2007/11/30

Platforma robi czystki w ZUS w stylu PiS

Nowy prezes ZUS wziął się do sprzątania. Wczoraj jednym ruchem wyrzucił z pracy 14 z 16 dyrektorów z największych miast Polski. Wcześniej taką czystkę zrobił PiS.
Szkolenie w ośrodku ZUS w Osuchowie k. Warszawy zaczęło się w czwartek, miało trwać do soboty i zakończyć się bankietem. Wczoraj, podczas przerwy na obiad, dyrektorów wezwano do sali konferencyjnej, gdzie czekała na nich kadrowa z plikiem odwołań. Dyrektorzy podchodzili i kwitowali papiery. W sumie pracę straciło 14 z 16 osób.
- Ja nie zostałam mianowana politycznie. Nigdy nie należałam do żadnej partii. My jesteśmy z konkursów. Zostaliśmy przeczołgani w tym konkursie - mówi rozgoryczona Elżbieta Śreniawska, dyrektorka oddziału ZUS w Kielcach. Dyrektorem była od września, podobnie jak wszyscy odwołani.Konkurs przeprowadzono latem w trzech etapach. W założeniach przypominał nabór na urzędników apolitycznej służby cywilnej. Nadzorowała go sześcioosobowa komisja, w której zasiadali pracownicy ZUS i Mirosława Boryczka z Krajowej Szkoły Administracji Publicznej (wcześniej wiceskarbnik Warszawy za Lecha Kaczyńskiego). Na 16 wybranych dyrektorów tylko cztery osoby nie pracowały wcześniej w ZUS.
Zwolnienia dyrektorów to jedna z pierwszych decyzji powołanego kilka dni temu na stanowisko prezesa ZUS Sylwestra Rypińskiego. Jest on powiązany z Platformą, wcześniej był członkiem zarządu zakładu i doradcą obecnego prezesa TVP.
Rypiński zastąpił Pawła Wypycha, b. doradcę Ludwika Dorna i Przemysława Gosiewskiego ds. ubezpieczeń społecznych. To on zorganizował konkursy na nowych dyrektorów i odwołał tych mianowanych jeszcze za czasów SLD.
Sam Wypych został zwolniony przez urzędniczkę z kancelarii premiera Donalda Tuska. Chwilę później dzwonił do niego szef kancelarii Tomasz Arabski i przepraszał za formę, "bo nie mamy doświadczenia w tych sprawach". Teraz zaś Arabski zaprzecza sugestiom, że wymiana dyrektorów to czystki nowej ekipy rządzącej.A Rypiński tłumaczy: - Premier Donald Tusk powierzył mi zadanie racjonalnego dokończenia reformy ZUS. Muszę oprzeć się na sprawdzonych ludziach, świetnie znających realia zakładu. No i postanowił oprzeć się na... ludziach odwołanych przez Wypycha.
Politycy Platformy obiecywali, że po dojściu do władzy skończą z politycznymi czystkami, a na stanowiska powoływani będą wyłącznie kompetentni ludzie wybrani w konkursach. Kiedy Wypych odwołał dyrektorów ZUS, ówczesny poseł PO Zbigniew Chlebowski (dziś szef klubu parlamentarnego) grzmiał: "Jest to kolejna czystka PiS w instytucji państwowej, po to by zawłaszczyć kolejną strefę życia publicznego i przechwycić kontrolę nad publicznymi pieniędzmi".
- W imię wprowadzania nowych standardów trzeba raz na zawsze skończyć z czystkami i przejmowaniem wszystkich instytucji przez kolejne ekipy, które wygrały wybory - mówi prof. Marek Safjan, b. prezes Trybunału Konstytucyjnego. - Dlatego radziłbym nowemu rządowi, by dał szansę, szczególnie urzędnikom średniego szczebla, żeby mogli udowodnić, że po zmianie rządu też będą dobrze pracować.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Autor: Piotr Miączyński; Leszek Kostrzewski; Monika Adamowska; Renata Grochal; Anna Roży, Ziemowit Nowak

2007/11/29

Ludzie Tuska podwyższyli sobie wynagrodzenie

Według "Trybuny", w Koszalińskiej Agencji Rozwoju Regionalnego pięciokrotnie wzrosło wynagrodzenie członków rady nadzorczej. Dziennik podkreśla, że regionem zachodniopomorskim rządzi Platforma Obywatelska wspomagana przez Polskie Stronnictwo Ludowe.
Koszalińska Agencja Rozwoju Regionalnego SA rezyduje w skromnym budyneczku przy ul. Przemysłowej 8. Kapitał założycielski tej samorządowej spółki to raptem 1 milion 230 tys. zł, za to zakres działalności pozwala mniemać, że nie takimi milionami obraca.
Agencja jest spółką okołobiznesową - stymuluje rozwój firm, doradza im, wpływa na rozwój gospodarczy regionu, ale także wolno jej inwestować w nieruchomości, wynajmować je, dzierżawić zarobkowo od innych podmiotów, mieć udziały w spółkach prawa handlowego, organizować targi i inne imprezy handlowe oraz prowadzić szkolenia specjalistyczne - wylicza gazeta.
W czerwcu, na wniosek głównego udziałowca, czyli urzędu marszałkowskiego zdominowanego przez PO, walne zgromadzenie wspólników odwołało poprzedni zarząd i radę nadzorczą. Nie trzeba zapewniać, że do jednego i drugiego ogniwa wybrano swojaków w rozmaity sposób powiązanych z partią rządzącą regionem - czytamy w dzienniku.
Zarobki w zarządzie zostawiono w spokoju jako przyzwoite. Pozostał do rozwiązania problem wynagrodzeń rady nadzorczej. Był kłopot - swoi ludzie nie będą przecież zasiadali w radzie za parę złotych płatne za każde posiedzenie. Do tego posiedzenia odbywały się nieczęsto. No, to sobie z kłopocikiem poradzono. I obecnie członkowie rady kasują ryczałtem. Ile? Konkretnie to tajemnica. Według źródeł "Trybuny" - pięć razy więcej niż poprzednio - od 50 do 75% średniej płacy krajowej miesięcznie. Rachunek prosty: dostawali średnio po 500 zł, teraz 2500.
(PAP)

2007/11/27

Błąd Sikorskiego - kilkaset wyroków nieważnych?

"Trybuna": Kilkadziesiąt, może nawet kilkaset wyroków wydanych przez ostatnie półtora roku przez wojskowe sądy okręgowe jest nieważnych.
Gazeta twierdzi, że w czerwcu 2006 r. ówczesny minister obrony Radosław Sikorski złamał prawo niefortunną decyzją, w której upoważnił szefa departamentu kadr MON Jacka Olbrycha do delegowania sędziów sądów garnizonowych do wojskowych sądów okręgowych. W efekcie minister naraził na ogromne koszty wojskowe sądownictwo i wszystkich jego klientów.Nikt nie zwrócił ministrowi uwagi, że jego decyzja jest niezgodna z ustawami o ustroju sądów powszechnych oraz o ustroju sądów wojskowych. Stanowią one, że decyzje w sprawie delegowania sędziów do sądów wyższych instancji ma jedynie minister sprawiedliwości (w przypadku MON - szef tego resortu) lub w ich zastępstwie sekretarze lub podsekretarze stanu. Olbrycht był urzędnikiem niższego szczebla, więc jego decyzje są bezprawne.
Izba Wojskowa Sądu Najwyższego unieważniła już dwa wyroki wydane przez nieprawnie delegowanego sędziego. "Trybuna" zapowiada, że do sądów I instancji wrócą setki spraw - mówi się o ponad 600 - w których orzekali, zasiadali w składach sędziowskich, podejmowali jakiekolwiek decyzje sędziowie delegowani przez Olbrycha. A z tym wiążą się ogromne koszty i trwające miesiącami procesy
Źródło: PAP

