury mam rok. Gdzie znajdę inną pracę? - pyta Kamila Grochowska.
- To jedyne źródło utrzymania naszych rodzin. Sumiennie płacimy podatki, ZUS - dodaje Zofia Jonas. - Chodnik ma tu dziesięć metrów szerokości. Komu przeszkadzamy?
Dzielnica wyznaczyła tylko trzy miejsca do handlu kwiatami. Najbliższe jest pod cmentarnym murem na Wałbrzyskiej. Tu można handlować cały rok. W pozostałych dwóch tylko jesienią i zimą. Dozwolony asortyment - ozdoby choinkowe i choinki. - Nie kryję, że byłem za usunięciem kwiaciarek. Nie będzie żadnego chodnikowego handlu na Mokotowie - mówi Robert Soszyński, burmistrz dzielnicy.
Na razie udało mu się ukrócić jedynie handel legalny, bo ten nielegalny ma się świetnie. Wczoraj po południu z kilkunastu stoisk sprzedawano truskawki. Pod żywopłotem stał stragan z pirackimi płytami. Wprost z ziemi sprzedawano spodnie, różowe ręczniki i dżinsy. - Najwyraźniej dzielnicy chodzi o to, żebyśmy do nich dołączyli - komentuje pani Zofia.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Grzegorz Lisicki

2008/06/08

Każdy burmistrz musi się promować

Ambicją każdego z wiceburmistrzów tej dzielnicy jest zatrudnienie osobistego rzecznika, który zadba o właściwy obraz medialny swojego pracodawcy. W ten sposób konkurują o popularność wśród wyborców.
Moda na osobistych rzeczników wybuchła kilka miesięcy temu. Jej kreatorem jest Maurycy Seweryn, prawa ręka burmistrza Wojciecha Komorowskiego. Jako pierwszy dostrzegł zalety posiadania "asystenta" odpowiedzialnego za PR. Zadaniem asystenta jest informować media i mieszkańców o działalności wiceburmistrza.
Maurycy Seweryn w urzędzie zatrudnił już kilka takich osób. Niestety, nie spełniały jego oczekiwań. Teraz obowiązki "asystentki" sprawuje dwudziestokilkuletnia Iwona Buczek. Redakcje regularnie otrzymują od niej obszerne informacje prasowe i zaproszenia na imprezy z udziałem wiceburmistrza. W każdej jest on obficie cytowany. Później w internecie pojawiają się relacje z imprez pisane przez "asystentkę". - Po ich lekturze zawsze mam wrażenie, że taka impreza to dodatek do burmistrza - komentuje jedna z urzędniczek.
To pani Iwona najprawdopodobniej jest redaktorką tajemniczej strony www.ochota.waw.pl. Do kogo ona należy, nie wie nawet Wojciech Komorowski, burmistrz dzielnicy. Związków z witryną wypiera się również Maurycy Seweryn, ale wiodą do niego tropy pozostawiane najprawdopodobniej przez jego "asystentki PR". Informacje na stronie odznaczają się specyficznym stylem. Oto relacja z majowych odwiedzin Seweryna w bibliotece Gimnazjum nr 5 przy ul. Siemieńskiego 6, gdzie m.in. odczytał fragment powieści historycznej: "Po lekturze książki uczniowie, zadając liczne pytania, dowiedzieli się, jak ważna i interesująca jest praca zastępcy burmistrza" - pisze Iwona, autorka wpisu.
Iwona Buczek pracuje w urzędzie na pół etatu. Zatrudnia ją wydział spraw społecznych i zdrowia, który podlega Maurycemu Sewerynowi. - Wychodzi na to, że urzędnik od zdrowia robi PR wiceburmistrzowi, a w godzinach pracy chodzi na jego imprezy i pstryka zdjęcia - mówi jedna z urzędniczek. Formalnie pani Buczek nie pełni funkcji asystentki ani rzecznika prasowego. - Takich stanowisk nie ma w naszym urzędzie, a funkcje rzeczników pełnią pracownicy wydziału promocji - informuje jego szefowa Aleksandra Paulska.
Maurycy Seweryn: - To rzeczywiście działania promocyjne. Ale promują nie mnie, tylko dzielnicę. I dodaje, że budżet wydziału promocji nie pozwala na zatrudnienie dodatkowych osób. - Pani Iwona pracuje więc w wydziale zdrowia, ale jestem za powrotem do normalności. Trzeba zatrudnić ludzi w wydziale promocji, bo ona na Ochocie kuleje.
Półtora miesiąca temu podobna osoba pojawiła się w wydziale kultury - umowę zlecenie na organizację imprez kulturalnych podpisała Karolina Bąk. Nie jest tajemnicą, że pełni również również obowiązki "asystentki" wiceburmistrza Krzysztofa Kruka. Bywa na imprezach z jego udziałem, robi zdjęcia i pisze informacje. Później wiceburmistrz zabiega o umieszczenie ich na dzielnicowej stronie www. - Nigdy nie miałem asystentki od public relations, to nie w moim stylu. Ja się nie promuję - oburza się Kruk w rozmowie z "Gazetą".
"Asystentki" potrzebne są wiceburmistrzom, bo mają kłopoty z dotarciem do strony WWW, która jest głównym narzędziem komunikacji z mieszkańcami. Jeden z nich przyznał, że ma problemy z przebiciem się ze swoimi informacjami na dzielnicową witrynę. - Proszę spojrzeć, kogo tam najwięcej - zachęca.
Sprawdzamy - na pięciu zdjęciach widać burmistrza Wojciecha Komorowskiego. Na trzech - Krzysztofa Kruka. Na dwóch - Maurycego Seweryna.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Grzegorz Lisicki

2008/06/07

Na browar jeżdżą za nasze

Ceny benzyny mu niestraszne! Sławomir Nowak (34 l.), szef gabinetu politycznego Donalda Tuska (51 l.), wybrał się na piwo z Tomaszem Arabskim (40 l.), szefem Kancelarii Premiera... rządową lancią.
Minister jest tak "przemęczony" ciężką orką u boku szefa rządu, że spacer do knajpy, która znajduje się raptem kilkadziesiąt metrów od pracy, był pewnie ponad jego siły. A za benzynę do rządowej bryki i tak zapłacą przecież podatnicy!
Czwartek, godzina 17. Restauracja przy placu Na Rozdrożu, która znajduje się o rzut beretem od Kancelarii Premiera. Właśnie w tej knajpce udało nam się odszukać dwóch najbliższych współpracowników Donalda Tuska. Panowie wybrali miejsce na spotkanie nieprzypadkowo. Dyskretne, w samym rogu, kompletnie niewidoczne dla osób spacerujących ulicą. Ich spotkanie trwało blisko godzinę.
Pragnienie panowie gasili zimnym piwem. Na zrelaksowanych polityków pod knajpą czekała rządowa lancia. Przyjechał nią Nowak.
Sielankę ministrów zburzyła jednak obecność naszego fotoreportera. Kiedy go zobaczyli, obaj natychmiast wstali od stołu i omijając służbowy samochód, ruszyli w kierunku Łazienek. Zapytaliśmy rzecznik rządu Agnieszkę Liszkę (35 l.), dlaczego ministrowie jeżdżą służbowym autem na piwo. - Samochód z kierowcą towarzyszył ministrowi Nowakowi. A to ze względu na kontuzjowaną nogę - mówi Liszka.
Ciekawe jednak, że kiedy tylko minister zauważył naszego fotoreportera, chyżo czmy- chnął na drugą stronę ulicy...
Wygląda na to, że politycy PO, którzy obiecywali skończyć z rozpasaniem władzy, sami korzystają z przywilejów ile wlezie. Opozycja naciska rząd, by obniżył akcyzę na benzynę, a władza wozi się za nasze. Wstyd!
Autor: Sylwester Ruszkiewicz
Źródło: Super Express

2008/06/06

Zbierają podpisy w obronie parku Świętokrzyskiego

Stowarzyszenie Obywatele dla Warszawy zebrało w czwartek pierwsze podpisy przeciw zabudowywaniu parku Świętokrzyskiego. Podpisali wszyscy, którzy w nim byli.
- Miasto to nie sklep z nieruchomościami. Co urzędnicy sprzedadzą w następnej kolejności? Ogród Saski? Tam są jeszcze droższe grunty - mówił Maciej Białecki, przewodniczący stowarzyszenia Obywatele dla Warszawy, które jest związane z eurodeputowanym Pawłem Piskorskim, dawnym działaczem Platformy Obywatelskiej. Teraz protestuje ono przeciw pomysłowi prezydent Hanny Gronkiewicz-Walz, która kilka dni temu oznajmiła, że park wzdłuż Świętokrzyskiej to zbyt cenny teren, żeby rosły tam tylko drzewa. Chce pozwolić na zabudowę jego fragmentu przy narożniku z ul. Emilii Plater. A to oznacza wycięcie wielu kilkudziesięcioletnich drzew.
Ta wiadomość zdenerwowała użytkowników zieleńca. Wczoraj ochoczo podpisywali się pod protestem przeciwko planowanej zabudowie parku. - To chory pomysł. Nawet Lech Kaczyński nie odważył się na coś takiego. Zaczynamy zbierać podpisy w parku w nadchodzący weekend i będziemy je zbierać do skutku - zapowiada Maciej Białecki. Dodaje, że formularz można pobrać też ze strony www.dlawarszawy.pl. Przemilcza jednak, że przewodniczący rady programowej jego stowarzyszenia Paweł Piskorski jako prezydent Warszawy też planował zabudowę wielu skwerów w centrum Warszawy. "Gazeta" zorganizowała w 2001 r. akcję "Graj w zielone" i udało się uratować m.in. część Pola Mokotowskiego, skwer z pomnikiem Prusa czy kilka zieleńców na Powiślu. Czy uda się także tym razem z parkiem Świętokrzyskim?
O jego ochronę proszą też radni. - Przygotowaliśmy pismo z prośbą o wpisanie parku do rejestru zabytków. Jeśli nasza prośba zostanie spełniona, każda ingerencja w park będzie wymagała zgody wojewódzkiego konserwatora - mówi śródmiejski radny Marcin Wawrzyniak.
Pomysłu Hanny Gronkiewicz-Walz broni rzecznik ratusza. - Były naczelny architekt miasta Michał Borowski stworzył w 2006 r. plan zabudowy parku na dwóch narożnikach Świętokrzyskiej, także przy Marszałkowskiej. My chcemy zabudować niewiele, bo 3,6 tys. m kw. Park na tym nie straci, tym bardziej że zamierzamy go powiększyć o teren po Kupieckich Domach Towarowych - powiedział nam wczoraj Tomasz Andryszczyk.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Katarzyna Wójtowicz

2008/06/05

"To chory pomysł". Warszawiacy zbierają podpisy przeciwko wycinaniu parku przy Pałacu Kultury

Stowarzyszenie "Obywatele dla Warszawy" rozpoczęło akcję zbierania podpisów przeciwko planowanej przez władze stolicy zabudowie części Skweru Świętokrzyskiego. - To chory pomysł - twierdzi przewodniczący stowarzyszenia. Popiera go wielu mieszkańców Warszawy.
"To mieszkańcy mają się dobrze czuć"
- Miasto nie jest sklepem z nieruchomościami, tylko jest po to, żeby mieszkańcy się w nim dobrze czuli. To jest skarb dla miasta, że w samym środku jest taki ładny, zadrzewiony, dosyć zadbany jak na Plac Defilad kawałek - powiedział dziennikarzom przewodniczący stowarzyszenia "Obywatele dla Warszawy" Maciej Białecki.
Jak dodał, zgodnie z obowiązującym planem zagospodarowania przestrzennego, uchwalonym przez radnych PiS w minionej kadencji, u zbiegu ul. Emilii Plater i ul. Świętokrzyskiej zaplanowana jest zabudowa do 26 metrów "o stosunkowo małej kubaturze". - Natomiast w tej chwili jest pomysł, żeby powstał wysokościowiec, który zajmie mniej więcej jedną trzecią parku świętokrzyskiego - podkreślił.
- Biorąc pod uwagę, że po drugiej stronie parku świętokrzyskiego ma powstać Muzeum Sztuki Nowoczesnej, to ten park praktycznie przestanie istnieć w obecnej formie - powiedział szef stowarzyszenia.
"To chory pomysł"
Jak zaznaczył, podpisy przeciwko planom zabudowy tego terenu będą zbierane "do skutku". - Skutek pierwszy może być taki, że władze miasta zrezygnują z "chorego" pomysłu zabudowy parku świętokrzyskiego. Jeżeli władze miasta nie zrezygnują, to przyjdzie taki moment, że na sesji Rady Warszawy trzeba będzie uchwalić zmianę miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego" - uważa Białecki.
Jego zdaniem, tereny zielone przy Pałacu Kultury i Nauki należy zrewitalizować i unowocześnić. - Jest to jedyna ładna część Placu Defilad - powiedział.
Przeciwko zapowiadanej przez władze Warszawy wycince drzew i zabudowie skweru protestuje także warszawskie koło Zielonych. W liście otwartym do prezydenta Warszawy podkreśliło, że ten teren jest jednym z ostatnich miejsc zielonych w ścisłym centrum miasta. Zieloni domagają się także rozpoczęcia konsultacji społecznych w tej sprawie.Prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz zapewnia, że większa część skweru pozostanie nienaruszona. Jej zdaniem wybudowanie tam budynku "dość wąskiego, acz wysokiego, nie umniejszy walorów tego miejsca".
Stowarzyszenie "Obywatele dla Warszawy" powstało w 2006 roku. Jego celem jest m.in. monitorowanie działań władz stolicy i wspieranie projektów mających na celu poprawę warunków życia mieszkańców miasta.
mm, PAP zaczerpnięte z serwisu Gazeta.pl

