2007/12/28

Spokojniej w polityce, inwestycje na drogach, mniej szpitali

Pierwszy, za który w całości odpowiadają obecne władze miasta. Co udało się zrealizować z przedwyborczych obietnic? Jest więcej sukcesów czy klęsk?
To był rok planów, propozycji, negocjacji, wstępnych decyzji. I rok inwestycji. Nawet jeśli są dopiero na etapie przygotowania czy przetargów, to można je uznać za główny sukces władz stolicy. Zwłaszcza po zaniechaniach poprzedniej ekipy. Wprawdzie sceptycy przestrzegają, że to dwa następne lata pokażą, czy boom inwestycyjny w stolicy jest prawdziwy, ale nie ma wątpliwości, że koło zamachowe już ruszyło. Ratusz przygotował też decyzje, od których uciekała poprzednia władza przez ostatnich sześć – dziesięć lat. Zaplanowano podwyżkę cen biletów komunikacji miejskiej i czynszów w mieszkaniach komunalnych. Teraz tylko radni muszą niepopularne decyzje poprzeć. Czy nie przestraszą się wyborców – nowy rok pokaże.
Pokaże też, jak ekipa PO i LiD radzi sobie z realizacją innych przedwyborczych obietnic. Ten rok obfitował w rozmowy wstępne: z kupcami, przedsiębiorcami, lekarzami, właścicielami gruntów. Były spotkania w sprawie partnerstwa publiczno-prywatnego z inwestorami i pomysł na poprawę sytuacji mieszkaniowej warszawiaków, m.in. wspólne budowy miasta i deweloperów. Na efekty rozmów musimy poczekać. Podobnie jak na efekty usamodzielnienia dzielnic, które teraz będą decydowały, jakie sklepy chcą mieć na swoim terenie, ile mieszkań muszą wybudować, gdzie postawić żłobek czy przedszkole. Zapowiadana decentralizacja ruszyła. Szansa na rozwój miasta jest więc duża.
Skończyła się roczna wojna między władzami stolicy a wojewodą z ramienia PiS. Prezydent Hannie Gronkiewicz-Waltz nie grozi już zapowiadane przez połowę mijającego roku wygaszenie mandatu, a samorządowi na Pradze-Północ niezrozumiały dla mieszkańców bałagan związany z dwuwładzą. Sytuacja polityczna w stolicy wygląda na stabilną, Warszawa ma wsparcie ze strony rządu. Problemów natury politycznej być nie powinno.
Dlatego warto na chłodno ocenić sukcesy i porażki mijającego roku.
Polityka i administracja
+Stabilne rządy PO w koalicji z LiD w Radzie Warszawy.
+Gotowy statut miasta, choć musi go zatwierdzić premier.
+Coraz więcej pieniędzy na inwestycje w miejskim budżecie. W tym roku ok. 1,4 mld zł (w 2008 r. niemal dwa razy więcej).
–Prawie roczna awantura między PiS a PO o władzę na Pradze-Północ. Skutek? Wielki bałagan w dzielnicy i brak inwestycji
–Brak zapowiadanych konkursów na stanowiska dyrektorów biur w ratuszu.
–Brak prywatyzacji spółek miejskich.
–Konieczność zmian godzin pracy urzędników po kontroli inspekcji pracy w ratuszu. Nie będą mogli pracować w poniedziałki do godz. 18, choć mieszkańcy się już do tego przyzwyczaili.
–Wpadka wojewody mazowieckiego Wojciecha Dąbrowskiego. Zaraz po wyborze okazało się, że próbował wyłudzić prawo jazdy. Musiał odejść ze stanowiska, stracił funkcję szefa warszawskiego Prawa i Sprawiedliwości i zawiesił członkostwo w partii.
Komunikacja
+Przetarg na budowę drugiej linii metra między rondem Daszyńskiego i Dworcem Wileńskim – największa inwestycja przed Euro 2012.
+Rozpoczęcie projektowania dwóch nowych mostów z dojazdami: Północnego między Wisłostradą i Modlińską oraz Krasińskiego między pl. Wilsona i ul. Budowlaną.
+Rozstrzygnięcie przez Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad przetargu na przedłużenie Trasy AK przez Bemowo – pierwszego odcinka obwodnicy ekspresowej.
+Rekordowa liczba remontów Polskich Linii Kolejowych na pięciu z siedmiu tras dojazdowych do Warszawy
+Priorytet dla tramwajów na Trasie W-Z.
–Kompromitujący przebieg budowy Terminalu 2 na lotnisku Okęcie: Porty Lotnicze zerwały umowę z wykonawcą, a otwarcie nowej hali odlotów opóźnia się już o osiem miesięcy
–Brak wspólnego biletu aglomeracyjnego.
–Opóźnienia w inwestycjach: np. remontu Puławskiej, budowy parkingu “Parkuj i jedź” obok stacji Wilanowska, systemu informacji pasażerskiej w Al. Jerozolimskich.
–Zaskakujący przebieg remontu torów w Al. Jerozolimskich za 220 mln zł – po jego zakończeniu tramwaje jeżdżą tak samo wolno i głośno jak przed modernizacją.
Edukacja
+Większa liczba miejsc w przedszkolach, pomysł stworzenia dodatkowych przez stawianie tzw. przenośnych placówek kontenerowych (ma ich powstać 17 w ciągu pięciu lat).
+Rozbudowa i uproszczenie działania elektronicznego systemu rejestracji kandydatów do szkół i przedszkoli.
+Zmniejszenie liczby dzieci w klasach.
+Promowanie nauki w szkołach technicznych.
+ Pomysł likwidacji tzw. mieszkań przyszkolnych i przeniesienia zajmujących je osób do domu komunalnego na Białołęce.
+Dodatkowe zajęcia lekcyjne dla dzieci zdolnych finansowane z budżetu miasta.
+Pomysł tworzenia miniżłobków – filii w pobliżu istniejących placówek. Mają rozładować kolejkę oczekujących maluchów.
–Fiasko planu monitoringu w każdej szkole (ratusz dostał od rządu za mało pieniędzy na ten cel). –Chaotyczny sposób wprowadzania szkolnych mundurków z miesięcznym opóźnieniem. W niektórych placówkach wprowadzanie tzw. mundurku karnego.
–Bałagan w systemie organizowania płatnych zajęć dodatkowych w przedszkolach (zdarzało się, że odbywały się w środku dnia).Zdrowie
+Powrót ostrych dyżurów ortopedycznych i laryngologicznych (po roku przerwy, który wprowadził zupełny chaos w organizowaniu nocnej pomocy medycznej).
+Decyzja o prywatyzacji Szpitala św. Zofii – jest to lecznica, w której jest najwięcej odpłatnych porodów.
+Rozpoczęcie modernizacji szpitali położniczych przy ul. Madalińskiego i Inflanckiej (powstaną tu oddziały dla ciężarnych, a przy Madalińskiego także pediatryczny).
–Wyhamowanie budowy Szpitala Południowego. Urzędnicy na razie zdecydowali tylko, że powstanie u zbiegu ulic. Płaskowieckiej i Pileckiego.
–Strajki w służbie zdrowia i protest pielęgniarek – aż do końca maja mieszkańcy Warszawy mieli kłopot z zapisaniem się do lekarzy. A z powodu głodówki w szpitalu przy ul. Barskiej pacjenci musieli być ewakuowani do innych lecznic.
–Zamknięcie dwóch kolejnych szpitali: dermatologicznego przy ul. Leszno oraz dawnego kolejowego przy ul. Brzeskiej.
–Skandal w szpitalu przy ul. Kopernika. W nowym, wartym 12 mln zł obiekcie sale dla chorych przerobiono na pomieszczenia biurowe.
–Podobny skandal w Szpitalu Praskim. Poprawki do remontu bloku operacyjnego kosztowały 1/3 całej inwestycji. Sprawę budowy sal były dyrektor szpitala zgłosił nawet do północnopraskiej prokuratury.
Bezpieczeństwo
+Spadek liczby przestępstw kryminalnych w stosunku do poprzedniego roku o ok. 20 proc. (20 tys. przypadków) oraz liczby kradzionych samochodów o ok. 30 procent (ok. 2 tysięcy aut).
+Rozbudowa systemu monitoringu – dzięki kamerom policja interweniowała 11 tys. razy.
–Spadek skuteczności działania policjantów w wykrywaniu przestępstw narkotykowych; brak działań policji w wykrywaniu korupcji.
–Niski poziom dyscypliny wśród policjantów. Kilkudziesięciu zatrzymano za jazdę po alkoholu.
–Zbyt mała skuteczność w zapobieganiu wypadkom i kolizjom drogowym.
Nieruchomości
+Pierwszy od lat program budownictwa komunalnego. Zakłada wybudowanie do roku 2012 4,5 tys. nowych mieszkań, w tym 2,5 tys. z pieniędzy budżetu miasta.
+Uchwalenie czynszu symbolicznego (1 zł za mkw.) dla osób ograbionych dekretem Bieruta, co pozwala wznowić zwrot nieruchomości po półrocznej przerwie.
+Lokalizacja nowego targowiska dla kupców ze Stadionu Dziesięciolecia – przy ul. Marywilskiej. Na wiosnę kupcy zaczną budować pawilony.
–Opieszała prywatyzacja lokali użytkowych.
–Brak jednolitej polityki czynszowej w lokalach użytkowych. Protesty najemców.
–Bałagan na błoniach Stadionu Dziesięciolecia. Kupcy tam byli, są i nie wiadomo, jak długo będą.
–Straganiarze górą w walce z ulicznym handlem (projekt walki z nim – na papierze).
–Brak pomysłu na stare zniszczone kamienice – niedługo się zawalą, nawet te zabytkowe.
Krajobraz miasta
+Powierzanie projektowania wieżowców i osiedli znanym, międzynarodowym pracowniom architektonicznym.
+Nowe sceny teatralne, galerie, świetlice edukacyjne dla dzieci (np. kulturalne ożywienie ul. Brzeskiej).
+Działania rewitalizacyjne (m.in. plany odnowy piwnic staromiejskich, Muzeum Pragi, zapowiedź działań kulturotwórczych w zabytkowej fabryce wódek Koneser).
–Nadal ślimacze tempo uchwalania miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego, co umożliwia samowolkę deweloperów.
–Opieszałość władz miasta w sprawie zachowana piwnic Pałacu Saskiego. Efekt – rok opóźnienia w odbudowie tego obiektu.
–Przystąpienie do zmiany uchwalonego po burzliwych dyskusjach planu zagospodarowania pl. Defilad. Efekt – opóźnienie budowy Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Kupieckiego Domu Towarowego. Utrwalanie bałaganu w centrum miasta.
–Brak koordynacji między decyzjami architektonicznymi wydawanymi w ratuszu a możliwościami infrastruktury w dzielnicach (np. Wola może się zupełnie zakorkować, jeśli powstaną wszystkie planowane w jej centrum wieżowce).
–Brak zdecydowania w likwidacji wielkopowierzchniowych reklam zasłaniających całe budynki w centrum miasta.
Sport
+Wybór projektanta Stadionu Narodowego. Obiekt na Euro 2012 już powstaje na deskach kreślarskich firmy JSK Architekci.
+Zapowiedź konkursu na otoczenie Stadionu Narodowego. Ratusz jeszcze nigdy nie poprosił architektów o zaplanowanie tak dużego terenu (38 ha). Profesjonalny projekt pozwoli uniknąć bałaganu w centralnej części miasta.
+Udostępnienie po zajęciach lekcyjnych sal sportowych, gimnastycznych i lodowisk dla dzieci.
+Dofinansowanie z budżetu miasta trzeciej w tygodniu godziny lekcyjnej WF.
–Półroczne opóźnienie w rozpisaniu przetargu na stadion Legii przy ul. Łazienkowskiej.
Powiedzieli dla „rzeczpospolitej”
Jerzy Regulski,Fundacja Rozwoju Demokracji Lokalnej
Najważniejsza jest komunikacja. Ta, mimo rozpoczęcia remontów ulic, nadal leży. A i remonty są wyjątkowo nietrafione. Np. na Racławickiej po przebudowie wprowadzono światła, które powodują gigantyczne korki. Remontu Wołoskiej wciąż nie ma.
Ks. Bogdan Bartołd,rektor kościoła akademickiego św.Anny
Cieszę się, że mecz na Euro 2012 zagramy w Warszawie. Nawet się na niego wybieram. Cieszę się również z postawy warszawiaków, którzy tłumnie przyszli 2 kwietnia, w rocznicę śmierci Jana Pawła II, by o 21.37 zaśpiewać papieżowi „Barkę”.
Wojciech Tumasz,Stow. Integracji Stołecznej Komunikacji
Dla mnie ważne są weekendowe remonty. I decyzja o budowie trasy ekspresowej przez Bemowo. Sukcesem jest też wydzielenie pasa tylko dla tramwajów na Trasie W-Z. Kompromitacja to brak dojazdów do Okęcia. Ich budowa nawet się nie rozpoczęła.
Maciej Jędrzejowski,lekarz, szef OZZL na Mazowszu
Strajk w służbie zdrowia. To dla lekarzy najważniejsze wydarzenie tego roku. Ale dla mnie jako mieszkańca największym było zakończenie remontu ul. Puławskiej. I decyzja o budowie Stadionu Narodowego w niecce Stadionu Dziesięciolecia.
Lech Królikowski,prezes Tow. Przyjaciół Warszawy
Przyznanie Polsce Euro 2012. To było jedyne ważne wydarzenie dla Warszawy w tym roku. Jakbyśmy złowili złotą rybkę. Pytanie tylko, czy wykorzystamy szansę. A pieniądze i możliwości są wielkie. Można zrobić perełkę z Pragi, zbudować nowe ulice.
Regina Lewkowicz,dyr. LO im. Stanisława Staszica
Pierwsze miejsce w rankingu stołecznych liceów to nasz największy sukces. 50 uczniów zdobyło trofea w olimpiadach, odnosiliśmy sukcesy w konkursach międzynarodowych. A wszystko dzięki naszej kadrze.
Janusz Siemaszko,dyrektor szpitala przy ul. Inflanckiej
Sukcesem jest rozpoczęcie rozbudowy naszego szpitala. Kilka lat temu był przeznaczony do likwidacji, a za dwa lata będzie najnowocześniejszy w mieście. A w stolicy z roku na rok rodzi się coraz więcej dzieci.
Jacek Olkowicz,komendant stołeczny policji
Sukcesem jest ograniczenie o 30 proc. przestępczości. Wykrywamy też kilkanaście procent sprawców więcej niż rok wcześniej. Przybywa również policyjnych patroli na ulicach Warszawy.
aska, kmaj, koz, masz
Źródło: Rzeczpospolita

Rekordowe nagrody dla urzędników Ratusza

Tyle pieniędzy na nagrody Ratusz jeszcze nie wydał. Na świąteczne poszło z kasy miasta blisko 17 mln zł, a w ciągu całego roku poszło na ten cel blisko 55 mln zł.
Hanna Gronkiewicz-Waltz (PO) chce być szefem hojnym i opiekuńczym. Kwartalne nagrody dawał w czasie swoich rządów w Ratuszu Lech Kaczyński. Jednak w bilansie rocznym nie przekraczały 40 mln zł.
Prezydent z PO daje więcej. Przed świętami przyznała 6-tysięcznej rzeszy swoich urzędników ekstra dodatki do pensji. Średnia świąteczna nagroda wyniosła brutto 2,7 tys. zł. Najwięcej (przeciętnie po 5 tys. zł) dostali kierownicy. Średni prezent dla szeregowych pracowników sięgnął 2,3 tys. zł.
Rozrzutność? - Nic podobnego. Płace w samorządach ogranicza tzw. ustawa kominowa [ustala górne limity płac]. Przez to mamy kłopoty z naborem, bo fachowców podkupują prywatne firmy - mówi zastępca rzecznika Ratusza Marcin Ochmański.
I podaje przykłady. Jego zdaniem przez sztywno określone płace Ratusz od roku nie może znaleźć chętnego na stanowisko szefa wydziału dozoru inwestycji ogólnomiejskich. Ma też problem ze znalezieniem - bardzo potrzebnych w urzędzie miasta architektów i prawników.- Młodemu, dobrze wykształconemu po studiach możemy zaproponować 2 tys. zł na rękę. A sytuacja na rynku pracy jest inna niż za rządów Lecha Kaczyńskiego. Teraz pracodawcy starają się w urzędach pracy o fachowców. Prywatne firmy dają lepsze warunki: 2 tys. zł to pensja asystenta w prywatnej firmie - mówi Jarosław Jóźwiak, wiceszef gabinetu prezydenta Warszawy.
Hanna Gronkiewicz-Waltz zapowiada, że poprosi premiera o zmianę ustawy kominowej. A póki co przeciętne wynagrodzenia będzie rekompensować nagrodami. Czy motywują do lepszej pracy?
- Tak. O wysokości nagród decydował bezpośredni przełożony. Niektórzy urzędnicy dostali po 100, 300 zł. Zaś jednej z pracownic, która przeprowadziła samodzielnie i sprawnie dwa duże przetargi, dałem w ub. kwartale 3 tys. zł - mówi Jarosław Jóźwiak.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Jan Fusiecki

2007/12/27

Świąteczne nagrody dla stołecznych urzędników

Warszawski ratusz na nagrody dla urzędników wydał w tym roku blisko 55 milionów złotych. To absolutny rekord. W poprzednich latach wysokość premii przyznawanych pracownikom urzędu miasta i dzielnic wahała się między 35 a 40 milionami złotych.
Ostatnie – przedświąteczne – premie wypłacone zostały przed kilkoma dniami. Otrzymało je 6062 pracowników, średnio po 2,7 tys. zł (brutto).
Średnia nagroda dla kadry kierowniczej, czyli wiceprezydentów, burmistrzów i dyrektorów biur, to 5,5 tys. zł, pozostali pracownicy dostali po niecałe 2,4 tys. zł.
Łącznie pochłonęły one 16,7 mln zł z miejskiego budżetu. Dla porównania w grudniu 2006 roku – 14,4 mln zł, w grudniu 2005 – 13,4 mln zł.
To już czwarte nagrody w tym roku – ostatnie przyznane były w październiku, poprzednie w lipcu i marcu. Ostatnią premię poprzedziła pisemna ocena pracy urzędników przez przełożonych, ale ostatecznie i tak otrzymali ją niemal wszyscy zatrudnieni w urzędzie.
– Pani prezydent zdecydowała, że będzie przyznawać premie regularnie co kwartał – wyjaśnia rzecznik ratusza Tomasz Andryszczyk.
W poprzedniej kadencji ówczesny prezydent Lech Kaczyński i jego następcy wypłacali je trzy razy w roku. Czwartą – obligatoryjną – była tzw. trzynastka pod koniec roku.
Nagroda uznaniowa to w samorządzie główna forma docenienia pracownika. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz uważa, że stołeczni urzędnicy zarabiają zbyt mało, i zdążyła już przyzwyczaić warszawiaków do tego, że bez skrupułów przyznaje dodatkowe pieniądze na wynagrodzenia.
Sama pani prezydent premii otrzymać nie może. Musi wystarczyć jej pensja – nieco ponad 12 tysięcy złotych brutto, oraz dodatkowy zarobek na Uniwersytecie Warszawskim (jeden dzień w tygodniu poświęca na prowadzenie seminarium).
Prezydent zamierza zabiegać u premiera, by znieść ustawę kominową, która ogranicza zarobki samorządowców. Jeśli tak się stanie, urzędnicy będą mogli zarabiać tak jak w prywatnych firmach. Pod jednym warunkiem: że znajdą się na to pieniądze w miejskim budżecie.
Dziś średnia pensja warszawskiego urzędnika w samorządzie wynosi 3,5 tys. zł. Inspektor w ratuszu zarabia od 3 do 7 tys. zł (brutto). Dyrektorzy biur po około 8 tys. zł. Nieco więcej dostają burmistrzowie dzielnic. Wiceprezydenci zarabiają ponad 10 tys. zł.
Źródło : Rzeczpospolita
Autor: Iza Kraj

2007/12/22

Koledzy szydzą z fryzury minister Kopacz

Szefowa resortu zdrowia Ewa Kopacz ma wrogów nie tylko wśród lekarzy, ale i w rządzie. Ministrowie w gabinecie Donalda Tuska przekazują sobie SMS-y o zbiórce pieniędzy na szampon do włosów dla pani minister - pisze DZIENNIK. "Jeżeli złapałbym takiego, to nakopałbym mu nie powiem do czego" - odgraża się Zbigniew Chlebowski, szef klubu Platformy.
"Dołącz do akcji dobrych serc! Cala Polska zbiera na szampon dla min. Kopacz! Fundacja Samson" - takiej treści SMS-y krążą między ministrami. "Samson" to szampon, jakiego działaniu poddany został sobowtór Ryszarda Ochódzkiego, bohatera kultowego filmu "Miś" Stanisława Barei. Nie skończyło się to dla niego dobrze: po jednym użyciu stracił bujną czuprynę.
Złośliwe SMS-y wysyłają koledzy Kopacz z klubu i z rządu. Jeden z nich trafił do reportera DZIENNIKA. -"To bzdura, to jakiś żart" - bagatelizuje sprawę Chlebowski. I dodaje: "Nie potrzebuję dorzucać się na szampon. Ewa Kopacz należy do najbardziej eleganckich kobiet, ma świetną fryzurę" - mówi DZIENNIKOWI szef klubu PO. Wtóruje mu Jarosław Wałęsa, członek parlamentarnej grupy kobiet z ramienia Platformy. "To dowcip poniżej poziomu". Czy autorami SMS-ów mogą być politycy PO? "Zawsze jest tak, że najbardziej ranią nas najbliżsi" - przyznaje.
Najnowszy SMS polityków Platformy to nie pierwsza tego typu złośliwość wymierzona we własne środowisko. Wcześniej ukuli przezwisko "Bufetowa" dla Hanny Gronkiwicz-Waltz, gdy startowała w wyborach na prezydent Warszawy. Ale te żarty zazwyczaj mają krótki żywot. "Donald Tusk alergicznie reaguje na tego typu złośliwości i niebezpiecznie jest opowiadać je w jego obecności, dlatego szybko znikają" - wyjaśnia osoba z otoczenia premiera.
Zbigniew Krzyżanowski
Źródło: Dziennik

Zarząd PO bez Bogdana Zdrojewskiego

Minister kultury i jeden z czołowych konserwatystów w PO Bogdan Zdrojewski nie jest już członkiem zarządu partii - nieoficjalnie dowiedział się „Wprost”.
Powód tej zmiany w kierownictwie PO jest banalny. Zdrojewski wszedł do zarządu jako szef klubu parlamentarnego w poprzedniej kadencji. Po wyborach Zdrojewski został jednak ministrem kultury, a jego miejsce w Sejmie zajął Zbigniew Chlebowski. – W tej sytuacji decyduje statut. A ten mówi, że z chwilą odejścia z funkcji szefa klubu traci się miejsce w zarządzie. Odbywa się to automatycznie i ani przewodniczący, ani zarząd, ani rada krajowa nie mają w tej sprawie nic do powiedzenia – potwierdza nasze ustalenia poseł PO Krzysztof Lisek.
Politycy platformy, którzy sympatyzują ze Zdrojewskim, odbierają to jednak jako kolejny etap marginalizacji konserwatystów. – Moim zdaniem ten zapis w statucie był tylko pretekstem do wycięcia go – twierdzi nasz informator. Prawdziwyn testem na siłę konserwatystów w PO będzie jednak styczeń. – Przewodniczący zapowiedział na ostatniej radzie krajowej, że wtedy dojdzie do jakichś korekt w kierownictwie – mówi poseł PO Andrzej Czerwiński. Oznacza to, że Tusk będzie mógł z powrotem wciągnąć Zdrojewskiego do zarządu partii. Może się jednak także okazać, że miejsce obecnego ministra kultury zajmie tam Jarosław Gowin. – Podobno Tusk obiecał mu już miejsce w zarządzie – twierdzi nasz rozmówca.
Autor:
Michał Krzymowski
Źródło: Wprost

2007/12/17

Igor Zalewski dla WP: sekty niszczą partie

Jest takie zapomniane trochę słowo, które dość dobrze pasuje do naszej polityki – sekciarstwo. Bo niby kośćcem demokracji są partie. Ale dziś u nas to jedynie rodzaj dekoracji, w której dobrze umościły się sekty, czyli grupy ludzi, którzy ufają sobie bardziej niż innym. A właściwie tym innym to w ogóle nie ufają.
W „Roku 1984” George Orwella pojawił się termin „partia wewnętrzna” i całkiem dobrze można go dopasować do polskich realiów acz – oczywiście i na szczęście – bez złowieszczo-totalitarnego kontekstu. Partia wewnętrzna był to krąg najbliższych i najbardziej zaufanych ludzi Wielkiego Brata. Zwykli działacze, a nawet pełniący wysokie funkcje partyjne nie mieli nic do powiedzenia, o ile nie należeli do partii wewnętrznej. Byli jedynie czymś w rodzaju partyjnego mięsa armatniego.
Partie wewnętrzne mają się wyśmienicie i dzisiaj. W Prawie i Sprawiedliwości sekta najbliższych akolitów wodza zwie się zakonem i tworzą ja wypróbowani weterani dawnego Porozumienia Centrum, wzbogaceni o świeży chów z tak zwanego „przedszkola Kaczyńskiego”. Zakon jest strukturą – o ile można mówić tu o strukturze – znacznie bardziej wpływową niż wszelkie statutowe komórki PiS. Dosadnie przekonało się o tym dwóch wiceprezesów partii – Paweł Zalewski i Kazimierz Ujazdowski. Byli wiceprezesami, wybranymi przez kongres partii, a więc niby partyjnymi szychami i macherami. Guzik prawda. Byli jedynie pozbawioną jakiegokolwiek znaczenia siatką maskującą partię wewnętrzną, czyli zakon. Gdy siatka cichutko i nieśmiało próbowała być czymś więcej niż kamuflażem, sekta wycięła ją równo z trawą.
Walki frakcji są zwyczajna rzeczą w każdej partii z prawdziwego zdarzenia. Ich istnienie jest dowodem zdrowia, a ich brak – choroby. To, że PiS amputował sobie kiełkujące skrzydełko oznacza, że nie jest partią w normalnym, europejskim czy amerykańskim sensie tego słowa. Jest sektą, w której kto nie jest z guru, jest śmiertelnym wrogiem. Czy lepiej jest z Platformą Obywatelską? Na pierwszy rzut oka – tak. Tylko, że to co niedawno Jarosław Kaczyński uczynił brutalnie i spektakularnie przy pomocy napalmu, Donald Tusk ma już za sobą. Czas spędzony w opozycji wykorzystał na cichszą, ale jednak eliminację potencjalnych rywali i zbudowanie sprawnej, oddanej mu bezgranicznie partii wewnętrznej. Tyle, że w PO nie nazywa się ona zakonem, lecz dworem. W PiS strażnikiem świętego ognia zakonnego jest Przemysław Gosiewski, a w Platformie wielkim marszałkiem dworu Donalda Tuska od zawsze (a raczej od czasu wyślizgania Pawła Piskorskiego) jest Grzegorz Schetyna.
I w PO nie wystarczy być znaczącym politykiem tej partii, by… być znaczącym politykiem tej partii. Gdy ktoś nie należy do dworu, przydziela mu się kogoś, kto należy i można mu ufać bardziej. Gazety piszą, że Grzegorz Schetyna ma bliskich sobie ludzi w każdym resorcie i jest w tym sporo prawdy, nawet jeśli jego postać jest demonizowana. Takie podejście do polityki to nie partyjniactwo. To sekciarstwo. Oczywiście, nieformalne międzyludzkie powiązania to coś naturalnego, czego nie da się i nie ma sensu eliminować. Jeśli jednak partie staną się bytami całkowicie fikcyjnymi, pozbawionymi wewnętrznego życia pustymi skorupami, w których ukrywać się będą sekty, to będzie to oznaka choroby. Nasza demokracja nadal będzie fasadowa, choć w inny sposób niż w „rywinlandzie” lat 90. Owszem, będzie to choroba mniej niebezpieczna, ale czyż nie lepiej być zdrowym i bogatym niż biednym i chorym?
Igor Zalewski specjalnie dla Wirtualnej Polski

