2009/04/30

Wątpliwy biznes pogromców korupcji

Transparency International, pozarządowa organizacja zwalczająca korupcję, prowadzi kontrowersyjny biznes - za kilkadziesiąt tysięcy złotych wystawia certyfikat moralności firmom w kłopotach. Takie świadectwo otrzymał choćby klub piłkarski Widzew w samym szczycie afery korupcyjnej. W zamian został darczyńcą stowarzyszenia.
Transparency International Polska jest jak widmo. Nie można się do niej dodzwonić, jej biuro jest zamknięte na głucho. Lista sponsorów? Sprawozdanie finansowe? Spotkanie z prezesem? Nic z tego. Organizacja strzeże swoich tajemnic. Nie lubi pytań. Zwłaszcza tych o kodeks etyczny.

Wystarczy spytać o finanse, współpracę ze sponsorami i zasady działania TI Poland, żeby prezes organizacji Anna Urbańska wyłączyła komórkę i nie odpowiadała na prośby o spotkanie. Podobnie na pytania reaguje Paweł Kamiński, jedna z najważniejszych osób w TI Polska, pracownik Ministerstwa Sprawiedliwości. Na pytania DZIENNIKA działacze TI Polska zgodzili się odpowiedzieć jedynie mejlowo.

W 2007 r., po ostrym konflikcie wewnątrz stowarzyszenia, zmieniły się jego władze. Urbańska została prezesem. We władzach zasiedli Katarzyna Gniadek, Paweł Kobza i Paweł Kamiński – wszyscy wówczas byli poselskimi asystentami posła PO Julii Pitery - to oznacza, że łamali kodeks etyczny TI Polska.
TI ten konflikt interesów tłumaczy prosto na przykładzie Pawła Kamińskiego: nie był zatrudniony w biurze poselskim, bo "na podstawie zawieranych umów zlecenia prowadził jedynie obsługę prawną tego biura”. Czyli zarabiał w biurze PO, ale na umowę-zlecenie, więc etycznie był w porządku.

W stanie konfliktu pracowali tak do końca kadencji Sejmu.

Tajemnicza darowizna od Baxtera

Drzwi warszawskiej siedziby stowarzyszenia z napisem "Program interwencyjny” są zamknięte na głucho. W biurze nikt nie odbiera telefonów.

Zbadaliśmy, czym zajmuje się organizacja, która zwalcza nieprawidłowości w życiu publicznym. Łamanie własnego kodeksu etycznego to tylko drobny przykład patologii, które trawią Transparency International Polska.

Przykład pierwszy: współpraca z koncernami farmaceutycznymi.

TI zimą 2007 r. pisze raport o planowanej zmianie prawa farmaceutycznego. Wskazuje konkretne rozwiązania. Sęk w tym, że raport powstał na podstawie informacji Federacji Pacjentów Polskich, którą... sponsorują m.in. koncerny farmaceutyczne.

Ciekawe, że tuż przed apelem Transparency o zmianę prawa farmaceutycznego, wśród jej darczyńców znalazł się koncern farmaceutyczny Baxter (wpłacił TI Polska kilka tysięcy euro). W tym czasie jeden z prezesów stowarzyszenia zainkasował 80 tys. zł za opracowywanie projektów i szkoleń dla Baxtera.

Pracowników Baxtera szkolił też działacz Transparency, który w tym samym czasie był asystentem poselskim Julii Pitery. Nie udało nam się dowiedzieć, dlaczego - niezgodnie z zasadami - część pieniędzy za szkolenia przelano na konto TI z Baxtera jako darowiznę.

Dziś obsługą PR Baxtera zajmuje się firma Katarzyny Chojnowskiej, która wcześniej pracowała dla TI Polska. A Baxter na swoich stronach w internecie chwali się transparentnością i współpracą z TI polska.

Urzędnicy są skorumpowani
Przykład drugi: załatwianie spraw sponsorom.

W maju 2008 r. do polskiego Transparency zgłosiła się spółka Sovereign Capital. Miała problem: Komisja Nadzoru Finansowego nie dopuściła jej na giełdę. Wytknęła kilka błędów w prospekcie emisyjnym.

Zazwyczaj firma, która chce wejść na giełdę, usuwa błędy i składa prospekt ponownie. W maju 2008 Sovereign poskarżyła się TI Polska, że urzędnicy KNF są skorumpowani, bo prowadzili szkolenia dla firm, które walczą z Sovereign. Wniosek: urzędnicy odgrywają się na ich spółce na zlecenie konkurencji.

Ta wojna trwa do dzisiaj. Obie strony - Sovereign i KNF - donoszą na siebie do prokuratury, CBA i wytaczają cywilne procesy. Sovereign tak wchłonął konflikt, że zrezygnowała nawet z wejścia na giełdę.

Od czerwca 2008 r. Transparency zaczyna bombardować szefa KNF pismami. Wszystkie dotyczą sprawy, którą interesuje się Sovereign. We wrześniu na konferencji prasowej występuje wiceprezes TI Polska Paweł Kamiński. Pada poważny zarzut: "(Istnieją) pewne takie zachowania, które mogą świadczyć o korupcji wśród urzędników, powiedziałbym nawet wysokich funkcjonariuszy w urzędzie nadzoru finansowego" - mówi.

Na początku marca tego roku do KNF wkroczyła kontrola urzędników podległych Julii Piterze.


...a my walczymy w imieniu sponsora

Miesiąc po tej konferencji Sovereign Capital ujawnia, że jest... członkiem wspierającym Transparency. Co to znaczy? Że faktycznie ją sponsoruje. Zasady dotyczące przyjmowania członków wspierających powinny być przyjęte uchwałą zarządu i muszą być szczegółowo opisane. TI Polska nie chciało nam pokazać takich dokumentów. Według niej są "dokumentami wewnętrznymi stowarzyszenia i nie wymagają promulgacji w rejestrach sądowych”.

Według informacji DZIENNIKA od października Sovereign wpłaciła organizacji ok. 60 tys. zł. "Do 2007 r. mieliśmy jednego członka wspierającego" - wspomina były wiceprezes TI Polska. "To była hurtownia papieru. Dostawaliśmy od nich ryzy z papierem do drukarki".

Robert Jędrzejowski, wiceprezes Sovereign: "Płacimy kilka tysięcy złotych miesięcznie. Jest to działalność w pełni charytatywna na rzecz stowarzyszenia użyteczności publicznej, którego władze również pracują społecznie".

Informacja o tym, że można zostać członkiem wspierającym TI Polska, to wiedza tajemna. Nie ma jej na stronach internetowych TI. Kto dostaje propozycje wspierania organizacji? Na jakich zasadach odbywają się rozmowy? Robert Jędrzejowski mówi z uśmiechem: "Jako członek wspierający chcielibyśmy, żeby idea transparentności była powszechna. Proszę ją rozpropagować.

DZIENNIK ustalił, że kiedy spółka "stowarzyszała” się z TI, Prokuratura Okręgowa w Warszawie prowadziła śledztwo, które miało ustalić, czy w prezes Sovereign wykorzystał poufne informacje do gry na giełdzie. TI Polska wiedziała o tym śledztwie (zostało umorzone dopiero miesiąc temu).

W rozmowie z DZIENNIKIEM szefowie Sovereign zaznaczają, że TI Polska nie walczy o ich sprawę, tylko tropi nadużycia w KNF. Nie wspominają, że to oni dostarczyli działaczom informacji o nadużyciach.

Kiedy kończymy spotkanie, prezes Sovereign Andreas Madej się ożywia: proponuje inny temat. Mógłby mi pokazać sensacyjne materiały, których nikt nigdy nie publikował. O czym? O nadużyciach w KNF.

Młot na urzędników

Przykład trzeci: ukrywanie listy sponsorów i tajemnicze "audyty antykorupcyjne”.

Kilka lat temu (na żądanie centrali w Berlinie) TI Polska uchwaliła swój kodeks etyczny. Głosi on wprowadzenie "zasady przejrzystości do działań stowarzyszenia, zwłaszcza w odniesieniu do zagadnień związanych z finansami i funduszami”.

Chcieliśmy sprawdzić, kto wspiera TI Polska i na jakich zasadach. Nic z tego: ze strony internetowej organizacji zniknęły roczne raporty (w tym sprawozdania finansowe). Od wielu miesięcy nie można się z niej dowiedzieć, kto zasiada we władzach TI. Od dwóch lat - choć ma taki obowiązek - TI nie składa sprawozdań finansowych w sądzie. Nie składa ich również w warszawskim urzędzie miasta, który formalnie ją nadzoruje. Nigdy publicznie nie ujawniła, od kogo dostaje darowizny. TI twierdzi, że od jesieni 2008 r. pracuje nad nową stroną internetową, a informacji udziela każdemu, kto... się o nie spyta.

O wiele bardziej aktualna jest strona Sovereign. Jeszcze miesiąc temu można było na niej znaleźć logo... berlińskiej centrali Transparency International. Problem w tym, że Berlin nie dawał spółce zgody na wykorzystanie logo. "To jest brand, to jest jak młot na urzędników" - mówi o logo TI Polska Piotr Strzembosz, były członek jej komisji rewizyjnej. "Ktoś, kto się nim posługuje, może sprawiać wrażenie, że ma za sobą wpływową, szanowaną organizację. I że sam jest doskonale przejrzysty. Tylko że to jest bezprawie".

Certyfikat, ale na jakich zasadach?

Sovereign chwali się, że przed "stowarzyszeniem” z Transparency przeszła audyt. Robert Jędrzejowski: "Przeszliśmy audyt antykorupcyjny w takiej formule, jaką narzuca Transparency".

Pytany o szczegóły przerzuca na stole jakieś papiery - nie potrafi powiedzieć, jak wyglądał audyt.
Być może dlatego, że audyt to w stowarzyszeniu formuła umowna. Od spółek TI Polska wymaga "dostarczenie kopii sprawozdania finansowego za ostatni rok obrachunkowy wraz z opinią biegłego rewidenta. Weryfikacji są poddawane informacje prasowe na temat działalności kandydatów na członków wspierających, przestrzeganie przepisów antykorupcyjnych zawartych w polskim ustawodawstwie, podejmowanie ewentualnych działań naprawczych”.

Czy Transparency robi audyty za darmo? Powinna, bo żyje z grantów i dotacji, nie może prowadzić działalności gospodarczej. Ale nie odpowiedziała DZIENNIKOWI na to pytanie.

"Wyniki audytu powinny być formalnie przyjęte i szczegółowo opisane, jaka metodologia i jakie rezultaty. Tak robi się w Niemczech" - mówi jeden z działaczy TI.

Ile firm zaudytowała TI Polska? Na jakich zasadach robi audyty, gdzie je można znaleźć? Jak zdobyć informacje o takim audycie? Nie wiadomo.

Sprawdziliśmy. Certyfikatem TI Polska może się poszczycić od kilku tygodni Akademia Medyczna we Wrocławiu. Wcześniej przez wiele miesięcy prokuratura i ABW sprawdzały, czy przy przetargach na uczelni dochodzi do korupcji (chodziło o przepłacenie kilku milionów za sprzęt medyczny).

My, lokatorzy z Transparency

Transparency International Polska żyje na bakier z przejrzystością i własnym kodeksem etycznym. Podsumujmy: - członkowie zarządu apolitycznego stowarzyszenia pracowali jednocześnie w biurze poselskim Platformy; - TI Polska walczy o sprawy swojego sponsora w urzędzie; - ukrywa przed sądem rejestrowym i urzędem miasta finanse; - prowadzi szkolenia dla firmy farmaceutycznej, która zostaje jej darczyńcą; - prowadzi nieogłaszane nigdzie audyty na niesprecyzowanych zasadach; - pozwala sponsorom bezprawnie korzystać z logo centrali organizacji.
"Organizacja zamieniła się w kółko adoracji. Tam nie ma dużych pieniędzy, nie ma etatów, ale za pracę nad projektem można swoje zarobić" - mówi Piotr Strzembosz.

Rocznie TI Polska wydaje ok. 70 - 90 tys. zł na umowy-zlecenia. W 2006 r. wydała 285 tys. Ile później? Nie wiadomo.

Dziś działacze Transparency łamią kodeks etyczny, używając szyldu organizacji do załatwiania prywatnych spraw. Nie widzą w tym konfliktu interesów.

Przykład pierwszy: Anna Chlebińska, była członkini komisji rewizyjnej (prywatnie teściowa syna Julii Pitery). Zaangażowała się w organizowanie rozbiórki apartamentowca na ulicy Płyćwiańskiej - wybudowanego tuż za jej oknami. W prasie wypowiadała się o sprawie apartamentowca raz jako lokatorka, raz jako działaczka TI Polska.

Na długo przed publikacją tego tekstu Anna Chlebińska sama zadzwoniła do DZIENNIKA, twierdząc, że informacje o jej konflikcie interesów są nieprawdziwe. Odmówiła spotkania. Napisała za to sążnistego mejla: "Żadne podejmowane przeze mnie działania nie stoją w sprzeczności z zasadami działalności TI Polska” - stwierdziła.

Przykład drugi: Anita Jaworska, psycholog, wiceprezes TI Polska. Wiele razy wypowiadała się publicznie jako działaczka TI przeciwko budowie apartamentowca na ulicy Jazgarzewskiej, na byłych gruntach PAN. Sęk w tym, że Jaworska walczy o swoje najbliższe sąsiedztwo: jest członkiem rady Osiedla Domów Jednorodzinnych Jazgarzewska, któremu przeszkadza inwestycja. W maju 2008 r. Jaworska zażądała (jako wiceszef TI Polska) gruntownej kontroli sprzedaży gruntów przez PAN.

Z pisma TI Polska do redakcji DZIENNIKA: "TI Polska nie interweniuje w sprawach swoich członków w sytuacji, gdy dochodzi do konfliktu interesów”.

Profesorowie nie mają głosu
TI Polska zakładali ludzie o dużych nazwiskach: prof. Andrzej Rzepliński, prof. Andrzej Kojder, Janusz Kochanowski, Barbara Kudrycka, Andrzej Sadowski. "Mówiliśmy o nich - śmieje się jeden z założycieli TI Polska.

Dziś w stowarzyszeniu dużych nazwisk nie ma: "czcigodni profesorowie” zostali wyrzuceni. Oficjalny powód: nieopłacone składki. Nieoficjalny: miejsce założycieli musieli zająć ludzie, którzy na walnych zebraniach stowarzyszenia stworzą sprawnie głosującą grupę (członkostwo straciła nawet Julia Pitera). TI Polska to dziś de facto kilkanaście osób. Od kilku lat nie przyjmuje nowych ludzi.

W zeszłym roku apolityczna TI Polska objęła patronat nad akcją organizacji politycznej NZS. Jej działacz Paweł Kamiński (pracuje w kadrach Ministerstwa Sprawiedliwości) użył ostatnio nazwy organizacji, podpisując list w obronie zwalnianej z TVP Anity Gargas, szefowej "Misji specjalnej”.

Co na to wszystko centrala TI w Berlinie? Z mejla Gypsy Kaiser z biura prasowego TI do redakcji DZIENNIKA: - Jeśli TI Polska złamała standardy TI - na co w tej chwili nie mamy dowodów - sprawdzimy TI Polska zgodnie z naszymi procedurami”.

Wojciech Cieśla
dziennik

2009/04/27

Zimny cynizm Platformy

Moi partyjni koledzy przestraszyli się komisarz ds. konkurencji w UE Neelie Kroes i podali jej nasze stocznie na tacy – wytyka Krzysztof Zaremba, szczeciński senator, który w czwartek wystąpił z Platformy
Rz: Odszedł pan, bo musiał?

Krzysztof Zaremba: Nie musiałem. Chciałem. Uznałem, że nie ma już innego wyjścia.

W PO twierdzą, że pan zrezygnował, bo wiedział, że i tak pana usuną, gdyż napisał pan bardzo krytyczny wobec rządu list otwarty do premiera w sprawie stoczni. Chcą zbagatelizować pański gest?

