2007/12/17

Igor Zalewski dla WP: sekty niszczą partie

Jest takie zapomniane trochę słowo, które dość dobrze pasuje do naszej polityki – sekciarstwo. Bo niby kośćcem demokracji są partie. Ale dziś u nas to jedynie rodzaj dekoracji, w której dobrze umościły się sekty, czyli grupy ludzi, którzy ufają sobie bardziej niż innym. A właściwie tym innym to w ogóle nie ufają.
W „Roku 1984” George Orwella pojawił się termin „partia wewnętrzna” i całkiem dobrze można go dopasować do polskich realiów acz – oczywiście i na szczęście – bez złowieszczo-totalitarnego kontekstu. Partia wewnętrzna był to krąg najbliższych i najbardziej zaufanych ludzi Wielkiego Brata. Zwykli działacze, a nawet pełniący wysokie funkcje partyjne nie mieli nic do powiedzenia, o ile nie należeli do partii wewnętrznej. Byli jedynie czymś w rodzaju partyjnego mięsa armatniego.
Partie wewnętrzne mają się wyśmienicie i dzisiaj. W Prawie i Sprawiedliwości sekta najbliższych akolitów wodza zwie się zakonem i tworzą ja wypróbowani weterani dawnego Porozumienia Centrum, wzbogaceni o świeży chów z tak zwanego „przedszkola Kaczyńskiego”. Zakon jest strukturą – o ile można mówić tu o strukturze – znacznie bardziej wpływową niż wszelkie statutowe komórki PiS. Dosadnie przekonało się o tym dwóch wiceprezesów partii – Paweł Zalewski i Kazimierz Ujazdowski. Byli wiceprezesami, wybranymi przez kongres partii, a więc niby partyjnymi szychami i macherami. Guzik prawda. Byli jedynie pozbawioną jakiegokolwiek znaczenia siatką maskującą partię wewnętrzną, czyli zakon. Gdy siatka cichutko i nieśmiało próbowała być czymś więcej niż kamuflażem, sekta wycięła ją równo z trawą.
Walki frakcji są zwyczajna rzeczą w każdej partii z prawdziwego zdarzenia. Ich istnienie jest dowodem zdrowia, a ich brak – choroby. To, że PiS amputował sobie kiełkujące skrzydełko oznacza, że nie jest partią w normalnym, europejskim czy amerykańskim sensie tego słowa. Jest sektą, w której kto nie jest z guru, jest śmiertelnym wrogiem. Czy lepiej jest z Platformą Obywatelską? Na pierwszy rzut oka – tak. Tylko, że to co niedawno Jarosław Kaczyński uczynił brutalnie i spektakularnie przy pomocy napalmu, Donald Tusk ma już za sobą. Czas spędzony w opozycji wykorzystał na cichszą, ale jednak eliminację potencjalnych rywali i zbudowanie sprawnej, oddanej mu bezgranicznie partii wewnętrznej. Tyle, że w PO nie nazywa się ona zakonem, lecz dworem. W PiS strażnikiem świętego ognia zakonnego jest Przemysław Gosiewski, a w Platformie wielkim marszałkiem dworu Donalda Tuska od zawsze (a raczej od czasu wyślizgania Pawła Piskorskiego) jest Grzegorz Schetyna.
I w PO nie wystarczy być znaczącym politykiem tej partii, by… być znaczącym politykiem tej partii. Gdy ktoś nie należy do dworu, przydziela mu się kogoś, kto należy i można mu ufać bardziej. Gazety piszą, że Grzegorz Schetyna ma bliskich sobie ludzi w każdym resorcie i jest w tym sporo prawdy, nawet jeśli jego postać jest demonizowana. Takie podejście do polityki to nie partyjniactwo. To sekciarstwo. Oczywiście, nieformalne międzyludzkie powiązania to coś naturalnego, czego nie da się i nie ma sensu eliminować. Jeśli jednak partie staną się bytami całkowicie fikcyjnymi, pozbawionymi wewnętrznego życia pustymi skorupami, w których ukrywać się będą sekty, to będzie to oznaka choroby. Nasza demokracja nadal będzie fasadowa, choć w inny sposób niż w „rywinlandzie” lat 90. Owszem, będzie to choroba mniej niebezpieczna, ale czyż nie lepiej być zdrowym i bogatym niż biednym i chorym?
Igor Zalewski specjalnie dla Wirtualnej Polski

Brak komentarzy: