2011/08/06

AFERA W PO - Robert S.: Kupowałem głosy dla Platformy Obywatelskiej

Robert S. sam mówi o sobie: "byłem żołnierzem Kruczkowskiego". Piotra Kruczkowskiego (49 l.) - byłego prezydenta Wałbrzycha z Platformy Obywatelskiej, który stracił stanowisko po tym, jak sąd uznał, że przed wyborami doszło do korupcji. Jak wyglądało kupowanie głosów? Czy faktycznie zarządcy miejskich spółek musieli płacić w Wałbrzychu haracz na PO? Robert S. ujawnia nam szokujące szczegóły afery wałbrzyskiej.
- Ile głosów zostało kupionych w wyborach samorządowych w 2010 roku w Wałbrzychu?

- Nasza grupa "zrobiła" około 900 głosów, a takich grup było kilka. To dzięki nim Piotr Kruczkowski został prezydentem. Głosy kupowane były także podczas wyborów samorządowych w 2006 roku.

- Takich żołnierzy jak pan było wielu?

- Kilkadziesiąt osób. Najpierw dostawaliśmy listy z nazwiskami mieszkańców. Jechaliśmy do nich kilka dni przed wyborami, by się umówić. W dniu wyborów zawoziliśmy ich na głosowanie lub czekaliśmy pod okręgiem. Tylko ja otrzymałem kilka tysięcy złotych na ten cel. Pieniądze przekazał mi kierowca miejskiego radnego PO, który ma już zarzuty w tej sprawie.

- Jaką mieliście gwarancję, że zagłosują tak, jak chcecie?

- Był sposób. Najpierw do lokalu wyborczego wchodził nasz człowiek. Wrzucał do urny pustą kartkę, a wynosił na zewnątrz kartę do głosowania. Dogadanej osobie dawaliśmy kartę z zaznaczonymi już krzyżykami przy odpowiednich nazwiskach: radnych PO i Kruczkowskiego. Wchodziła z nią do lokalu, brała nową kartę, ale wrzucała do urny tę, którą dostała od nas. A pustą nam oddawała. Wtedy zakreślałem nazwiska i dawałem kolejnej osobie. I tak wkoło. Mieliśmy pewność, że głosują na naszych.

- Wcześniej w całym Wałbrzychu zorganizowaliście kilka tysięcy osób?

- Było ich mniej. Kolejnych załatwialiśmy przed okręgami wyborczymi. Wybieraliśmy pijaczków, środowisko kryminogenne. Podchodziłem do nich, mówiłem, że proponowałbym, by zagłosował na kandydatów PO do Rady Miasta i na prezydenta Piotra Kruczkowskiego. Dawaliśmy im po 20-30 zł za głos.

- I nikt nie powiadomił policji, że ich korumpujecie?

- Gdy pojawiała się policja, szybko zmieniałem miejsce. W pewnym momencie, podczas II tury wyborów prezydenckich w 2010 roku, dostaliśmy informację, że wg sondaży Kruczkowski przegrywa. Dowieziono nam gotówkę. Dochodziło do płacenia nawet po 100 zł za głos. Kruczkowski wygrał niewielką przewagą. W sumie na akcję w całym mieście poszło kilkadziesiąt tysięcy złotych.

- Dlaczego tak bardzo zależało wam, by wygrał Kruczkowski?

- On był parasolem ochronnym dla całego układu, który tu panował. Gdyby przegrał, byłby koniec. Dużo osób straciłoby pracę. Chodziło o to, by odpowiednie osoby, gwarantujące pozostanie szefów spółek na stanowiskach, dostały się do Ratusza. Wtedy utrzymamy władzę.

- A ci w spółkach rewanżowali się potem, płacąc Kruczkowskiemu?

- Od 2005 roku członkowie zarządów spółek płacili mu po 500 złotych miesięcznie. Płacił każdy. Nie mieli wyjścia, nie było możliwości niepłacenia, bo straciliby pracę, wypadali z układu.

- Jest pan pewny? To był ewidentny haracz?

- Piotr Kruczkowski wpadł na genialny pomysł, żeby do spółek miejskich wsadzić swoich ludzi. W zamian dostawał od nich pieniądze na kampanię. Za stanowiska płacili zarówno ludzie, którzy należeli do PO, jak i bezpartyjni. Byli to prezesi i członkowie zarządów około 8--9 spółek miejskich. W sumie kilkadziesiąt osób.

- Podobno mieli przekazywać także prowizje z nagród?

- Wszyscy tak robili. Oddawali nawet połowę z tych nagród.

- Dlaczego ci ludzie nic nie mówią?

- Boją się ważnych polityków PO z tego okręgu. Tak naprawdę czekają na wynik wyborów i na to, kto będzie rządził w mieście. Jeśli nieprzychylna im osoba, to jestem pewien, że zaczną mówić. Przecież dwie osoby już się wyłamały.

- Zarzuty Ireneusza Zarzeckiego i Wojciecha Czerwińskiego są prawdziwe?

- Wierzę w to, że Zarzecki przekazywał z kasy MPK pieniądze Kruczkowskiemu i jego ludziom. Ale pewnie sporą część z tych ponad 500 tysięcy wyprowadził dla siebie. Robili to w porozumieniu.

- Zarzecki twierdzi, że to była pożyczka na wybory.

- (śmiech) Jaka pożyczka?! Wiedział, że tego nie odzyska. Dopóki Kruczkowski był prezydentem, miał ochronę. Przez 5 lat żadne kontrole nie wykazały braku tych pieniędzy. Podobnie robiono w innych spółkach. Na przykład przed wyborami zatrudniano fikcyjne osoby czy też w papierach podwyższano pensje pracowników. I tak wyprowadzano pieniądze. Część szła na finansowanie spotkań towarzyskich, delegacji, reszta na wybory.

- A jak pan się znalazł w tym układzie?

- Byłem bardzo dobrym znajomym jednego z bliskich współpracowników Kruczkowskiego. On mi zaproponował, że można zarobić przy wyborach i w 2006, i w 2010 roku.

- Kruczkowskiego pan poznał?

- Tak. To było na jednym ze spotkań w Szczawnie-Zdroju w restauracji Legenda. Było to tylko uściśnięcie ręki, podczas którego ktoś, wskazując na mnie, powiedział: to jeden z naszych żołnierzy.

- Pan też łamał prawo.

- Doskonale to wiedziałem. W 2006 r. obiecano mi, że za dobrą robotę otrzymam pracę. Ale jej nie dostałem. W 2010 r. znów do mnie zadzwonili i powiedzieli, że można zarobić. I zapewnili mnie, że mogę liczyć na etat w wodociągach.

- Zaczął pan współpracować z prokuraturą, bo chce się wybielić?

- To przerwanie układu, jaki w tym mieście funkcjonował od wielu lat. Wiem, że brałem w tym udział i wypaczyliśmy wynik. Po wyborach dowiedziałem się, że prokuratura bada sprawę kupowania głosów. Po kilku dniach zgłosiłem się sam. Doszła do mnie informacja, że zostanę zatrzymany.

- Jaką mam gwarancję, że mówi pan prawdę?

- Prokuraturze przekazałem ważne dowody. Byłem też badany na wykrywaczu kłamstw i wyszło, że mówię prawdę.

- Ale nie chce się pan przedstawić.

- Z kilku powodów. Po pierwsze jest prowadzone postępowanie. Postawiono mi zarzuty kupowania głosów. Spodziewam się, że ten zarzut zostanie rozszerzony o udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Poza tym sąd w procesach wyborczych zakazał ujawniania mojego wizerunku. Do tego jestem świadkiem w innych sprawach.