Proszę ich pytać. Ja odszedłem w proteście przeciw polityce prowadzonej przez PO i rząd wobec polskich stoczni. A właściwie przeciw brakowi tej polityki. Byłem i jestem zwolennikiem Polski w strukturach UE, ale nie możemy zgadzać się na wszystko, co nam Unia dyktuje. Tym bardziej że w ramach UE państwa traktowane są nierówno, co szczególnie widać w przypadku unijnej polityki wobec stoczni.

Powiedział pan publicznie, że Donald Tusk boi się Brukseli.

Bo tak jest. Moi partyjni koledzy przestraszyli się komisarz UE ds. konkurencji Neelie Kroes i podali jej nasze stocznie na tacy. I to w sytuacji, gdy rządy Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch, Niemiec czy Holandii dotują swoje przemysły lub przynajmniej podają im kroplówkę w postaci publicznych pieniędzy po to, by przetrwały. I tam nikt się nie przejmuje, co mówi Bruksela. Kiedy ktoś zapytał prezydenta Francji o poważny państwowy wkład w stocznię Saint Nazaire, ten tylko fuknął. A nam się każe nasze stocznie demontować i my potulnie tego słuchamy. Dodajmy, stocznie z portfelami zamówień, które produkowały wysokiej jakości konstrukcje cenione przez światowych armatorów. Na dodatek przy dobrym kursie dolara.

Proszę mi pokazać jakąkolwiek stocznię w Europie likwidowaną w taki sposób jak nasze.

To kto jest winien? Unia czy rząd Tuska?

Winnego trzeba zawsze najpierw szukać u siebie. Wchodząc do UE, rząd Leszka Millera nie wynegocjował okresu przejściowego na restrukturyzację polskich stoczni. To jest praprzyczyna. Ale podejmując ostatnie negocjacje z Brukselą, należało grać twardo. Lech Wałęsa, będąc niedawno w Szczecinie, powiedział, że już kilka miesięcy temu trzeba było walnąć pięścią w stół w sprawie stoczni i powiedzieć: wy dotujecie takie i takie firmy, a my będziemy wspierać stocznie i sprzedamy je dopiero wtedy, gdy będzie koniunktura.

Do tego czasu można przecież produkować nie tylko statki, ale też konstrukcje mostów czy elementy elektrowni wiatrowych. Stoczniom trzeba pomóc przeżyć. Ja już w ubiegłym roku usiłowałem przekonywać kolegów z partii, że trzeba coś zrobić, bo będzie katastrofa. Tymczasem dostrzegałem tylko totalny defetyzm. We wrześniu zapytałem jednego z najbardziej wpływowych ministrów, co będzie z naszymi stoczniami.

Kogo?

Sławomira Nowaka, szefa gabinetu premiera.

I co odpowiedział?

Że „jak to, co będzie. Nic nie będzie. Będzie upadłość”. To było powiedziane bez refleksji, z zimnym cynizmem.

Z cynizmem?

Nie widziałem żadnej woli walki. Tylko chęć szybkiego ucięcia problemu. Będąc do końca lojalnym członkiem PO, próbowałem zmienić te decyzje od wewnątrz, składając w Senacie szereg poprawek do tzw. specustawy, która teoretycznie miała zapewnić sprzedanie stoczni „w biegu”. To, co mnie uderzyło w toku tych prac, to paraliżujący strach przed komisarz Kroes.

Kto się jej tak strasznie bał?

Najbardziej wystraszeni byli przedstawiciele Ministerstwa Skarbu. Okazało się też, że na nikim nie robią wrażenia szokujące wypowiedzi wysokiej rangi urzędników unijnych, np. że „Polska nie może produkować statków” albo kierowane do potencjalnych inwestorów zainteresowanych stocznią szczecińską: „A po co rozmawiacie z rządem, przecież będzie upadłość. Kupicie masę upadłościową”. Okazało się, że to nieistotne, bo to były „wypowiedzi prywatne”.

15 maja ze stoczni w Szczecinie odchodzi ostatnia grupa spawaczy. A nie po to mój dziadek (pierwszy powojenny prezydent Szczecina – red.) rezerwował tereny pod przyszły rozwój stoczni, bym milczał, gdy się ją nieodwracalnie niszczy. Nawet za cenę legitymacji partii cieszącej się wielkim poparciem.

List otwarty do premiera był ostatnią próbą zwrócenia uwagi na problem stoczni. Miałem świadomość, że skoro go napisałem, pożegnam się z partią.

Powiedział pan publicznie, że Platforma to już nie jest ta sama partia, jaką pan współzakładał. Ma pan na myśli coś więcej niż tylko sprawę stoczni?

Że niby to było wiadro, które przelało wannę, jak kiedyś trafnie powiedział Ludwik Dorn? Zdecydowała sprawa stoczni, ale inne też miały znaczenie. Wystarczy się przyjrzeć temu, co się ostatnio dzieje w PO, także w Szczecinie: afera narkotykowa, afera z zamówieniami publicznymi, polityka kadrowa podporządkowana liderom, zachowania posłów Stanisława Gawłowskiego i Sławomira Nitrasa, którzy traktują zachodniopomorską PO jakby nadal prowadzili wspólnie prywatną firmę.

Obserwowałem jednak, co się stanie, szczególnie po głośnej aferze narkotykowej z udziałem szefa sejmiku województwa Michała Łuczaka i członka zarządu powiatu polickiego Cezarego Atamańczuka. Nic się nie stało. Owszem, funkcje i legitymacje stracili, ale ich promotorzy nie ponieśli żadnej politycznej odpowiedzialności.

Sławomir Nitras jest jedynką w Szczecinie w eurowyborach, ale mówi się, że to banicja, a nie nagroda.

Naprawdę? Ale to tak, jakby zamiast na Sybir zesłać kogoś na Krym, w dodatku pullmanem. Niestety, kierownictwo PO poważnie traktuje promotora nieodpowiedzialnych działaczy, a senatora, który broni poslkich stozni - sekuje.
Może dlatego, że Grzegorz Schetyna bał się, że mu Nitras wyprowadzi posłów do Stowarzyszenia Polska XXI? Jeśli się wyciąga konsekwencje – idiotyczne zupełnie – w stosunku do Zyty Gilowskiej, a w podobnej sytuacji wobec szefa klubu parlamentarnego nie (chodzi o zatrudnianie bliskich w biurze parlamentarnym Zbigniewa Chlebowskiego – red.), to znaczy, że PO ma naprawdę problem podwójnych standardów.
Ale to panu zarzucano prowadzenie własnej polityki. PO miała postawić na Nitrasa, bo pan nie był tak skuteczny jak on. Poza tym od dawna jest pan skonfliktowany z liderami PO w regionie.

Trudno, żeby w sytuacji, jaka panuje w szczecińskiej PO, pokornie milczeć. A w polityce rządzi dziś brutalna praktyka, bezideowość i fetysz skuteczności. Nie ma debaty, nie ma dyskusji. Są tylko obrazki, narracja, propaganda, żołnierska dyscyplina, ubezwłasnowolnienie parlamentarzystów i esemesowe instrukcje. Ja już nawet sobie tak ustawiłem telefon, że jak przychodziły, to się automatycznie kasowały. To zresztą problem nie tylko PO.

Ale jeszcze kilka miesięcy temu, gdy wrzało wokół szczecińskich afer, pan powtarzał, że wierzy w standardy PO. A dziś?

Kiedy wstępowałem do PO, odpowiedziałem na apel Płażyńskiego, Olechowskiego, Tuska, że potrzebna jest nowa jakość. Właśnie dyskusja, otwartość, prawybory. Teraz mamy normalną partię, ze wszystkimi wadami, jakie wytykaliśmy poprzednikom.

Płażyńskiego i Olechowskiego nie ma już dawno w PO. Nie ma Gilowskiej, Rokity. Odeszli również inni niepokorni. Teraz pan.

Nie dałem się partii sformatować. Wiem, że występuję w słusznej sprawie.

Zapraszam do Szczecina za pół roku, gdy miasto odczuje skutki decyzji rządu. W połowie powiatów mojego regionu już jest dwucyfrowe bezrobocie. Ludzie zaczną się w końcu domagać konkretnych rozwiązań. Oczywiście polityka informacyjna musi istnieć, ale medialne triki to może być przyprawa, a nie główne danie. Tymczasem zamiast kastrować pedofili, kastruje się Szczecin i Gdynię. Zamiast poważnych decyzji mamy grę zabawkami: in vitro, euro będzie czy nie będzie albo hasanie Palikota. Janusz zresztą nie pohasałby nawet tygodnia, gdyby Tusk miał coś przeciwko temu.

Ostro krytykuje pan swoją byłą partię i jej szefa, bo czuje się pan rozczarowany?

Jestem rozczarowany, ale nie odbiera mi to jasności widzenia. Donald Tusk chce być prezydentem, wobec tego wszystkie działania partii są temu podporządkowane. Tylko po co chce tę władzę zdobyć? Chciałbym, żeby chodziło o coś więcej niż tylko teatr i rozgrywki wewnątrzpartyjne. Na marginesie – podejrzewam, że następny do wycięcia, z tych większych, będzie Chlebowski. Jako efekt rywalizacji ze Schetyną i Komorowskim o fotel premiera po Tusku.

Dlaczego więc jeszcze w ubiegłym tygodniu był pan w partii?

Dopóki jest szansa, że uda się coś zmienić, trzeba próbować. Przyszedł jednak moment, że trzeba było powiedzieć: tak albo nie.

Co dalej z pańską karierą polityczną? PiS, Stronnictwo Demokratyczne Pawła Piskorskiego czy Polska XXI?

Jako senator niezależny nadal mogę działać i budować poparcie wokół ważnych spraw. Oczywiście, były różne telefony, a teraz mam jeszcze większą chęć na politykę, bo rezygnując z członkostwa w PO, poczułem ulgę. Jakbym otworzył okno w zatęchłym pokoju. Chcę jednak podkreślić, że mimo wielu słów krytycznych wobec swojej byłej partii nie stanąłem po przeciwnej stronie. Stanąłem po prostu po stronie stoczniowców. Po stronie obywateli – zgodnie z jednym z haseł PO, które wziąłem sobie do serca.

Rzeczpospolita
Piotr Kobalczyk

Wszyscy ludzie Janusza Palikota

Kariera u boku posła. Choć nie było ich na to stać, wpłacali w 2005 r. spore sumy na jego kampanię. Dziś to nowa lubelska elita PO.
Janusz Palikot twierdzi, że ich nie zna. Wiadomo jednak, że ciężko pracowali przy jego kampanii wyborczej w 2005 roku. Zafascynowani nowym liderem Platformy świeżo upieczeni absolwenci wyższych uczelni lokowali swoje oszczędności na koncie kampanii Palikota. Inwestycja rzędu kilkunastu tysięcy złotych nie poszła na marne, bo Palikot nie tylko dostał się do Sejmu, ale wkrótce zagwarantował lokalny sukces PO, która przejęła stery władzy w lubelskim ratuszu.

W lutym Prokuratura Okręgowa w Radomiu umorzyła śledztwo dotyczące finansowania kampanii Janusza Palikota. Przestępstwa się nie dopatrzono, choć prokurator ustalił, że dochody lub oszczędności niektórych darczyńców nie pozwalały na dokonanie wpłat sięgających kilkunastu tysięcy złotych. W ubiegłym tygodniu Prokuratura Krajowa zdecydowała, że śledztwo w tej sprawie zostanie wznowione.

Kim są ci, którzy finansowo wsparli przyszłego posła PO? Większość z nich to dobrzy znajomi Krzysztofa Łątki, obecnie dyrektora Departamentu Sekretarza Miasta w Urzędzie Miasta w Lublinie. O samym Łątce Palikot tak pisał w e-mailu do "Rz": "Jest świetnym pracownikiem i twórcą sukcesu ekipy w ratuszu, która po latach pisowskiej degrengolady wyrwała Lublin na czołówki list najlepiej zarządzanych miast w Polsce!".


"Z wewnętrznego przekonania"

Maciej Zaporowski na kampanię Palikota wpłacił 12,5 tys. zł. Dlaczego? Bo "utożsamiałem się z programem partii" – tak tłumaczył śledczym.

Zaporowski podczas studiów na Wydziale Ekonomicznym UMCS poznał Łątka – wówczas aktywnego działacza samorządu studenckiego. Właśnie za jego namową na początku 2004 roku wstąpił do PO. Dziś pracuje w Urzędzie Miasta Lublina. Jest kierownikiem w podległym Łątce wydziale.

Agnieszka Oszust na kampanię w 2005 r. wpłaciła 10 tys. zł. Prokuratorom tłumaczyła, że zrobiła to "z wewnętrznego przekonania. Była – wraz z Krzysztofem Łątką – jednym z założycieli Akademickiego Stowarzyszenia w Lublinie. Dziś pracuje w kancelarii prezydenta miasta. Z jej CV wynika, że wcześniej współpracowała z firmą informatyczną, którą zakładał Krzysztof Łątka.

Agnieszka Parol także wspomogła finansowo kampanię przyszłego posła Platformy. Nie wiadomo, jaką dokładnie sumą zasiliła jej konto. Ta studentka Wydziału Ekonomicznego UMCS zapisała się do Platformy Obywatelskiej kilka tygodni po Macieju Zaporowskim. Ona także zakładała z Łątką Akademickie Stowarzyszenie. Wkrótce – jako wolontariuszka – trafiła do biura Palikota, gdzie pomagała w prowadzeniu fundacji jego imienia. Dziś Parol pracuje w kancelarii prezydenta Lublina.

– Krzysiek miał dobrze zdiagnozowane środowisko studentów, z którego co pewien czas wyłuskiwał dla Platformy najaktywniejsze osoby do pracy przy kampanii – wspomina jeden z działaczy lubelskiej PO. – Potrzebowaliśmy rąk do pracy, więc każda nowa osoba była dla nas cenna.

– To byli po prostu przyjaciele Krzysztofa – mówi "Rz" Anna Stępień, która działała wtedy w Stowarzyszeniu Młodzi Demokraci.

Łątka: – To jedne z najzdolniejszych osób z lubelskiego młodego pokolenia.

Jego przyjaciele wysyłają dwuzdaniowe odpowiedzi lub odmawiają rozmowy. – Nie widzę potrzeby rozmawiania o moim prywatnym życiu – ucina Oszust.


Liderzy kontra ideowcy

Współpracownicy Łątki szybko zaczęli konkurować o wpływy w PO z Młodymi Demokratami, na których – do czasu pojawienia się w partii Palikota – spoczywał ciężar pracy przed wyborami. Podczas kampanii w 2005 r. w sztabie lubelskiej PO utworzyły się dwa obozy. – Środowisko Łątki pracowało niemal wyłącznie na rzecz Palikota. Młodzi Demokraci zaangażowali się w kampanię kolejnego na liście Dariusza Jedliny – opowiada Jakub Łosoś-Czernicki, były członek Rady Regionalnej PO w Lublinie.

Obie strony wspominają, że dochodziło do konfliktów. Młody demokrata: – Rozliczali nas z każdej złotówki, choć sami, jak dzisiaj widać, mieli z tym kłopoty. Kiedy w centrum miasta rozwiesiliśmy wielki baner z twarzą naszego kandydata, kazali nam go ściągnąć. Powoływali się na nieistniejące przepisy zakazujące prowadzenia takiej promocji. Dopiero po interwencji Pawła Grasia przestali nas atakować.

Współpracownik Łątki: – Po rządach Zyty Gilowskiej próbowaliśmy odbudować lubelską PO. Jedynym wyjściem było postawienie na zupełnie nową postać. Janusz Palikot, który osiągnął już wszystko w biznesie, był dla nas wzorem. Uznaliśmy, że ma ogromną szansę swój talent wykorzystać dla dobra Polski i regionu. I dlatego twierdziliśmy uparcie, że nasze siły należy skupić przede wszystkim na jego kampanii. Liderowi listy należało się odpowiednio więcej zaangażowania niż osobom z dalszych miejsc.