2007/11/26

Rok warszawskiej prezydentury Hanny Gronkiewicz-Waltz - analiza

Hanna Gronkiewicz-Waltz wygrała bitwę z PiS o Warszawę. Ale jako prezydent stolicy po roku rządzenia miastem wypada przeciętnie.
Podczas ostatniej kampanii wyborczej Donald Tusk obiecywał, że zrobi z Polski drugą Irlandię. Niósł jednak piętno przegranej sprzed dwóch lat. A prezydent Warszawy i wiceszefowa PO Hanna Gronkiewicz-Waltz przeciwnie: w wyborach do Sejmu 2005 r. firmowana przez nią lista miała najlepszy wynik. Potem były wybory samorządowe i zwycięstwo nad najpopularniejszym politykiem PiS Kazimierzem Marcinkiewiczem.
Dlatego Liderzy PO zdecydowali, że Hanna Gronkiewicz-Waltz będzie jednym z filarów kampanii. Wprawdzie nie mogła kandydować do Sejmu, ale udzielała się na partyjnych konwencjach. - Zwyciężymy, to naprawdę możliwe - wołała podczas mazowieckiej konwencji PO, gdy sondaże zapowiadały zwycięstwo PiS. Szydziła z ataków warszawskiego PiS, który zarzucał jej zakorkowanie miasta: - Muszę nadrobić cztery lata marazmu, jakimi była kadencja rządów PiS w Warszawie.
Przez całą kampanię zmagała się z ich atakami. PiS sugerował korupcję w ratuszu. Alarmował, że urząd zafundował dyrektorom luksusowe limuzyny, choć przetarg na nie ogłosiła jeszcze rządząca Warszawą ekipa Marcinkiewicza. W tej walce Hanna Gronkiewicz-Waltz zwyciężyła. PiS atakował chaotycznie, jej urząd celnie odpowiadał. Dziś Hanna Gronkiewicz-Waltz cieszy się opinią polityka wielokrotnego sukcesu. - Nie waha się, nie filozofuje. Za to wierzy w sukces i osiąga wyznaczony cel - mówią działacze warszawskiej PO.
Pomogły jej interesy Piskorskiego
Jednak patrząc na rok jej prezydentury w Warszawie, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Hannie Gronkiewicz-Waltz pomogły szczęśliwie zbiegi okoliczności. Aby zostać numerem jeden w warszawskiej PO, musiała pokonać niechętną jej frakcję piskorczyków - świetnie zorganizowanych działaczy skupionych wokół byłego Warszawy Pawła Piskorskiego. Nie dała rady. W styczniu ub.r. ze łzami w oczach zawierała korzystny dla piskorczyków wewnątrzpartyjny kompromis, który gwarantował im dominację w mazowieckich strukturach partii. Los dał jej niespodziewany prezent: prasa ujawniła interesy Piskorskiego w Zachodniopomorskiem, gdzie kupował ziemię po PGR-ach, by zarabiać na jej zalesianiu. Liderzy PO przypomnieli sobie, ile ich partia straciła przez podobne doniesienia o interesach Piskorskiego w czasach, gdy był prezydentem Warszawy, i uznali, że nie ma dla niego miejsca w partii. Dopiero wtedy Hannie Gronkiewicz-Waltz udało się odsunąć piskorczyków od władzy.
Opatrzność sprzyjała jej też podczas ostatnich wyborów samorządowych. Głównie dlatego, że starała się o urząd prezydenta w mieście wykształciuchów, czyli środowisk tradycyjnie głosujących na PO. W pierwszej turze przegrała z kandydatem PiS. Przed dogrywką niespodziewanie poparli ją Aleksander Kwaśniewski i kandydat LiD na prezydenta Warszawy Marek Borowski. O ostatecznym zwycięstwie kandydatki PO zdecydował elektorat lewicy.
Po wyborach Hanna Gronkiewicz-Waltz zawiązała koalicję z LiD. Jednak udział tego ugrupowania we władzy jest skromny. Marek Borowski rekomendował jednego z czterech wiceprezydentów. LiD uzyskał jeszcze wpływ na decyzje o obsadzie biur odpowiedzialnych za edukację, sport i opiekę społeczną.
Początkowo działacze SdPl, SLD i PD byli zadowoleni: wyszli z cienia, mieli nadzieję, że współpraca z PO stanie się zaczynem do współpracy tych ugrupowań na dużej scenie politycznej. Jednak Hanna Gronkiewicz-Waltz okazała się trudnym partnerem koalicyjnym. Dbała o równowagę w stosunkach z LiD i z PSL, które jest partnerem koalicyjnym Platformy w samorządzie Mazowsza. Symbolicznie na przykład do rady nadzorczej miejskiej spółki Tramwaje Warszawskie powołała Adama Struzika (PSL), marszałka Mazowsza. PO i LiD dzieli coś jeszcze. Prezydent Warszawy jest osobą głęboko religijną. Ku niezadowoleniu lewicy poparła odniesienie do Boga w preambule statutu Warszawy. Tolerowała krążącą po mieście wystawę fotograficzną piętnującą rozwody. Nie starczyło jej odwagi, by zlikwidować powołany za rządów PiS Instytut Kresowy, który miał promować kulturę utraconych ziem wschodnich, ale stał się miejscem nacjonalistycznych i antyukraińskich wystąpień. Działaczom LiD nie podoba się też jej styl rządzenia. - Komisja, w której pracuję od tygodni, zapraszała na obrady panią prezydent. Wreszcie dostaliśmy termin. Nie przyszła. Dostaliśmy wiadomość, że wypadła jej ważna sprawa. A jedna ze znajomych widziała ją w tym czasie u fryzjera - opowiada działacz LiD.
Roztrwonione obietnice
W kuluarowych rozmowach radni rządzącej koalicji PO-LiD przyznają, że po roku rządów Hanna Gronkiewicz-Waltz nie ma się specjalnie czym chwalić. Przyczyniła się do zwycięstwa swojej partii w wyborach parlamentarnych, ale w zarządzaniu miastem spektakularnych sukcesów nie widać. Na początku roku dała się wciągnąć w spór prawny o ważność swojego mandatu. Wprawdzie go wygrała, ale na miesiące uwikłała się w walkę z pisowską administracją.Obejmując urząd, obiecywała, że poświęci się Warszawie. Jednak pozostała wiceszefową PO i nie zrezygnowała z wykładów na uniwersytecie. Na pracę w ratuszu nie starczało już często czasu. Dyrektorzy biur mieli być fachowcami wyłanianymi w konkursach. Tymczasem tylko 20 z 38 szefów biur w magistracie ma pełne nominacje. Reszta to p.o. - ludzie mianowani przez prezydenta poza otwartą konkurencją. Hanna Gronkiewicz-Waltz obiecywała reformę i prywatyzację niektórych spółek miejskich, jak SPEC, miejskie wodociągi czy Miejskie Przedsiębiorstwo Taksówkowe. Żadnej reformy jednak nie było. Za to skorzystała ze złego wzoru swoich poprzedników i ze spółek miejskich uczyniła wielki rezerwuar posad dzielonych według partyjnego klucza. Dziś trudno w Warszawie znaleźć znanego działacza Platformy, który nie ma załatwionego po znajomości stanowiska w urzędzie lub spółce podlegającej prezydentowi czy marszałkowi województwa.
Również w kluczowej dziedzinie wielkich inwestycji komunalnych pani prezydent nie odnotowała znaczących sukcesów. Prace nad budową trasy mostu Północnego trzeba było zacząć od początku, bo jej zastępca Jacek Wojciechowicz uznał, że przetarg zorganizowany przez Kazimierza Marcinkiewicza ma wadliwą formułę. Dziś mało kto wierzy, że trasę da się zbudować przed końcem kadencji samorządu w 2010 r. Hanna Gronkiewicz-Waltz całkowicie zaskoczyła też warszawiaków wypowiedzią na temat lokalizacji Stadionu Narodowego. Lokalizacja na terenach Stadionu Dziesięciolecia ma wiele atutów (blisko centrum, połączenia kolejowe i drogowe), ale ma też defekt: ustalił ją pisowski rząd. - Mam pokusę, by Stadion Narodowy przenieść za granicę Warszawy, np. do Łomianek. Ziemia, na której stoi Stadion Dziesięciolecia, jest bardzo droga. Może warto ją inaczej spożytkować - oświadczyła niespodziewanie. Wzburzyła tym ekspertów, zdenerwowała mieszkańców Pragi. Potem wycofała się, mówiąc, że to nie była żadna deklaracja. Złośliwi mówią, że ta sytuacja doskonale ją charakteryzuje - jako polityka chaotycznego, bez jasnej wizji rozwoju miasta.
Przez rok rządów Hanna Gronkiewicz-Waltz odnalazła się jako polityk. Ale rok jej prezydencji w Warszawie nie napawa optymizmem. Jeśli Platforma będzie Polską zarządzać tak, jak to robi w Warszawie, będziemy mieli powtórkę rządów PiS: upychanie swoich i rezygnację z kluczowych reform.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Jan Fusiecki