Super Express

2011/08/04

Ireneusz Zarzecki: Byłem za krótki żeby osobiście dawać haracze Chlebowskiemu

Ireneusz Zarzecki (50 l.) jako pierwszy złożył do prokuratury doniesienie o haraczach, jakie według niego wymuszali w Wałbrzychu politycy Platformy Obywatelskiej od członków swojej partii. Tylko nam opowiada o kulisach afery.
W jego zdumiewającą opowieść trudno uwierzyć. Opowiada, w jaki sposób wyciągał z publicznej spółki pieniądze, żeby oddawać je po cichu lokalnym działaczom PO - b. prezydentowi miasta Piotrowi Kruczkowskiemu (49 l.), posłom Izabeli Mrzygłockiej (52 l.) i Zbigniewowi Chlebowskiemu (47 l.) oraz senatorowi Romanowi Ludwiczukowi (54 l.). Sprawę już bada prokuratura. A Mrzygłocka i Ludwiczuk pozywają Zarzeckiego za naruszenie dóbr osobistych.

- Ile razy słyszał pan: płać na Platformę Obywatelską?

- Wiele razy. Zaczęło się w 2005 roku tuż przed wyborami. Kilka miesięcy wcześniej wstąpiłem do PO i zacząłem jeździć na zebrania. Dwa lub trzy razy w roku odbywały się sponsorowane szkolenia w Międzygórzu lub w pensjonatach w Walimiu. W niektórych uczestniczyli parlamentarzyści (m.in. Zbigniew Chlebowski, Roman Ludwiczuk, Izabela Mrzygłocka), lokalni politycy, w tym prezydent Piotr Kruczkowski, szefowie miejskich spółek. Na tych spotkaniach poza sprawami kampanijnymi, partyjnymi sugerowano nam, by płacić. Mówiono ogólnie o pożyczkach na działania wyborcze.

- I to wystarczyło, byście wykładali pieniądze?

- Przeważnie kilka dni po tych wyjazdach odbywały się spotkania indywidualne, w cztery oczy. Rozmowę taką przeprowadzał prezydent, jego ludzie, czasami parlamentarzyści. W ich trakcie padały określone sumy, prośby o pożyczkę. Zapewniano mnie: słuchaj stary, potrzebujemy kasę i oddamy.

- To miała być pożyczka?

- Jeśli chodzi o ten fundusz, to tak.

- Ile pan w ten sposób pożyczył? Skąd brał te pieniądze?

- To były pieniądze z MPK, którego byłem dyrektorem. Przekazywałem je w transzach po około 20-30 tysięcy złotych. Dla Mrzygłockiej w sumie jakieś 50-70 tys. w kilku transzach, dla Ludwiczuka około 40-50 tys. zł. Najwięcej zagarniał Piotr Kruczkowski, który jasno mówił, że jak jego nie będzie w ratuszu, to i nas pozamiatają. Jemu lub jego ludziom przekazałem w sumie ok. 300 tys. zł.

- Łącznie z MPK zniknęło około 500 tys. zł. Był pan aż tak naiwny, że to się nie wyda?

- Liczyłem, że te pieniądze zostaną mi zwrócone. Przecież zaczęliśmy w Wałbrzychu rządzić trzecią kadencję. Oddanie takiej sumy było dla nich kwestią kilku miesięcy.

- Dawał pan im te pieniądze do ręki?

- Tak. Odbierał je prezydent, jego ludzie. Brali bez żadnych potwierdzeń, pokwitowań.

- Chlebowskiemu własnoręcznie też pan je przekazał?

- Powiedziano mi, że jestem za krótki na taki kontakt. Usłyszałem, by dać pieniądze Mrzygłockiej w trakcie imprezy w restauracji Legenda w Szczawnie-Zdroju, a ona da je Chlebowskiemu, który też był na tym przyjęciu.

- Jak te pieniądze były księgowane w MPK?

- Jako moje pożyczki. Brałem to na swoje barki. Cały czas liczyłem, że zwrócą mi te pieniądze. Kiedy dzwoniła do mnie osoba związana np. z prezydentem i mówiła: "słuchaj stary, potrzebujemy pieniędzy", to miałem kilkanaście dni na ich zorganizowanie.

- Jakie pan ma teraz dowody na to, że je dawał, skoro brak pokwitowań?

- Wiem, komu dawałem, ile dawałem i kiedy. Można to wszystko zweryfikować i liczę, że prokuratura to zrobi. Mam też kilka przelewów bankowych.

- Dlaczego tak późno zawiadomił pan o tym prokuraturę?

- Liczyłem na to, że wszystko będzie wyprostowane.

- Osoby, które pan wymienia, twierdzą, że nic od pana nie dostawały, że pan się mści za wyrzucenie z pracy.

- Jestem w stanie udowodnić moje słowa przed prokuraturą. Wszystkiego nie chcę mówić, by ci ludzie nie mieli czasu na przygotowanie linii obrony. Potrafię zestawić ze sobą ludzi, miejsca i udowodnić w ten sposób, że mam rację.

- Dawał im pan nie tylko pieniądze MPK, ale i swoje.

- Było kilka funduszy. Kolejny był zbierany z nagród. Dowiadywałem się od prezydenta, że dostanę nagrodę i słyszałem sugestie, że byłoby dobrze, gdybym połowę tej nagrody oddał na partię. Jednorazowo to było ok. 9 tys. zł. Takich nagród od 2005 roku dostałem dwie. Wpłaciłem więc niecałe 20 tysięcy złotych.

- Poza tym wskazał pan śledczym, że kolejne pieniądze co miesiąc zbierała prezes zamku Książ Barbara Grzegorczyk.

- To był kolejny fundusz. Miesięczne składki z pensji wynosiły ok. 500 zł. Jak ktoś nie dał jednego miesiąca, to kolejnego musiał oddać ten dług. Podobny mechanizm stosował senator Ludwiczuk, który pobierał od radnych i funkcyjnych po 400 zł miesięcznie. Te pieniądze zbierał starosta.

- Nie chciał pan pokwitowań, nie pytał, na co idą?

- Nie wiem gdzie te pieniądze trafiały. Jak sadzę, wydawano je na kampanię samorządową lub parlamentarną. Ale nikt ich nie księgował. W ten sposób na wybory wydawano dużo więcej, niż później wykazywano. Miałem niemal pewność, że nie tylko ja płacę. Jak spotykała się nasza grupa, to nie wszystko mówiono wprost, ale każdy wiedział, o co chodzi. I też pewnie płacili.

- To dlaczego teraz siedzą cicho?

- Według mnie, boją się mówić. Jestem niemal pewny, że wkrótce kolejna osoba złoży zawiadomienie do prokuratury w tej sprawie. W moim doniesieniu opisałem same fakty, pewne osoby będą w tej sprawie przesłuchiwane. Lepiej dla nich, aby wcześniej zaczęły mówić. To są ważni ludzie w Wałbrzychu. Mam świadomość, że odpalam bombę.

- Ale zanim ta bomba wybuchnie, to pan może trafić za kratki. Mogą pana aresztować za brak w MPK 500 tys. zł.

- Wiem, że tak może być. Ale udowodnię, co się stało z tymi pieniędzmi.

- Ma pan dowody w postaci nagrań, pism czy choćby świadków?

- To były zawsze spotkania jeden na jeden. Spotykałem się z Kruczkowskim w jego gabinecie, w moim gabinecie, w restauracjach.

- To może chociaż ktoś ważny z Wrocławia z PO w tych waszych zebraniach brał udział. Wie o wszystkim i teraz też nic nie mówi?

- Nie wiem, czy władze PO z Wrocławia wiedziały. Nikt z Wrocławia nie przyjeżdżał na te narady.

- Płacąc Kruczkowskiemu nie chciał się pan odwdzięczyć za załatwienie pracy w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacji?

- Nie dostałem się do tej spółki z nadania. W 2003 roku, kiedy odbywał się konkurs na szefa MPK, nie znałem jeszcze ani prezydenta Kruczkowskiego, ani polityków PO. Nie byłem także członkiem PO. Wygrałem uczciwy konkurs. Pokonałem ponad 20 innych kandydatów.


Super Express

2011/08/03

Martwe dusze w Platformie: Co ustalił prokurator?