Po zwycięstwie Palikota ekipa Łątki zdominowała Młodych Demokratów. – Mieli bardzo praktyczne podejście do polityki i w odpowiednim momencie to wykorzystali. W naszym środowisku więcej było ideowców – diagnozuje Stępień.

Łątka, Parol i Oszust to absolwenci Szkoły Liderów. W ich CV roi się od odbytych kursów PR, marketingu politycznego czy szkoleń z zakresu umiejętności osiągania celów. Maciej Zaporowski napisał, że najlepiej widzi się w roli "kierownika projektu".

– Ludzie Łątki od zawsze kreowali się na nową elitę PO. Po sukcesie Palikota obnosili się z tym, że postawili na właściwego człowieka – mówi Maciej Skwarcz, były szef Stowarzyszenia Młodzi Demokraci na Lubelszczyźnie. – Nie działali w sposób spontaniczny, lecz zawsze według z góry określonego planu. Angażowali się w te projekty, które mogły przynieść im konkretny zysk. Działalności pro publico bono na pewno tam nie było.

Lubelski radny Platformy Dariusz Piątek, wewnątrzpartyjny wróg posła Janusza Palikota: – Właśnie ruszamy z nową kampanią wyborczą. Ale nie zauważyłem, by teraz ludzie Krzysztofa Łątki równie gorliwie jak kilka lat temu garnęli się do pomocy np. przy rozwieszaniu plakatów.


Teczką w Jarosława Kaczyńskiego

Jarosław Kaczyński nie podpisał lojalki, ale zdradził SB, że Ludwik Dorn jest Żydem – ogłosił Janusz Palikot podczas sobotniej konferencji prasowej. PiS twierdzi, że to fałszywka.

Poseł PO przyniósł na nią teczkę – jak twierdzi – z protokołami przesłuchań prezesa PiS przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Z informacji, jakie przedstawił Palikot, wynika, że były premier został zatrzymany przez milicjantów w połowie grudnia 1981 roku. – Był zbulwersowany tym faktem i tłumaczył, że pewnie chodzi o jego brata Lecha. Kiedy przedstawiono mu postanowienie o internowaniu, zmienił postawę i doniósł na Ludwika Dorna, zeznając, że jest osobą o narodowości żydowskiej. Pytany o kobiety powiedział, że nie interesują go kobiety, nie zależy mu na założeniu rodziny – relacjonował Palikot. Zaznaczał, że według niego w teczce są dużo bardziej szokujące szczegóły.

Stwierdził jednak, że nie chce ujawniać całości, bo nie można wykluczyć, że posiadane przez niego kserokopie mogły zostać sfałszowane i podrzucone mu przez byłych ubeków. – Dlatego proszę, aby Instytut Pamięci Narodowej zajął się tą sprawą i wyjaśnił, co faktycznie znajduje się w teczkach Jarosława Kaczyńskiego – zaapelował Janusz Palikot.

"Dokumenty, do których odnosi się w swoich insynuacjach Janusz Palikot, zostały sfałszowane. Wydarzenia w nich opisywane nigdy nie miały miejsca" – napisał w oświadczeniu rzecznik prasowy PiS Adam Bielan. Dodał, że prezes Kaczyński otrzymał status pokrzywdzonego i już trzy lata temu przekazał dziennikarzom dokumenty, jakie zbierała o nim SB.
Tomasz Niespial
rzeczpospolita

2009/04/24

Rowerowa masa żąda wyjaśnień od ratusz

Blisko dwa tysiące rowerzystów pojechało w piątkowej Masie Krytycznej. W jej trakcie zbierano podpisy pod listem do prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz z żądaniem wytłumaczenia się z powolnego wydawania pieniędzy na ścieżki rowerowe.
I jak zwykle głośnych i kolorowych. Przy okazji padł rekord - tak wiele osób jechało w kwietniowej masie ostatnio sześć lat temu. Być może sprawiła to ładna pogoda, a być może cel przejazdu: żądanie, by prezydent Warszawy wytłumaczyła, dlaczego ścieżki rowerowe powstają w Warszawie w tak ślimaczym tempie.

Bo pod jej rządami miało być w Warszawie pięknie. Kiedy w 2006 r. Hanna Gronkiewicz-Waltz stanęła w wyborach samorządowych w szranki z ówczesnym komisarzem miasta Kazimierzem Marcinkiewiczem, postanowiła zawalczyć o głosy rowerzystów. W kampanii obiecała szybką budowę ścieżek i nawet sama pojechała w Masie Krytycznej. Wybory wygrała. Ścieżek za jej rządów wcale jednak lawinowo nie przybywa. Wręcz odwrotnie.


Podlegli ratuszowi urzędnicy nie potrafią wydać większości pieniędzy przeznaczonych na budowę ścieżek. Z zagwarantowanych na ten cel w zeszłorocznym budżecie miasta 8 mln zł wydano tylko 2,6 mln zł (ok. 33 proc.). Nie ma szans na rychłą budowę projektowanych od kilku lat ścieżek prowadzących do centrum, m.in. wzdłuż ul. Waryńskiego, Jagiellońskiej, al. "Solidarności" czy Radzymińskiej. W piątek peleton przejechał m.in. remontowanymi Alejami Ujazdowskimi, gdzie powstanie prawdopodobnie jedyna w tym roku droga rowerowa. - Ta sytuacja to prawdziwy skandal. Postanowiliśmy wysłać protest do ratusza - mówi Marcin Jackowski z Zielonego Mazowsza, organizator masy.

Cykliści chcą rozliczyć Hannę Gronkiewicz-Waltz z wyborczych obietnic. Przygotowali list otwarty, w którym przypominają pani prezydent o obietnicy budowy za jej kadencji 150 km ścieżek. "Czujemy się głęboko zawiedzeni faktem, że najlepsze chęci po raz kolejny przegrywają z biurokratycznym bezwładem" - czytamy w nim.

Podczas wczorajszej Masy podpisały się pod nim setki cyklistów. - Może to coś da. Infrastruktura dla rowerzystów w Warszawie nadal jest bardzo uboga - uważa Adam, student Uniwersytetu Warszawskiego, który na Masie pojawia się od trzech lat.

Podpisy pod listem będą także zbierane podczas niedzielnego Dnia Ziemi na Polu Mokotowskim. - Potem przekażemy go pani prezydent. Liczymy, że osobiście nam na niego odpowie podczas następnej Masy planowanej na 29 maja - mówi Marcin Myszkowski.

Rowerzyści pojechali wczoraj m.in. na Sadybę, Stegny i wrócili na plac Zamkowy. Na koniec masy mały koncert zagrał bluesman Maciej Dłużniewski.

W ostatnie piątki miesiąca przejazdy rowerzystów są organizowane w ponad 200 miastach świata. Organizatorom warszawskiej Masy udało się na razie wyjeździć: darmowy transport rowerów komunikacją miejską, obowiązek konsultowania z rowerzystami projektów ścieżek, montowanie na ulicach antykradzieżowych stojaków na rowery.
Krzysztof Smietana
Gazeta Stoleczna

2009/04/23

Księgowej nie udało się wyleczyć Solca

Ewa Mikłaszewska, dyrektor szpitala na Solcu, straciła stanowisko. Jest to skutek afery na usługi ambulatoryjne w lecznicy. Konkurs na ich świadczenie wygrała Klinika św. Katarzyny z Krakowa. Jej współwłaścicielem był Andrzej Gryglewski, zastępca odwołanej dyrektor.

Sprawę ujawnił kilka tygodni temu Andrzej Golimont, radny SLD. Domagał się wyjaśnień i urzędowej kontroli w placówce. Ratusz kontrolę zarządził i jak stwierdził, jeszcze w ubiegły piątek, Jarosław Kochaniak, wiceprezydent odpowiedzialny za służbę zdrowia, "nie wykazała ona nieprawidłowości, a jedynie uchybienia w procedurach". Jeszcze wtedy rozważał udzielenia nagany szefowej Solca. Wczoraj jednak zapadła decyzja o rozwiązaniu umowy.

- Formalnych powodów do udzielenia nagany bądź zwolnienia dyscyplinarnego nie ma, bo kontrola nie wykazała złamania prawa - tłumaczy Tomasz Andryszczyk, rzecznik prasowy ratusza. - Uważamy, że pani dyrektor niewłaściwie nadzorowała pracę swojego zastępcy, którego sama powołała - dodaje.
Innego zdania jest Andrzej Golimont. - Ta sprawa nadaje się do Komisji Nadzoru Finansowego i jeśli wiceprezydent nie podejmie żadnych kroków dyscyplinarnych, sam złożę do Komisji wniosek - zapowiada.

Mikłaszewska będzie kierować pracą lecznicy do końca maja. - Nie chcemy narażać placówki na brak ciągłości zarządzania - wyjaśnia Andryszczyk i zapowiada rozpisanie konkursu. Tego właśnie od prawie roku domagali radni z Komisji Zdrowia. - Konkurs daje szansę, że wygra go najlepszy - stwierdza Bartosz Dominiak, szef Komisji.

Mikłaszewska została dyrektorem na Solcu w czerwcu ub. r. bezkonkursowo. Decyzję o jej powołaniu krytykowała opozycja i radni Lewicy. Dyrektorce zarzucano brak kompetencji (szpital w Rabce, którym zarządzała przez niespełna rok jej rządów tylko się zadłużył).

Solec nie ma szczęścia do dyrektorów. To już trzecia osoba, która w tej kadencji odchodzi ze stanowiska w atmosferze niesławy.
Anna Rokicińska
Polska The Times

2009/04/22

Jak wygląda polityczny podział łupów?

Najbardziej upolitycznioną spółką w centralnej Polsce jest Mazowiecka Jednostka Wdrażania Programów Unijnych, która ma podzielić ok. 3 mld euro na lata 2007-2013. Zatrudnia ok. 300 osób. Jej szefem jest Wiesław Raboszuk, radny PO z warszawskiego Targówka, bez doświadczeń w zarządzaniu funduszami. Wśród zatrudnionych jest ok. 60 działaczy PO lub ich rodzin.

- Syn ożenił się we wrześniu, a już ja już w listopadzie załatwiałam Ani [synowej - red] pracę w tej jednostce przez radnego kolegę z PO Roberta Wróbla - wyznała nam radna PO Elżbieta Neska.

Szefem jednej z największych spółek podległych marszałkowi województwa Max-Film (zarządza kinami w całym kraju) został Lech Jaworski, radny PO, jeden z najbliższych współpracowników Hanny Gronkiewicz-Waltz. Jego doradcą został warszawski radny SLD Adam Cieciura. Lewica współrządziła Warszawą razem z PO. Dlatego Jacek Pużuk, były lider mazowieckiego SLD, obecnie radny sejmiku Mazowsza na posadę w zarządzie Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej.

Elżbieta Lanc, w przeszłości wpływowa działaczka PSL, dziś w sejmikowym klubie PO dostała z kolei pracę w Przedsiębiorstwie Gospodarki Maszynami "Warszawa". - Szukałam pracy, zapisałam się do klubu PO i udało się - wyznała "Gazecie" Lanc, z wykształcenia polonistka.

Sejmikowy radny PO Krzysztof Skolimowski, historyk z wykształcenia został oddelegowany do rady nadzorczej warszawskiej spółki miejskiej Szybka Kolej Miejska i jak powiedział "od zawsze interesował się ogólnie rozumianym transportem".

O swojej pracy we władzach Herbapolu Teresa Bogiel, była radna PSL mówiła nam: - Od lat dziecinnych interesuję się zielarstwem, to moje hobby.

Ważne są spółki skarbu państwa: Szefem PERN Przyjaźń, właściciela strategicznych ropociągów, pompujących rosyjską ropę do rafinerii w Polsce i Niemczech został Robert Soszyński z PO. Wcześniej minister odwołał prezesa wyłonionego w konkursie. Soszyński został wyznaczony arbitralnie, poza konkursem.

W lutym ub. r. minister skarbu zdecydował o wyborze nowego szefa Krajowej Spółki Cukrowej, największego w Polsce i dziewiątego co do wielkości producenta cukru w Europie. Marcina Kulickiego - członka PO, do niedawna wiceszefa PO w Siedlcach. Było o nim głośno w czasie ostatnich wyborów samorządowych: wyszło na jaw, że służył w ZOMO. Nominacja wywołała oburzenie nawet w PO. - Kulicki nie nadaje się, bo nie pracował w branży cukrowej - mówił "Gazecie" senator PO Jan Wyrowiński.

***

W gorzowskim oddziale Agencji Mienia Wojskowego szefem został Maciej Nawrocki, były szef Samoobrony w Gorzowie. Partię Leppera pożegnał po przegranych wyborach do Sejmu w 2007 r. Pomógł PO w odwołaniu marszałka Krzysztofa Szymańskiego. W przeszłości był oficerem zawodowym. Potem próbował sił w biznesie. Prowadził hurtownię i sklep przemysłowy. A ostatnio handlował butami.

W oddziale Agencji Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa w Gorzowie dyrektorem został Tomasz Możejko, sekretarz lubuskiej PO - z zawodu nauczyciel historii. Wygrał dopiero w drugim konkursie, w pierwszym komisja rekrutacyjna uznała, że nie ma kwalifikacji. To zaufany człowiek poseł Bożenny Bukiewicz, szefowej lubuskiej PO.

***

W Łodzi zarząd Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska podzieliły między siebie rządzące w sejmiku województwa łódzkiego PO i PSL. Prezesem jest Andrzej Budzyński (wiceszef PO w Opocznie). Wiceprezesem m.in. Wiesław Łukomski (PO), nauczyciel historii.
Jak wygląda polityczny podział łupów?
Karol Adamaszek, Małgorzata Bujara, Magda Ciepielak, Tomasz Ciechoński, Sandra Federowicz, Jan Fusiecki, Wojciech Grejciun, Przemysław Jedlecki, Krzysztof Katka, Michał Kokot, Marcin Kwintkiewicz, Dorota Steinhagen, Dominik Uhlig, Natalia Waloch, baz, ab, łuk2009-04-21, ostatnia aktualizacja 2009-04-21 11:28
ZOBACZ TAKŻE
Partie obsiadły państwo (21-04-09, 08:30)
Najbardziej upolitycznioną spółką w centralnej Polsce jest Mazowiecka Jednostka Wdrażania Programów Unijnych, która ma podzielić ok. 3 mld euro na lata 2007-2013. Zatrudnia ok. 300 osób. Jej szefem jest Wiesław Raboszuk, radny PO z warszawskiego Targówka, bez doświadczeń w zarządzaniu funduszami. Wśród zatrudnionych jest ok. 60 działaczy PO lub ich rodzin.

- Syn ożenił się we wrześniu, a już ja już w listopadzie załatwiałam Ani [synowej - red] pracę w tej jednostce przez radnego kolegę z PO Roberta Wróbla - wyznała nam radna PO Elżbieta Neska.

Szefem jednej z największych spółek podległych marszałkowi województwa Max-Film (zarządza kinami w całym kraju) został Lech Jaworski, radny PO, jeden z najbliższych współpracowników Hanny Gronkiewicz-Waltz. Jego doradcą został warszawski radny SLD Adam Cieciura. Lewica współrządziła Warszawą razem z PO. Dlatego Jacek Pużuk, były lider mazowieckiego SLD, obecnie radny sejmiku Mazowsza na posadę w zarządzie Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej.

Elżbieta Lanc, w przeszłości wpływowa działaczka PSL, dziś w sejmikowym klubie PO dostała z kolei pracę w Przedsiębiorstwie Gospodarki Maszynami "Warszawa". - Szukałam pracy, zapisałam się do klubu PO i udało się - wyznała "Gazecie" Lanc, z wykształcenia polonistka.