Chcesz salę za darmo? To do Śródmieścia

W sali obrad radnych Śródmieścia oprócz sesji odbywają się... spotkania stowarzyszeń partyjnych. I to za darmo.
W ubiegłą sobotę odbył się tam konwent Stowarzyszenia Młodych Demokratów. Burmistrz dzielnicy nie wziął od nich pieniędzy za wynajem. Warunek był jeden: musieli po sobie posprzątać.
Młodzieżówka PO (ok. 7 tys. osób) nie ma stałej siedziby, więc dotychczas korzystała z gościnności posłów i spotykała się w ich biurach, np. u Małgorzaty Kidawy-Błońskiej (PO) w Al. Ujazdowskich. Dlaczego tym razem wybrali śródmiejski urząd?
– Któryś z naszych kolegów wybrał tę salę i wszystkim się spodobało – tłumaczy przewodniczący Młodych Demokratów Tomasz Kacprzak. – Chcieliśmy pokazać osobom spoza stolicy, jak wygląda praca radnych. Najpierw mieliśmy się spotkać w tygodniu, ale większość z nas to studenci i uczniowie, więc zdecydowaliśmy się na sobotę. Skoro nie można było posłuchać radnych, to chociaż zobaczyliśmy salę obrad. Niektórzy byli pod wielkim wrażeniem, robili sobie zdjęcia – wywodzi Kacprzak. Zapewnia, że niczego nie zniszczyli i po zakończeniu konferencji posprzątali. – Zostawiliśmy większy porządek, niż zastaliśmy – przekonuje szef młodzieżówki.
Burmistrz dzielnicy Wojciech Bartelski (PO) nie widzi problemu w darmowym udostępnianiu sali i oferuje taką pomoc „w miarę możliwości” innym stowarzyszeniom, które zgłoszą zapotrzebowanie. – Jakiś czas temu przyszli do mnie koledzy z PiS i też im salę udostępniłem – dodaje. – Jeśli szukacie sensacji, to jej nie znajdziecie – odpowiada na pytanie „Rz”.
Sprawdziliśmy. Okazało się, że osobą, która zwracała się o wypożyczenie sali, był wiceprzewodniczący rady dzielnicy Paweł Puławski (PiS). – Prosiłem nie o salę, ale o użyczenie holu. I nie dla mnie, tylko dla ludzi rekrutowanych do komisji wyborczych – wyjaśnia Puławski. Władze innych dzielnic nie użyczają sali rady za darmo politykom. Czasem tylko organizacjom pozarządowym z terenu dzielnicy, np. pomagającym niepełnosprawnym.
– Organizacje partyjne musiałyby zapłacić normalną cenę wynajmu takiej sali – zastrzega burmistrz Targówka Grzegorz Zawistowski (PO). – Nie ma praktyki, by w urzędzie odbywały się zgromadzenia partyjne – zaznacza też burmistrz dzielnicy Włochy Michał Wąsowicz (PiS).
Źródło : Rzeczpospolita
Autor: Agnieszka Grotek, Amelia Panuszko

2007/11/25

Pawlak wycofuje się z likwidacji podatku Belki

Minister gospodarki Waldemar Pawlak wycofał się w Radiu Zet z przedwyborczej obietnicy szybkiego zniesienia 19-procentowego podatku od zysku z oszczędności, tzw. podatku Belki. Tymczasem jeszcze na początku listopada wicepremier pisał na blogu: "Podatek do zniesienia!".
Czyżby w przypadku wicepremiera i ministra gospodarki Waldemara Pawlaka punkt widzenia zależał od... stanowiska? Nie minął nawet miesiąc od chwili, gdy szef ludowców na swym internetowym blogu kategorycznie opowiedział się za zniesieniem podatku od zysków kapitałowych, zwanego "podatkiem Belki".
Dzisiaj w audycji Moniki Olejnik wicepremier miał już odmienne zdanie. "Działanie wymaga większego czasu przygotowania" - tłumaczył Waldemar Pawlak. "Miałem nadzieję, że to jest możliwe do zrobienia od początku roku. Okazuje się, że organizacyjnie to jest trudne do zrobienia" - dodał.
"Nie trzeba go wcale likwidować, bo podatek Belki płacą najbogatsi" - wtórował zadowolony ze słów Pawlaka przewodniczący SLD Wojciech Olejniczak.
Warto przypomnieć, że gdy Prawo i Sprawiedliwość dwa lata temu przejmowało władzę, zniesienie "podatku Belki" było jedną z ważniejszych obietnic. Jak się później okazało - bez pokrycia. Wygląda na to, że pod rządami Platformy Obywatelskiej szykuje się nam powtórka z rozrywki.
Źródło: Dziennik
Autor: Filip Jurzyk

Chlebowski: wypowiedź Pitery dot. sędziów TK - niefortunna

Wypowiedź pełnomocnik rządu ds. przeciwdziałania korupcji Julii Pitery, odnośnie zmiany zasad kandydowania prawników do Trybunału Konstytucyjnego, była niefortunna - ocenia szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. W Radiu Zet podkreślił, że "zdecydowanie odcina się" od tej wypowiedzi.
Według Pitery, która na temat sędziów TK wypowiedziała się w piątek w radiu TOK FM, należy zmienić prawo tak, by ograniczyć krąg osób, które mogą kandydować do Trybunału Konstytucyjnego. Jej zdaniem, do Trybunału powinni mieć prawo kandydowania wyłącznie sędziowie oraz prawnicy, posiadający co najmniej stopień doktora habilitowanego.
Zmiany te miałyby objąć także obecnych sędziów TK. Gdy wprowadzimy przepisy, o których mówię, (...) automatycznie wygasną mandaty osobom, które tego warunku nie spełniają - powiedziała Pitera i dodała, że w takim przypadku funkcję sędziego TK przestałyby pełnić dwie osoby.
Chlebowski mówiąc o stanowisku PO w tej sprawie zaznaczył, że Trybunał jest niezależną i niezawisłą instytucją, którą szanujemy, nie zamierzamy ingerować, ani w jakikolwiek sposób na nią wpływać.
Szef SLD Wojciech Olejniczak powiedział, że wybór sędziów do TK powinien się opierać o inne standardy niż dotychczas, i tu jest zgoda. Jego zdaniem, nie należy jednak oceniać i dokonywać zmian w obecnie funkcjonującym Trybunale. Według Olejniczaka, w przyszłości ograniczenie wyboru do sędziów z profesurą i habilitacją jest słuszne, bo w ostatniej kadencji dochodziło do wyborów politycznych, które nie powinny mieć miejsca.
Krytycznie wypowiedź Pitery ocenił wicepremier Waldemar Pawlak. To co poseł może powiedzieć w polemicznym zapędzie, to w przypadku osoby powołanej do rządu wywołuje sporo niepokoju i obaw, jak będą funkcjonowały instytucje państwowe - zaznaczył.
Zdaniem ministra w Kancelarii Prezydenta Michała Kamińskiego, który odniósł się do słów Chlebowskiego, na pochwałę zasługuje umiejętność odcięcia się od nieroztropnej wypowiedzi swojej koleżanki.
Wypowiedź Pitery związana była z informacjami TOK FM o nieprawidłowościach w Ministerstwie Zdrowia przy wpisaniu na listę leków refundowanych iwabradyny i udziale w tej sprawie byłego wiceministra zdrowia Bolesława Piechy. Radio podało, że w ministerstwie zdrowia mogły być fałszowane ekspertyzy przemawiające na rzecz wpisania na listę leków refundowanych tego leku.
Odnosząc się do tej sprawy Joachim Brudziński (PiS) powiedział w niedzielnej audycji w Radiu Zet, że w tym samym dniu, kiedy w mediach pojawiły się doniesienia o zamieszaniu w sprawę Bolesława Piechy, premier Jarosław Kaczyński, już jako poseł zwrócił się z interwencją poselską do CBA o natychmiastowe podjęcie działań, które miałyby tę sprawę wyjaśnić.
Brudziński dodał, że powołana została również wewnątrzklubowa komisja, a sprawa jest wyjaśniana i jeżeli będzie choć cień prawdopodobieństwa, że naruszone zostało prawo, to z Piechą się pożegnamy.
Zdaniem Chlebowskiego, w dniu, w którym informacje się pojawiły, nie jest sztuką zareagować. Dodał, że obecna minister zdrowia Ewa Kopacz dwa tygodnie przed wyborami bardzo wyraźnie mówiła o potrzebie daleko idących kontroli, sprawdzenia całej dokumentacji dotyczącej układania listy leków refundowanych.
Według mediów, iwabradyna znalazła się na liście kilka godzin po wizycie, jaką Piesze złożyli przedstawiciele koncernu Servier. B.wiceminister zaprzeczał, jakoby specyfik miał znaleźć się na liście pod wpływem lobbingu. We wtorek Piecha składał wyjaśnienia nowej minister zdrowia Ewie Kopacz. W środę premier Donald Tusk przyjął dymisję Piechy, a szef klubu PiS Przemysław Gosiewski zawiesił go w prawach członka klubu.
(reb)
PAP