Skrytykowany folder prezydent Warszawy

30 tys. zł wydał ratusz na folder podsumowujący rok rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz (PO). - Pani prezydent złamała prawo. Za pieniądze miasta uprawia polityczną propagandę - sądzi Maciej Białecki, były polityk PO.
Folder nie spodobał się tzw. piskorczykom, czyli bliskim współpracownikom Pawła Piskorskiego, byłego prezydenta Warszawy, których wyrzucono z Platformy za szkodzenie wizerunkowi partii. W sobotę przyszli więc pod ratusz na pl. Bankowy.
16-stronicowy folder reklamowy ratusza ukazał się jako piątkowy dodatek do "Dziennika". "Minął rok mojej prezydentury, warto więc go podsumować i podziękować warszawiakom za ten czas" - pisze na początku Hanna Gronkiewicz-Waltz. A w środku wykaz kilkudziesięciu imprez, jakie odbyły się w tym roku w Warszawie. Pierwszą informacją z czerwca, na jaką natyka się czytelnik, jest: "Zaczęły się wakacje". Na prawie na każdej stronie znalazło się zdjęcie pani prezydent: w otoczeniu polskich wicemistrzów piłki ręcznej, wmurowującej kamień węgielny pod Muzeum Historii Żydów Polskich czy z autobusem w ręku na ogłoszeniu przetargu na II linię metra.
Folder, który przygotowało biuro promocji miasta, ma być też poradnikiem na przyszły rok. Dodatek kosztował 30 tys. zł.
- Z niego dowiedziałem się, że w letni upalny wieczór w Warszawie mogę wziąć koc lub leżak i pójść do parku. To fuszerka ociekająca wazeliną - ocenił Jan Artymowski, były lider młodzieżówki PO.
Inaczej widzi to Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza. - Idea była prosta: chcieliśmy pokazać, że w Warszawie przez ten rok dużo się działo. A przy okazji zaprosić mieszkańców stolicy na sylwestra - zapewnia.Dwa lata temu na kilka dni przez wyborami prezydenckimi do warszawiaków trafiła "Strategia rozwoju Warszawy" firmowana przez Lecha Kaczyńskiego. Głównym krytykiem publikacji była Julia Pitera, była szefowa Transparency International.
- Tamtą strategię potępiłam, bo ukazała się ni z gruszki ni z pietruszki we wrześniu w gorącym czasie kampanii wyborczej. A podsumowanie pod koniec roku osiągnięć władz miasta nie jest żadnym nadużyciem. Uważam wręcz, że powinno się to stać dobrym obyczajem - zapewnia Julia Pitera, która w kancelarii premiera Tuska odpowiada za korupcję.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Dominika Dziobkowska

Tusk odstrzeli Sikorskiego?

Radosław Sikorski znalazł się w cieniu dyplomatycznej aktywności premiera Donalda Tuska. Nie organizuje konferencji prasowych, nie wypowiada się samodzielnie w żadnych gorących sprawach światowej polityki. I choć kilka dni temu podpisywał wspólnie z szefem rządu nowy traktat europejski w Lizbonie, to - jak dowiaduje się DZIENNIK - czuje się zepchnięty na boczny tor.
Czy premier świadomie ogranicza wpływy ministra spraw zagranicznych? To pytanie zadają sobie politycy Platformy. I opowiadają nam o przyczynach tych wątpliwości.
Polityk X, jedna z osób odpowiadających w PO za politykę zagraniczną, mówi: "Przed wystąpieniem telewizyjnym wysłałem Radkowi SMS z pytaniem, co mówić w jednej z trudnych spraw. A on mi odpowiedział: . Byłem zszokowany".
Polityk Y, jedna z ważniejszych postaci w PO, relacjonuje: "Napięcia są. Po tym, jak Sikorski w radiowym wywiadzie dystansował się od pomysłu premiera, by w Gdańsku zbudować muzeum II wojny światowej z częścią poświęconą niemieckim wysiedlonym, Tusk musiał zareagować. Sikorski dostał burę na pokładzie samolotu w czasie jednej z ostatnich wizyt zagranicznych premiera".
Polityk Z, jedna z medialnych twarzy PiS, wspomina: "Jakiś tydzień temu siedzę z bliskim Tuskowi posłem PO w telewizyjnym studiu. Idą reklamy. A on do mnie wyskakuje z zarzutem, dlaczego tak mocno atakowaliśmy Sikorskiego. Mówił tak: ”.
Co znaczą te sygnały? "Sikorski jest między dwoma kołami młyńskimi - premierem i prezydentem. Rzeczywiście jest sfrustrowany" - mówi informator DZIENNIKA z MSZ.
Dlaczego? Premier zamierza sam mocno angażować się w sprawy zagraniczne. Sikorski zrozumiał, że tam, gdzie będzie sukces, tam pojedzie Tusk. Że premier nie ma zamiaru się na nim opierać, traktując raczej jako wykonawcę - urzędnika, a nie partnera. "Jeżeli patrzy się przez pryzmat ostatnich wizyt - Lizbona czy Bruksela - to rzeczywiście ministra nie ma, ginie miedzy głównymi rozdającymi - premierem i prezydentem - przyznaje dyplomata z długoletnim stażem.
Powód drugi to agresywna kampania negatywna ze strony prezydenta i PiS. "Niby Tusk nie uwierzył w te nieznane zarzuty, ale diabli wiedzą, co mu tam Lech Kaczyński powiedział? Do tego poczucie, że Anna Fotyga nie przepuści żadnej jego wpadki, że jest obserwowany jak żaden inny minister" - usłyszał DZIENNIK w MSZ.
Inny dyplomata dodaje: "Na szczęście nie skłócił się z Władysławem Bartoszewskim. Ale to słabe pocieszenie. Liczył na więcej i to widać".
Czy jest ktoś, kto mógłby ewentualnie zastąpić szefa MSZ? Według DZIENNIKA, odpadają kandydatury wymieniane tuż po wyborach: Jacek Saryusz-Wolski, Jerzy Buzek. "Tusk ma w zanadrzu niespodziankę. To Barbara Tuge-Erecińska, obecnie ambasador RP w Londynie. Pochodzi z Gdańska, świetnie przygotowała wizyty Tuska u londyńskiej Polonii, należy do kręgu zaufanych Jana Krzysztofa Bieleckiego. A na dodatek mogłaby sobie dać radę z Anną Fotygą, bo przez wiele lat były przyjaciółkami" - mówi informator DZIENNIKA. I dodaje: "Nie dziś, nie za miesiąc. Ale najdalej za rok to ona będzie szefem MSZ".
Michał Karnowski
Źródło: Dziennik

2007/12/15

Kto trzyma władzę?

Drużyna Donalda Tuska składa się z polityków, którzy go nigdy nie zawiedli, mających za sobą doświadczenia biznesowe i medialne. Uzupełniają ją urzędnicy, przejęci po poprzednich ekipach rządzących i prezesi banków, bardziej wpływowi od ministrów gospodarczych. Oponentów Platformy dziwi krótka ławka jej kadr.
Nową ekipą wcale nie rządzą ludzie z plakatu Platformy Obywatelskiej, zapowiadającego cud gospodarczy. Wtedy towarzyszyli Donaldowi Tuskowi: Hanna Gronkiewicz-Waltz, Radek Sikorski, Julia Pitera i Bronisław Komorowski. Jednak realnie drużynę Tuska (terminologia sportowa ma sens również dlatego, że wspólnie oglądają mecze, a w przerwach podejmują decyzje) tworzą inni: Grzegorz Schetyna, Mirosław Drzewiecki, Sławomir Nowak, Paweł Graś, Rafał Grupiński, a także Tomasz Arabski, Andrzej Halicki i Maciej Grabowski. Od dawna mieli do lidera pełen dostęp, a także "kod dostępu" - decydowali, kto jeszcze do niego wejdzie.
Realna władza, nie posady
Politykę Tuska programuje nieliczne grono współpracowników. Formalne funkcje mają mniejsze znaczenie. Tylko Schetyna objął prestiżowe fotele wicepremiera i szefa MSWiA, choć wcale się do tego nie palił, a Drzewiecki - strategiczne w związku z Euro 2012 ministerstwo sportu.
Po przegłosowaniu poparcia dla rządu trwa konferencja Donalda Tuska i Waldemara Pawlaka. Stojący skromnie pośród dziennikarzy Sławomir Nowak scenicznym szeptem ponagla prowadzącą ją Agnieszkę Liszkę. Rzeczniczka ogłasza, że czas na ostatnie pytanie. W wielu poprzednich rządach rzecznik miał silniejszą pozycję niż dyrektor gabinetu premiera. Ale Nowak sam wybrał sobie to stanowisko, decyduje o wizerunku, kalendarzu i doborze współpracowników szefa. Liszka jemu zawdzięcza funkcję.
Szef kancelarii premiera Arabski czy Nowak znaczą więcej niż liderzy klubu parlamentarnego. Grabowski w ogóle nie kandydował na posła, a pozostaje głównym specjalistą od public relations. Ludzi "drużyny" interesuje realna władza: nie tyle obejmują stanowiska, co je rozdają. Lubią kryć się w cieniu. - Jestem skromnym ogrodnikiem winnicy pańskiej - żartował Nowak, wypytywany, jaką funkcję obejmie. Ewangeliczne słownictwo nie wynika z przypadku: Nowak i były szef katolickiego radia Arabski uchodzą za zaufanych arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego. W sejmowych kuluarach przypisuje im się nawet przynależność do Opus Dei.
Tusk ufa tym, którzy go nie zawiedli, pomogli pokonać kolejnych konkurentów - Macieja Płażyńskiego, Andrzeja Olechowskiego i Jana Rokitę - i wygrali dla niego ostatnią kampanię. Ceni też tych, którzy potrafią coś jeszcze poza polityką. Drzewiecki jako współwłaściciel firmy odzieżowej "Mak" obecny był przed laty nawet w setce najbogatszych "Wprost". Grupiński kierował wydawnictwem. Nowak na studiach założył własną firmę reklamową, potem w Radiu Gdańsk był wiceprezesem do spraw techniki i reklamy. Halicki szefuje agencji public relations GGK, zaś Schetyna w latach 90. był właścicielem drużyny koszykówki Śląska Wrocław i lokalnego Radia Eska.
Nigdy tak wiele nie zależało od tak niewielu
Na koncentrację władzy w rękach "drużyny" zwracają uwagę zarówno zwolennicy, jak oponenci Tuska. Nigdy tak wiele nie zależało od tak niewielu...
Sławomir Nowak z niechęcią reaguje na to zdanie odniesione do własnej ekipy, ale wie, że pierwszy wypowiedział je Winston Churchill. Otaczający Tuska ambitni trzydziestolatkowie z Trójmiasta - Nowak i Arabski - w odróżnieniu od doradców medialnych braci Kaczyńskich - Michała Kamińskiego i Adama Bielana nie porzucili szkół dla polityki. Zdążyli je skończyć - choć Nowak do KLD zapisał się przed maturą. Nie stali się aparatczykami i potrafią prowadzić sensowną rozmowę na każdy temat.
- W PO święte są procedury - zaręcza Nowak. - Praca polityczna toczy się wśród nieustannych uzgodnień. Wiadomo, że jedni dyskutują więcej, inni mniej.
- Zaufanie jest wyróżnikiem - przyznaje Halicki. - Można przecież być superekspertem, ale też takim indywidualistą, który zaraz odpływa w nieznane obszary, więc rodzi to kłopoty.
Zaś bez przyjaźni w polityce nie można się obyć. - Tusk współpracuje z ludźmi, z którymi dobrze się czuje i rozumie, co raczej dobrze świadczy o tym zespole - objaśnia Nowak.
- Krąg Donalda Tuska trzyma w ręku klucz do strategii i procesu instytucjonalizacji władzy. Jego zaufani, póki mogą, zachowują pełną kontrolę nad sytuacją - zauważa prof. Paweł Śpiewak. - Być może Tusk pamięta, jak Miller podzielił państwo między baronów, którzy je rozerwali. Jednak kontrolować zupełnie wszystko będzie trudniej, gdy interesy różnych grup społecznych, od energetyków po artystów, przeniosą się do wewnątrz partii - przewiduje socjolog. - Drugi problem jest retoryczny: skoro Tusk tak wiele mówi o zaufaniu, czy jest to do pogodzenia z modelem rządzenia państwem, którego wyznacznikiem staje się usuwanie wojewodów, dyrektorów i komendantów żandarmerii powołanych za Kaczyńskiego i zastępowanie ich bez konkursu swoimi ludźmi - zastanawia się prof. Śpiewak. Chciałby, żeby powróciła znana z kampanii z 2005 r. debata o jakości i sprawności państwa.
Ludzie do interakcji
Nielicznym ufa również Jarosław Kaczyński, ale odgrywają oni bardziej role doradców niż przyjaciół. Kaczyński po wysłuchaniu informacji i rad decyduje sam, strategiczne sprawy uzgadnia z bratem. W "drużynie" Tuska decyzja jest kolektywna. Zdarza się, że podwładni uspokajają zdenerwowanego szefa, na co przyboczni Kaczyńskiego nigdy by sobie nie pozwolili.
- Donald lubi pracować w ekipie, budować poglądy w konfrontacji - opowiada Paweł Graś. - Nie jest typem polityka zamykającego się i myślącego samotnie. Potrzebuje ludzi do interakcji.
I do podejmowania decyzji.
- Były trudne posiedzenia zarządu, na które Donald przychodził z pewnym opisem sytuacji, który zmieniał mu się już w trakcie - zauważa Halicki.
- Był czas, że jeden Donald został przeciw wszystkim - wspomina Graś. Cała "drużyna" opowiadała się latem tego roku za przeprowadzeniem konstruktywnego wotum nieufności - odwołaniem rządu Kaczyńskiego ze wsparciem SLD i sformowaniem następnego bez rozwiązywania sejmu i wyborów przed terminem. Tusk sprzeciwił się: miał rację i potrafił ją przeforsować.
Politycy z "drużyny" w porę umieli odstąpić poprzednich protektorów: Olechowskiego (Nowak i Grabowski), Rokitę (Graś) czy Pawła Piskorskiego (znów Nowak). Pragmatyzmu uczyli się od Tuska. Przed laty pisujący kurtuazyjne wstępy do książek Janusza Lewandowskiego nie wziął go do rządu, by nie przyprawiać ekipie "liberalnej gęby".
"Drużynę" cechuje specyficzne poczucie humoru. Gdy w kadencji 2001-5 klub PO debatował nad rezygnacją Płażyńskiego - w kuluarach stał telewizor, nadający jeden z programów informacyjnych. W pewnej chwili na ekranie ukazały się słowa: "upadek dyktatora", zapowiadające wiadomość o przewrocie w którymś z państw Trzeciego Świata.
- To o Maćku - skomentował jeden z polityków "drużyny", wzbudzając śmiech pozostałych. Płażyńskiemu zarzucano bowiem brak zdecydowania.
Prywatny bank... kadr
"Drużyna" objęła największą pulę, ale nie zaszkodziło to kooptacji urzędników poprzednich ekip. Niektórzy wyrastają na postacie kluczowe. Wiceministrem spraw zagranicznych został Ryszard Schnepf, w administracji Kazimierza Marcinkiewicza uchodzący za najsprawniejszego urzędnika. Teraz jego rolą staje się kreowanie koncepcji w dyplomacji, którą ekipa Tuska uznaje za dziedzinę prestiżową. Ministrem w kancelarii został Zbigniew Derdziuk, obecny w ekipach Jerzego Buzka i Marcinkiewicza. Jak Gosiewski w rządzie PiS, odpowiada za twórczość ustawową. - Niepozornie wyglądający urzędnik ma w głowie nieprawdopodobną liczbę paragrafów i na każdą okazję cytaty z ustaw, kodeksów i konstytucji oraz pomysł na kłopoty z proceduralnymi rozwiązaniami - charakteryzuje go Halicki. Rola obu okaże się z pewnością większa niż wynika z pełnionych przez nich funkcji.
Służby specjalne pozostaną domeną Grasia, ale i tu nowa ekipa sięgnęła po kadry poprzednich. Dowodzi tego powrót znanego z czasów AWS Krzysztofa Bondaryka. Nowy szef ABW kiedyś blisko współpracował z Wojciechem Brochwiczem (obaj byli zastępcami Janusza Tomaszewskiego w MSWiA), który skontaktował Annę Jarucką z Konstantym Miodowiczem.
Dla polityki medialnej kluczową osobą staje się znów Jan Dworak, były prezes TVP. Za to były członek władz publicznego radia i telewizji Tomasz Siemoniak został jedną z głównych postaci w MSWiA.
Jan Krzysztof Bielecki pozostaje szefem prywatnego banku PeKaO SA, ale zyskuje potężny wpływ na gospodarkę. Zarekomendował ministra finansów Jacka Rostowskiego. Nieformalne wpływy Bieleckiego niepokoją analityka Janusza Szewczaka, dostrzegającego groźbę konfliktu interesów.
- Ludzie związani z prywatnym bankiem obejmują stanowiska w sektorze publicznym. PeKaO SA po połączeniu z BPH stało się największym bankiem w Polsce. Jego rywalem na rynku jest PKO BP, którego akcje w większości należą do skarbu państwa. Trudno w tej sytuacji o bezstronność, niezbędną, gdy 80 proc. banków w Polsce już znajduje się w rękach kapitału zagranicznego - stwierdza Szewczak.
Wpływy w gospodarce zyskali również: młody ekonomista Rafał Antczak, były premier Marcinkiewicz oraz Maria Pasło-Wiśniewska, przed Bieleckim prezeska banku PeKaO SA.
Krótka ławka
Krótka ławka kadr Platformy dziwi Szewczaka: - Za całą rekrutacją nie stoją pomysły gospodarcze. Nie dostrzegam próby podjęcia wyzwań, jakie niesie za sobą rozwój gospodarki, Euro 2012 i autostrady.
Wtajemniczeni dodają, że ławka stała się krótsza, bo jednego z założycieli PO - Jacka Merkla, który przyczynił się do upadku dziennika "Życie", poproszono teraz, aby nie afiszował się znajomością z liderami. Nawet biograf Leszka Balcerowicza Witold Gadomski, którego trudno posądzić o uprzedzenia wobec liberałów ocenia eufemistycznie (w "Managerze" z czerwca 2005 r.), że "Merkel (...) ma w swej biografii kilka nieudanych przedsięwzięć biznesowych (...) Ale wciąż jest współwłaścicielem kilku spółek (m.in. specjalizującej się w handlu z krajami arabskimi sp. z o.o. Caravana)". To klimaty bliskie serialowi "Tygrysy Europy" z Januszem Rewińskim. - Merkel pozostaje postacią znaczącą dla środowiska PO - nie ma wątpliwości Szewczak.
Tylko z polityków, którzy przez kilka lat zdążyli odejść z PO można zbudować pewnie ekipę barwniejszą i nie mniej kompetentną niż obecny rząd. Wie o tym Donald Tusk, dlatego ufa tym, którzy zostali przy nim na wszystkich zakrętach. Władza skupia się w rękach nielicznych, ale PO musi pamiętać, że do wyborów szła z hasłem "Pełna Odpowiedzialność".
Źródło: Tygodnik Solidarność
Autor: Łukasz Perzyna