Sejmikowy radny PO Krzysztof Skolimowski, historyk z wykształcenia został oddelegowany do rady nadzorczej warszawskiej spółki miejskiej Szybka Kolej Miejska i jak powiedział "od zawsze interesował się ogólnie rozumianym transportem".

O swojej pracy we władzach Herbapolu Teresa Bogiel, była radna PSL mówiła nam: - Od lat dziecinnych interesuję się zielarstwem, to moje hobby.

Ważne są spółki skarbu państwa: Szefem PERN Przyjaźń, właściciela strategicznych ropociągów, pompujących rosyjską ropę do rafinerii w Polsce i Niemczech został Robert Soszyński z PO. Wcześniej minister odwołał prezesa wyłonionego w konkursie. Soszyński został wyznaczony arbitralnie, poza konkursem.

W lutym ub. r. minister skarbu zdecydował o wyborze nowego szefa Krajowej Spółki Cukrowej, największego w Polsce i dziewiątego co do wielkości producenta cukru w Europie. Marcina Kulickiego - członka PO, do niedawna wiceszefa PO w Siedlcach. Było o nim głośno w czasie ostatnich wyborów samorządowych: wyszło na jaw, że służył w ZOMO. Nominacja wywołała oburzenie nawet w PO. - Kulicki nie nadaje się, bo nie pracował w branży cukrowej - mówił "Gazecie" senator PO Jan Wyrowiński.

***

W gorzowskim oddziale Agencji Mienia Wojskowego szefem został Maciej Nawrocki, były szef Samoobrony w Gorzowie. Partię Leppera pożegnał po przegranych wyborach do Sejmu w 2007 r. Pomógł PO w odwołaniu marszałka Krzysztofa Szymańskiego. W przeszłości był oficerem zawodowym. Potem próbował sił w biznesie. Prowadził hurtownię i sklep przemysłowy. A ostatnio handlował butami.

W oddziale Agencji Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa w Gorzowie dyrektorem został Tomasz Możejko, sekretarz lubuskiej PO - z zawodu nauczyciel historii. Wygrał dopiero w drugim konkursie, w pierwszym komisja rekrutacyjna uznała, że nie ma kwalifikacji. To zaufany człowiek poseł Bożenny Bukiewicz, szefowej lubuskiej PO.

***

W Łodzi zarząd Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska podzieliły między siebie rządzące w sejmiku województwa łódzkiego PO i PSL. Prezesem jest Andrzej Budzyński (wiceszef PO w Opocznie). Wiceprezesem m.in. Wiesław Łukomski (PO), nauczyciel historii.


REKLAMY GOOGLE
TEST IQ dla Polaków
Profesjonalny test na inteligencję. Szybko dowiesz się jakie masz IQ.
IQPolska.pl
Schudnac o 5 lub 25 kilo?
Zrzuć 5 kg tygodniowo korzystając z Trimgel, to niesamowite.
www.TRIMGEL.pl
Cwaniak z Warszawy
u nas zapłaci połowę za obiad do 17 a potem friko na dancing w Club70
www.walicow9.pl
***

W Toruniu szefem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa jest szef toruńskiego PSL Andrzej Gross. Był już szefem ARiMRU - został odwołany w 2006 r., po naszych tekstach o nieprawidłowościach w oddziale.

***

Posady dostają też PiS-owcy. Wiceprezesem kujawsko- pomorskiego WFOŚ jest Marek Kalinowski, wiceprezes zarządu okręgowego PiS w Toruniu. Bo PO jest tam w koalicji z PiS. Dyrektorem WORD we Włocławku jest z kolei Jarosław Chmielewski, pełnomocnik powiatowy PiS, przed objęciem fotela szefa WORD prowadził agencję reklamową.

W spółce Elewarr w Wąbrzeźnie pracuje Andrzej Kłopotek, brat posła Eugeniusza Kłopotka z PSL, specjalista ds. kontraktacji - wykształcenie podstawowe.

***

Członkiem Zakładów Mechanicznych Urządzeń Górniczych DEZAM w Dzierżoniowie jest Jerzy Gierczak - politolog - członek PiS w Dzierżoniowie gdzie jest koalicja PO - PiS.


Julian Golak - b. radny wojewódzki PiS - przeszedł w połowie ub. roku do obozu PO i zaczął popierać koalicję w dolnośląskim sejmiku. Trafił do rady nadzorczej spółki Avista Media (ta należy Dialogu, własności KGHM). Ma średnie wykształcenie, skończył trzyletnie Archidiecezjalne Studium Teologiczne. I zaprzecza, że pracę zawdzięcza przejściu do klubu PO. - Po prostu wysłałem podanie i zostałem przyjęty. Znam się na tej branży, jestem członkiem stowarzyszenia, które wydaje gazetę regionalną "Ziemia Kłodzka" - mówił "Gazecie". Tyle że spółka w której pracuje, nie zajmuje się mediami, ale obsługą konsultancką firm.

Za poparcie koalicji w województwie stołek dostała też radna wojewódzka Elżbieta Zakrzewska (Unia Pracy) - w marcu 2008 r. dołączyła w sejmiku do klubu PO, w czerwcu została dyrektorką szpitala MSWiA w Jeleniej Górze.

"Gazeta" pisała też o Robercie Banasiaku, który został wiceprezesem Dialogu. To zaufany człowiek wicepremiera Grzegorza Schetyny, który wcześniej pracował w dolnośląskim urzędzie marszałkowskim jako dyrektor deperatamentu spraw społecznych.

***

Szef Biura Informacji Sejmu Krzysztof Luft (PO) w radzie nadzorczej Radia Gdańsk reprezentuje resort skarbu. Inne ugrupowania reprezentują tam m. in. działacz LPR Sławomir Niecko (zajmujący się ochroną środowiska i rolnictwem) oraz członek Samoobrony Andrzej Gackowski (pracownik personelu szpitalnego)

W zarządzie PERN i radzie nadzorczej Portu Gdańskiego znalazł się Marek Litka, ekonomista - członek PO. Prezesem Morskiego Portu Gdańsk jest Ryszard Strzyżewicz, skarbnik gdyńskiej PO. Ma doświadczenie menedżerskie, kierował departamentem w Urzędzie Marszałkowskim i podległą samorządowi spółką Grupa Zarządzająca Pomerania.

***

Długa jest lista Śląsku - członkiem rady nadzorczej Walcowni Metali Nieżelaznych w Gliwicach jest b. sekretarz generalny SLD Marek Dyduch, który lewicę porzucił dla PSL - dostał stanowisko w radzie nadzorczej od PO po rozpadzie koalicji w sejmiku kiedy brakowało głosów. Po nominacji koalicja odzyskała większość.

Prezesem Gliwickiej Agencji Turystycznej jest wiceszef sejmiku z PO Marcin Kędracki. WORD w Bielsku Białej dostał b. poseł PO Edward Płonka (znany z tego, że trzymał na żółwia łańcuszku). Śląskim Ogrodem Zoologicznym kieruje Jolanta Kopiec, była posłanka SLD (w sejmiku SLD jest w koalicji z PO). A Wojewódzkim Parkiem Kultury i Wypoczynku Andrzej Kotala (PO).

Osoby z partyjnych nominacji kierują też m.in. Funduszem Górnośląskim, Hutą Będzin, Fabryką Przewodów Energetycznych SA w Będzinie, Pocztą Polską, śląskim WFOŚ, Narodowym Funduszem Zdrowia.

W śląskim oddziale regionalnym Agencji Modernizacji i Restrukturyzacji w Częstochowie wiceszefem został Bartłomiej Sabat (PO), szef klubu częstochowskich radnych PO, były asystent europoseł Małgorzaty Handzlik i były dyrektor biura częstochowskiego posła PO Grzegorza Sztolcmana. Agencja to jego pierwsza praca poza partią.

***

PKS w Radomiu to firma wojewody. Ekipę PiS-owską zastąpili działacze PO. Zarządcą przedsiębiorstwa został Leszek Ruszczyk, radny Sejmiku z PO. Niedawno zatrudnił na szefa stacji obsługi Wojciecha Lisa, brata minister zdrowia Ewy Kopacz. Lis jest mechanikiem samochodowym. Nie było konkursu. - Złożył podanie, jak ktoś szuka pracy to znajdzie - tłumaczy nam Ruszczyk. - Ja o siebie dbam sam, siostra była posłanką kilkanaście lat i nie załatwiała mi żadnej pracy - mówi Lis.

***

Wiceszefem Agencji Nieruchomości Rolnych w Rzeszowie został matematyk Jerzy Borcz czynny polityk PO, radny sejmiku wojewódzkiego. Nim wystartował w konkursie podkarpacka PO pozytywnie zaopiniowała jego kandydaturę.

***

Wiceszefową Agencji Nieruchomości Rolnych w Olsztynie została bez konkursu w 2008 r. Janina Filipiuk z PSL.

Szefem Warmińsko-Mazurskiego Funduszu Ochrony Środowiska jest poseł PSL Adam Krzyśków. Pensję bierze z Funduszu, nie z Sejmu - bo jest większa. W radzie nadzorczej Funduszu jest też poseł Platormy Miron Sycz - nie pobiera pensji. Ale w ubiegłym roku stowarzyszenie żony parlamentarzysty dostało dotację z WFOŚ na drewnianą wiatę. Sprawa budziła kontrowersje i doprowadziła do zawieszenia posła w klubie PO.

***

Na Lubelszczyźnie stołki rozdaje PSL. Wiosną 2008 prezesem wydającego dziesiątki milionów złotych Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska został Wojciech Piekarczyk z PSL, jego zastępcą Andrzej Gajak z PO.


Skład koalicji w sejmiku znalazł odbicie w kierownictwie oddziału Agencji Nieruchomości Rolnych w Lublinie. Dyrektorem oddziału został Leszek Świętochowski - członek zarządu wojewódzkiego PSL, jego zastępcami po konkursach: Grzegorz Kurczuk (b. minister sprawiedliwości z SLD, prawnik) oraz Leszek Daniewski (miejski radny PO). Niedługo potem szefem KRUS został b. lubelski poseł PSL Henryk Smolarz.

PSL ma też firmę PKS "Wschód" - Teresę Królikowską z PSL wskazała wojewoda Tokarska - zamiast Tomasza Fulary z PO. Ta zmiana oburzyła posła Janusza Palikota. Dlatego wiceprezesem PKS został Leszek Piotr-Krajecki, sekretarz zarządu regionu PO. Niedawno zrezygnował ze stanowiska.


Źródło: Gazeta Wyborcza

2009/04/21

Partie obsiadły państwo

- PO zagarnęła spółki - alarmuje PiS. Żąda specjalnego posiedzenia komisji skarbu i kontroli NIK. Dziennikarze "Gazety" sprawdzili: PO wzięła najwięcej, ale w politycznym podziale łupów równie ochoczo uczestniczą PSL, SLD i PiS
- Ustawa, którą zaproponujemy zaraz po wyborach, całkowicie wyeliminuje polityków ze spółek skarbu państwa - taką deklarację obecnego ministra skarbu Aleksandra Grada przypomnieli wczoraj politycy PiS Jacek Kurski i Mariusz Błaszczak. Na konferencji prasowej dowodzili, że PO po roku rządów straciła wiarygodność.
Okazało się, że PiS-owski spot telewizyjny pokazujący PO jako partię kolesiów był dopiero preludium.

- Mamy kumoterstwo do n-tej potęgi! - oburzał się wczoraj rzecznik klubu PiS Mariusz Błaszczak. A Kurski zażądał "białej księgi", która pokaże "patologiczne sytuacje". Powołując się m. in. na "Newsweek", posłowie pokazali długi wykaz osób, które dostały pracę, bo są działaczami PO. Sami też od dawna tworzyli taką listę, korzystając z doniesień mediów i informacji lokalnych działaczy PiS.

Niedawno lista trafiła do "Gazety", od kilku dni nasi lokalni dziennikarze sprawdzali, jak wygląda partyjny podział łupów. Wybraliśmy najbardziej jaskrawe przykłady obsadzania politykami państwowych spółek.

Platforma bierze najwięcej

Ma ważne spółki skarbu państwa - np. PERN Przyjaźń, właściciela strategicznych ropociągów pompujących rosyjską ropę do rafinerii w Polsce i w Niemczech. Jej szefem został Robert Soszyński, członek rady krajowej PO. Został wyznaczony arbitralnie, poza konkursem. Wcześniej minister Grad odwołał prezesa wyłonionego w konkursie.

Szefem Krajowej Spółki Cukrowej, największego w Polsce i dziewiątego w Europie producenta cukru, został Marcin Kulicki - do niedawna wiceszef PO w Siedlcach. Przed ostatnimi wyborami samorządowymi okazało się, że służył w ZOMO. Oburzyła się nawet PO. - Kulicki nie nadaje się, bo nie pracował w branży cukrowej - mówił "Gazecie" senator PO Jan Wyrowiński.

Najbardziej jaskrawym przykładem upolitycznienia spółki przez PO jest opisywana już przez "Gazetę" Mazowiecka Jednostka Wdrażania Programów Unijnych, która ma podzielić ok. 3 mld euro dla Mazowsza na lata 2007-13. Zatrudnia ok. 300 osób.

Jej szefem jest Wiesław Raboszuk, radny PO z warszawskiego Targówka, bez doświadczeń w zarządzaniu funduszami. Wśród zatrudnionych jest ok. 60 działaczy PO lub ich rodzin. - Syn ożenił się we wrześniu, a ja już w listopadzie załatwiałam Ani [synowej] pracę w tej jednostce przez radnego kolegę z PO Roberta Wróbla - wyznała nam radna PO Elżbieta Neska.

- Trudno mi komentować pojedyncze przypadki, ale nie są to akceptowalne w partii standardy - mówi "Gazecie" szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. I dodaje: - Żeby dostać pracę w spółkach skarbu państwa, trzeba wygrać konkurs, wykazując się kwalifikacjami. To reguła. Nie unikniemy oczywiście sytuacji, że w konkursach startują członkowie Platformy, bo nasza partia liczy kilkadziesiąt tysięcy osób, ale liczą się kompetencje.

Nie zawsze.

W oddziale Agencji Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa w Gorzowie dyrektorem został Tomasz Możejko, sekretarz lubuskiej PO - z zawodu nauczyciel historii. Wygrał dopiero w drugim konkursie, w pierwszym komisja rekrutacyjna uznała, że nie ma kwalifikacji. To zaufany człowiek poseł Bożenny Bukiewicz, szefowej lubuskiej PO.

Sejmikowy radny PO Krzysztof Skolimowski, historyk z wykształcenia, został oddelegowany do rady nadzorczej warszawskiej spółki miejskiej Szybka Kolej Miejska i "od zawsze interesował się ogólnie rozumianym transportem".

Szefem jednej z największych spółek podległych marszałkowi województwa mazowieckiego Max-Film (zarządza kinami w całym kraju) został Lech Jaworski, radny PO, jeden z najbliższych współpracowników Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Platformersi dostają nie tylko posady w wielkich firmach, ale i posadki w małych firemkach. Szefem stacji obsługi w PKS w Radomiu został niedawno Wojciech Lis, brat minister zdrowia Ewy Kopacz. To mechanik samochodowy, konkursu nie było.

Zarządcą radomskiego PKS jest Leszek Ruszczyk, radny sejmiku z PO. - Lis złożył podanie, jak ktoś szuka pracy, to znajdzie - tłumaczył "Gazecie". - Ja o siebie dbam sam, siostra była posłanką kilkanaście lat i nie załatwiała mi żadnej pracy - zapewnia Lis.

Nagradzani są też politycy, którzy przeszli do PO z innych partii. Np. Elżbieta Lanc, w przeszłości wpływowa działaczka PSL, dziś w sejmikowym klubie PO w Mazowieckiem, dostała pracę w Przedsiębiorstwie Gospodarki Maszynami Budownictwa "Warszawa". - Szukałam pracy, zapisałam się do klubu PO i udało się - wyznała "Gazecie" Lanc, z wykształcenia polonistka.