2007/11/24

Prokuratura bada, czy poseł PO wyprowadził pieniądze ze szkolnego sklepiku

Poseł PO Miron Sycz jest podejrzewany o przywłaszczenie 40 tys. zł ze szkolnego sklepiku i antydatowanie dokumentu – ustalił „Wprost”. Sycz jest typowany na pełnomocnika rządu ds. kontaktów z Ukrainą.
Do nadużyć miało dojść, gdy Sycz był dyrektorem Zespołu Szkół z Ukraińskim Językiem Nauczania w Górowie Iławieckim. Śledztwo w tej sprawie prowadzi olsztyńska prokuratura. O nadużycia podejrzewa posła obecny dyrektor placówki Jerzy Necio (wicedyrektor za czasów Sycza). – Tuż po ustąpieniu pan Sycz podrobił dokument określający zakres moich obowiązków jako wicedyrektora po to, by na mnie spadła odpowiedzialność za ewentualne nieprawidłowości w sklepiku – twierdzi Necio.
– Dokument nie został podrobiony, ale odtworzony, bo jego pierwowzór z 1999 r. gdzieś się zapodział – odpowiada Sycz. Sprawę zniknięcia 40 tys. zł komentuje krótko: „To brednie". Przyznaje jednak, że sklepik działał nielegalnie: ani nie był zarejestrowany, ani nie odprowadzano od jego działalności podatków. – Ale 95 proc. sklepików szkolnych działa w ten sposób – broni się poseł.
Autor: Michał Krzymowski
O sprawie także w najbliższym wydaniu tygodnika „Wprost", w sprzedaży od poniedziałku, 26 listopada

Nieczysty biznes


Jak rodzina Hanny Gronkiewicz-Waltz sprzedawała pożydo wską kamienicę w centrum Warszawy
Rodzina Hanny Gronkiewicz-Waltz w lutym 2007 r. zarobiła parę milionów złotych na sprzedaży prywatnej spółce pożydowskiej kamienicy przy ul. Noakowskiego 16 w Warszawie. Waltzowie i ich krewni odziedziczyli większość udziałów w tej nieruchomości po Romanie Kępskim, wuju męża prezydent stolicy. I odzyskali ją od stołecznej gminy w ekspresowym jak na tutejsze warunki tempie. 
Sęk w tym, że Kępski nabył udziały w kamienicy, jak wynika z akt policji II RP i peerelowskiej milicji, od szajki oszustów, najprawdopodobniej tzw. szmalcowników. Oszuści bezprawnie przywłaszczyli ją sobie podczas wojny, gdy zginęli albo uciekli jej żydowscy właściciele. Mimo potwierdzających tę wersję dowodów urzędnicy stołecznego ratusza już w III RP dali wiarę fałszywkom wystawionym pół wieku wcześniej przez sprytnych złodziei i w październiku 2006 r. przekazali nieruchomość m.in. Waltzom.

Interes z oszustami
Właścicielami wybudowanego w 1910 r. budynku przy ul. Noakowskiego 16 byli Szlama Oppenheim, Pessa Regirerowa, Artur P. Regirer i Hirsz Freudenberg. Tuż po wojnie jako ich rzekomy pełnomocnik z prawem do swobodnego dysponowania kamienicą objawił się jednak Leon Kalinowski. Do spółki z dwoma kompanami, Leszkiem Wiśniewskim i Janem Wierzbickim, sfałszował zarówno pełnomocnictwo (antydatowane na 30 sierpnia 1939 r.), jak i wiele aktów notarialnych i odpisów z nich. Liczył na bezkarność, bo żydowscy właściciele kamienicy zginęli podczas wojny, a archiwa notariusza, który rzekomo sporządził owe pełnomocnictwo, spłonęły podczas bombardowania.
W grudniu 1945 r. Kalinowski za „szacunkowy milion złotych" sprzedał trzy czwarte kamienicy Romanowi Kępskiemu i jedną czwartą Zygmuntowi Szczechowiczowi. Wtedy okazało się, że żona i spadkobierczyni Szlamy Oppenheima, Maria, przeżyła wojnę i rozpoczęła w 1946 r. starania o zwrot należących do jej rodziny kamienic (w tym tej przy ul. Noakowskiego 16). Wpisała swoje roszczenia do księgi wieczystej nieruchomości. Wkrótce Kalinowskiego, Wiśniewskiego i Wierzbickiego aresztowano za fałszowanie dokumentów (w maju 1950 r. zostali prawomocnie skazani; potem Kalinowski za kolejne oszustwa trafił znów – tym razem na kilkanaście lat – do więzienia).
Co prawda, sąd grodzki w lipcu 1947 r. oddalił wniosek adwokata Marii Oppenheim o wykreślenie Kępskiego i Szczechowicza z księgi wieczystej, ale to orzeczenie zostało zaskarżone. Adwokat poprosił o zawieszenie postępowania do czasu zakończenia procesu karnego Kalinowskiego i jego szajki. Jak wynika z pisma prezydium warszawskiej Rady Narodowej do Wydziału Gospodarki Mieszkaniowej i Terenów z 1 sierpnia 1952 r., toczyła się wtedy sprawa o uznanie za nieważne sprzedaży przez nich kamienic przy ul. Noakowskiego 10, 12 i 16. Została ona zawieszona dlatego, że na mocy tzw. dekretów bierutowskich najpierw stołeczna gmina, a potem skarb państwa przejęły wspomniane nieruchomości. Roman Kępski odwołał się od decyzji nacjonalizującej nieruchomość do Ministerstwa Gospodarki Komunalnej, ale 7 listopada 1953 r. resort podtrzymał decyzję prezydium warszawskiej Rady Narodowej (RN) o przejęciu kamienicy i gruntu pod nią.
Źródło: Wprost.pl

2007/11/22

Miejski spot informacyjny czy wyborcza kampania

Działacze Prawa i Sprawiedliwości zarzucają władzom miasta, że za pieniądze podatników nakręciły reklamówkę Platformy Obywatelskiej.
Na pierwszym planie ukwiecone rondo ONZ, w głębi robotnicy krzątający się przy przebudowie torów tramwajowych w Al. Jerozolimskich. W tle słychać głos lektora przepraszający za skutki remontów i przekonujący o ich słuszności.
Taki 83-sekundowy film został umieszczony na stronie internetowej www.um.warszawa.pl tuż przed wyborami parlamentarnymi. Dwa dni po tym, jak PiS wypuścił billboardy i spoty „sPOwolnili Warszawę, sPOwolnią Polskę” zarzucające władzom miasta sparaliżowanie stolicy przez źle zorganizowane remonty.
Wyprodukowanie filmu kosztowało miasto 18 tys. zł. Działacze PiS uważają, że władze stolicy emitując film, włączyły się do kampanii wyborczej do parlamentu.
– Nie może być tak, że pani prezydent wydaje miejskie pieniądze na przedwyborcze agitacje – oburzają się radni PiS. – A niestety tak to wyglądało. W tym tygodniu zwrócimy się do Hanny Gronkiewicz-Waltz z prośbą o wyjaśnienie sprawy.
Ratusz odpiera zarzuty. – To nie kampania wyborcza, a spot informacyjny dla warszawiaków – przekonuje Katarzyna Ratajczyk, szefowa Biura Promocji Miasta.
Film zrealizowała mała firma FREEBEE. Jak twierdzą miejscy urzędnicy, sama się zgłosiła do ratusza w kwietniu i ponowiła swoją ofertę na przełomie lipca i sierpnia.
– W momencie, kiedy rozpoczęły się inwestycje drogowe, Biuro Promocji potrzebowało szybko zrealizować krótki film informacyjny o tym, co się dzieje w mieście – tłumaczy rzecznik ratusza Tomasz Andryszczyk. I wyjaśnia dalej, że firma została wynajęta po przeanalizowaniu otrzymanych propozycji przez naczelnika Wydziału Internetu Łukasza Grabowskiego.
Inną wersję przestawiają właściciele firmy.
– Prawdopodobnie zostaliśmy „wyguglowani” przez kogoś z miasta. To Łukasz Grabowski zgłosił się do nas z prośbą o przedstawienie oferty. Przedstawiliśmy i zostaliśmy wybrani – wyjaśnia Piotr Chałupko.FREEBEE na swojej stronie internetowej napisała, że istnieje na rynku od 2004 roku. Jednak w swoim portfolio szczyci się np. realizacją spotu reklamowego, który powstał w... 1994 roku.
– Nie jest to żadna pomyłka czy przekłamanie. Reklamówkę zrobili kiedyś dwaj nasi pracownicy, później ją trochę poprawiliśmy i dlatego znalazła się wśród naszych osiągnięć – tłumaczy Piotr Chałupko.
Sprawdziliśmy, czy miejski filmik rzeczywiście powinien kosztować aż tyle. O pomoc poprosiliśmy firmę OS3 uchodzącą za jedną z najdroższych na rynku. Marcin Maj po obejrzeniu spotu i przeanalizowaniu kosztów wycenił jego zrobienie na 10 tys. zł.

dr Michał Kuziak,
specjalista Marketingu Internetowego z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie
Nie mam wątpliwości, co do idei informowania mieszkańców o tak uciążliwych dla nich remontach za pomocą spotu filmowego. Od dawna wiadomo, że obraz ma dużo większe znaczenie niż słowa, jest łatwiejszy w odbiorze niż tekst. Gorzej oceniam jakość tego filmu. Niezrozumiały jest scenariusz. Żeby zrozumieć, co autorzy chcieli nam przekazać, musiałem obejrzeć go kilkakrotnie. Nieczytelne są wykresy – mają za małe litery. Cały film przypomina propagandową kronikę filmową z czasów PRL. Nie jest to więc wyższa szkoła komunikowania.
Film można obejrzeć na stronie
http://www.um.warszawa.pl/

Autor: Amelia Panuszko
Źródło: Rzeczpospolita

2007/11/20

Krzysztof Luft wicemarszałkiem Mazowsza?