Prokuratura w Gorzowie prowadzi śledztwo w sprawie martwych dusz w miejscowej Platformie Obywatelskiej. Ale nie zabezpieczyła żadnych dokumentów, licząc na efekty wewnętrznego "śledztwa" partii. A tych na razie brak

Afera z tzw. pompowaniem kół w gorzowskiej PO wybuchła pod koniec maja br., gdy do prokuratury zgłosiła się mieszkanka Gorzowa. Pani Dorota od kilku lat dostawała życzenia świąteczne od posła Witolda Pahla. Tym razem przyszło pismo o skreśleniu jej z listy członków PO. Zdębiała. Do PO nigdy się nie zapisywała. Prokuratura Rejonowa wszczęła śledztwo w sprawie fałszowania dokumentów. Do niej zaczęli się zgłaszać kolejni fikcyjni członkowie Platformy.

Spekulowano, że liczba martwych dusz sięgać może nawet 300 osób. O takiej skali mówi także prokuratura. Po doniesieniach medialnych, m.in. "Gazety", lubuska centrala partii rozwiązała struktury w Gorzowie i powołała komisarza.

Do pączkowania kół (jest ich w mieście 14) miało dojść jeszcze w 2009 r., gdy frakcje szykowały się do walki o przywództwo w PO. W szeregach PO zaczęły krążyć plotki, że jeden z prominentnych działaczy gorzowskiej partii miał wyłożyć za kilkudziesięciu członków zalegających ze składkami blisko 15 tys. zł. Czy miało to wpływ na wynik wyborów, nie wiemy. Ostatnio z list gorzowskiej PO wykreślono 170 osób (nie opłacały składek).

Na jakim etapie jest prokuratorskie śledztwo? Rozwikłała się sprawa pani Doroty. Platforma przesłała śledczym oryginał deklaracji. Kobieta rozpoznała swój podpis, ale zastrzega, że złożyła go nieświadomie - ktoś musiał podsunąć jej dokument wraz z innymi, które podpisywała. Śledczy jednak nie umorzyli sprawy. Sprawdzają kolejne trzy zgłoszenia. Ale z oceną mają problem. Nie dysponują oryginałami ich deklaracji. - Przedstawiliśmy tym osobom jedynie wzory dokumentów, jakimi posługuje się Platforma. Nie potwierdziły, by widziały takie deklaracje wcześniej i je podpisały - tłumaczy Dariusz Domarecki, rzecznik gorzowskiej Prokuratury Okręgowej. Partia nie dosłała do tej pory oryginałów deklaracji. Ma to zrobić po wewnętrznym śledztwie. - Uzgodniliśmy, że komisarz przekaże nam wszystkie deklaracje, które wzbudzają wątpliwość. PO ma sprawdzić około 300 z ostatniego czasu. Faktycznie minęło sporo czasu, a dokumentów nie otrzymaliśmy - tłumaczy Domarecki.

Komisarz Leszek Turczyniak: - Pytamy członków, czy sami zapisali się do partii. Sprawdziliśmy około 100 osób. W żadnym przypadku nie było coś nie tak. Nie było konieczności przesłania dokumentów.

- Nie lepiej było przekazać całą dokumentację prokuraturze, a wewnętrzne śledztwo w partii przeprowadzić na kopiach dokumentów?

- Prokuratura nie stawiała takich żądań. Gdyby stawiała, oddalibyśmy dokumenty - tłumaczy Turczyniak.

Prokuratura nie powołała jeszcze biegłego grafologa. Zrobi to, gdy podejrzanych deklaracji przybędzie. A to może potrwać kilka miesięcy.

Tymczasem "Gazeta" dotarła do dokumentu z marca 2010 r. Skarbnik gorzowskiej PO odpowiada swojemu szefowi, dlaczego nie ma raportów kasowych, dowodów wpłat KP i zestawień dla poszczególnych kół. Tłumaczy, że w grudniu 2009 r. sekretarz powiatu wpłacił do kasy 17,5 tys. zł za składki z siedmiu kół. Stosowną dokumentację obiecał dosłać. Mimo że minęły trzy miesiące, tego nie zrobił.

- Nie mamy takiego dokumentu - przyznaje Domarecki.