2008/06/04

Pani prezydent chce okroić park Świętokrzyski

Prezydent Gronkiewicz-Waltz jest zdecydowana, by w nowym planie pl. Defilad dopuścić zabudowę parku Świętokrzyskiego w narożniku ul. Emilii Plater i Świętokrzyskiej. To kolejny po przenosinach Stadionu Narodowego pomysł pani prezydent, którego nie popiera praktycznie żaden urbanista.
To jedna z koncepcji nowego planu zagospodarowania placu Defilad, którą rozważają miejscy urzędnicy - zabudowa odsunięta na 50 m od Alej Jerozolimskich, bo tak łatwiej budować, i wieżowiec wyższy od Pałacu Kultury u zbiegu Plater i Świętokrzyskiej.
"Zabudowa w parku Świętokrzyskim stanie. Nie wiem jeszcze, jak będzie intensywna, ale rejon skrzyżowania Emilii Plater i Świętokrzyskiej jest zbyt cenny, by rosły tam tylko drzewa. Zapis umożliwiający inwestycje z pewnością znajdzie się w przygotowywanym planie zagospodarowania Placu Defilad" - powiedziała wczoraj prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz "Życiu Warszawy". Wydzielony fragment parku zamierza sprzedać.
- Proszę mi wierzyć, nikt tego pomysłu nie popiera, dosłownie nikt - denerwuje się Jakub Wacławek, prezes warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Architektów Polskich oraz członek Rady Architektury I Rozwoju Warszawy działającej przy pani prezydent. SARP wielokrotnie protestował przeciwko próbom pomniejszania parku przy Świętokrzyskiej, m.in. podczas prac nad obecnie obowiązującym planem uchwalonym w ubiegłej kadencji. - SARP, Towarzystwo Urbanistów Polskich, Rada ds. Architektury - żadna z tych organizacji nie zgodzi się na wycinanie parku - zapowiada Jakub Wacławek. - Jeżeli w tej kwestii pozostanie rozdźwięk między panią prezydent a radą, złożę dymisję.
- Trudno nawet mówić o ignorowaniu naszych rad. My byśmy chętnie doradzali, ale nikt nas o zdanie nie pyta. Ostatnie posiedzenie rady odbyło się chyba dwa miesiące temu - mówi architekt Stefan Kuryłowicz, który również zasiada w radzie przy pani prezydent. Tłumaczy: - Im intensywniej zabudowane jest miasto, tym większą wartością jest urządzona zieleń. Róg Plater i Świętokrzyskiej powinien być ostatnim miejscem branym pod uwagę pod zabudowę. Wolałbym, żeby pani prezydent swoją energię skupiła na tym, żeby stworzyć warunki do inwestowania w rejonie Alej Jerozolimskich - mówi cierpko.
Pani prezydent ostatnio udało się tak zjednoczyć architektów i urbanistów jesienią ubiegłego roku, gdy przekonywała, że Stadion Narodowy należy przenieść z rejonu Stadionu Dziesięciolecia na przykład na Służewiec albo do Wesołej. Pod naporem krytyki z czasem zaczęła twierdzić, że chodziło jej tylko o rozpętanie dyskusji.
Mimo jednogłośnego sprzeciwu fachowców u boku pani prezydent wiernie stoi Paweł Czekalski (PO), szef miejskiej komisji ładu przestrzennego. - Opinii fachowców można wysłuchać, ale to prezydent bierze odpowiedzialność za rozwój miasta. Pani prezydent ma prawo poszukiwać pozabudżetowych dochodów w obliczu prognozowanych niższych wpływów do miejskiej kasy spowodowanych planowaną zmianą skali podatkowej. Poza tym pojedynczy wysoki budynek przy Emilii Plater komponowałby się z pierzeją tej ulicy - przekonuje.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Michał Wojtczuk