Rząd Tuska sięga po samorządowe kadry. W ub. tygodniu napisaliśmy, że kandydatem numer jeden na wojewodę mazowieckiego jest Jacek Kozłowski, wicemarszałek województwa odpowiedzialny za rozwój i wykorzystanie funduszy UE. Okazuje się, że Platforma chce wziąć do administracji rządowej jeszcze jednego wicemarszałka - Tomasza Siemoniaka, który w urzędzie marszałkowskim odpowiada za kulturę, promocję i ochronę środowiska.
Ten absolwent Wydziału Handlu Zagranicznego SGH, były szef telewizyjnej "Jedynki", zastępca i jeden z najbliższych współpracowników Pawła Piskorskiego w czasie jego warszawskiej prezydentury, jest typowany na wiceszefa MSWiA.
- Ma opinię zdolnego i energicznego, a jego współpraca z niepopularnym dziś w PO Pawłem Piskorskim poszła w niepamięć - mówi jeden z polityków z mazowieckiej PO.
Do zajęcia zwolnionego przez Siemoniaka miejsce liderzy PO chcą namówić Krzysztofa Lufta, w latach 80. aktora Teatru Narodowego, potem prezentera programy drugiego TVP. Po upadku rządu Buzka Luft wycofał się z polityki - założył własną firmę doradczą. W 2004 r. wstąpił do PO, a w ostatnich wyborach startował bez powodzenia do Sejmu z listy PO w okręgu podwarszawskim. - Chcemy wykorzystać jego doświadczenie i kwalifikacje - mówi nam jeden z polityków mazowieckiej PO.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Jan Fusiecki

A oto jeden z wpisów na forum Gazety:
Tomasz SiemoniakIP: *.chello.pl
Gość: dojast 20.11.07, 09:50 Odpowiedz
Ładnymi kadrami dysponuje PO, pogratulować.Przy okazji - w 2001 radni warszawscy "obsadzali" role w "Szopce politycznej". Ówczesna radna Julia Pitera (dziś PO) obsadziła ówczesnego wiceprezydenta Siemoniaka w roli Osiołka: "za przyjęcie funkcji wiceprezydenta Warszawy, która nie wiem na czym polega"miasta.gazeta.pl/warszawa/1,34860,618008.html

2007/11/19

Dla polskich polityków liczy się tylko kasa

Normalnie ludziom odbija od sukcesów. Przestają poznawać znajomych, zadzierają nosa, dziwacznie układają włosy, biorą kokainę i sikają do basenu. No i uważają się za nieomylnych. W Polsce, a właściwie w polskiej polityce jest na odwrót. U nas przegrani zachowują się tak, jakby wygrali. To znaczy woda sodowa uderza im do głowy.
Dwa lata temu dotknęło to Platformę Obywatelską, a szczególnie jej szefa. Ponieważ przegrał, uznał, że jest tak fantastyczny, iż wszelkie inne silne osobowości są właściwie jego partii niepotrzebne. Stąd wzięło się przegonienie z PO Pawła Piskorskiego, czy uporczywe marginalizowanie Jana Rokity.
Ale gdzie tam Donaldowi Tuskowi do Jarosława Kaczyńskiego. Ponieważ ten drugi dostał w ostatnich wyborach znacznie mocniejszego łupnia, zachowuje się – co oczywiste - ze znacznie większą pewnością siebie. Działa mocno, zdecydowanie, by nie rzec brutalnie. Wewnętrzna opozycja ledwie pisnęła, ale to wystarczyło, by potraktować ją napalmem. To posunięcie w iście amerykańskim stylu. Nie wiadomo, kto tam czai się w dżungli, więc na wszelki wypadek całą ją puśćmy z dymem. Na drugi raz nikt się nie będzie chował po krzakach.
Dawne fochy Tuska i obecne eksterminacyjne działania Kaczyńskiego mogą się wydawać dość zabawnymi efektami osobistych frustracji, ale tak naprawdę są niestety czymś więcej. Partie – ów kościec demokracji – same stają się zadziwiająco niedemokratyczne. Walki frakcji i klik to absolutny standard zachodniego życia politycznego, a w niegdyś sarmackiej Polsce tych frakcji powinno być jeszcze więcej, ale... nie ma. Pamiętamy je jeszcze z lat 90., ale w międzyczasie gdzieś zniknęły. Wyginęły.
Nic dziwnego, że analogii do tego co działo się w PO, czy dzieje się w PiS częściej szuka się na Wschodzie niż Zachodzie, a najbardziej malowniczym obiektem porównań są lata 30. XX wieku w Związku Radzieckim, gdy Stalin bezustannie rozprawiał się z wewnątrzpartyjną opozycją, nawet wtedy gdy cała gryzła już ziemię. Nawet najbardziej lojalnych z lojalnych wymiatano co jakiś czas żelazną miotłą, po to, by tym którzy się ostali, żadne głupie myśli nie przychodziły do głowy. Mieli słuchać i robić co się im każe. To wszystko.
Oczywiście, dzisiejsze metody politycznego działania są – dzięki Bogu – zupełnie inne. Ale skutek bywa podobny. Pierwszym i najistotniejszym efektem tropienia niepokornych jest rugowanie z polityki osobowości. W każdej partii wystarczy jedna. Większa liczba może zagrażać wodzowi, więc należy się jej pozbyć. Z wyrzutków obu głównych dziś ugrupować można by zbudować całkiem solidną formację, personalnie prawdopodobnie silniejszą niż PO, czy PiS. Zobaczmy: Płażyński, Marcinkiewicz, Rokita, Dorn, Ujazdowski, Zalewski. Wygląda to całkiem nieźle.
Wszystko to dzieje się, bowiem partie polityczne coraz bardziej przypominają korporacje, a coraz mniej organizacje polityczne. W istocie, coraz mniej istotne są polityczne tezy i diagnozy, a coraz ważniejsza jest – jakież to banalne! – kasa. Ustawa o partiach politycznych jest tak skonstruowana, że PO oraz PiS dostają gigantyczne pieniądze, które przeznaczają głównie na to, by nas przekonywać do siebie (proszę przypomnieć sobie, jak niebywale bogata była ostatnia kampania). Na Zachodzie podobny mechanizm też ma miejsce, ale tam formacje polityczne finansują rozmaite fundacje i instytuty naukowe. U nas wszystko idzie na propagandę i partyjne pensje.
Los Kaczyńskiego, czy Tuska nie zależy zatem od tego, czy wygrywają czy przegrywają wybory. Nie zależy też od tego, czy mają rację. Są dysponentami wielkich pieniędzy, które dostają z budżetu państwa. A to znaczy, że pozycja ich partii i ich samych jest potwornie mocna. I będzie taka mocna przez wiele lat.
Igor Zalewski dla specjalnie dla Wirtualnej Polski

2007/11/18

Jak rodzina Hanny Gronkiewicz-Waltz sprzedawała pożydowską kamienicę w centrum Warszawy