Sprawę wpłaty 17,5 tys. zł próbowaliśmy wyjaśnić u samego wpłacającego. Nie odbierał telefonu. Za to Platforma zapewnia, że dokumentację uzupełniono. Dlaczego członkowie sami nie opłacali składek w swoich kołach, skoro to zwyczajowa praktyka? - W gorzowskim biurze panował chaos i bałagan. Potwierdzenia wpłat członków wpłynęły do biura regionu pod koniec ub. roku. Mamy je - tłumaczy Bożenna Bukiewicz, posłanka i szefowa lubuskiej PO.

- To normalne, że wysoki rangą działacz płaci gotówkę za szeregowych członków, ale nie przynosi dokumentacji? Donosi ją dopiero po roku? - pytamy.

- Niestety, to możliwe. Nie podobało mi się to od początku, ale tak robił tylko Gorzów. Komisja rewizyjna, wykazała masę nieprawidłowości. Głównie to braki w dokumentacji - odpowiada Bukiewicz. Przyznaje, że dotyczy to większości spośród 14 gorzowskich kół. Działacze do biura regionu odsyłali jedynie kopie deklaracji członkowskich. - Gdy zwróciliśmy się o oryginały, okazało się, że ich po prostu nie ma. Udało się na odnaleźć około 10 proc. oryginałów - dodaje Bukiewicz. - Nie bez powodu doszło do wprowadzenia komisarza. Poza tym to nienaturalne, by w tak krótkim czasie powiększyć liczbę członków. Po śledztwie wyciągniemy konsekwencje.

Źródło: Gazeta Wyborcza Zielona Góra

2011/08/02

Czy kandydatów PO wspierały wałbrzyskie spółki?

Dwóch byłych prezesów miejskich spółek w Wałbrzychu twierdzi, że pieniądze z nich miały zasilić kampanie wyborcze kandydatów Platformy. Złożyli doniesienia do prokuratury.
O sprawie napisał wczoraj "Dziennik Gazeta Prawna". Pierwsze doniesienie złożył dwa tygodnie temu Wojciech Czerwiński, były prezes Miejskiego Zarządu Budynków. Twierdzi, że poprzedni prezydent Wałbrzycha Piotr Kruczkowski z PO domagał się od niego w ubiegłym roku 7 tys. zł w zamian za przyznaną nagrodę roczną wynoszącą 24 tys. zł. Kruczkowski miał przychodzić wielokrotnie, a gdy był ostatni raz w październiku, Czerwiński spotkanie nagrał. Nagranie ma prokuratura. "Gazeta" poznała treść tej rozmowy:

Kruczkowski: - No myślałeś coś?
Czerwiński: - Kurde, no coś tak... Ale za dużo ci nie dam.

Kruczkowski: - Ile?

Czerwiński: - 1500.

Kruczkowski: - Co ty kurde, na waciki?

Czerwiński: - Na waciki... No, mówię ci nie mam kasy.

Kruczkowski: - Kurde.

Czerwiński: - A poza tym Piotr, kurwa przyjąłeś mnie tu jako fachowca, do cholery, no nie?

Kruczkowski: - Zastanów się...

Przypomnijmy: Piotr Kruczkowski był prezydentem Wałbrzycha od 2002 r. Do dymisji podał się w maju, gdy sąd w Świdnicy orzekł, że podczas drugiej tury ubiegłorocznych wyborów samorządowych handlowano głosami i unieważnił je. Według świadków głosy na kandydatów Platformy, w tym Kruczkowskiego, kupowano za pieniądze i alkohol. On sam po wybuchu afery zapewniał, że nie ma z tym nic wspólnego.

W sprawie doniesienia Czerwińskiego Kruczkowski potwierdza, że przyszedł do niego prosić o pieniądze na kampanię wyborczą. - Tak samo, jak proszę o wsparcie moich znajomych, tak prosiłem o to Wojciecha Czerwińskiego, którego znam od kilkunastu lat - mówi. - Ale nie stawiałem mu żadnego ultimatum, zresztą on tych pieniędzy mi nie przekazał i nie spotkały go przecież za to żadne konsekwencje.