2007/12/14

Tusk lata do domu rządowym samolotem

Premier obiecywał, że będzie korzystał z samolotów rejsowych, bo rezygnuje z rządowego bizancjum i oszczędza. Ale rejsowym poleciał tylko do Brukseli. W Wilnie, Rzymie, Ostrawie, Berlinie, Paryżu, Lizbonie i ponownie w Brukseli był już rządowym Tu-154. Co więcej - jak donosi RMF - Tusk każe się zawozić tym samolotem do domu w Gdańsku.
Rządowy Tu-154 nowym zwyczajem nie wraca ze służbowych lotów od razu do Warszawy, tylko nadrabia drogi, bo najpierw zawozi premiera do Gdańska. Według RMF, tak było, gdy Donald Tusk wracał z Wilna i Rzymu. Tak też było, gdy leciał z wizytą do czeskiej Ostrawy - przez Gdańsk.
Minister z kancelarii premiera, Sławomir Nowak, przekonuje, że bezpośredni powrót z zagranicy do Gdańska jest tańszy niż lądowanie w Warszawie i kolejna podróż ze stolicy do Gdańska.
Radiowcy sprawdzili: godzina lotu Tu-154 to wydatek rzędu 36 tysięcy złotych, bilet na samolot rejsowy z Warszawy do Gdańska dla jednej osoby kosztuje maksymanie 400 złotych. Dzisiaj premier też wraca do domu z Brukseli. Omijając stolicę, poleci prosto do Trójmiasta.
Źródło: Dziennik

2007/12/12

Młodzi Demokraci wicewojewodami

Członkowie nieformalnej grupy G 98 zostaną wicewojewodami w Łodzi, Olsztynie i Gdańsku – ustaliła „Rz”.
G 98 to nieformalna grupa zawiązana w 1998 roku na zjeździe Młodych Demokratów. Kilkadziesiąt osób zorganizowało wtedy zaplecze, które pozwoliło zostać szefem MD Sławomirowi Nowakowi – dziś posłowi PO i dyrektorowi gabinetu politycznego Donalda Tuska. Platforma teraz postanowiła sięgnąć po osoby z G 98.
Według informacji „Rz” w najbliższych dniach w pięciu województwach wicewojewodami zostaną osoby należące w przeszłości do Młodych Demokratów. – W ten sposób obsadzone zostaną województwa: łódzkie, pomorskie i warmińsko-mazurskie. Młodych wicewojewodów będzie miał Dolny Śląsk i Zachodniopomorskie – mówi nam współpracownik premiera.
„Rz” udało się ustalić nazwiska wicewojewodów: Pomorskiego, Warmińsko-Mazurskiego i Łódzkiego. Do Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku w ciągu kilku najbliższych dni wprowadzi się Michał Owczarczak. W Olsztynie będzie to Kamil Musielak, a w Łodzi Mateusz Walasek. Wszyscy w przeszłości należeli do zarządu Młodych Demokratów i G 98.
Ukończyli też Szkołę Liderów. – To były takie miesięczne kursy, na które byli zapraszani najlepsi młodzi specjaliści w swoich dziedzinach z kraju – wspomina Musielak. Pytany o stanowisko wicewojewody, odpowiada: – Są takie przymiarki. Mogę tylko powiedzieć, że jestem gotowy do objęcia takiej funkcji.
29–letni Musielak jest absolwentem politologii. Jego nominacja jest nie na rękę działaczom PO z Warmii i Mazur. Jeszcze kilka dni temu forsowali w Warszawie na wicewojewodę Sławomira Matczaka, byłego prokuratora rejonowego z Olsztyna. Ale ich kandydatura upadła. – Musielak ma wsparcie posła Krzysztofa Liska, a tego nie jesteśmy w stanie przeskoczyć – opowiada jeden ze współpracowników szefa PO na Warmii i Mazurach i marszałka województwa Jacka Protasa.
Wątpliwości budzi też kandydatura Owczarczaka. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, przeciwny jego nominacji jest PSL, który chciałby mieć na Pomorzu swojego wicewojewodę. Owczarczak ma jednak silną pozycję w PO. Jest sekretarzem regionalnych struktur partii. – Jego kandydatura nie podlega dyskusji – mówi pomorski poseł PO. Owczarczak z wykształcenia jest politologiem. Ma 31 lat. Od roku jest radnym wojewódzkim. Mateusz Walasek jest najstarszy z grona G 98 – ma 39 lat. Ukończył ekonomię na Uniwersytecie Łódzkim.
– Młodych wicewojewodów będzie też miał Wrocław i Szczecin. Tam trwa jeszcze ustalanie konkretnych osób – mówi polityk PO.
W latach 90. podobny manewr zrobił Lech Kaczyński. Wysłał wtedy kilkoro najlepszych swoich współpracowników na stypendia do USA. Dziś stanowią oni najwierniejsze zaplecze prezydenta. Czy PO, mianując młodych na wicewojewodów, chce zbudować oddane zaplecze Donalda Tuska? – Analogii między tym, co my robimy, a tym, co robił Kaczyński, nie widzę. Mamy dobrych kandydatów, to dlaczego nie mieliby zostać wicewojewodami? – mówi polityk Platformy.
Źródło : Rzeczpospolita
Autor: Mariusz Kowalewski

2007/12/11

72 tysiące złotych za ekspertyzę dla prezydent Warszawy?

Informacja od Użytkownika Onet.pl: Urząd Miasta Warszawa informuje o wydatkach poniesionych na usługi zlecone prawnikom w sprawie oświadczenia o działalności małżonka Hanny Gronkiewicz-Waltz, że koszt zleconych usług wyniósł około 72 tysiące złotych.
Użytkownik Onet.pl dotarł do pisma, które informuje o tej kosztownej dla Urzędu Miasta, a co za tym idzie - dla podatników sprawie.
"Koszt zleceń wykonywanych przez Kancelarię Baker & McKenzie Gruszczyńscy i Wspólnicy dla Urzędu Miasta Warszawy wyniósł około 72 000 złotych. Niezależnie od powyższego pragnę zauważyć iż dla pełnego ustalenia kosztów jakie w niniejszej sprawie zostały poniesione przez organy administracji publicznej, warto byłoby zwrócić się również do Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego, który wedle wiedzy posiadanej przez Urząd Miasta Warszawy - również korzystał z usług kancelarii prawnej" - czytamy w piśmie.
Pismo datowane na 17 września 2007 zostało podpisane przez Jarosława Jóźwiaka - pełniącego obowiązki Zastępcy Dyrektora Gabinetu Prezydenta.
O sprawie informował też Jan Pospieszalski na swoim blogu w salon24.pl.
Onet.pl kontaktował się w tej sprawie z Urzędem Miasta Warszawy i czeka na komentarz.