"Wprost" ujawnia kulisy sprzedaży kamienicy, dzięki której rodzina prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz zarobiła kilka milionów złotych. Problem w tym, że prawowitym właścicielem budynku był zupełnie ktoś inny.
Chodzi o sprzedaż prywatnej spółce pożydowskiej kamienicy przy ul. Noakowskiego 16 w Warszawie. Waltzowie i ich krewni odziedziczyli większość udziałów w tej nieruchomości po Romanie Kępskim, wuju męża pani prezydent stolicy. I odzyskali ją od stołecznej gminy w ekspresowym jak na tutejsze warunki tempie.
Sęk w tym, że Kępski nabył udziały w kamienicy, jak wynika z akt policji II RP i peerelowskiej milicji, od szajki oszustów, najprawdopodobniej tzw. szmalcowników. Oszuści bezprawnie przywłaszczyli ją sobie podczas wojny, gdy zginęli albo uciekli jej prawowici żydowscy właściciele. Mimo potwierdzających tę wersję dowodów, urzędnicy stołecznego ratusza już w III RP dali wiarę fałszywkom wystawionym pół wieku wcześniej przez sprytnych złodziei i w październiku 2006 r. przekazali nieruchomość m.in. Waltzom.Kamienica stoi w bardzo atrakcyjnym punkcie miasta, w centrum, między ulicą Koszykową a placem Politechniki. Zdaniem agentów z biur nieruchomości, rynkowe ceny mieszkań w tej okolicy wynoszą dziś 11-14 tys. zł za 1 m2. Spółka z zagranicznym kapitałem Fenix Capital formalnie nabyła go w lutym 2007 r. od spadkobierców Kępskiego (w tym rodziny Waltzów) za – jak wynika z naszych informacji – mniej więcej 8 mln zł.
Andrzej Waltz, mąż prezydent stolicy, zapewnia, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem. - Ostateczna decyzja o zwrocie tej nieruchomości została podjęta w okresie, gdy prezydentem Warszawy był Lech Kaczyński. Fizyczne przekazanie spadkobiercom kamienicy aktem notarialnym zostało dokonane w czasie, gdy komisarzem Warszawy był Kazimierz Marcinkiewicz. Zbycie tej kamienicy nastąpiło w wyniku wspólnego aktu notarialnego, podpisanego przez kilkunastu spadkobierców z kilku rodzin – zapewnia Andrzej Waltz.Szczegóły sprawy w najbliższym wydaniu tygodnika "Wprost", w sprzedaży od poniedziałku, 19 listopada
Autor:
,

Paweł Lisicki: Spowiedź Tomka

Drodzy czytelnicy, w tym felietonie przytoczę fragmenty artykułu, który ukaże się dopiero w poniedziałek. Korzystam z uprzejmości znanego tygodnika, który w ostatnim numerze opublikował wyznania Beaty Sawickiej, przyłapanej na gorącym uczynku posłanki PO. Redakcja uznała, że sprawa jest poważna i nie cierpi zwłoki. Państwa domyślności pozostawiam odgadnięcie, co to za pismo.
“Nie jestem święty. Grzeszę. Błądzę. Ale to, co zrobił mi Mariusz, szef CBA… Nigdy więcej. Dobrze, że są dziennikarze tacy jak wy. Postanowiłem wam wszystko opowiedzieć. Wyrzucić z siebie. Kiedy przeczytałem to, co powiedziała Beata, moje serce prawie pękło. Zrozumiałem, że Kamiński był potworem. Tak dalej nie może być. Łzy Beaty były straszne. I dlatego też zacząłem płakać. Naprawdę. Rozczuliłem się. Ryczałem, aż mnie brzuch rozbolał. Kiedy mówiła o moim pięknym uśmiechu, w którym każdy ubytek był łatany porcelaną, to się wzruszyłem. Jak cholera.
Wyznaję, jestem łotrem. Draniem. Ta kobieta cierpi przeze mnie. A ja z nią tańczyłem. Całowałem po włosach. Ona czuła moje podniecenie, ja czułem jej. Ale pozostała czysta jak łza.
Nie miałem wyjścia. CBA przystawiło mi spluwę do głowy. Beato, powiedziałaś prawdę. Oni mnie złamali. Przychodzili do mnie rano i wieczorem. I wciąż pytali, czy mam coś na nią, bo szef chce sukcesów, bo ci z góry chcą, żeby zatopił opozycję. To co miałem robić? Brzydziłem się, ale nie miałem wyjścia. Raz poszedłem do Mariusza i mu powiedziałem, że tak dalej nie mogę. Wtedy on powiedział, że też się boi. Wstał, odkręcił kran i otworzył okno. Chyba chciał coś ważnego powiedzieć, wtedy jednak, jak na złość była awaria. A w ciszy nie chciał mówić. Tylko drżał na całym ciele. Przeciągał palcem po szyi i kładł go na usta. Że jego też załatwią, znaczy się. Pytacie, kto? Nie wiem. Pewnie Jarosław. Więc tak żeśmy milczeli. A potem poszedłem i zrobiłem, co należało. Napisałem, że tęsknię. Posłałem róże. Dałem pieniądze. Ona nie chciała. Powiedziałem, że jak nie weźmie, to nas oboje wykończą. Patrzyła bezsilnie. Wcisnąłem jej te tysiące do ręki. Wzięła.
Nie miała wyjścia. Poświęciła się dla mnie. Dla miłości. I kraju. Ona kochała Polskę. Teraz wszystko skończone. Jestem gotów zeznawać. To mój powód, żeby żyć. Innego nie mam. Może jeszcze Beata. No i chciałbym pomagać ludziom. Wszystkim”.
Dzięki odwadze Beaty i Tomka oraz dzielnych dziennikarzy tygodnika wreszcie widać, czym były rządy CBA.
Źródło: Rzeczpospolita
Autor: Paweł Lisicki

2007/11/16

Czynsze w komunalnych ostro w górę

Nawet 6,6 zł za metr kwadratowy zapłacą w przyszłym roku lokatorzy mieszkań komunalnych. Stawka będzie zależna od strefy, a najubożsi dostaną zniżki - ogłosił w czwartek ratusz.
Tak rewolucyjnych zmian w Warszawie jeszcze nie było. Dotkną ok. 400 tys. osób, które zajmują 100 tys. mieszkań komunalnych. - Możemy w imię świętego spokoju zostawić wszystko tak jak jest, ale w końcu nasze kamienice się rozpadną. Możemy też podjąć trudną decyzję o podwyżkach, których oczywiście nikt nie lubi - mówił wczoraj wiceprezydent miasta Andrzej Jakubiak.
Warszawa najtańsza
Urzędnicy wyliczyli, że średni czynsz w Warszawie to dziś 2 zł za m kw. Rocznie daje to ok. 100 mln zł. A na bieżące utrzymanie i podstawowe remonty budynków komunalnych potrzeba przynajmniej dwa razy więcej. Ostatnia podwyżka w dawnej gminie Centrum (Śródmieście, Praga, Wola, Ochota, Żoliborz, Mokotów), gdzie jest najwięcej mieszkań komunalnych, była osiem lat temu. - A wszystko drożeje - argumentuje prezydent Jakubiak. - Poza tym dziś w lokalach komunalnych, które stanowią 14 proc. wszystkich mieszkań w stolicy, są też ludzie całkiem zamożni. Trudno, by podatnicy ich dotowali.
Propozycja ratusza jest taka: podstawowa stawka w całej Warszawie - 6 zł za m kw. Dodatkowo we wszystkich 18 dzielnicach radni będą mogli wyznaczyć strefy: centralną (z czynszem 6,6 zł), miejską (6 zł) i peryferyjną (5,4 zł). Raz do roku stawkę bazową prezydent miasta będzie obowiązkowo podnosić o wskaźnik inflacji, ale nie więcej niż o 10 proc.
Kto się obroni przed podwyżką
Ratusz chce utrzymać stosowane dotąd zniżki w czynszu za różne braki techniczne. Ujednolica jednak stawki. I tak np. za brak wody i kanalizacji można odliczyć 20 proc., brak centralnego ogrzewania to kolejne 15 proc., brak kuchni - 5 proc. Obniżka "techniczna" nie może przekroczyć 50 proc.
Zupełną nowością jest obniżanie czynszu dla biednych. Dotąd miasta bały się korzystać z takiego mechanizmu, choć pozwalają na to przepisy. Kilka tygodni temu odważyli się radni Krakowa (równocześnie podnosząc czynsz do 7,59 zł za m kw.).
Teraz chce spróbować Warszawa. - Wiemy, że nie wszystkich stać na trzykrotną podwyżkę. Dlatego proponujemy takie rozwiązanie - tłumaczy wiceprezydent Jakubiak.
Najbiedniejsi będą mogli dostać 50-, 30- albo 20-procentową obniżkę. Muszą jednak udokumentować swoje dochody w administracji. Np. połowę stawki zapłaci rodzina, w której dochód na osobę nie przekroczy 468 zł. Tę obniżkę można będzie łączyć z obniżką za stan techniczny lokalu.
Miasto buduje i ustawia kontenery
Dla notorycznych dłużników i osób nieprzystosowanych miasto ustawi kontenery. Do 2012 r. zamieszka w nich ok. 400 osób po eksmisjach (sądy orzekły je w 837 przypadkach). Marek Goluch, wicedyrektor miejskiego biura polityki lokalowej, zastrzega: - Nie będzie getta, kontenery będą rozproszone, a ich mieszkańców obejmiemy opieką organizacji pozarządowych albo ośrodków pomocy społecznej.
Ratusz chce też budować nowe mieszkania komunalne: do 2012 r. ma ich powstać 2,5 tys., głównie w dzielnicach peryferyjnych. Co roku budżet miasta zarezerwuje na to 100-130 mln zł. Ratusz chce też przekazywać działki towarzystwom budownictwa społecznego. Dzięki temu powstanie ok. 300 mieszkań dla warszawiaków zbyt bogatych na lokal komunalny i za biednych na własne M. Miasto chciałoby też pozyskiwać nowe mieszkania dla potrzebujących, wynajmując je np. od spółdzielni mieszkaniowych.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Małgorzata Zubik