Ziółka dla PSL

Ludowcy najczęściej obsiadają oddziały rolniczych agencji i spółek rolnych, o czym też już szeroko pisaliśmy. Nie zawsze trafiają tam fachowcy. W Toruniu szefem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa jest szef toruńskiego PSL Andrzej Gross. Był już szefem ARiMR - został odwołany w 2006 r. po tekstach "Gazety" o nieprawidłowościach w oddziale. W spółce Elewarr w Wąbrzeźnie pracuje Andrzej Kłopotek, brat posła Eugeniusza Kłopotka z PSL, specjalista ds. kontraktacji - wykształcenie ma podstawowe.
Wiceszefową Agencji Nieruchomości Rolnych w Olsztynie została bez konkursu w 2008 r. Janina Filipiuk z PSL.

Ludowcy mają szansę sprawdzić się też na innych odcinkach. O pracy we władzach Herbapolu Teresa Bogiel, była radna PSL, mówiła "Gazecie": - Od lat dziecinnych interesuję się zielarstwem, to moje hobby.
Członkiem rady nadzorczej Walcowni Metali Nieżelaznych w Gliwicach został b. sekretarz generalny SLD Marek Dyduch, który lewicę porzucił dla PSL. Dostał stanowisko w radzie nadzorczej po rozpadzie koalicji w sejmiku, kiedy brakowało głosów. Po nominacji koalicja odzyskała większość.

Czego trzyma się PiS

W poprzedniej kadencji ludzie PiS także szybko obsiedli państwowe spółki. Piotr Kownacki - nim został prezydenckim ministrem - był prezesem PKN Orlen. Stanisław Kostrzewski - skarbnik PiS - został wiceszefem Banku Ochrony Środowiska. Krzysztof Skóra był szefem KGHM.

I choć PiS krzyczy, że teraz to PO zawłaszcza państwo, sprawdziliśmy, że tam, gdzie PiS ma lokalne koalicje z PO, działacze tej partii nie widzą nic złego w częstowaniu się tortem, który dzielą najwięksi. Wiceprezesem kujawsko- pomorskiego Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska (PO ma tam koalicję z PiS) jest np. Marek Kalinowski, wiceszef zarządu okręgowego PiS w Toruniu.

Dyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego we Włocławku - Jarosław Chmielewski, pełnomocnik powiatowy PiS, który wcześniej prowadził agencję reklamową. W Dzierżoniowie (dolnośląskie, koalicja PO-PiS) członkiem rady nadzorczej Zakładów Mechanicznych Urządzeń Górniczych "Dezam" jest politolog Jerzy Gierczak, członek PiS.

Co zostało lewicy

W Agencji Nieruchomości Rolnych w Lublinie wiceszefem (po konkursie) został Grzegorz Kurczuk, b. minister sprawiedliwości z SLD. Śląskim zoo kieruje Jolanta Kopiec, była posłanka SLD (w sejmiku SLD jest w koalicji z PO).

Efekt koalicji PO-SLD w Warszawie to m.in. posada w zarządzie Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej dla Jacka Pużuka, byłego lidera mazowieckiego SLD, obecnie radnego sejmiku Mazowsza.

Nie zawsze podział łupów przebiega zgodnie i harmonijnie. Na Lubelszczyźnie PSL "ma" firmę PKS Wschód. Jej szefową Teresę Królikowską z PSL wskazała wojewoda Genowefa Tokarska (też PSL) w miejsce Tomasza Fulary z PO. Ta zmiana oburzyła posła Janusza Palikota, po czym wiceprezesem PKS został Leszek Piotr-Krajecki, sekretarz zarządu regionu PO. Niedawno zrezygnował ze stanowiska.


Źródło: Gazeta Wyborcza
Dominik Uhlig

"Palikot jest jednym z wielu krętaczy"

"Bardzo się miota. Nie dziwię się, że zaczął pić wódkę na ulicy" - mówi Maria Nowińska, była żona Janusza Palikota. Jej mąż urządził na lubelskiej ulicy happening - wypił małą buteleczkę z etykietą Gorzka Żołądkowa. Czy wciąż jest cichym udziałowcem producenta tej wódki? "Układanka biznesowa została stworzona tak, żeby pozacierać ślady, które prowadzą do niego" - mówi Nowińska.
Michał Majewski: W mediach znów jest głośno o pani byłym mężu. Udał się kolejny happening?
Maria Nowińska*: Bardzo się miota. Nie dziwię się, że zaczął pić wódkę na ulicy.

Nie przypadkową wódkę, tylko gorzką żołądkową, którą produkuje lubelski Polmos.
Palikot jest nadal jego współwłaścicielem?
Oficjalnie nie jest.

Jest cichym udziałowcem?
Układanka biznesowa została stworzona tak, żeby pozacierać ślady, które prowadzą do niego. Proceder polega na szybkiej rejestracji fundacji, w której zasiadają członkowie rodziny, narzeczone albo wierni współpracownicy. W tym przypadku powstał podmiot JP Family Foundation zarejestrowany na wyspie Curacao na Antylach Holenderskich. Do tej fundacji zostały wytransferowane udziały firmy, która była właścicielem Polmosu.

Nie ma dowodów, że za JP Family Foundation stoi Palikot. To, że w nazwie są jego inicjały, to jeszcze nie dowód.
Pan Palikot mógłby zakończyć spekulacje na temat ukrywania majątku jednym ruchem. Niech powie, kto jest właścicielem fundacji. Ciekawe, że w Polmosie pracują nadal przyboczni pana Palikota. Zresztą niektóre z tych nazwisk można znaleźć we władzach fundacji z Curacao. Prezesem jest współpracownik pana Palikota. Gdy się go pyta, do kogo należy kierowana przez niego fundacja, mówi, że nie wie. I śmieje się w twarz. Jak pan zapyta Janusza Palikota, co robią jego przyboczni w Polmosie, skoro jego już tam nie ma, to panu odpowie: nowy właściciel docenił ich fachowość. I też się panu zaśmieje w twarz.

Z oświadczenia majątkowego Palikota wynika, że jest on posiadaczem 3 mln sztuk akcji spółki Żołądkowa SA. Co to za firma?
Kiedyś ta spółka była właścicielem marki Żołądkowa Gorzka. Dziś trudno powiedzieć, bo pan Palikot podaje wykluczające się informacje. Raz deklaruje, że firma posiada akcje o nieznanej wartości. Innym razem, że jedynym jej majątkiem jest rezydencja na Mazurach. By w końcu powiedzieć, że Żołądkowa SA to spółka martwa. Trudno do czegokolwiek dojść. Problem polega na tym, że w Polsce nikt nie weryfikuje oświadczeń majątkowych posłów.

Dlaczego Palikot miałby kręcić w sprawach majątkowych. Chodzi o ukrywanie majątku przed panią i waszymi dziećmi?
Jest po prostu jednym z wielu tysięcy krętaczy, którzy oszukują rodziny.

On deklaruje, że zerwał z biznesem. Poniedziałkowy "Kurier Lubelski" napisał, że Palikot nie rozliczył się z fiskusem, bo jak twierdzi, nic nie zarobił w 2008 r. Żył, jak mówi, z oszczędności.
Zastanawiam się tylko, z czego utrzymuje cztery rezydencje, sześciu ochroniarzy i samolot? Z czego ma na finansowanie reklamówek w gazetach i organizowanie rautów dla notabli z Platformy? Jak za to płaci, skoro nie ma dochodów?

Ale teraz Palikotowi powinęła się noga. Prokuratura znów wzięła się za finansowanie kampanii w 2005 r., gdy pokaźne sumy na jego komitet wpłacali studenci i emeryci. Nielegalne finansowanie kampanii to poważna sprawa.
Nie liczyłabym na wiele. Platforma zaprezentowała swoje stanowisko ustami Julii Pitery. Minister powiedziała, że jeżeli tu była jakaś przewina, to porównywalna z przejściem przez ulicę na czerwonym świetle.

*Maria Nowińska, była żona Janusza Palikota
Dziennik

2009/04/19

Nepotyzm w otoczeniu Zbigniewa Chlebowskiego?

Przez cztery lata dyrektorem biura poselskiego polityka PO Zbigniewa Chlebowskiego był krewny jego żony – dowiedział się serwis internetowy tvp.info. Później współpracownik Chlebowskiego został dyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Ruchy Drogowego w Wałbrzychu, choć jego kandydatura przepadła w konkursie. Przed dwoma miesiącami w niejasnych okolicznościach objął zaś funkcję prezesa spółki hotelarskiej kontrolowanej przez Skarb Państwa.
Zbigniew Chlebowski to jedna z gwiazd Platformy Obywatelskiej. Jest przewodniczącym klubu parlamentarnego PO i szefem Komisji Finansów Publicznych, jednej z najważniejszych w Sejmie. Z ustaleń serwisu internetowego tvp.info wynika, że przez cztery lata dyrektorem biura polskiego Zbigniewa Chlebowskiego był Robert Jagła, syn brata ciotecznego żony polityka PO. Został zatrudniony w 2003 roku. Odszedł w 2007, czyli w dwa lata po wybuchu afery związanej z Zytą Gilowską, która zatrudniła w swoim biurze poselskim synową.

Zbigniew Chlebowski uważa jednak, że w jego przypadku nie można mówić o nepotyzmie. – On nie jest żadną moją rodziną. Jest odległym kuzynem mojej żony. Mówienie o złamaniu norm etycznych jest w tym przypadku nieporozumieniem – mówi Zbigniew Chlebowski.

– Z Platformą jestem związany od 2001 roku, czyli od chwili jej powstania. Poseł Chlebowski nie jest moją rodziną – mówi z kolei Robert Jagła.

Inaczej sprawę zatrudnienia krewnego żony ocenia jednak poseł PiS Marek Suski. – Nie jest to może pokrewieństwo bardzo bliskie, pokroju brat albo siostra. Ale na pewno spotykali się na cioci u imieninach i ten fakt bez wątpienia miał wpływ na zatrudnienie pana Jagły – dodaje.

Podobnie uważa profesor Antonii Kamiński, specjalista ds. korupcji Instytutu Studiów Politycznych PAN, były szef polskiego oddziału Transparency International. - Poseł Chlebowski mógłby równie dobrze powiedzieć, że żona nie należy do jego rodziny. Moim zdaniem panowie Jagła i Chlebowski są rodziną i to bliską. Poseł Chlebowski nie powinien był zatrudniać pana Jagły – mówi prof. Kamiński.

Wątpliwości posła Suskiego budzi także kariera Roberta Jagły, która rozpoczęła się, gdy na początku 2007 roku opuścił biuro poselskie. 3 kwietnia opanowany przez polityków PO i PSL Zarząd Województwa Dolnośląskiego powołał Jagłę na stanowisko dyrektora Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego w Wałbrzychu. Krewny żony Chlebowskiego został powołany na czas określony, do rozstrzygnięcia konkursu. Konkurs rozpisano dwa tygodnie później. Kandydatura Jagły została odrzucona, ale mimo to były współpracownik posła Chlebowskiego wcale nie ustąpił ze stanowiska.

– Pan Robert Jagła faktycznie wziął udział w konkursie. Ostatecznie komisja nie wyłoniła żadnego kandydata – informuje Marta Libner, rzecznik prasowy zarządu Województwa Dolnośląskiego. – Pan Jagła pozostał na stanowisku, formalnie jako pełniący obowiązki dyrektora – dodaje.

Dlaczego Robert Jagła nie zakwalifikował się do dalszego etapu konkursu? Brakowało mu wymaganego dwuletniego stażu pracy na stanowiskach urzędniczych i państwowych. Zanim Jagła został dyrektorem biura posła Chlebowskiego, był m.in. kierowcą i właścicielem kiosku. Największym osiągnięciem w jego karierze zawodowej była funkcja wiceprezesa Automobilklubu Sudeckiego w Świdnicy. Robert Jagła jest absolwentem zasadniczej szkoły rolniczej, później ukończył technikum, a dyplom z zarządzania i marketingu zrobił zaocznie na Politechnice Wrocławskiej.

– Robert Jagła doprowadził do tego, że wałbrzyski ośrodek ruchu drogowego stał się jednym z najlepszych w Polsce. To jeden z nielicznych ośrodków, gdzie w związku z korupcją nie aresztowano żadnego egzaminatora – chwali swojego byłego współpracownika poseł Zbigniew Chlebowski. – Chciałbym podkreślić, że nie miałem najmniejszego związku z objęciem przez niego tej funkcji – dodaje.
Wałbrzyska posłanka PiS Anna Zalewska podkreśla jednak, że jako dyrektor ośrodka Jagła często podkreślał swoje związki z Chlebowskim. – W imieniu posła przemawiał na imprezach, przecinał wstęgi, nadawał imiona szkołom – wspomina parlamentarzystka. Szefem wałbrzyskiego Ośrodka Ruchu Drogowego Jagła był do lutego 2009 roku. Wtedy został prezesem spółki Rivendell, właściciela trzech komfortowych obiektów hotelowych w Szczawnie Zdroju. Spółka jest niemal w całości własnością Skarbu Państwa, w praktyce podlega Agencji Rozwoju Przemysłu.

Jagła został szefem spółki w niejasnych okolicznościach. W sumie do wyboru prezesa rada nadzorcza podchodziła czterokrotnie. Były współpracownik posła Chlebowskiego wziął udział w dwóch ostatnich konkursach: w sierpniu 2008 roku i w styczniu 2009 roku. Z nieoficjalnych informacji serwisu internetowego tvp.info wynika, że w trzecim konkursie Jagła nie uzyskał liczby punktów pozwalających mu na zwycięstwo nad przeciwnikami. W tej sytuacji konkurs zawieszono. Agencja Rozwoju Przemysłu wymieniła trzech z pięciu członków rady nadzorczej odpowiedzialnej za przeprowadzeniu konkursu. Decyzją nowej rady rozpisano styczniowy konkurs, który wygrał Jagła.

– Wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Widocznie po prostu okazałem się najlepszy – mówi w rozmowie z serwisem internetowym tvp.info Robert Jagła. – Zresztą proszę nie mówić, że to jakaś ciepła posadka. W wałbrzyskim ośrodku miałem pieniądze, które mogłem inwestować, a Rivendell ma ponad milion złotych straty za 2008 rok. Takie problemy zostawili mi poprzednicy. Siwych włosów z tego powodu mi przybywa. Ale wiem, że damy radę – dodaje. Inaczej uważa poseł PiS Marek Suski. – Oczywiście, że wszystko dobyło się zgodnie z prawem. Po co Platforma miałaby się podkładać. Ale dziwnym trafem ten pan, zanim władzę objęła PO, nie wygrywał konkursów. Platforma wciąż piętnuje politykę rodzinną PSL, a sama robi to samo – komentuje Suski.

Zdaniem prof. Antoniego Kamińskiego ten przypadek świadczy o tym, że przeżywamy w Polsce „kryzys cywilizacyjny”. - Nie wiem, jak jest w przypadku pana Jagły, ale osoby, które robią karierę w ten sposób, na ogół są nieproduktywne i wyciągają tylko pieniądze podatników. Tego rodzaju praktyki są niezwykle szkodliwe społecznie. Pokazują ludziom ambitnym, którzy chcą robić karierę w przewidywalny sposób, że w Polsce nagradzanie są nie umiejętności, a powiązania rodzinne - dodaje prof. Kamiński.