2007/12/10

Lech Jaworski (PO) nowym prezesem Max-Filmu

Lech Jaworski (PO), radny Warszawy, jeden z najbliższych współpracowników Hanny Gronkiewicz-Waltz, dostał dzięki swojej partii posadę szefa Max-Filmu, spółki samorządu województwa mazowieckiego administrującej sześcioma kinami.
Chodzi o Lecha Jaworskiego (PO), dr. prawa, byłego członka KRRiT. Od roku zaufanego radnego prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Radni jego własnego klubu PO uznali, że ich lekceważy, i pozbawili go stanowiska szefa rady. W ostatnich wyborach Lech Jaworski próbował wrócić do wielkiej polityki i wystartował w wyborach do Sejmu. Bez powodzenia.
Jednak partia o nim nie zapomniała. W ostatnich dniach dostał nominację na szefa Max-Filmu, spółki samorządu Mazowsza administrującej sześcioma kinami na terenie kraju (w Warszawie Prahą i Wisłą).Wcześniej miał już stanowisko przydzielone z partyjnego klucza - był wiceszefem Agencji Rozwoju Mazowsza.
- Ale sprawy kinematografii są mi bliższe. W KRRiT poznałem problemu prawa autorskiego - mówi Jaworski.
Kulisów swojej nominacji zdradzać nie chce. - Po prostu to stanowisko zaproponował mi zarząd Mazowsza - mówi.
- Lech Jaworski długo zabiegał o to stanowisko u władz warszawskiej PO i wreszcie się udało - zdradza nam jeden z polityków PO. Wprawdzie Max-Film podlega władzom wojewódzkim, a nie miejskim, ale również na Mazowszu rządzi Platforma w koalicji z PSL.
Zdaniem ekspertów utrzymywanie w państwowych rękach spółki zarządzającej kinami nie ma żadnego uzasadnienia. Jednak na jej prywatyzację się nie zanosi.
- Marszałek Mazowsza Adam Struzik (PSL) nigdy się na nią nie zgodzi, bo dzięki Max-Filmowi ma to co, zawsze stanowiło jego zaplecze - stanowiska do podziału. Max-Film właśnie buduje nowe kina w Siedlcach i Płocku, czyli w miastach, w których ludowcy mają silną pozycję - mówi inny polityk PO.
- Czy będzie pan chciał sprywatyzować Max-Film? - pytamy Lecha Jaworskiego.
- Jest za wcześnie, by o tym mówić - odpowiada.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Jan Fusiecki

Jak Jaworski został filmowcem

Lech Jaworski, były przewodniczący Rady Warszawy z PO i były członek KRRiT, został prezesem państwowej spółki Max-Film, nadzorowanej przez wojewodę mazowieckiego Jacka Kozłowskiego (PO). To wymierny kadrowy efekt zmiany władzy w regionie. Poprzedni wojewoda Jacek Sasin (PiS) zatrudniał w spółkach działaczy PiS.
Na stanowisku prezesa zastąpił Krzysztofa Andrackiego, byłego szefa PAP, który kierował Max-Filmem od ponad ośmiu lat. Ten stwierdza krótko: – Owszem, nie jestem już prezesem, złożyłem rezygnację. Została przyjęta.Max-Film to firma o kapitale 28 mln zł. W Warszawie zarządza Wisłą i NovymKinem Praha. Do spółki należało też śródmiejskie kino Relax.
Max-Film jest też właścicielem budynków kina Ochota i Skarpa. Każdy z nich czeka gruntowna przebudowa – na Powiślu trwa właśnie rozbiórka Skarpy.
Lech Jaworski na razie nie chce mówić o planach wobec tych nieruchomości. – Wiem, że trzeba się nimi zająć, ale jestem prezesem dopiero kilka dni – stwierdza.
Jaworski zrezygnował ze stanowiska wiceprezesa w Agencji Rozwoju Mazowsza nadzorowanej przez sejmik wojewódzki, gdzie po wyborach samorządowych rekomendował go marszałek Mazowsza Adam Struzik (PSL) w ramach współpracy z PO.
– Wolę sprawy kultury – przyznaje Jaworski.
Już wiosną, gdy Jaworski został odwołany z szefa rady miasta, przewodnicząca warszawskiej Platformy Małgorzata Kidawa-Błońska przyznała „Rz”, że „jest on specjalistą od kultury i widziałaby go w pracy w tym kontekście”.
Źródło : Rzeczpospolita
Autor: Iza Kraj

Eurodeputowany apeluje o dymisję Pitery

Eurodeputowany Janusz Wojciechowski zwrócił się do premiera Donalda Tuska o odwołanie Julii Pitery (PO) z funkcji pełnomocnika rządu ds. walki z korupcją.Wojciechowski, zwrócił się do premiera w liście otwartym - jako były prezes Najwyższej Izby Kontroli. Według niego, Pitera walkę z korupcją rozpoczęła od atakowania NIK.
W liście Wojciechowski powołał się na wywiad, którego udzieliła Pitera tygodnikowi "Polityka". Stwierdziła w nim, że NIK jest "bizantyjską strukturą o nieokiełznanej skłonności do działań propagandowych". Minister zapowiedziała skierowanie zewnętrznego audytu do kontrolowania NIK, obcięcie budżetu Izby, a także połączenie jej z CBA.
W wywiadzie Pitera uznała, że Sejm powinien zarządzić zewnętrzny audyt NIK. - To jest bizantyjska struktura o nieokiełznanej skłonności do działań propagandowych - dodała. Według niej, w NIK jest zespół 22 doradców z kilkunastotysięcznymi pensjami, a "w samej pozycji »straty« (NIK) ma 4 mln zł straty".
Pitera powiedziała "Polityce", że boi się, iż prezes NIK Jacek Jezierski "nie jest całkiem bezstronny", bo - jak stwierdziła - szef takiej instytucji jak NIK, nie powinien mieć interesu prawnego na styku Skarbu Państwa i własnych prywatnych interesów. - Prezes Jezierski stara się o zwrot pałacu w Otwocku, którym zarządza Skarb Państwa - powiedziała.
Mówiła również o pomyśle zbudowania nowej instytucji w oparciu o NIK, być może z połączenia Izby i CBA. Jednak - jej zdaniem - przeszkodą w budowaniu nowej instytucji w oparciu o NIK jest to, że Izba obrosła przywilejami i osobami powodującymi, że trudno uznać ją za "instytucje rzetelną i niezależną".
Wojciechowski napisał, że "źle się dzieje w państwie polskim, jeżeli minister odpowiedzialny za walkę z korupcją atakuje najwyższy konstytucyjny organ kontroli w państwie, zamiast z nim twórczo współpracować".- Bezsensowny konflikt z Najwyższą Izbą Kontroli sprawia, że pani minister nie pomaga, lecz przeszkadza w walce z korupcją - napisał Wojciechowski. Jak dodał, "w demokratycznym państwie prawnym, respektującym konstytucyjną zasadę podziału władz, taki atak zdarzyć się nie może". - Każdy może krytykować NIK, ale nie ministrowie - uważa Wojciechowski.
Zaapelował do szefa rządu, aby zwolnił Piterę "zanim uczyni większe szkody".Wojciechowski uważa, że "atak" Pitery na NIK świadczy, że albo nie rozumie ona konstytucyjnej roli Izby, albo też "rozumie, ale świadomie atakuje najwyższy organ kontroli w państwie, żeby zastraszyć kontrolerów i osłabić ich morale". - Jedno czy drugie dyskwalifikuje ją na urzędzie - napisał Wojciechowski.Odnosząc się do kwestii, o których Pitera mówiła w "Polityce", stwierdził m.in., że pomysł połączenia NIK z CBA, czyli z - jak napisał - "podległą premierowi policją specjalną" - jest absurdalny. - To jakby połączyć Trybunał Stanu ze stanem nietrzeźwości - stwierdził.
Wojciechowski napisał, że stanowiskiem Pitery wobec NIK jest tym bardziej zaniepokojony, bo kilkakrotnie spotykał się z nią na konferencjach antykorupcyjnych oraz w programach publicystycznych i słyszał od niej "pozytywne odwołania do wyników kontroli NIK". "Tym większe jest podejrzenie o polityczny motyw obecnego natarcia" - napisał.Wojciechowski był szefem NIK w latach 1995-2001. To b. polityk PSL, który zdobył mandat europosła z list Stronnictwa. W 2006 r. rozstał się z PSL, zapowiedział powstanie PSL "Piast"; osoby związane z tym ugrupowaniem startowały w jesiennych wyborach parlamentarnych z list PiS .
http://wiadomosci.onet.pl/1655695,11,eurodeputowany_apeluje_o_dymisje_pitery,item.html

2007/12/08

Pani prezydent nie słucha już Ducha Świętego

Jak Hanna Gronkiewicz-Waltz została liberałem

Jeszcze kilkanaście lat temu o kluczowych decyzjach w życiu Hanny Gronkiewicz-Waltz przesądzał Duch Święty. To nie pomogło w karierze. Teraz więc jest nowoczesna, liberalna, dobrze ubrana - dawno zgubiła ogon nawiedzonej dewotki. Natomiast jej pewność siebie pozostała bez zmian: "Pisanie opinii prawnych i wykłady na dwóch uniwersytetach to dla mnie w tym wieku za mało. Talenty, jak mówi Biblia, powinno się mnożyć". DZIENNIK przedstawia karierę prezydent Warszawy, Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Prezydentura stolicy jest, jak mówi Hanna Gronkiewicz-Waltz, dużo atrakcyjniejsza niż pobyt w parlamencie, zwłaszcza że siedziała wyłącznie w ławach opozycji. Dużo przyjemniej coś robić i słuchać, jak Warszawa się zmienia; podczas jednej z ostatnich oficjałek ktoś powiedział, że przy ulicy Puławskiej już tak nie trzęsie, czyż może być milszy koniec dnia?
Ryszard Kalisz, poseł SLD, widywany w gabinecie pani prezydent, zwłaszcza na początku prezydentury, zresztą znajomy pani prezydent od dziecka (razem jeździli na kolonie Rady Adwokackiej) rozpływa się w zachwytach: "Poszedłem ostatnio do urzędu na Żoliborzu zarejestrować samochód. Nikogo nie uprzedzałem, a przyjęto mnie prawie natychmiast. I wszystko trwało pięć minut!"
Ale nie wszyscy odczuwają tyle radości. Gdy jesienią Mokotów stanął w korkach po stokroć dłuższych niż zwykle, bo w tym samym czasie remontowano kilka równoległych do siebie ulic, a ratusz nawet nie udawał, że panuje nad tym bałaganem, gabinet pani prezydent zaczęli bombardować wściekli koledzy z warszawskiej Platformy. "Przez ciebie przegramy wybory" - krzyczeli zdenerwowani, domagając się wstrzymania remontów i przesunięcia ich na miesiące powyborcze. Ale pani prezydent nawet bliskim sobie współpracownikom palcem pokazywała drzwi. Może bardziej zależało jej na remontach, a może mniej na zwycięstwie kolegów? W końcu zawsze była sobie i sterem, i okrętem, i grała głównie na siebie.
Czym grozi jedzenie ciastek
Należy do tego gatunku ludzi, którzy budzą albo wielką sympatią, albo potworną irytację. Ta pierwsza pomogła wygrać przed rokiem wybory w Warszawie, ta druga zaowocowała profesjonalnym blogiem, osobnym kanałem filmowym na YouTube, do którego trafiają jej publiczne występy, a przede wszystkim druzgocącym pseudonimem, który podkreśla jej zewnętrzne słabości.
Kto pierwszy wpadł na pomysł, by nazwać ją Bufetową - trudno dziś ustalić. Robert Mazurek, współautor satyrycznej rubryki we "Wprost" obśmiewającej klasę polityczną, zapewnia, że sformułowanie to usłyszał po raz pierwszy z ust partyjnych kolegów liderki PO. Z kolei ci powołują się na Mazurka. Faktem jest, że karykaturalne zdjęcia z panią prezydent, która objada się ciastkami, w biurach poselskich jej niedawnych kolegów wiszą do dziś.
Joanna Fabisiak, posłanka PO i długoletnia przyjaciółka Gronkiewicz-Waltz uważa, że w pewnym sensie wszystko to oznacza sukces: "Im polityk skuteczniejszy, im większego jest formatu, tym bardziej złośliwe bywają oceny i epitety".
I pani prezydent bliska jest ta teoria, choć nie wszystko bierze do siebie: "Początkowo myślałam, że chodzi o to, że źle wyglądam i to określenie odnosi się do mojej osoby. Ale córka mi wytłumaczyła, że bufetowa wzięła się stąd, że w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie podlegała mi administracja, a więc i stołówki, bufety. I o to tu chodzi".
W każdym razie określenie zrobiło sporą karierę - stało się nawet nazwą blogu (Bufetowa Watch), na którym anonimowy internauta z precyzją kronikarza analizuje wszystkie decyzje pani prezydent i rozlicza ją z wyborczych obietnic. Dzięki jego uporowi wiadomo dokładnie, co obiecała pani prezydent w kampanii wyborczej (jej strona z obietnicami po wyborach zniknęła z sieci), a czego nie zrealizowała. Wiemy też, ile kosztowała podatników obrona mandatu Gronkiewicz-Waltz (nie złożyła w terminie oświadczenia majątkowego męża, co spowodowało kilkumiesięczny konflikt z wojewodą i zastój w ratuszu). Zewnętrzna kancelaria prawna zarobiła na tym prawie 80 tys. zł. Białe miasteczko zamieszkiwane przez protestujące pielęgniarki za rządów PiS na szczęście kosztowało warszawiaków dwa razy mniej - 37 tys. zł.
Spotkania z Panem Bogiem
Kłopot w tym, że złośliwy pseudonim mocno psuje wysiłek marketingowców PO, którzy od trzech lat ciężko pracują nad wizerunkiem nowej twarzy Platformy. "To nowoczesna, dobrze ubierająca się kobieta. Przyjemnie obserwować ludzi, którzy rozwijają się w dobrym kierunku" - podkreśla Małgorzata Kidawa-Błońska, posłanka PO.
Ironia Mazurka musiała więc zasłużyć na karę - Donald Tusk zapowiedział, że nie udzieli Mazurkowi wywiadu, dopóki nie zrezygnuje on z tej mało wybrednej formy. Wywiadu nie ma do dziś.
Ale nie tylko przed złośliwościami Mazurka lider PO musi bronić Gronkiewicz-Waltz. Jej postawa nierzadko jest przedmiotem ostrych żartów w jej rodzimej partii. Powód wciąż ten sam - pobożność pani prezydent.
Wygląda to tak: Tusk prosi kogoś z najbliższego otoczenia zwanego powszechnie dworem (na przykład Schetynę, Drzewieckiego albo Grasia), by pilnie zwołał zarząd partii. Dwór obdzwania członków zarządu, a więc i Gronkiewicz-Waltz, która poza wszystkim ma najbliżej, bo jest z Warszawy. A ona odpowiada: "Dziś po południu nie mogę, bo mam rekolekcje, jutro nie mogę, bo mam rekolekcje, pojutrze nie mogę, bo rekolekcje. Najwcześniej mogę przyjść za cztery dni".
I dwór relacjonuje szefowi: "Hanka nie przyjdzie, bo ma spotkanie z Panem Bogiem".
Dworowi, który zrozumiałby opuszczenie zarządu z powodu meczu Arsenalu Londyn z Liverpoolem, ewentualnie z Manchesterem United, spokojnie by to wystarczyło do kpin, ale Gronkiewicz-Waltz dostarcza kolejnych pretekstów do żartów. "W polityce najważniejsza jest skuteczność, a ona w sposób organiczny nie jest w stanie przyjąć tego do wiadomości" - zapewnia jeden z działaczy PO.
Ale to, co dwór tak wyśmiewa, Tusk broni przed atakami kolegów. Pielgrzymki, które swego czasu chodziły do jego gabinetu, błagając, by zrezygnował z Gronkiewicz-Waltz, bo swoją nieobliczalnością i nieprzewidywalnością wpakuje kiedyś i jego, i partię na minę, odprawiał z kwitkiem.
Co tu dużo mówić, Tusk powinien być z pani prezydent zadowolony. Choć nieoficjalnie politycy PO biadolą nad jej prezydenturą ("Brak jakiejkolwiek wizji. Nie ma dobrych doradców. Nikogo nie słucha. Jeden wielki bałagan"), w ostatecznym, partyjnym bilansie przeważają plusy. Po pierwsze: skutecznie wzmocniła nowy wizerunek partii, która powoli staje się drugą, tą fajniejszą prawicą. Po drugie: rzucona na dość trudny odcinek (w Warszawie rywalizowała o fotel prezydenta z megapopularnym wówczas Kazimierzem Marcinkiewiczem) odniosła - choć dzięki wsparciu postkomunistów - sukces.
Partii jest po prostu potrzebna. Poprawiła styl ubierania, podszkoliła się u logopedy. Wrażenie zimnej i niedostępnej finansistki zatarła, prezentując na billboardach wnuka Stefka. Jej publiczne występy na wiecach może nie były oszałamiające, ale jako prezydent Warszawy stała się żywym dowodem na to, że PO czasem coś może się udać. Dzięki temu w ostatnich wyborach parlamentarnych sama mogła podpierać wizerunek Tuska.
Dla kobiet basen albo bieganie
Kilkanaście lat temu żaden wróżbita by tego sojuszu nie przewidział. Tusk i Gronkiewicz-Waltz byli wówczas jak niebo i ziemia.
Rok 1993 r. Na zjeździe programowym w Sobieszewie gdańscy liberałowie (jeszcze jako KLD) nie chcą, by w deklaracji programowej znalazły się wartości chrześcijańskie. Jan Krzysztof Bielecki mówi publicznie o prymasie Glempie per "pan", a Tusk o ślubie kościelnym nawet nie myśli.
Ten sam rok 1993 r. Gronkiewicz-Waltz zanurzona po uszy w Ruchu Odnowy w Duchu Świętym. Wypowiada się przeciwko aborcji, feministki krytykuje za to, że chodzą na siłownię. "Do kobiety bardziej pasuje basen albo bieganie" - radzi w Grójcu. Apeluje, by walczyć z pornografią w kioskach i domagać się od kioskarzy usuwania "świerszczyków" z witryn.
Nie spędza na rekolekcjach tylko wieczorów - jej ówczesne życie to jedna wielka rekolekcja, o czym informuje na prawo i lewo. Zaraz po objęciu fotela prezesa NBP nadciągają ze wsparciem Anglicy ze Stowarzyszenia Biznesmenów Pełnej Ewangelii. Wspierają żarliwą modlitwą. Z Księgi Izajasza, którą cytują, wynika, że pani prezes nie zazna strachu, a kto przeciwko niej wystąpi, potknie się o nią.
Robi krótkie przerwy - jak mówi w prasie, by poczytać Biblię, choć niecodziennie ma na to czas.
"Zdecydowałam się na podjęcie tego zadania, gdyż uznałam je za dzieło wypływające z zamiarów Bożych względem mnie" - zdradza w magazynie "Słowo wśród nas" powody przyjęcia prezesury banku.
W 1995 r. startuje w prezydenckiej kampanii wyborczej, bo taka jest wola Boga. Po spotkaniu w Skoczowie, gdzie pielgrzymował Jan Paweł II, relacjonuje współpracownikom: "Patrzyłam na usta Jego Świątobliwości i zobaczyłam, że układają się w zdanie: Hanno, zostaniesz prezydentem".
Choć rewelacyjne sondaże z początku kampanii, zaczynają lecieć na łeb na szyję, jej pewność rośnie. "Była pewna, że jest stworzona do wielkich celów, a jej start w wyborach to element Bożego Planu" - wspomina Ryszard Czarnecki, dziś eurodeputowany, wtedy działacz ZChN, który namawiał ją do startu w tamtych wyborach.
Mniej więcej trzy dni przed głosowaniem porażka była już jasna jak słońce. Kandydatka wiecowała w Szczecinie. Czarnecki wsiadł w samolot, chciał namówić ją do rezygnacji i przerzucenia głosów na tych, którzy mają choć cień szansy. Ale Gronkiewicz nie chciała o tym słyszeć. Odpowiedziała (wedle słów europosła), że Duch Święty zapewnił ją, że wygra te wybory. "Myślałem, że śnię" - wspomina dziś Czarnecki. "Można polemizować z Hanną Gronkiewicz-Waltz, ale z Duchem Świętym dyskusja jest raczej niemożliwa. Ona uważała, że fotel prezydenta jej się po prostu należy".
Pan Bóg był innego zdania. Gronkiewicz-Waltz spadła na ziemię z wynikiem 2,76 procent.
Dobre miasto dla dobrych znajomych
Jak na polityka o niezbyt długim stażu i doświadczeniu, za to krytycznie nastawionego do upartyjniania państwa, o czym wiele w samorządowej kampanii mówiła, fantastycznie poradziła sobie z rozdziałem konfitur, które oferuje bogata stolica i jej spółki. Możliwości jest wiele, bo Platforma testuje tu dwa polityczne sojusze: w mieście z postkomunistami, a na Mazowszu z ludowcami. Spółki miejskie z otwartymi rękoma przyjmują więc działaczy szczebla wojewódzkiego i odwrotnie.
A więc wiceminister sportu w rządzie Belki Wiesław Wilczyński kieruje w ratuszu biurem sportu, a wiceminister edukacji w rządzie Millera Włodzimierz Paszyński zajmuje fotel wiceprezydenta. Mazowiecki baron SLD Jacek Pużuk wszedł do zarządu Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, a były prezes Polskiego Radia z rekomendacji SLD Andrzej Siezieniewski zarządza Pałacem Kultury. To konsekwencja koalicji w stolicy, którą - na prośbę PO - postkomuniści określają skromnie porozumieniem.
Konsekwencją koalicji z ludowcami na Mazowszu są m.in. nowe zainteresowania Adama Struzika, marszałka województwa mazowieckiego. To były poseł PSL, z zawodu lekarz. Gronkiewicz-Waltz skierowała go do rady nadzorczej spółki Tramwaje Warszawskie. Teraz ma w taborze, pod sobą 421 składy i 43 niskopodłogowce.
Nie narzekają też partyjni koledzy pani prezydent. Andrzej Halicki, poseł, wiceszef PO w Warszawie odnalazł się w radzie nadzorczej spółki, do której należy basen Warszawianka. Marcin Rosół, były asystent Schetyny, podejrzewany o wyprowadzanie partyjnych pieniędzy, trafił do zarządu Agencji Rozwoju Mazowsza. Do niedawna spotykał się tam z prawą ręką Gronkiewicz-Waltz Lechem Jaworskim. Ale Jaworski już wypadł z obiegu i przestał cieszyć się sympatią pani prezydent - najpierw stracił stanowisko szefa Rady Warszawy, teraz pracę w ARM.
Marcin Kierwiński, członek Rady Krajowej PO, z zarządu firmy Max Film, której podlega kilka kin na Mazowszu, przeniósł się niedawno do zarządu spółki Lotnisko Modlin. W radzie nadzorczej Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej znalazł się Tomasz Mencina, wiceszef koła PO na Ursynowie, burmistrz Ursynowa. Dyrektorem pionu handlowego SPEC został aktywista bielańskiego koła PO - Michał Sikorski. Ludwikowi Rakowskiemu z Rady Krajowej PO, burmistrzowi Wilanowa, trafiła się posada w Radzie Nadzorczej Szybkiej Kolei Miejskiej. A na Roberta Soszyńskiego z mokotowskiego koła PO, burmistrza Mokotwa, czekało miejsce w radzie nadzorczej Pałacu Kultury.
Panią prezydent rozprowadza posady często bez żadnego konkursu, a gdy już konkurs przeprowadzi, efekty są bardzo podobne. Z konkursu jest szefowa Urzędu Stanu Cywilnego Iwona Basior, prywatnie żona działacza PO na Pradze. Konkurs wygrał nawet nowy komendant Straży Miejskiej Zbigniew Leszczyński, kierowca i ochroniarz Gronkiewicz-Waltz z czasów NBP.
Dmuchanie na zimne