2007/11/15

Jacek Kozłowski kandydatem na wojewodę

Jacek Kozłowski, wywodzący się ze środowiska gdańskich liberałów wicemarszałek Mazowsza, to kandydat numer jeden na stanowisko wojewody mazowieckiego.
Dotąd na nieoficjalnej giełdzie kandydatów na wojewodę padały nazwiska byłego wiceprezydenta Warszawy Olgierda Dziekońskiego i wojewody ostrołęckiego w czasach AWS Jacka Duchnowskiego. Jednak wczoraj politycy PO mówili zgodnie, że największe szanse ma Jacek Kozłowski.
- Pozostawał w cieniu marszałka Mazowsza Adama Struzika (PSL). A Kozłowski to polityk skuteczny i - co ważne - zaufany. Ludzie tzw. Wrocławia [żartobliwe określenie wywodzącego się z tego miasta Grzegorza Schetyny, przyszłego szefa MSWiA] uznali, że najlepiej nadaje się na nowego wojewodę - zdradza nam jeden z polityków PO.
- Słyszałem o tej kandydaturze. Nie dziwię się, że wybór padł na Kozłowskiego. Zna doskonale kierownictwo obecnej PO. Rok temu jako szef sztabu Hanny Gronkiewicz-Waltz poprowadził ją do zwycięstwa - mówi jeden z radnych Platformy w sejmiku województwa.
Jacek Kozłowski zapewnia, że oficjalnej propozycji objęcia urzędu wojewody nikt mu jeszcze nie złożył.
- A jeśli pan ją dostanie? - pytamy.
- Wtedy się będę zastanawiał. To stanowisko cieszące się dużym prestiżem, tytuł "wojewoda" ma u nas piękną i długą tradycję - mówi Jacek Kozłowski.
Ale natychmiast zaznacza, że jest zwolennikiem zmniejszenia kompetencji wojewodów na rzecz samorządu. - Wojewodowie powinni ograniczyć się do reprezentowania rządu w terenie i nadzorowania samorządów - mówi Kozłowski.
W latach 80. Jacek Kozłowski działał w opozycji demokratycznej. Z Donaldem Tuskiem przyjaźni się od czasów studiów. Na początku lat 90. stanął na czele biura prasowego premiera Bieleckiego. W rządzie Hanny Suchockiej był dyrektorem generalnym Urzędu Rady Ministrów.
Po upadku rządu Suchockiej wycofał się z polityki. Wrócił do niej w 2003 r., zapisując się do koła PO na Pradze-Południe. W ostatnich wyborach prezydenckich doradzał sztabowi Donalda Tuska. Rok później, w samorządowych, był numerem jeden w sztabie Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Jan Fusiecki