Jest jednak drugie doniesienie - Ireneusza Zarzeckiego, byłego prezesa wałbrzyskiego MPK, który twierdzi, że przekazywano pieniądze na fundusz wyborczy kandydatów PO. Doniesienie w świdnickiej prokuraturze złożył w ubiegłym tygodniu, opisał w nim proceder. Według niego każdy z szefów spółek komunalnych był zobowiązany, by przed wyborami wypłacać z kasy pieniądze na fundusz wyborczy kandydatów Platformy. "Co roku w spółkach, gdzie można było dać nagrodę obowiązkiem nagrodzonego było odpalić 1 lub 1,5 pensji netto w zależności, czy obdarowany dostał 2 lub 3 pensje nagrody" - pisze w doniesieniu, które poznała "Gazeta". Dodaje, że od 2005 r. każdy z szefów spółek miał dawać 500 zł ze swojej pensji.

Kto dostawał te pieniądze? Zarzecki twierdzi, że m.in. parlamentarzyści PO. Według niego w ten sposób na kampanię posłanki Katarzyny Mrzygłockiej musiał "znaleźć" 30 tys. zł. Wśród polityków, którzy z MPK mieli dostać w ten sposób pieniądze, miał być również Roman Ludwiczuk (senator) oraz Zbigniew Chlebowski (poseł). Natomiast - twierdzi był szef MPK - najwięcej miał wziąć sam Kruczkowski - ponad 200 tys. zł w ciągu kilku lat. "Najwięcej zagarniał Piotr Kruczkowski, który jasno mówił, że jak jego nie będzie w ratuszu, to i nas pozamiatają" - pisze w doniesieniu Zarzecki.

Katarzyna Mrzygłocka ostro zaprzecza słowom Zarzeckiego. - To kłamstwo i absurd - mówi. Zapowiada, że pozwie b. szefa wałbrzyskiej komunikacji do sądu za zniesławienie.

Roman Ludwiczuk: - To jakiś żart? Nie chce mi się tego nawet komentować. Będę się w tej sprawie kontaktował z prawnikiem. Pana Zarzeckiego powinien przebadać psychiatra.

Piotr Kruczkowski również zaprzecza. - To piramidalna bzdura - mówi.

Wczoraj, do czasu wyjaśnienia sprawy przez prokuraturę, Kruczkowski postanowił zawiesić swoje członkostwo w PO. Według niego Zarzecki, zgłaszając doniesienie, próbuje ratować się przed zarzutem defraudacji pieniędzy z MPK. W połowie lipca Andrzej Kosiór, nowy prezes tej spółki, ogłosił, że w kasie brakuje pół miliona złotych.

Sam Zarzecki w doniesieniu do prokuratury potwierdza, że wyprowadzał pieniądze z MPK. Twierdzi, że częściowo przelewał je na swoje prywatne konto, a częściowo przekazywał lokalnym politykom Platformy, którzy za pośrednictwem innych osób mieli później wpłacać je na fundusz wyborczy.

- Na razie toczy się w tej sprawie postępowanie przygotowawcze, ale należy się spodziewać wszczęcia śledztwa - mówi Ewa Ścierzyńska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Świdnicy.

Całą sprawę ujawniono w trakcie toczącej się kampanii wyborczej w Wałbrzychu. W nadchodzącą niedzielę rozpocznie się tam pierwsza tura powtórzonych wyborów na prezydenta miasta oraz w jednym okręgu wyborczym do rady miejskiej. Kandydatem popieranym przez PO jest Roman Szełemej (formalnie bezpartyjny), który zarządza Wałbrzychem jako komisarz powołany przez premiera.

PO nie ma już w Wałbrzychu żadnych struktur. Zostały rozwiązane w lutym, gdy prokuratura postawiła dwóm członkom PO zarzuty korupcji wyborczej. Struktury miały być odbudowane po zakończonych wyborach, ale Piotr Borys, wiceprzewodniczący dolnośląskiej PO, już zapowiada, że potrwa to znacznie dłużej. - Aż trudno uwierzyć w większość tych szokujących informacji, które wypłynęły w ostatnich dniach. Dlatego poczekamy, aż wszystko wyjaśni prokuratura i wtedy przystąpimy do odbudowy struktur. Mam nadzieję, że stanie się to jak najszybciej - mówi Borys.

Źródło: Gazeta Wyborcza