Joanna Fabisiak podziwia w Hannie Gronkiewicz-Waltz rzadką w polityce odwagę forsowania własnego zdania. "Ona nie mówi tego, co wszyscy. Ona mówi, co myśli" - twierdzi.
Czysta prawda. Liderzy PO mogli się o tym przekonać dwa dni po ostatnich wyborach. Pani prezydent rzuciła myśl, by Stadion Narodowy wynieść z centrum miasta i zbudować na przykład na peryferiach. A przeznaczone pod jego budowę miejsce sprzedać deweloperom. Myśl, jak myśl - problem w tym, że pani prezydent wypowiedziała ją publicznie.
Wybuchł skandal. Liderzy PO, dla których, jak wiadomo, piłka nożna to świętość, złapali się za głowy. "Jeżeli nie zorganizujemy Euro, to choćbyśmy zaczęli znosić złote jaja, przepadniemy na zawsze" - jest przekonany wpływowy polityk PO. Po kilku dniach pomysł wycofano, złe wrażenie zatarto, ale wciąż nieznana jest odpowiedź na pytanie, co pani prezydent strzeliło do głowy.
Mirosław Drzewiecki, minister sportu w rządzie Tuska, irytację ubiera w delikatne słowa: "Wszystko wynikło z nadgorliwości i prezydenckiej troski. Może nieco za wcześnie dmuchała na zimne". Ale to nie wyjaśnia, dlaczego pani prezydent zainteresowała się gruntem, który - choć w samym środku stolicy - nawet do miasta nie należy. Dlaczego wcześniej za stadionem w centrum miasta optowała i jego budowę wpisała do swego programu wyborczego? Dlaczego teraz zmieniła zdanie?
Dla opozycji intencje pani prezydent były oczywiste. "To miała być spłata długu za " - mówią jej przeciwnicy w stolicy. Mowa o satyrycznym programie telewizji TVN 24, który obśmiewa PiS.
Stacja należy do koncernu ITI, właściciela warszawskiej Legii, któremu na sercu leżą losy stołecznych stadionów. Oba bowiem - Narodowy i Legii - miałby dzielić tylko most na Wiśle. Jeśli oba powstaną (pierwszy na 55 tys. miejsc, drugi na 35 tys.) pojawi się pytanie, po co nam dwa stadiony, które dzieli pięciominutowa przejażdżka tramwajem. Gorzej, że takie pytania mogą pojawić się wcześniej - budowa stadionu Legii ma się rozpocząć w przyszłym roku i miasto zaplanowało na to na razie 360 mln zł.
A jeśli w gorączce przed rozgrywkami Euro 2012 ktoś rzuci hasło, by Legii w ogóle nie budować? Takie opinie usłyszeć można już dziś. Paweł Piskorski, były prezydent, który o kompetencjach Gronkiewicz-Waltz ma kiepskie zdanie, mówi: "Jeśli miasto na to stać, to można zbudować w tym samym czasie nie tylko dwa duże stadiony, ale i cztery olimpijskie pływalnie. Pytanie tylko, czy stać? Ja mam poważne wątpliwości".
ITI nie komentuje tej sprawy, ale jasne jest, że nie zależy mu na wielkim stadionie, który ma wyrosnąć przed nosem Legii. Na stadionie nie zależy też deweloperom, który już radowali się wieścią o nowym gruncie w centrum miasta. A deweloperzy zawsze stanowili silne lobby w PO - w obecnym Sejmie reprezentuje ją Andrzej Halicki (ten od Warszawianki), który zakładał Polski Związek Firm Developerskich zrzeszający największych w tej branży.
Czy możliwe, by pani prezydent chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu? Czy raczej padła ofiarą złych doradców, a sama nie zwróciła uwagi ani na kontekst, ani histerię towarzyszącą Euro 2012?
Ona sama mówi tak: "Po prostu chciałam, by podjęta została najbardziej racjonalna decyzja. Trudno jednak ten racjonalizm zrozumieć. Gronkiewicz-Waltz chciała przecież zrezygnować ze stadionu, który na rządowym gruncie wybudowano by za rządowe pieniądze. Czyli miasto dostałoby nowoczesny obiekt, o którym dziś tylko marzy, i to za darmo. Czy można chcieć więcej?"
O skutecznym łowieniu głosów
Od czasu wyboru na prezydenta Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz szerokim łukiem omija Białołękę, jedną z peryferyjnych dzielnic Warszawy. Nic dziwnego, na jej miejscu mało kto odważyłby się tam jechać.
Była tam raz, 17 września 2006 r. i mieszkańcy do dziś doskonale pamiętają to spotkanie. Z jego okazji wyciągnęli transparenty,
założyli specjalne koszulki i tłumnie zgromadzili się, by zademonstrować sprzeciw przeciwko planom budowy wielkiej oczyszczalni ścieków z całej Warszawy i spalarni odpadów. Nową inwestycję miałaby finansować Unia Europejska.
Kandydatka na prezydenta, uśmiechając się od ucha do ucha, w czerwonym żakieciku, razem z działaczem lewicy Markiem Borowskim, ustawiła się pod transparentem "Białołęka NIE szambem dla Warszawy". I wyznała: "Spalarnię można gdzie indziej umieścić. Uważam, że nie jest potrzebna taka duża inwestycja, skoro państwo nie mają nawet kanalizacji".
Za te słowa Białołęka pokochała kandydatkę i masowo poparła ją w drugiej turze. 17.381 głosów, świetny wynik, drugi w stolicy, zaraz za Ursynowem. Trudno się dziwić - to dla mieszkańców być albo nie być. Boją się (choć eksperci uważają te obawy za irracjonalne), że w ich domach i przydomowych ogródkach będzie śmierdzieć, a nieruchomości stracą na wartości. Bo kto chciałby mieszkać w miejscu, w którym cuchnie?
Gronkiewicz-Waltz przed wyborami rozumiała ten strach. Po wyborach przestała rozumieć. Zmieniła zdanie - w Białołęce będzie i wielka oczyszczalnia, i wielka spalarnia odpadów. W przyszłym roku ciężki sprzęt wjeżdża na budowę.
Co się tym razem stało? Pani prezydent tłumaczy, że nie znała szczegółów sprawy, że dopiero po wyborach dowiedziała się, że zmiana projektu oznacza brak unijnych dotacji i kary.
W Białołęce i na internetowych forach zawrzało. "Każda osoba, która w minimalnym stopniu zna unijne praktyki, wie, że nie da się zmienić projektu, na który UE wyraziła już zgodę" - sieje wątpliwości Marek Makuch, lider PiS w Radzie Miasta.
Czy możliwe, że Gronkiewicz-Waltz z doświadczeniem w wielkim europejskim banku nie miała pojęcia o europejskich procedurach?
Blog Bufetowa Watch odkopał relacje z jej wizyty w Brukseli. Jeszcze w trakcie kampanii "Gazeta Stołeczna" pisała - Gronkiewicz-Waltz była w Brukseli, by dowiedzieć się o możliwości wykorzystania unijnych funduszy.
Krzysztof Pelc, prezes Stowarzyszenia "Nasza Choszczówka" w czasie manifestacji, na którą Gronkiewicz-Waltz przyjechała w czerwonym żakiecie razem z Borowskim, stał pod transparentem zaraz obok. Krzyczał: "Nie chcemy, by nasza dzielnica stała się kloaką Warszawy". Zaraz potem jako radny PO wszedł do rady dzielnicy. Gdy pani prezydent zmieniła zdanie, wystąpił z partii. "Wielkie rozczarowanie" - tak podsumowuje dzisiaj panią prezydent.
Długi szal, krótka pamięć
Czy jej posunięcia to efekt niekompetencji, czy raczej w grę wchodzi skrajny populizm? Tego nie wiemy, ale okazji do zadawania takich pytań jest sporo.
Gdy Polska zdobyła prawa do organizacji Euro 2012, wykrzyczała do warszawiaków: "Obiecuję wam, że przynajmniej jeden mecz będzie na stadionie Legii".
Mogła nie wiedzieć, że o wyborze stadionów decyduje UEFA. Ale wszystko, co mówi i robi w sprawie kupców ze Stadionu Dziesięciolecia, zależy już tylko od niej.
W czasie kampanii wyborczej zjechała na Jarmark Europa i wśród bud z chińskimi majtkami i bułgarskimi koszulkami, poprosiła o wsparcie. Zaprezentowała się kupcom jako dobra dusza. Wiesław Wilańczyk (stoisko z szalami; szal bordowy, z cienkiej dzianiny, kandydatka kupiła dla siebie), do dziś wspomina z rozrzewnieniem: "Przez dwadzieścia minut opowiadała mi, że w Londynie bazary działają w środku miasta i nikomu to nie przeszkadza. Kupcom bardzo spodobały się te opowieści. Dlatego szlag ich trafił, kiedy po roku spotkali się ponownie".
W tym czasie opuścili stadion z opłaconymi ZUS-ami, REGON-ami i NIP-ami (takie warunki postawiła PiS-owska minister sportu Elżbieta Jakubiak) rozpoczęli rozmowy o nowej lokalizacji. Znaleźli tereny na Targówku, Jakubiak postarała się je przejąć i przekazała kupcom. Sprawa jednak stanęła w miejscu, bo Gronkiewicz-Waltz postawiła weto. "To są bardzo atrakcyjne tereny, poza tym mieszkańcy Targówka protestują" - wzrusza dziś ramionami.
Najlepsza z kobiet
Właściwie nie powinno to dziwić. Nieraz Gronkiewicz-Waltz zdarzało się przechodzić na drugą stronę barykady, i to w trakcie bitwy. Pierwszy odczuł to na własnej skórze Lech Wałęsa. "To, co zrobiła pani Gronkiewicz-Waltz, to jest solidarność hien. Gdy jedna pada, druga skacze jej do gardła" - podsumował w "Tygodniku Trójmiasto" jej start w wyborach prezydenckich, w których i on walczył o drugą kadencję
Gdy cztery lata wcześniej, w 1991 r. zgłosił jej kandydaturę na prezesa NBP, była nikim - dobrze znała prawo bankowe, ale już o finansach nie miała zielonego pojęcia, nigdy niczym nie zarządzała, mało kto o niej słyszał - na przesłuchaniu w sejmowej komisji przekręcano jej nazwisko.
Im bardziej fatalne były recenzje ("Bankowości nie można nauczyć się w kilka miesięcy"), tym bardziej prezydent na nią stawiał. Nazywał "najlepszą z kobiet", groził posłom, że "wycofa mandat" i choć najpierw przepadła w głosowaniach, po kilku miesiącach zgłosił jej kandydaturę ponownie. W mediach kpiono - skoro Gronkiewicz-Waltz może być prezesową NBP, to równie dobrze ministrem finansów może być pani Kowalska. Niektórzy sugerowali, że jej niekompetencja jest na rękę nieformalnemu układowi w świecie banków, jaki pod bokiem prezydenta miał tworzyć Mieczysław Wachowski. Jeśli prawdą jest, że pomagał on załatwiać niektórym bankowe kredyty, uległa i słabo zorientowana kandydatka musiała być dla niego idealna.
W każdym razie pracownicy wspominają ją do dziś z łezką w oku - nie wprowadziła niepotrzebnego zamętu, w zakładowej stołówce nadal zatrudniany był pączkarz, który zajmował się wypiekami, a ceny głównych dań były tak tanie, że co piątek w bufecie ustawiały się długie kolejki, bo pracownicy kupowali obiady dla całej rodziny na nadchodzący weekend.
Nie zanotowała żadnej spektakularnej porażki, a denominację złotówki powszechnie uznano za sukces. Zapewne pomogli w tym fachowcy wysokich lotów, przy tym o pezetpeerowskich korzeniach, którymi otoczyła się w banku. Nie uwierało ją, że prywatne banki trafiają w ręce nomenklaturowych działaczy i stają się świetnym sposobem na uwłaszczanie się postkomunistów. "Nadzór nad bankami polega na kontrolowaniu bezpieczeństwa banków, a nie życiorysów prezesów" - uspokajała "Gazetę Wyborczą" w 1998 r.
Faktem jest, że czasy w polskiej bankowości były pionierskie, a zachodzące na rynku transakcje dziś skutkowałyby nieustającą komisją śledczą. Gronkiewicz-Waltz patrzyła na to, co się dzieje, przez palce. Dzięki temu na przykład niewielki, ale ustosunkowany bank BIG SA za niewielką sumę przejął upadający Łódzki Bank Rozwoju. A gdy potem nie dawał sobie rady w zarządzaniu, mógł liczyć na finansowe wsparcie centralnego banku.
To procentowało - prezydent Aleksander Kwaśniewski docenił dokonania Gronkiewicz-Waltz i zgłosił ją na następną kadencję. Po latach przydał się znowu - namówił stołeczną lewicę, by wsparła ją w Warszawie. Kiedy w ostatnich wyborach Kwaśniewski zaprezentował swe słabości, Gronkiewicz-Waltz jako jedna z pierwszych podsumowała: "Czas Kwaśniewskiego już się skończył".
O nękaniu i ubliżaniu
Odwołany niedawno wojewoda mazowiecki Jacek Sasin, który przez miniony rok urzędował z Gronkiewicz-Waltz na jednym piętrze, uważa, że pani prezydent zbytnio koncentruje się na własnej osobie. "Jest mocno przewrażliwiona. Moim obowiązkiem była kontrola samorządu, to z góry zakłada konflikt, a ona to wszystko brała do siebie" - mówi Sasin.
I to bardzo poważnie - na początku listopada złożyła w prokuraturze doniesienie na wojewodę. "Chodzi o bezustanne nękanie mnie jako prezydenta stolicy" - wyznała w mediach.
W jednym z programów Tomasza Lisa, jeszcze w Polsacie, z równowagi wyprowadził ją Joachim Brudziński, poseł PiS. Gdy oznajmił: "Chylę czoło przed faktem, że jest pani damą, kobietą, ale jest pani również…", nie dała dokończyć. Niezwykle się zdenerwowała: "Nie wolno tak mówić! To jest sprzeczne z konstytucją! Pan jest seksistą! Pan nie znosi kobiet! Pan mi ubliża!"
Ale paradoks polega na tym, że gdyby nie była kobietą, nie zaszłaby tak wysoko. Na naszym politycznym rynku to jej podstawowy walor. Poza tym: wykształcona, religijna, znająca finanse, z doświadczeniem na kierowniczych stanowiskach w kraju, z doświadczeniem za granicą. "Każdy chciałby mieć taką postać w swojej partii" - podsumowuje Maciej Płażyński, który minął się z nią w PO.
Ryszard Czarnecki, który przed laty wymyślił jej kandydowanie na prezydenta, przygląda się tej karierze z niedowierzaniem. Doświadczenia sprzed dwunastu lat nazywa traumatycznym przeżyciem: "Okazało się, że król jest nagi. Ona kompletnie nie czuła polityki".
Ale szybko się uczy. Od Kwaśniewskiego dowiedziała się, że bez struktur partyjnych w życiu publicznym długo się nie utrzyma. Sama zawsze wiedziała, że jeśli chce się iść z prądem, trzeba trzymać z silniejszymi. Z żelaznym zestawem fotografii (Wałęsa, papież, Margaret Thatcher) zajmuje kolejny gabinet. O przyszłości nie spekuluje, kariery - jak mówi - nie planuje. Przekonuje: "Los jest tu lepszym reżyserem".
Absolutna prawda - taką karierę z wielkim trudem dałoby się przewidzieć.
Luiza Zalewska
Źródło: Dziennik