Wiktor Ferfecki
www.tvp.info

2009/04/18

Niskie loty stołecznych orlików

Nowe boiska dla młodzieży miały być nowoczesne i w pełni wyposażone. Niestety rzeczywistość nie jest tak kolorowa jak szumne zapowiedzi urzędników. Tylko jeden z trzech działających orlików funkcjonuje tak, jak obiecało miasto. Mimo, że pozostałym boiskom brakuje szatni i toalet, to władze już zapowiadają budowę kolejnych.
Warszawiacy już teraz mogą się cieszyć trzema otwartymi orlikami. Powstały na Targówku przy ulicy Rembiszewskiej, na Pradze Południe w parku Polińskiego i na Ursynowie w parku Przy Bażantarni. Jednak dwa z nich nie działają jak obiecywali urzędnicy.

Na Pradze po ciemku i bez szatni


Od otwarcia praskiego orlika w listopadzie zeszłego roku, urzędnicy tylko zapowiadają wybudowanie zaplecza i uruchomienie oświetlenia. – Potrzebne jest na pewno miejsce do przebrania, pomieszczenie dla trenera i magazyn – przyznaje Janusz Szymankiewicz z wydziału sportu Pragi Południe.
Na razie na zapowiedziach się kończy również jeśli chodzi o oświetlenie, a adepci piłki nożnej oraz ochroniarze obiektu muszą sobie radzić bez świateł.
Zaplecze stoi, ale jest zamknięte
Na Ursynowie orlik działa od grudnia i nawet ma zaplecze, z którego jednak nie można skorzystać, bo jest zamknięte na cztery spusty. Powód? Dzielnica nie podłączyła kanalizacji. - Z mojej wiedzy wynika, że to powinno potrwać nie dłużej niż miesiąc – uspokaja rzecznik dzielnicy, Barbara Mąkosa-Stępkowska.

Zupełnie inaczej jest na Targówku, gdzie boiska z całym zapleczem powstały w zaledwie kilka miesięcy. - Oddany u nas orlik był kompletny już w listopadzie, a powstał w przeciągu zaledwie czterech miesięcy - chwali się burmistrz dzielnicy, Grzegorz Zawistowski.

Zadowoleni są również młodzi sportowy, którzy mogą w pełni korzystać z tego, co oferuje im ten obiekt.

Urzędnicy planują już kolejne boiska

Do końca tego roku powstaną kolejne orliki. Z nowych boisk skorzystają m.in. mieszkańcy Mokotowa, Pragi Północ, Białołęki, Bielan oraz Wilanowa.

Marta Brzegowa
mdaw/ec

Urzędnicy igrają z naszym bezpieczeństwem?

"Warszawski program zapobiegania przestępczości oraz ochrony bezpieczeństwa obywateli i porządku publicznego" powstał pół roku temu. Nazwa programu bardzo długa i poważna, ale postęp w jego realizacji na razie jest niewielki, a to niepokoi, bo chodzi przecież o nasze bezpieczeństwo.
Program przyjęty przez Radę Warszawy miał zwiększyć bezpieczeństwo mieszkańców miasta. Jednak jak na razie nie może ruszyć, bo urzędnicy zamiast go wdrażać przerzucają się odpowiedzialnością za realizację poszczególnych punktów.
Przerzucają papiery, a czas leci

O tym, że jest to ważny program wiedzą niemal wszyscy miejscy urzędnicy. Realizacja projektu wprowadza w zakłopotanie dyrektor Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego, Ewę Gawor. Dlaczego? Urzędnicy odpowiedzialni za dokument mówią, że za opóźnienia odpowiada właśnie to biuro, bo powinno koordynować program, w którym uczestniczy m.in:policja, straż miejska i Zarząd Transportu Miejskiego.

To nie my… to policja

- Trzeba przygotować te standardy, które mają być wspólne dla wielu służb, ale w oparciu o to, co przygotuje nam Komenda Stołeczna Policji - broni się dyrektor, Ewa Gawor. Problem w tym, że Komenda Stołeczna Policji niewiele ma przygotowane. - Plan powstaje - przyznaje Piotr Idzikowski z KSP.

Również Ewa Budzisz-Walicka z Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego uważa, że prace idą zgodnie z planem. - Właśnie kończymy działania planistyczne. Trwa to tyle czasu, ponieważ całe działania są bardzo złożone. Czas na analizę dokonań przyjdzie w lipcu, bo program jest rozliczany półroczami - powiedziała na antenie TVN Warszawa Budzisz-Walicka. Jej zdaniem program zawiera wszystkie najważniejsze zagrożenia, jakie udało się zidentyfikować przy pomocy wielu służb miejskich.
Dlaczego system jest potrzebny?

Koordynacja działań wielu służb sprawi, że nie tylko będzie bezpieczniej, ale również łatwiej... na przykład przyjezdnym. Zgodnie z programem, zagraniczni turyści potrzebujący pomocy służb miejskich nie powinni mieć żadnych problemów z jej uzyskaniem.

Dyspozytorzy przyjmujący zgłoszenia mają jednak wciąż problemy z powiedzeniem kilku prostych zdań w języku angielskim. Przekonał się o tym reporter TVN Warszawa, który po angielsku próbował się dowiedzieć, jak dotrzeć do najbliższego szpitala. Rozmowa z dyspozytorem pogotowia ratunkowego łatwa nie była...
Dokumentacja przewiduje też wprowadzenie monitoringu we wszystkich pojazdach komunikacji miejskiej. - W 400 warszawskich autobusach są zamontowane kamery. Rejestrują wszystko to, co się dzieje w czasie jazdy – tłumaczy rzecznik ZTM, Igor Krajnow. Problem w tym, że po stolicy w godzinach szczytu kursuje grubo ponad tysiąc autobusów. Wkrótce, dzięki programowi mają w nich być kamery.

Radni ocenią

"Odbiorcą" programu będzie Rada Miasta, która za dwa lata oceni to, co udało się urzędnikom zrobić. Sami zainteresowani nie pałają jednak optymizmem.

- Może się okazać, że w związku z panującym kryzysem nie uda się pewnych rzeczy zrealizować - oceniają urzędnicy Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego.

Cyprian Jopek
tvnwarszawa

2009/04/17

Miecugow: Palikot jest nie do ruszenia

Polityka w Polsce wyraźnie się psuje. Rzeczy, które jeszcze kilka lat temu były wręcz dyskwalifikujące, teraz takimi nie są. Sprawa finansowania Palikota przez studentów nie została ani wyjaśniona, ani zakończona. Jest to skandal, ponieważ same dowody powinny być wystarczające do odwołania go z funkcji - komentuje problemy posła z Lublina Grzegorz Miecugow.
To irytujące, że władze Platformy przechodzą do porządku dziennego nad kolejnymi problemami Palikota. Ale akurat jeśli chodzi o pomówienia dotyczące zobowiązań finansowych premiera Donalda Tuska wobec Janusza Palikota, to wymagają one bardzo konkretnych dowodów.

Uważam, że Palikot nie jest trzymany w Platformie dlatego, że Tusk ma wobec niego jakieś zobowiązania. Ich układ ma zupełnie inne podstawy. Pozostaje on człowiekiem chronionym, bo mówi rzeczy, których nie wypada powiedzieć poważnemu człowiekowi, a które natychmiast trafiają do wybroców. To dzięki skandalizującym wystąpieniom Palikot stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych polityków w Polsce.
Trzeba cynicznie zdać sobie sprawę z tego, że kampania wyborcza jest sprzedawaniem towaru, na który sprzedający najpierw muszą znaleźć pieniądze. Jeśli nie można ich zdobyć w datkach po 20 tysięcy zł, to załatwia się je w białych rękawiczkach w dość ryzykowny sposób, który może wyjść na jaw. A jeśli nawet prawda zostanie pokazana, to co z tego? W polityce najważniejsze jest być rozpoznawalnym.
Utarlo się przekonanie, że każda partia ma swojego Palikota. Wszyscy zatem politycy zdają sobie sprawę z tego, że wygodnie jest mieć takiego czlowieka który chęrnie powie cos, co będzie od razu komentowane. A z samym Palikotem raczej nic się na razie nie da zrobić, bo ma bardzo wysokie wskaźniki popularnosci. To gra na czas, jesli bowiem PiS przegra następne wybory parlamentarne, to pewnie się rozleci. Dobrze jest więc do tego czasu trzymać Palikota w PO, aby skutecznie ich podkopywał. Dopiero, gdy Platformie zaczną spadać sondaże, zacznie się analiza sytuacji i szukanie wyjścia, by poprawić wizerunek.
Na początku drogi politycznej każdy polityk chce zmieniać świat na lepsze. Później natomiast chodzi tylko o przetrwanie - o to żeby po prostu w polityce być i niszczyć konkurentów. A Palikotowi polityka przypadła do gustu. Z pewnością w przyszłości pozbycie się go z PO łatwe nie będzie.

Grzegorz Miecugow, publicysta TVN
Dziennik

2009/04/16

PROMINENTNY POLITYK PO DEMASKUJE PALIKOTA

Kampania Janusza Palikota była finansowana w nielegalny sposób poprzez fikcyjne wpłaty studentów – tak twierdzi Dariusz Piątek, radny lubelskiej PO. Jak mówi, był niegdyś prawą ręką Palikota. Relację Piątka nagrał bez jego wiedzy dziennikarz „Gazety Polskiej”. Taśmy Palikota tylko na portalu Niezalezna.pl!

Dariusz Piątek: Palikot finansował swoją kampanię pierwszą w sposób nielegalny i to jest, to jest sto procent pewne. I prokuratura też się tym nie zajęła. A wie pan o co to chodziło? Że jego taki jest tutaj w ratuszu, jest taki sekretarz [Krzysztof Łątka – przyp. red.], którego… dorobkiewicz, właśnie on zaczął walczyć ze mną ten sekretarz. Bo Palikot posłużył się nim, żeby przeciwko mnie walczyć. Ale dobrze. Chodzi o to, sekretarz to był zwykły asystent. Taki młody chłopak, który żadnego znaczenia nie ma teraz. Brał pieniądze od Palikota i kampania Palikota kosztowała wtedy podejrzewam, że miliony złotych. Na kampanię można, jedna osoba może wpłacić tylko, wiadomo, tam dwanaście, trzynaście tysięcy. Skądś te kwoty musiały być. Te wpłaty były tak, że ten młody gówniarz wtedy szedł na deptak, patrzył, o ty na UMCS-ie studiu… znaczy z uczelni ktoś, nie? Tam masz konto gdzieś? Brał pieniądze. Szli do banku. Wpłacali i przelewali to na kampanię Palikota. Oczywiście to jest nielegalne finansowanie. Jest także ileś zeznań osób. Jest na sto procent, bo, bo do mnie przyjeżdżała policja, prowadziła i prowadzi… Nie wiem czy teraz… Nie wiem czy to w ogóle zostało, czy gdzieś to zostało urwane?

„Gazeta Polska”: – Czyli jest to kolejna sprawa uwalona przez prokuraturę?

DP: – Tak. Czy prokuraturę? Czy policję? Bo tak naprawdę nie wiem gdzie to się… Bo tu są konkretne… Bo jeszcze było tak, że on chciał wylać wtedy z partii panią poseł, był wtedy zresztą, Gąsior [cho-dzi o Magdalenę Gąsior-Marek – przyp. red.]. Była związana wtedy można powiedzieć, zna, a którą on chciał wylać… która ona… a ona złożyła wniosek do sądu zgłaszający o przesłuchanie Palikota. To przyjeżdżał tu Komorowski. Uspokajał sytuację, bo on nie mógł wytrzymać wtedy. Bo tak się wpienił. Oczywiście miał świadomość. Ona została wbrew jego woli. Wszystko robił, nawet także Schetyna tam nam pomagał, tak że puścił ją na ósme miejsce. Z dalekiego miejsca… i ona się… Zrobiliśmy dobrą kampanię jej i ona dostała się do Sejmu. I teraz, w tej chwili już jej mowę odbiera, bo jest posłem… ale, ale tutej dużo, dużo przykrości zrobił. I ona koło niego, z takich dziewczyn, która potem akceptowała też te pieniądze. To tak nieoficjalnie panu mówię, bo to już jest tak, że i ona, ona, ale ona nigdy nie zeznała na Palikota. Ona nigdy nie będzie zeznawała na Palikota tam, chociaż takie sytuacje były, ale... bo, bo też związane w jakiś sposób, że wiem, kto to jest i wiem, bo, bo…

„GP”: – Czyli dowody w jednej i drugiej sprawie [druga sprawa dotyczy zagospodarowania tzw. Górek Czechowskich – przyp. red.] są mocne, a prokuratura sprawę uwaliła?

DP: – Tak, tak, tak.

„GP”: – Tak?

DP: – Czy nie wszczęła jeszcze? Bo ona może po prostu prowadzić i jeszcze nie wszystkich przesłuchali może. Prokuratura, to też nie jest tak, że oni tak głupio wymyślą. Oni się zabezpieczają. Oni mówią, że oni nie mają jeszcze dwóch świadków, których nie mogą złapać, albo jeszcze nie wezwali. Oni to mogą ciągnąć dwa trzy lata tak naprawdę, ale dlatego na Palikocie pejcz się skraca. […]

„GP”: – Czyli co? Wpływy Palikota sięgają prokuratury?

DP: – Tak. Oczywiście. On pierwsze z kim się zaprzyjaźnił, posłowie nasi mówią, że z Ćwiąkalskim. Od razu na ty przeszli. Gdzieś tam się spotykali. Palikot gdzieś tam go zapraszał. Zresztą oczywiście człowiek z Lublina, w powiązaniu z taką grupą prawników Palikota, pan się Czaja nazywał, oczywiście został tutaj prokuratorem apelacyjnym.

„GP”: – Czyli ma parasol ze strony Ćwiąkalskiego i w związku z tym prokuratura go nie rusza?

DP: – Tak i obsadził swoim człowiekiem tutaj, typowo takim oddanym na pewno. Nie? Tym Czają. I ten Czaja, tu myślę parasol ochronny roztacza. Ćwiąkalski może o takich wszystkich rzeczach nie wiedzieć.

„GP”: – W każdym razie zeznania są złożone w prokuraturze, tylko prokuratura ich nie ujawnia. Tak?

DP: – Są. I są odnośnie tego finansowania i konkretnie, kto tu, gdzie pieniądze… bo tu słyszałem, ale ci policjanci próbowali ze mną rozmawiać, ale tu nie chciałem w ogóle rozmawiać… przeciwko, w tej sprawie… znaczy ktoś powiedział, że są nagrania w banku, jak ktoś pieniądze kładzie, że takie słupy, którzy wpłacali z sekretarzem, a ten sekretarz skąd, jak on był studentem, skąd miał po kilkaset tysięcy przy sobie? Wiadomo skąd one pochodziły te pieniądze.

„GP”: – Takie nagrania są konkretne.

DP: – Tak. W tym Lukasie Banku, tutaj naprzeciwko tego [radny wskazywał palcem okolice lubelskiego ratusza – przyp. red.]. Wiem to na pewno. Takimi moimi kanałami. To ktoś mi tam powiedział. Pracuje w Lukas Banku, że prokuratura zwróciła się o takie nagrania i je dostała.

Sprawa Polmosu

DP: – Ja panu muszę powiedzieć, że ja byłem prawą ręką tutaj Palikota. Kiedy on tutaj przyszedł do Lublina, to on nie był w ogóle rozeznany. On w 2005 roku jakby z Włoch w ogóle wracał. On był w ogóle nierozpoznawalny w środowisku osób, nie wiadomo kto? Jak? Nie ma… Poza tym nieznający życia partii i nieznający ludzi partii, a przede wszystkim wszystkich tych procedur. On do dnia dzisiejszego nie czai, o co chodzi. Co to na przykład zarząd powiatu? Jakie ma kompetencje? Czy prezydent? Czy rada? Czy klub radnych? Tutaj samorządu to on w ogóle, w żaden sposób nie rozpoznaje. Takie czasami bzdury gadał w gazetach, czy do mediów innych, że aż się tutaj wszyscy zalewali, co on gada. […]
Czekamy na zjazd Platformy Obywatelskiej to go wtedy wytniemy. Wtedy naturalnie go wytniemy. Bo nie wiem, co by się musiało dziać, żeby go tak nie wyciąć. Bo on tutaj, on tylko został, a teraz tutaj już nie miał siły, żeby tutaj zostać. Dlatego, on myślę… Jemu chodziło… On mógłby zostać prezydentem tak naprawdę, bo chcieliśmy żeby on, żeby miał tego prezydenta. Tylko że on nie chciał, bo on straciłby immunitet, bo jemu immunitet jest potrzebny. Prywatyzacja Polmosu, to nie jest tak, że to jest zamieszany jakiś tam… To jest schyłek AWS-u, gdzie jeszcze Unia Wolności miała coś do powiedzenia. Gdzie, gdzie kto był udziałowcem Amber na samym początku? Kuroń, Suchocka i to ta prywatyzacja Polmosu była… On, on to firmował, ale pieniądze, pieniądze i śmietankę z tego spijał ktoś inny. Bo to z tego wychodzi, że miał trzysta milionów, a teraz nie ma. Teraz tam dziesięć, jedenaście jest w tym oświadczeniu. To gdzie są teraz te pieniądze? To albo wyprowadził do Luksemburga, tak jak żona mówi. Tak? Albo ktoś mu musiał je wziąć. No bo gdzie przepuścił był. Przecież, bo „Forbes” czy „Wprost” najobiektywniej teraz te rankingi robi. Prawda? Bo już można się pomylić o 10–15 procent, ale nie o tysiąc procent. Czyli albo ukrył ten majątek? Albo musiał się z kimś podzielić i… Albo miał powiedziane tak. Część musiał zwrócić, a część ma. Albo wyprowadzonego. […]

Palikot ma nieczyste sumienie odnośnie tych prywatyzacji. To tutaj wszyscy w Lublinie wiedzą. Jest raport NIK-u, który mówi o tym. O wyprowadzeniu... Z tą żoną no to, tą żonę, to zrobił lafiryndę taką, że trzydzieści milionów jej dał. Tylko że on grosza jej nie dał. On tylko dał deprim w postaci połowy pałacu, który wystawiania z nim jak na kosmiczne pieniądze, tylko że na rynku on jest warty jedną piątą. A tak naprawdę on pieniędzy nie miał […].

Nagranie powyższe pochodzi z marca 2008 roku. Dariusz Piątek był wtedy szefem klubu radnych PO w Lublinie. Dziś już nie pełni tej funkcji. Z Januszem Palikotem jest skłócony. Część informacji uzyskanych od Piątka przez autora niniejszego tekstu została wykorzystana w materiałach śledczych programu „Misja specjalna” (m.in. to, co dotyczyło afery tzw. Górek Czechowskich). Pozostałe wątki były również przedmiotem śledztwa dziennikarskiego. Dariusz Piątek nie zgodził się wystąpić przed kamerą, co uzasadniał obawami przed zemstą władz PO. Natomiast chętnie i bez żadnych warunków wstępnych czy zastrzeżeń opowiadał dziennikarzowi o Palikocie. Zapis taśm „Gazeta Polska” ujawnia jako pierwsza.
Filip Rdeńki
Gazeta Polska

Kto straci przez taśmy o Palikocie

Szykuje się kolejna wojna w lubelskiej PO. Wiceprzewodniczący partii w regionie oskarża jej szefa Janusz Palikota. Ale to nie kontrowersyjnego posła PO mogą spotkać partyjne konsekwencje
Dariusz Piątek to lubelski radny i przewodniczący PO na Lubelszczyźnie, od lat skonfliktowany z Januszem Palikotem, szefem regionalnych struktur partii.

W marcu ubiegłego roku Piątek odmówił wywiadu przed kamerą dla "Misji specjalnej" TVP 1. Przygotowujący program dziennikarz Filip Rdesiński nagrał wówczas nieoficjalną rozmowę z radnym. Piątek nie wiedział, że jest nagrywany. Wczoraj fragmenty tej rozmowy opublikowała "Gazeta Polska".

Piątek opowiada w niej o kampanii Janusza Palikota do Sejmu w 2005 roku.

"Palikot finansował swoją kampanię pierwszą w sposób nielegalny, to jest sto procent pewne. I prokuratura też się tym nie zajęła" – mówił działacz Platformy. W rzeczywistości śledztwo prowadziła Prokuratura Okręgowa w Radomiu. W lutym sprawa została umorzona. Ustalono, że Krzysztof Łątka, jeden z najbliższych współpracowników Palikota, przez podstawione osoby wpłacił na jego kampanię ponad 80 tys. zł, ale nieprawidłowości te się przedawniły.

Dziennikarz "GP" pytał też radnego, czy wpływy Palikota sięgają prokuratury. "Tak. Oczywiście. On... pierwszy, z kim się zaprzyjaźnił, posłowie nasi mówią, że z Ćwiąkalskim (Zbigniew Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości). Od razu na "ty" przeszli. Gdzieś tam się spotykali. Palikot gdzieś go tam zapraszał" – opowiadał Piątek.

"Czyli ma parasol ze strony Ćwiąkalskiego i w związku z tym prokuratura go nie rusza?" – dociekał reporter.

"Tak i obsadził swoim człowiekiem tutaj, typowo takim oddanym na pewno. Nie? Tym Czają (Jacek Czaja – wiceminister sprawiedliwości, przed pracą w resorcie orzekał w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym w Lublinie). I ten Czaja tu myślę ten parasol ochronny roztacza. Ćwiąkalski może o takich wszystkich rzeczach nie wiedzieć".

– Bzdura totalna – komentuje ujawnioną rozmowę z Piątkiem Zbigniew Ćwiąkalski. – Nie było żadnego parasola ochronnego nad posłem Palikotem. Nie ma takiej osoby, którą kiedykolwiek prosiłbym o pomoc w jego sprawach.

Zbigniew Ćwiąkalski tłumaczy, że Palikota poznał, kiedy był już ministrem sprawiedliwości. I wyjaśnia kulisy nominacji lubelskiego sędziego na podsekretarza stanu. – Przychodząc do ministerstwa, szukałem młodego, prężnego sędziego z pomysłami. Do tej wizji pasował Jacek Czaja, którego polecił mi prof. Zbigniew Hołda.

– Minister Jacek Czaja nigdy nie podejmował interwencji w sprawach dotyczących posła Janusza Palikota – zapewnia Maciej Kujawski z Wydziału Informacji Ministerstwa Sprawiedliwości. Dodaje, że Czaja poznał Palikota w 2007 roku, jak twierdzi, za pośrednictwem prof. Zbigniewa Hołdy.

Sam Dariusz Piątek jest zaskoczony publikacją "GP". – To jakaś łobuzeria, że dziennikarz rejestruje prywatną rozmowę, a potem ją upublicznia – mówi "Rz" radny Platformy. – Podejrzewam też, że niektóre moje wypowiedzi zostały zmanipulowane.

Lokalni działacze PO przewidują, że ujawniona rozmowa nie zaszkodzi Palikotowi, za to oznacza koniec kariery radnego w tej partii. – Darek oskarża i sugeruje popełnienie przestępstwa przez partyjnego kolegę, a to wbrew statutowi PO – mówi polityk Platformy.

Jeden ze współpracowników posła przypomina, że niedawno Palikot złożył kolejny wniosek o wyrzucenie Piątka z partii (w ubiegłym roku sąd koleżeński PO sięna to nie zgodził). – Tym razem dowodów obciążających jest aż nadto. Paradoksalnie dostarczył je Palikotowi sam Piątek – zaznacza.

Mimo wielu prób "Rz" nie udało się skontaktować z Januszem Palikotem.

Rzeczpospolita
Tomasz Niepiał

2009/04/14

Farfał został w TVP, a PO się cieszy?

Po raz kolejny Rada Nadzorcza TVP nie zawiesiła prezesa Piotra Farfała. Od początku szanse były niewielkie, bo potrzeba było pięciu głosów. Ostateczny wynik głosowania to cztery do czterech. Farfał więc został. A obecna sytuacja na Woronicza jest na rękę PO.
LPR-owcy nadal mogą nadal spokojnie rządzić telewizją. Nie udało się zawiesić p.o. prezesa TVP Piotra Farfała oraz odwołać szefa rady Łukasza Marka Moczydłowskiego. PiS-owska część rady chwytała się wszelkich sposobów - łącznie z próbą wykluczenia z głosowania Piotra Wawrzeńskiego rekomendowanego przez Samoobronę.

"By coś udało się zrobić, potrzebowalibyśmy kogoś z ludzi LPR, a na to się nie zanosi" - mówił nam jeden z członków rady przed głosowaniem. Jak dodaje nasz rozmówca, zachowanie przedstawicieli LPR w radzie jest tym pewniejsze, że wcale nie muszą się liczyć z ostrym sprzeciwem właściciela telewizji czyli ministra Skarbu. "Minister Grad jest politykiem PO, a Platformie obecna sytuacja wbrew pozorom odpowiada" - mówi jeden z naszych rozmówców.
Jak dodaje, po Woronicza krąży nawet plotka, że w specjalnej windzie, jedynej, którą można wjechać na 9. piętro do gabinetu prezesa, jakiś czas temu widziano dwóch ważnych polityków PO. Czy to możliwe? "Pewne jest jedno: prezesa Farfała łączą bliskie relacje z człowiekiem będącym prawą ręką Schetyny"- podkreśla nasz rozmówca. Chodzi o wiceministra MSWiA Tomasza Siemoniaka.

Choć jak mówią nasi informatorzy, Siemoniak na Woronicza stara się raczej nie pojawiać, to i tak często spotyka się z prezesem TVP. "Zwykle to wygląda tak, że jeden dzwoni do drugiego i umawiają się gdzieś na mieście, takie spotkania są dość częste" - mówi nam jeden ze współpracowników Farfała.

Prezes w rozmowach ze swoim otoczeniem wcale nie ukrywa tej znajomości. "O tym na Woronicza wiedzą już chyba wszyscy, według mojej wiedzy Siemoniak wysuwał nawet konkretne propozycje personalne, jeżeli chodzi o obsadę stanowiska szefa pierwszego programu telewizji" - mówi nasz rozmówca z kierownictwa publicznej telewizji. Kandydatką Siemoniaka miała być prezenterka Iwona Schymalla, jednak na jej nominację Farfał miał się nie zgodzić.
Jak dodaje inna z osób z TVP, kontakty kojarzonego z LPR prezesa telewizji z wiceministrem z PO rozpoczęły się już w grudniu, zaraz po zawieszeniu starego zarządu telewizji. Potwierdza to zresztą jeden z zawieszonych wiceprezesów. "O tym, że za całym przewrotem stoją Platforma Obywatelska i Tomasz Siemoniak, wiedziałem od dawna" - przyznaje w rozmowie z nami Sławomir Siwek.

Kontakty polityka PO z prezesem Farfałem potwierdza także już były członek zarządu TVP Tomasz Rudomino. "O spotkaniach Siemoniaka z Farfałem wiedziałem od Farfała. Mam prawo przypuszczać, że być może Farfał negocjuje z nim pozycję swojej grupy zatrudnionych na Woronicza w przyszłości. Sam z Siemoniakiem miałem kontakt sporadyczny, nie mogę więc powiedzieć, czy miał jakieś większe zamiary wobec TVP, chociaż nie zdziwię się, jeśli w przyszłości to on zostanie prezesem tej firmy, ma ku temu sporo atutów" - przyznaje Rudomino.

Pytany przez nas o swoje wpływy w telewizji Tomasz Siemoniak odpowiada krótko: "Nie mam żadnego wpływu na TVP i w ogóle się tym nie zajmuję".
Wiceminister spraw wewnętrznych przyznaje jednak, że zna Piotra Farfała jeszcze z czasów jego pracy w publicznym radiu. "Znam wielu ludzi z TVP i radia, którzy się jakoś tam kontaktują, w końcu pracowałem tam siedem lat" - podkreśla.

Siemoniak rzeczywiście pracował w publicznych mediach. Ostatnio w Polskim Radiu, wcześniej w latach 1994 - 1996 także w TVP. W tym czasie pełnił nawet funkcje dyrektora telewizyjnej "Jedynki". "Tomek zna się na mediach, po prostu je czuje" - mówi nam jeden z jego kolegów z Platformy Obywatelskiej i dodaje: "Proszę się nie dziwić. Nam Farfał w TVP w jakiś sposób jest na rękę. Jeśli w czasie wyborów do Parlamentu Europejskiego wszechpolacy będą robić na siłę kampanię LPR, to przecież odbiorą głosy PiS, a nie nam. Nie mamy więc powodów do narzekań".

Marcin Graczyk, Anna Nalewajk
Dziennik

Kuriozalna wpadka rządu: tu trzeba napisać...

W rozporządzeniu przygotowanym przez minister Ewę Kopacz znalazł się kuriozalny dopisek. Rząd zaakceptował dokument, premier podpisał, kancelaria wysłała do Sejmu... nikt nic nie zauważył!




O sprawie informuje najnowszy ''Newsweek''. Chodzi o przepisy precyzujące, kto ma prawo być koordynatorem przeszczepów. W rozporządzeniu dołączonym do projektu ustawy znalazł się fragment następującej treści:


Do niezbędnych kwalifikacji zawodowych koordynatorów pobrania lub przeszczepienia należy:


1) wykształcenie medyczne


2) umiejętności koordynatora pobierania lub przeszczepiania. Tu trzeba napisać, na czym polega to zdobywanie umiejętności. Czy to jest po prostu ileś lat doświadczenia zawodowego, czy jakieś przeszkolenie?
Marszałek Komorowski jest dopiskiem zaskoczony. Wiceminister zdrowia Marek Twardowski też jest zaskoczony. Bolesław Piecha z PiS jest nie tylko zaskoczony, ale także oburzony. Totalne zaskoczenie...

Wszyscy przyznają, że to ewidentna pomyłka. Wpadki i pomyłki się zdarzają. Rząd ewidentnie chce wprowadzić nowe przepisy bardzo szybko, ale czy ktoś je przedtem przeczyta?

Nepotyzm? Nie, fachowiec

Audyt systemu komputerowego w straży miejskiej zrobił znajomy szefowej działu informatyki tej formacji.
O przeprowadzeniu audytu systemu informatycznego komendant straży miejskiej zdecydował jesienią 2008 roku. – Musimy mieć dobry przepływ informacji oraz poprawnie zarządzany system informatyczny – mówi Zbigniew Leszczyński.

Ale zanim kontrolę przeprowadzono, zatrudniono nowego naczelnika Wydziału Informatyki i Łączności. Wybór padł na Jolantę Bąbik. „Wykształcenie wyższe informatyczne. Kilkunastoletni staż pracy w administracji publicznej w działach informatycznych. Bardzo dobra znajomość zagadnień informatyki i łączności” – podano w komunikacie.

Trzy tygodnie później ruszył audyt. Przeprowadzał go Robert Kozłowski. Komendantowi Leszczyńskiemu poleciła go Jolanta Bąbik.

Kozłowski to znajomy jej męża – Roberta Bąbika. Panowie znają się co najmniej od 2003 roku . Wtedy Kozłowski był zastępcą dyrektora ds. łączności i informatyki w MSWiA, zaś Bąbik naczelnikiem Wydziału Łączności w resorcie.

– Z Kozłowskim przeprowadziłem rozmowę, tak jak z dwoma innymi kandydatami. To, że Kozłowski jest znajomym pani Bąbik, nie miało wpływu na moją decyzję o zleceniu mu audytu – zapewnia Leszczyński. I dodaje: – Kogo miałem wybrać? Znajomego fachowca czy nieznajomego, kompletnie nieprzygotowanego do tej pracy?

Grażyna Kopińska z Fundacji Batorego, prowadząca program „Przeciw korupcji”, jest innego zdania. – Mamy do czynienia z instytucją publiczną, finansowaną z publicznych pieniędzy – ocenia Kopińska. – Dlatego sposób wydawania ich powinien być jawny.

Postulat ten wypełniłoby przeprowadzenie konkursu ofert na wykonanie audytu. Trzeba byłoby go publicznie ogłosić. Inną możliwością było wysłanie do różnych firm zapytania ofertowego. Sposób, w jaki przeprowadzono nabór na audytora, jest bardzo nieprofesjonalny.Audyt trwał do 23 grudnia roku 2008. Kosztował 53 tys. zł. Co wykazał?

M.in. konieczność reorganizacji i modyfikacji przepływu informacji w SM, uaktualnienie polityki bezpieczeństwa ochrony informacji ze szczególnym zwróceniem uwagi na ochronę danych osobowych, opracowanie nowych procedur zabezpieczenia poprawności przetwarzania gromadzonych danych.

Artur Jarecki, przewodniczący Solidarności ’80 w SM, powiedział, że w interesie przeprowadzającego audyt jest wykazanie jak największej ilości nieprawidłowości.

– Bo później audytor usuwa te nieprawidłowości i za to też dostaje pieniądze. A samo zatrudnienie znajomego szefowej informacji wygląda na klasyczny nepotyzm. Z polecenia komendanta SM Jolanta Bąbik ma zakaz kontaktowania się z mediami.
Życie Warszawy
Robert Rybarczyk

2009/04/10

Ile w końcu można zarobić na Legii?

Opozycyjny PiS nie przestaje krytykować władz miasta za budowę stadionu Legii za blisko pół mld zł miejskiego budżetu. Urzędnicy odpowiadają niewzruszeni: – To modelowa transakcja.
Wczoraj na sesji Rady Warszawy radni PiS domagali się informacji, dlaczego przed podjęciem decyzji o zwiększeniu o 100 mln zł funduszu na budowę stadionu przy Łazienkowskiej urzędnicy nie pokazali radnym analiz, ile właściciel klubu – ITI – może zarobić na stadionie budowanym przez miasto.

Dopiero niedawno wyszło na jaw, że takie wyliczenia zostały wykonane na zlecenie miasta jeszcze w ubiegłym roku. A autor opracowania znalazł potem pracę w Warszawskim Ośrodku Sportu i Rekreacji. Wiceprezydent Andrzej Jakubiak obiecał wczoraj, że analiza będzie opublikowana w Internecie.

Wynika z niej, że roczne przychody Legii z biletów i karnetów sięgną 22,8 mln zł. Kolejne 5,7 mln zł trafi do kasy klubu z wynajmu powierzchni pod handel, gastronomię, usługi, biura. W sumie roczny przychód stadionu sięgnie 28,5 mln. Wiceprezydent Andrzej Jakubiak przekonywał jednak radnych, że wyliczenia są zawyżone, bo zakładają m.in., że na stadion przyjdzie 18 tys. widzów, a to mało prawdopodobne.

– Ale transakcja jest korzystna dla miasta. Stawka dzierżawy –3,7 mln zł rocznie, jest najwyższa w Polsce. A stadion przecież jest i będzie własnością miasta – podkreślił wiceprezydent.

Życie Warszawy
ikr

2009/04/09

Spółka żony i kolegi ministra

Firma geodezyjno-projektowa MGGP wygrywa przetargi organizowane przez agencje rządowe i spółki Skarbu Państwa. Udziały w niej mają żona Aleksandra Grada i jego kolega

W ostatnich trzech latach MGGP SA, wcześniej działająca jako Małopolska Grupa Geodezyjno-Projektowa, wygrała samodzielnie lub w ramach konsorcjum ponad 30 przetargów organizowanych w ramach ustawy o zamówieniach publicznych. Kilkanaście z nich po nominacji w listopadzie 2007 roku Aleksandra Grada na ministra skarbu.
Dominują kontrakty podpisane z państwowymi agencjami i urzędami centralnymi oraz spółkami Skarbu Państwa, m.in z Karpacką Spółką Gazownictwa w Tarnowie, PKP Polskie Linie Kolejowe, oddziałami Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. MGGP realizuje też duże kontrakty dla samorządów.


Koledzy ze studiów

Prezes spółki MGGP Franciszek Gryboś zaprzyjaźnił się z Aleksandrem Gradem jeszcze podczas studiów na krakowskiej AGH. Razem działali w kole naukowym geodetów, zarabiali pierwsze pieniądze w spółdzielni studenckiej. Obaj widzieli swoją przyszłość w biznesie.

Na początku lat 90. Grad i Gryboś zaczęli tworzyć firmę zajmującą się usługami geodezyjnymi. Później dołączył do nich Bogdan Grodziński (dziś przewodniczący rady nadzorczej MGGP – 25 procent udziałów) i powstała Małopolska Grupa Geodezyjno-Projektowa.

W 1997 r. Grad został wojewodą tarnowskim i swoje udziały przepisał na żonę. Dokonali też rozdzielności majątkowej. W lutym 1998 r. powstała spółka akcyjna MGGP, której założycielami byli: Małgorzata Grad, Bogdan Grodziński, Franciszek Gryboś oraz Janusz Sobczyk (podzielili się akcjami po 25 proc.). Do 2002 roku Aleksander Grad był przewodniczącym rady nadzorczej spółki. Członkiem tej rady był też jego syn Paweł.

Firma szybko się rozwijała. W 2003 roku miała 15 mln zł przychodów netto, a w 2007 r. już blisko 54 mln zł.

Media sugerowały, że dynamiczny rozwój spółka zawdzięczała ówczesnemu posłowi Aleksandrowi Gradowi. MGGP zarzucano m.in., że wygrywa przetargi organizowane przez ARiMR, gdy Grad był szefem sejmowej podkomisji monitorującej wdrażanie dla ARiMR Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS). Po publikacjach „Wprost” i „Super Expressu” Marek Kuchciński złożył w imieniu Klubu PiS zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa. W sprawie przetargów wszczęto śledztwo. – Wszystko odbywało się zgodnie z procedurą, były kontrole i nic nam nie zarzucono – mówi Franciszek Gryboś.


Zjeść ciastko i mieć ciastko?

Po mianowaniu Aleksandra Grada ministrem skarbu Małgorzata Grad w styczniu 2008 r. zrezygnowała z funkcji wiceprezesa MGGP. – Zawieszam aktywność w spółkach i zaczynam się z nich wycofywać – deklarowała.

Miesiąc później wspólnie z Franciszkiem Grybosiem zawiązali spółkę komandytową Franciszek Gryboś spółka komandytowa.

Oboje wnieśli do niej swoje udziały, spółka stała się właścicielem połowy akcji MGGP.

Dzięki temu Małgorzata Grad nadal ma pośrednio 25 proc. akcji MGGP, jednak w nowej spółce jest komandytariuszem: nie jest upoważniona do reprezentowania firmy ani prowadzenia jej spraw.

Spółkę komandytową reprezentuje komplementariusz, którym jest Franciszek Gryboś. On też odpowiada za jej zobowiązania całym swoim majątkiem.

– To był przemyślany ruch. Na pierwszy rzut oka komandytariusza nie widać w rejestrach, a zarazem zostawia sobie wpływ. To jakby zjeść ciastko i mieć ciastko – komentuje prezes jednej z konkurencyjnych firm.

– Dla przejrzystości zrobiłam, co mogłam i usunęłam się w cień – tłumaczy Małgorzata Grad. Teraz pracuje w dziale prawnym MGGP i zajmuje się analizą umów. – Przecież z czegoś musi żyć – tłumaczy Gryboś. Jego zdaniem żona ministra zrobiła wszystko, by odsunąć się od działalności spółki i nie stwarzać wrażenia stronniczości. Zaznacza nawet, że dawne związki ministra Grada ze spółką i jej właścicielami utrudniają prowadzenie biznesu. Twierdzi, że rozmawiał o tym z Gradem i według niego minister też się tym martwi.

– Czy mamy zlikwidować taką spółkę, która się prężnie rozwija i zatrudnia ponad 300 ludzi, w tym 200 inżynierów? – pyta Małgorzata Grad.


Przebijają ceną

W ostatnich dwóch latach tylko z oddziałami Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad w Łodzi, Krakowie, Rzeszowie i Warszawie MGGP podpisała 11 kontraktów o wartości ponad 50 mln zł. Połowę z nich realizuje samodzielnie, pozostałe w ramach konsorcjum z innymi firmami. To głównie usługi geodezyjne, projektowe, przygotowanie dokumentacji niezbędnej przy ustalaniu odszkodowania za nieruchomości przejęte na rzecz Skarbu Państwa oraz nadzór inwestorski.

– Dla GDDKiA zawsze podstawowym kryterium wyboru wykonawcy jest najkorzystniejsza cenowo oferta – tłumaczy wybór MGGP Łukasz Dybkowski z biura generalnego dyrektora DKiA.


Kontrakt ze spółki podległej ministrowi

MGGP wspólnie z firmą Sygnity oraz Intergraph jako konsorcjum w styczniu podpisała kontrakt z Karpacką Spółką Gazownictwa w Tarnowie o wartości ponad 46 mln zł. Konsorcjum, którego liderem jest Sygnity, ma w trzy lata zbudować Informatyczny System Zarządzania Infrastrukturą Techniczną – GIS. Rzecznik KSG Bożena Malaga-Wrona przyznaje, że trwający trzy lata przetarg był wyjątkowo burzliwy. – Wykonawcy złożyli kilka protestów oraz odwołań, ale wszystkie zostały oddalone przez Krajową Izbę Odwoławczą – zaznacza.

Karpacka Spółka Gazownictwa jest strategiczną spółką PGNiG, w której Skarb Państwa posiada ponad 80 procent akcji.

Gryboś zapewnia, że to jedyny kontrakt, który spółka wykonuje dla jednostki podległej Ministerstwu Skarbu kierowanemu przez Aleksandra Grada. – Podpisaliśmy umowę po przejściu wielu procedur, odwołań, nawet sąd się w tej sprawie wypowiadał – mówi Gryboś. Jednak z informacji „Rz” wynika, że także 21 maja zeszłego roku MGGP podpisała z KSG w Tarnowie nieduży kontrakt na stworzenie mapy cyfrowej sieci gazowych na terenie Świdnika.

Latem 2008 r. MGGP wygrała dwa przetargi nieograniczone ogłoszone przez PKP Polskie Linie Kolejowe. Jeden samodzielnie na wykonanie ortofotomap (specjalistycznej mapy zdjęć lotniczych) do celów projektowych na odcinku Tarnów – Rzeszów o wartości 225 tys. 200 euro. Drugi, wspólnie z hiszpańskim partnerem, o wartości 1,8 mln euro na nadzór nad modernizacją linii kolejowej E-65 od stacji Szymankowo do Pruszcza Gdańskiego. – O wyborze zdecydowała najniższa cena – zapewnia rzecznik PKP PLK Krzysztof Łancucki.

MGGP jest też jednym z głównych wykonawców dla ARMiR na kontrolę gospodarstw rolnych, które korzystają z unijnych dopłat. W 2007 r. spółka za kontrolę w województwach małopolskim i łódzkim dostała ponad 5,5 mln zł. W zeszłym roku wygrała kolejne dwa przetargi na taką kontrolę. Jeden wspólnie z firmą Techmex z Bielska-Białej o wartości ponad 12 mln zł, a drugi samodzielnie na kwotę ponad 8 mln zł.


Konkurencja: liczy się też etyka

Konkurencja nazywa spółkę „gradówką”. Czemu? – Bo bije innych po głowach niczym solidny grad – odpowiadają przedsiębiorcy.

– Gdy ona staje do przetargu na zamówienia publiczne, to inni mają niewielkie szanse – mówi przedstawiciel jednej ze spółek geodezyjnych. – Jakoś tak się składa, że idealnie odpowiadają im warunki przetargu i przebijają innych ceną. Ja nic nie sugeruję, tylko się zastanawiam, dlaczego tak jest? – zaznacza.

– Na rynku wszyscy wiedzą, co to za spółka, do kogo należy, i nikt nawet nie podejmuje walki – komentują inni. Proszą, by nie podawać nazw firm. Tłumaczą, że nie chcą się narażać na ryzyko utraty dodatkowych zamówień.

Ale są też inne opinie. – Nie odniosłem wrażenia, aby miały miejsce jakieś polityczne lub inne niemerytoryczne naciski – mówi Paweł Prokop z ComArchu, który przegrał z MGGP rywalizację o zlecenie na usługi dla KSG.

– Ataki konkurencji się powtarzają i nawet je rozumiem, ale nic nie poradzimy na to, że wygrywamy przetargi najlepszymi warunkami i ceną, która na ogół decyduje – odpowiada Małgorzata Grad.

– W niektórych przetargach nie startujemy ze względu na osobę ministra – dodaje Gryboś.

– W biznesie liczy się nie tylko prawo, ale i etyka – komentuje jeden z konkurentów MGGP.


Grad chce kontroli

– Spółka od lat działa na rynku zamówień publicznych, nasza działalność jest jawna i przejrzysta. Jesteśmy szczególnie obserwowani i kontrolowani – mówi Małgorzata Grad.

– Zwracamy uwagę na szczególną staranność w działaniu, by zachować wszelkie zasady uczciwości biznesowej – podkreśla Gryboś. – Bierzemy udział w dużych przetargach nieograniczonych i można łatwo prześledzić, jakie były kryteria, ile było ofert, jakie odwołania. Przedstawiamy dobre oferty, które są ze wszech stron prześwietlane. Także przez konkurencję – zapewnia. Przyznaje, że kilkanaście przetargów rozpoczęło się, gdy Grad był już ministrem. – Składamy 250 – 300 ofert rocznie, z czego tylko 15 procent wygrywamy – mówi Gryboś. – Zdobywanie zamówień to ciągły proces rozłożony na lata, niezależny od tego, czy Grad jest, czy nie jest, ministrem.

Sprawą zainteresowała się minister ds. korupcji Julia Pitera. Twierdzi, że czeka na wynik kontroli Urzędu Zamówień Publicznych, ale już teraz broni spółki i Grada.

– Żona ministra zrezygnowała z zasiadania w zarządzie, spółka niczego nie ukrywa, działa według przejrzystych standardów, bo wie, że jest pod specjalną obserwacją – mówi Pitera. – Tej sprawy nie można porównywać z konfliktem interesów senatora Misiaka.

W miniony piątek minister Aleksander Grad w rozmowie telefonicznej zapewnił „Rz”, że ta spółka sama się broni, bo działa jawnie i przejrzyście, a on poddał się weryfikacji specjalnej komisji rządowej.

Tego samego dnia na stronie internetowej Ministerstwa Skarbu Państwa ukazał się komunikat. Resort poinformował, że minister Grad zwrócił się do ABW i CBA o kontrolę zamówień spółek skarbu państwa oraz kontrolę w MGGP SA dotyczącą realizowania przez tę spółkę zamówień publicznych.


Dwa samoloty i oddział w Libii

Małopolska Grupa Geodezyjno-Projektowa SA jest jedną z największych spółek geodezyjnych w kraju. Zatrudnia ok. 300 osób, ma cztery filie w kraju oraz oddział w Libii.

Do MGGP należą MGGP Aero (32 proc.) i MGGP S.A.R.L. Bejrut (98 proc.).MGGP Aero jako pierwsza w kraju kupiła cyfrową kamerę lotniczą, posiada też dwa samoloty. Dzięki zamówieniom publicznym z każdym rokiem firma dynamicznie się rozwija. W 2003 r. przychody netto ze sprzedaży wyniosły 15 mln zł, w następnym – już 25 mln zł, w 2007 r. przekroczyły 53 mln zł, a zysk netto ponad 2,1 mln zł.

W grudniu 2007 roku spółka MGGP po raz siódmy dostała certyfikat Przedsiębiorstwo Fair Play i złoty laur przyznawane przez Instytut Badań nad Demokracją i Przedsiębiorstwem Prywatnym.

—mat

Rzeczpospolita