Dwie twarze Julii Pitery

„Dzielna kobieta” walcząca z korupcją i pomagająca ludziom czy „medialna wydmuszka”, która z antykorupcyjnego sztandaru uczyniła trampolinę do własnej kariery?
Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją, od lat budzi silne i sprzeczne emocje. Powyższe autentyczne wypowiedzi o niej internautów są tego świetnym dowodem.
Od czasu, gdy dwa lata temu została posłanką Platformy, to jedna z najbardziej rozpoznawalnych kobiet w polskiej polityce. Ale już od kilkunastu lat jest publicznie znana jako waleczna radna Warszawy i była szefowa polskiego oddziału Transparency International Wyrazista, elokwentna, chętnie i często goszcząca w mediach. Dla dziennikarzy ma zawsze czas. Od dyplomowanej dokumentalistki (tak sama mówi o sobie) do jednego z najbardziej znanych członków rządu Donalda Tuska przeszła długą drogę.
Spalony samochód
Gdy w ostatnią niedzielę spłonął jej samochód, podpalony przez nieznanego sprawcę, stała się na kilka dni niekwestionowaną bohaterką mediów. – Co to się dzisiaj dzieje? – powiedział do mnie mąż posłanki Paweł Pitera, gdy dzwoniłam do ich domu we wtorkowy wieczór. Żonę przed chwilą zakończyli przesłuchiwać policjanci, udzielała właśnie wywiadu dla ekipy „Gali”, za chwilę miała jechać do „Kropki nad i” w TVN. Umówioną wcześniej rozmowę poprowadziłyśmy przez telefon, gdy mąż wiózł Piterę do telewizji, występując w roli osobistego ochroniarza.
Wszyscy się dziwili, że nie zażądała ochrony BOR. – Musiałam wziąć służbowy samochód z kierowcą, to w tej sytuacji było najprostszym rozwiązaniem, ale wykorzystuję go jedynie do celów związanych z pracą – zapewnia „Rz” pani Julia. I dodaje: – Jestem objęta programem ochrony, takim samym jak osoby zagrożone.
To nie jest jednak pierwszy kontakt obecnej pani minister z samochodowymi niszczycielami. W wywiadzie dla „Twojego Stylu” sprzed kilkunastu miesięcy opowiedziała o zamachu dokonanym przez tajemniczego sprawcę, wskutek którego miał ulec zniszczeniu samochód sąsiadki. W policyjnym śledztwie sprawca wyznał – według relacji Pitery – że otrzymał zlecenie na jej samochód. Historia zdaje się powtarzać. Wtedy jej zachowanie było przez nieżyczliwych oceniane jako dość histeryczne i autopromocyjne. Tym bardziej więc jej dzisiejsza wstrzemięźliwość w ocenie ewentualnego zagrożenia pozytywnie zaskakuje. I przysparza pani minister zwolenników.
Koleżanka pani Jadwigi
Zawodową działalność po skończeniu polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczynała w Instytucie Badań Literackich. Była dokumentalistką. W instytucie pracowała m.in z Jadwigą Kaczyńską i z żoną Antoniego Macierewicza, Hanną. Do matki do pracy często przychodził Jarosław. – Prowadziliśmy tam w latach osiemdziesiątych ożywione życie towarzyskie – wspomina Pitera. Bywała na imieninach pani Jadwigi, później zapraszała do swojego domu także Jarosława. Dzięki tamtym znajomościom, już w wolnej Polsce, trafiła do kancelarii Lecha Wałęsy. I związała się ze środowiskiem Porozumienia Centrum. – Zajmowałam się m.in. partiami politycznymi, zgromadziłam spore archiwum, pisałam różne analizy dla Jarosława Kaczyńskiego – opowiada.
Radna z UPR
Gdy powstał rząd Olszewskiego, trafiła do zespołu reformy terytorialnej. Nad gromadzeniem samorządowej dokumentacji pracowała również w gabinecie Suchockiej, w zespole Michała Kuleszy. – Była bardzo skrupulatna i rzetelna, choć bojownikiem liniowym nie była, działała na zapleczu — chwali swoją współpracownicę Kulesza. Dzisiaj Pitera twierdzi, że samorządem zaraził ją właśnie Kulesza. W 1994 roku została radną Warszawy.
Nie startowała jednak – co wydawałoby się naturalne ze względu na wcześniejsze związki – z list PC, tylko jako kandydatka UPR Janusza Korwina Mikke. – Miałam coraz mniejszy sentyment do środowiska PC – tak tłumaczy tę swoją pierwszą partyjną woltę. Potem były następne.
Co było powodem tego coraz mniejszego sentymentu? Według relacji Pitery rozdźwięki pojawiły się przy okazji współpracy jej męża z PC w kampanii parlamentarnej 1991 roku. Paweł Pitera, reżyser, robił dla partii Kaczyńskiego wyborcze spoty. Nie mógł się dogadać z szefującymi sztabowi Adamem Glapińskim i Andrzejem Anuszem. Poszło o środki wyrazu używane w reklamówkach.
Jako mąż i mistrz
Ta zdawałoby się banalna historia jest o tyle istotna, że zdaniem znajomych Piterów Paweł jest bardzo ważną osobą z punktu widzenia kariery pani Julii. To on nadaje ton ich małżeństwu, jest w tym związku osobą dominującą. Zarówno głową rodziny, jak i promotorem politycznych działań żony, choć może to być zaskakujące dla tych, którzy znają publiczny wizerunek pani minister od korupcji. Pomagał jej też we wszystkich kampaniach.
– Każde zdanie zaczynała od „mój mąż uważa”, ale ponieważ wszyscy się z niej śmiali, to przestała – twierdzi były radny sejmiku mazowieckiego. Maciej Białecki mówi wprost: – Paweł jest jej mistrzem, chyba jedyną osobą, której słucha.
Julia Pitera ze wzburzeniem opowiada mi o tym, co znajomi dziennikarze usłyszeli od Lecha Kaczyńskiego, gdy był prezydentem Warszawy. – Niech się państwo dowiedzą, kim jest mąż pani Pitery – miał wtedy powiedzieć prezydent Kaczyński. Co sugerował? Paweł Pitera znalazł się na liście Wildsteina.
– To było chyba w roku osiemdziesiątym, gdy mąż kończył szkołę filmową w Łodzi – mówi Pitera. – SB zmusiła męża do podpisania oświadczenia, że zobowiązuje się zachować ich rozmowę w dyskrecji – wyjaśnia. Tę wersję potwierdza też sam Paweł Pitera, ale zaznacza, że nie wie, co jest w jego teczce. – Sam sobie nie mogę wybaczyć, że nie poszedłem do IPN, przy nadarzającej się okazji tam pójdę – mówi, bagatelizując całą sprawę.
Jednak papiery znajdujące się w instytucie, jak twierdzi część znajomych Piterów, mogą być powodem tego, że w tym małżeństwie to Julia zajęła się aktywnie polityką.
Specjalizacja: korupcja
Już w pierwszej swojej kadencji radnej stołecznego samorządu stała się znana jako osoba walcząca z korupcją, interweniująca w sprawach mieszkańców, gdzie się dało. – Szybko zorientowałam się, że nic nie działa tak, jak powinno, moje interpelacje były zbywane powierzchownymi odpowiedziami, zaczęłam więc sama chodzić i sprawdzać sprzedaże działek, przydziały mieszkań komunalnych itp – mówi Pitera.
Była utrapieniem dla kolejnych prezydentów miasta.
– Prezydent Wyganowski mnie przed nią ostrzegał – ujawnia jego następca Marcin Święcicki. – Podburzała ludzi, którzy mieszkali na terenach przeznaczonych pod Trasę Siekierkowską, choć ja proponowałem im korzystne warunki, na szczęście się z nimi porozumiałem. Gdyby posłuchali pani Pitery, budowa trasy przewlekła by się o kilka kolejnych lat – twierdzi Święcicki.
Zdaniem kolegów Pitery ze stołecznego samorządu na sesjach Rady Warszawy była nieznośna. – Cały czas coś dogadywała, nie zawsze z sensem, komentowała wszystko, co tylko mogła, i ciągle obsesyjnie posługiwała się słowem „afera”, używała też często określenia „czerwone pająki” – opowiadają radni. – Nigdy jednak żadnej afery nie wykryła – uważa Maciej Białecki i tę opinię podziela wielu. – Nie zabieram się za żadną sprawę, jeśli nie mam o niej zgromadzonych dokumentów – broni się Pitera.To, za co krytykowali ją samorządowcy, u mieszkańców Warszawy wzbudzało jednak uznanie. Stała się najbardziej popularną stołeczną radną. Przed wybuchem afery Rywina korupcja nie była zbyt często używanym słowem przez polskich polityków.
Trampolina dla prezesa
W zaistnieniu na krajowym forum Piterze bardzo pomogła prezesura polskiego oddziału Transparency International. Zdobyła tę funkcję w specyficznych okolicznościach.
Gdy odchodził poprzedni prezes Antoni Kamiński, do ubiegania się o schedę po sobie namówił prof. Jacka Kurczewskiego, socjologa zajmującego się m.in korupcją. – Wśród osób, które najgoręcej mnie namawiały, bym kandydował, była pani Pitera – mówi Kurczewski. – Kandydatura Kurczewskiego była uzgodniona w zarządzie – zaznacza Kamiński. – Zacząłem jednak w pewnym momencie mieć wątpliwości, czy wszystko jest tak, jak uzgodniliśmy. Spytałem więc Julię i usłyszałem w odpowiedzi: Antoni, czy ja ciebie kiedykolwiek zawiodłam? – opowiada Kamiński. Jednak w trakcie rozstrzygającego głosowania okazało się, że Pitera kandyduje i w głosowaniu poparła ją większość zarządu. – Kurczewski został zrobiony w bambuko – ocenia Kamiński. – Julia miała rzeczywiście bardzo duże zasługi, ale wiedziałem, że prezesurę pozarządowej organizacji wykorzysta dla swojej politycznej kariery – dodaje. I na znak protestu w ogóle wystąpił z Transparency. Jacek Kurczewski uważa, że Pitera zachowała się wobec niego zupełnie nie fair. I podobnie jak Kamiński ocenia, że z TI uczyniła trampolinę do kariery: – Tam nie było działalności społecznej, tylko jednoosobowe wygłaszanie poglądów w mediach.
Julia Pitera komentuje tę historie krótko: Jacek Kurczewski nie był wcześniej członkiem Transparency, więc może nie powinien od razu kandydować na prezesa.
Straszna Julka i zasady
Gdy Julia Pitera została prezesem Transparency, była już radną po raz drugi. Tym razem startowała przy poparciu Ligi Republikańskiej Mariusza Kamińskiego (dzisiejszego szefa CBA)
Wcześniej skonfliktowala się z UPR partią do której należała przez cztery lata. To zresztą stało się już regułą, że przy każdych kolejnych wyborach miała kłopot z dostaniem się na listy.
Koledzy z kolejnych środowisk politycznych, z którymi się wiązała, mówili o niej „straszna Julia”, niepoprawna solistka. Grażyna Kopińska od lat zajmująca się w Fundacji Batorego problematyką korupcji, nie ma najlepszego zdania o działalności Transparency za prezesury Pitery. Ale bardzo dobrze ocenia jej działalność jako radnej.
– Sama byłam radną w pierwszej kadencji samorządu i wiem, jak łatwo jest wejść na ścieżkę takiego rozumowania, że klub radnych decyduje o wszystkim, że jeśli jesteśmy w koalicji z innym klubem, to o pewnych rzeczach się nie mówi, itp. – uważa Kopińska. I dodaje: – A ona miała determinację, by się sprzeciwiać, samodzielnie walczyć z patologiami.Obiegowa opinia jest taka, że do Ligi Republikańskiej trafiła dzięki synowi Jakubowi związanemu z tym środowiskiem. Jednak zdaniem Pawła Turowskiego, wieloletniego radnego i współpracownika Kamińskiego, to ona sama dotarła do lidera Ligi. – Gdyby nie Mariusz, to wtedy, w 1998 roku, nie znalazłaby się na listach. Sadzę, że powinna mieć wobec niego dług wdzięczności – twierdzi Turowski. Teraz jednak Pitera jako minister w rządzie Tuska była pierwszą osobą, która kategorycznie stwierdziła, że Kamiński powinien przestać być szefem CBA.
Kariera na układzie
Jako radna najbardziej zasłynęła z walki z tzw. układem warszawskim, symbolizowanym przez prezydenta stolicy Pawła Piskorskiego i jego ludzi. Prześwietlała przetargi, zbywane nieruchomości. Ta wieloletnia walka nie zakończyła się skazaniem kogokolwiek. Ale dzięki niej mogła zrobić karierę w PO. Gdy przywódcy Platformy przystąpili do czyszczenia partii z piskorczyków, w tych potyczkach Pitera mogła się okazać bardzo pomocna. – Była dla nas cennym nabytkiem – uważa Maciej Świderski, ówczesny szef sztabu wyborczego PO, i dodaje, że z jej antykorupcyjnym image’em stanowiła dobrą przeciwwagę dla PiS. I Platforma zaproponowała jej miejsce na warszawskiej liście w wyborach 2005 roku. Choć startowała z ostatniego miejsca, weszła z trzecim wynikiem.
Z czasem stała się jedną z najczęściej występujących twarzy PO, niemal klubowym rzecznikiem. Była w gabinecie cieni ministrem sprawiedliwości. Dlaczego nie została ministrem sprawiedliwości w rządzie Tuska? – Zna się na ludziach i korupcyjnych mechanizmach, ale na prawie karnym niespecjalnie. Jako minister sprawiedliwości mogłaby nas wsadzić na jakąś minę – ocenia prominentny polityk partii Tuska.
Drugim zaskoczeniem związanym z ostatnimi losami Pitery było to, że do Sejmu nie kandydowała już z Warszawy, tylko z okręgu płockiego. Zapewnia, że sama dokonała takiego wyboru. – Nie chciałam uczestniczyć w rozgrywce pomiędzy Goliatami (Tuskiem a Kaczyńskim) – twierdzi. Trudno jednak w to uwierzyć. Pitera takie zmagania, szczególnie gdy są efektowne, uwielbia.
Źródło: Rzeczpospolita
Autor: Amelia Panuszko

Radni nie odpowiadają na e-maile

Radni Warszawy są zapóźnieni cywilizacyjnie i lekceważą mieszkańców. Nie odpowiadają na przesłane e-mailem pytania.
Niewielu komunikuje się z wyborcami przez stronę internetową. Taki wniosek wysnuli byli samorządowcy PO, dziś działający w stowarzyszeniu Obywatele dla Warszawy monitorującym pracę władz miasta.
30 listopada jeden z „obywateli” Maciej Kłos wysłał z prywatnej skrzynki, jako mieszkaniec, pytanie do 60 radnych Warszawy (adresy ze strony www.um.warszawa.pl). Chciał poznać ich stanowisko w sprawie budowy w stolicy dwóch stadionów piłkarskich jednocześnie.
– W ciągu siedmiu dni dostaliśmy tylko 12 odpowiedzi. Pierwszy już po dwóch minutach odpowiedział na e-mail radny Andrzej Golimont (LiD) – mówią Jan Artymowski i Maciej Białecki, byli radni sejmiku mazowieckiego.Odpowiedzi e-mailem odesłało pięciu z 22 radnych PiS, czterech z 27 radnych PO i trzech z 11 radnych LiD. Z szefów klubów tych trzech partii odpowiedział tylko Marek Makuch (PiS).
– Nie zauważyłem tego e-maila w natłoku. Odbieram ich kilkaset dziennie. Na wiele odpisuję – tłumaczy szef PO w radzie Paweł Czekalski. – Przepraszam, ale miałem zablokowaną skrzynkę – usprawiedliwia się Tomasz Sybilski, szef LiD.
Stowarzyszenie oceniło też strony internetowe warszawskich rajców. Pracy nie było wiele, bo własne strony ma tylko 12 radnych. „Obywatele” za najlepsze i aktualnie informujące o pracy rajców uznali strony Bartosza Dominiaka (LiD), Jarosława Krajewskiego (PiS) i Sebastiana Wierzbickiego (LiD). Inni z informacjami zatrzymali się albo na wyborach, albo na poprzedniej kadencji. – Natomiast u Wojciecha Rzewuskiego (PO) zamiast informacji o tym, że jest już radnym, można znaleźć m.in. vademecum dla młodych małżeństw i dane o szkole rodzenia – wylicza Artymowski. Docenia jednak, że te strony w ogóle są.
– Bo większość radnych nie dostrzega, że Internet to obecnie najtańszy i najskuteczniejszy sposób komunikowania się z wyborcami. Są zapóźnieni cywilizacyjnie – ocenił.
Źródło : Rzeczpospolita
Autor: Izabela Kraj