2007/11/13

Wszystkie twarze Donalda Tuska

Zdolność do uczenia się, zmiany poglądów, szukania kompromisu - to zalety lidera PO, które będą mu przydatne na stanowisku premiera. Jego słabą stroną jest natomiast nietolerowanie ludzi z silną osobowością w swoim otoczeniu.
W ostatnich pięciu latach Donald Tusk zbudował silną partię polityczną i stał się jej niekwestionowanym liderem. Przetrzymał dwie porażki wyborcze i huraganowy atak PiS na Platformę Obywatelską - nie dopuścił do jej podziału ani nie stracił nad nią kontroli. Podjął ryzykowną decyzję o skróceniu kadencji Sejmu i wygrał wybory, choć na dwa tygodnie przed głosowaniem prawie nikt nie dawał mu szans.
Dziś jest jednym z dwóch-trzech najważniejszych polityków w Polsce.
W ciągu swej blisko dwudziestoletniej kariery udzielił tysiące wywiadów, setki razy przemawiał publicznie, od kilku tygodni nieustannie obecny jest w którejś z telewizji. Jest na ty z wieloma dziennikarzami, łatwo skraca dystans, żartuje, opowiada dowcipy, z których sam się śmieje zaraźliwym śmiechem. Jest bohaterem wielu anegdot - o tym, jak w latach 80. pracował przy malowaniu kominów, jak wspomagał strajkujących stoczniowców, będąc jednocześnie zwolennikiem skrajnie liberalnych rozwiązań gospodarczych, jak przed weekendem nawet w najbardziej gorących momentach rzuca politykę, by pojechać do rodziny do Gdańska. Ma za sobą długą i skomplikowaną karierę polityczną, choć nigdy nie pełnił żadnych funkcji administracyjnych, nigdy nie odpowiadał nawet za mały wycinek państwa.
Nieprzewidywalny
"Starłem się z Donaldem Tuskiem, bo nie mogłem zaakceptować jego stylu rządzenia, jego braku poglądów, dość prostego trybu bycia, a przede wszystkim bezwzględności w walce z partyjnymi konkurentami" - pisał przed kilkoma tygodniami w swym blogu Paweł Śpiewak, profesor socjologii i były poseł PO. I dodał: "Mam pretensję do niego za ubóstwo programowe, za intrygi".
Ta miażdżąca opinia nie wzięła się tylko z frustracji naukowca, który nie znalazł dla siebie miejsca w polityce. Śpiewak poznał Tuska jeszcze w latach 80. Przed dwoma laty szef PO wymusił na warszawskich władzach partii umieszczenie socjologa na wysokim miejscu listy wyborczej. Dzięki temu Śpiewak bez trudu dostał się do Sejmu. Mógł stać się jednym z zaufanych ludzi lidera. Jeśli odszedł, to nie z powodu urażonych ambicji, lecz dlatego, że zraził go styl bycia i sposób działania Tuska. Ale kilka dni później Śpiewak tak komentował debatę telewizyjną: "Bezapelacyjnie zwyciężył Donald Tusk, który zaprezentował się jako bardzo kompetentna, poważna i dobrze przygotowana osoba. A przy tym potrafił zachować duży luz i spokój, co pozwoliło mu w przekonujący i kompetentny sposób wyjaśnić większość kwestii merytorycznych. Sądzę, że rozwiał wątpliwości wielu osób, które wahały się, czy warto na niego i na PO głosować".
Śpiewak nie zmienił swego zdania o Tusku. Po prostu lider PO wypadł w debacie dużo lepiej, niż się spodziewano. Warto więc przypomnieć, że przed dwoma laty w kilku debatach z Lechem Kaczyńskim był nieprzekonujący. Wówczas przegrał i zaprzepaścił szansę na zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Tym razem wspiął się na wyżyny mimo trudnej sytuacji psychologicznej. Kampania PO przebiegała bowiem niemrawo, większość mediów - także krytycznie oceniających rząd Kaczyńskiego - podśmiewała się z Platformy, którą PiS ustawiał na ringu jak doświadczony bokser słabeusza.
Można powiedzieć, szef PO okazał się bardziej wygadany, jego doradcy tym razem dobrze go przygotowali, udało mu się dobrać w debacie właściwsze słowa. Ale tak naprawdę chodziło o siłę psychiczną. Tusk zachował zimną krew, celnie atakował, nie był histeryczny, co mu się czasem zdarza. Zaprezentował się jako lider, który może przewodzić krajowi. Nawet Jarosław Kaczyński przyznaje, że był to przełomowy moment w kampanii.
Jednak w ostatnich latach takiego Tuska jak w debacie telewizyjnej widzieliśmy tylko kilka razy. Chyba najlepszy był w marcu 2006 r., gdy z mównicy sejmowej rzucił w twarz Kaczyńskiemu: „Wiecie, kogo widzę w tym pierwszym rzędzie? Andrzeja Leppera. Nie ma tutaj Andrzeja Leppera. Wiecie dlaczego? Bo dzisiaj okrzyk: » Balcerowicz musi odejść «wznosi Jarosław Kaczyński. To po co ma się męczyć Lepper? Ma wykonawcę swojego projektu gospodarczego”.
Ale to był tylko incydent. Przez długie miesiące PO nie przejawiała większej aktywności i jej nijakość, niewyrazistość stała się niemal przysłowiowa. Komentatorzy polityczni byli zgodni: Tusk i Platforma nie otrząsnęli się jeszcze po klęsce wyborczej z 2005 r. Grają tak, jak im zagra Kaczyński. Określenie Giertycha: "Platforma - ciamciaramcia" pasowało do tej partii jak ulał. Najwyraźniej uwierzył w to również premier. Musiał być zdumiony nie mniej niż miliony telewidzów, obserwując, z jaką werwą lider PO zadaje mu ciosy.
Czy premier Tusk będzie walecznym fighterem, czy znów zapadnie w sen? Nie sposób przewidzieć. Nawiasem mówiąc, Tusk ma dość osobliwą właściwość - na stres reaguje sennością.
Donald i kaczki
Stosunki Tuska z braćmi Kaczyńskimi mają długą i burzliwą historię. Lecha Donald zna dłużej. Dzisiejszy prezydent był autorem kilku tekstów zamieszczonych w nieregularnym periodyku "Przegląd Polityczny", wokół którego skupiało się środowisko liberalnie myślącej młodej inteligencji z Gdańska. Przed wyborami prezydenckimi w 1990 r. Kongres Liberalno-Demokratyczny, którego Tusk był jednym z liderów, na krótko połączył się z Porozumieniem Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Małżeństwo w gruncie rzeczy nie zostało skonsumowane - nie powstały wspólne struktury i każda partia wkrótce poszła w swoją stronę.Przed wyborami obie były prowałęsowskie. Po wyborach jednak Kaczyńscy skłócili się z Wałęsą i stali się jego najbardziej zajadłymi wrogami, a liberałowie utrzymali przyjazne stosunki z prezydentem. Ale nie tylko to różniło obie partie. PC było partią wodzowską, KLD - grupą towarzyską, by nie powiedzieć, kumplowską. PC ciągle z kimś walczyło, negocjowało, knuło, liberałowie się bawili, a politykę traktowali jak żart.
Tusk utrzymywał niemal przyjazne stosunki z Kaczyńskimi nawet wówczas, gdy PC przeszło do opozycji, a KLD wsparł rząd Hanny Suchockiej. Dzięki Tuskowi Lech Kaczyński został w lutym 1992 r. prezesem NIK. Tusk przekonał kolegów, że Lech jest całkiem w porządku i na pewno nie będzie wykorzystywał stanowiska dla celów politycznych. W kampanii wyborczej 1993 r. prezes NIK zaatakował liberałów za prywatyzację, a kierowana przez niego instytucja stała się zapleczem kadrowym dla przyszłej partii.
Powszechnie uważa się, że Tusk ma kompleks Jarosława Kaczyńskiego. Tusk twierdzi, że jest odwrotnie. Opowiadał dziennikarzom, jak podczas negocjacji z Jarosławem Kaczyńskim za oknami rozległo się kwakanie kaczki. Kaczyński poczerwieniał - był pewny, że kaczkę specjalnie wypuścili złośliwi liberałowie.Tusk był dzieckiem szczęścia - takim zającem z bajki La Fontaine'a, który bez wysiłku przegania żółwia, bawiąc się wyścigiem . Czasami miał pecha, ale częściej dostawał do ręki karty, o jakich Kaczyński mógł tylko marzyć. W 1997 r. został wicemarszałkiem Senatu, a jego rywal ledwo wszedł do Sejmu z łaski Jana Olszewskiego, który przygarnął go na listy swojej partii. Tusk od dawna marzył o funkcji wicemarszałka. Pracy niewiele, spory prestiż, a na dodatek własne biuro, sekretarki, samochód służbowy.
- Zabiję cię. Ja marzyłem o tym stanowisku - zaatakował go Jarosław Kaczyński, który był ledwie posłem.
Ale w czerwcu 2000 r. szczęście uśmiechnęło się także do bliźniaków. Lech Kaczyński został ministrem sprawiedliwości; na tej funkcji ufundował swoją popularność i partię Prawo i Sprawiedliwość. Kilka miesięcy później Tusk przegrał wybory na przewodniczącego Unii Wolności. Zaryzykował - i rozstał się z Unią, w której czuł się coraz gorzej. Poszedł na swoje - założył Platformę Obywatelską. Tym razem musiał ciężko pracować, by utrzymać się na powierzchni. Mało kto dawał mu szansę na sukces. A jednak go osiągnął.
Aż do 2005 r. jego stosunki z Kaczyńskimi były bardziej niż poprawne. Wszystko wskazywało, że po wyborach obie partie utworzą koalicję. W połowie 2005 r. Tusk sugerował nawet, że w wyborach prezydenckich mógłby poprzeć Lecha Kaczyńskiego. Ale w trakcie kampanii wszystko się zmieniło. PiS ostro zaatakował Platformę i na mecie był pierwszy. Żółw wyprzedził zająca.
Dwa lata później Tusk wziął odwet. Dziś wszystko wskazuje, że wzajemne resentymenty i kompleksy prędko nie wygasną. Byłoby fatalnie, gdyby rzutowało to na stosunki między głową państwa a premierem.
Polityk polityczny
Donalda Tuska poznałem w grudniu 1988 r., podczas I Kongresu Liberałów. Zrobiłem z nim wówczas wywiad - zapewne jeden z pierwszych, których udzielił. Mówił o prawie do uprawiania polityki. To było jeszcze przed Okrągłym Stołem. Gdańscy liberałowie stanowili wówczas fenomen wśród formacji politycznych wychodzących z podziemia na powierzchnię. Nie zajmowali się historią, ale warunkami tworzenia firm prywatnych, metodami prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, sposobami opanowania inflacji, spłatą zadłużenia. Udawali ekspertów, a niektórzy szybko stawali się ekspertami. Tusk był inny - mówił o polityce.
KLD powstał na początku 1990 r. Pierwszym liderem partii był Janusz Lewandowski. Wkrótce nieformalnym, ale faktycznym przywódcą liberałów został Jan Krzysztof Bielecki, który niespodziewanie otrzymał od Wałęsy misję tworzenia rządu. Tusk pozostał "politykiem politycznym" - zajmował się tworzeniem partii, zakulisowymi negocjacjami, dużo jeździł po Polsce. Nawet wówczas, gdy został już przewodniczącym KLD, faktycznym przywódcą partii był Bielecki, którego autorytetu nie kwestionował żaden działacz Kongresu. Bo Bielecki miał za sobą doświadczenie w kierowaniu rządem.
Gdy w 1992 r. Waldemar Pawlak, który przez 33 dni był premierem, zaproponował dzisiejszemu szefowi PO stanowisko wicepremiera ds. społecznych, liberałowie odebrali to jako żart. Do rządu mogli wejść Bielecki, Lewandowski, Michał Boni, ale Tuska jakoś nikt sobie nie wyobrażał w roli wicepremiera. Legendarna była jego niepunktualność i to, że w każdy weekend znikał, jadąc do rodziny do Gdańska.
Ale znajomość z młodszym o dwa lata Pawlakiem, na początku dość egzotyczna dla nich obu, przerodziła się w coś w rodzaju przyjaźni. W Sejmie I kadencji założyli klub młodych polityków, potem wielokrotnie spotykali się na gruncie towarzyskim. Czy jest to prawdziwa przyjaźń, czy raczej wspólnota interesów? Chyba jedno i drugie. W ostatnich latach przegadali ze sobą wiele godzin, wypili wiele butelek wina, opowiedzieli setki kawałów i plotek. Pawlak stawał się coraz bardziej liberalny, Tusk coraz mniej dogmatyczny. Wybory towarzyskie szefa PO zawsze były dziwne dla osób postronnych (tego dotyczy uwaga Śpiewaka o "dość prostym trybie bycia"). Albo łapał z kimś wspólny język, albo nie. Najwyraźniej z Pawlakiem złapał. Obu polityków łączy nieufność wobec Warszawy i "elit". Polska dla Tuska (i chyba dla Pawlaka) to przede wszystkim prowincja - małe miasteczka, wsie, regiony, a nie "centrum".
Lepienie z plasteliny
W Unii Wolności, utworzonej w wyniku fuzji Unii Demokratycznej z KLD, pozycja Tuska była znacząca, ale nie miał szans na objęcie funkcji przewodniczącego. Co więcej, połączenie obu partii okazało się nie do końca udane. Pomiędzy obu środowiskami utrzymywało się napięcie i nieufność. Tusk podtrzymywał dawne więzi między liberałami, organizował konferencje w tym gronie. W 1995 r. publicznie oświadczył, że w wyborach prezydenckich będzie głosował na Lecha Wałęsę.Wybory na przewodniczącego UW w grudniu 2000 r. przegrał z Bronisławem Geremkiem niewielką różnicą głosów. Jednakże jego współpracownicy zostali wycięci z władz partii. W ciągu kilku dni Unia rozpadła się. Dawni liberałowie stworzyli trzon Platformy Obywatelskiej.
Wtedy narodził się polityk innego formatu. To tak jakby awansować z drugiej ligi na sam szczyt ekstraklasy. Aby tam wejść, Tusk nie mógł się zadowolić poparciem kilku czy kilkunastu procent ludzi wykształconych, myślących liberalnie i zadowolonych z życia. Musiał pozbyć się maski liberała.
Udowodnił, że potrafi ryzykować. Zamienił pewne, choć niezbyt eksponowane miejsce w partii, która schodziła ze sceny politycznej, na coś zupełnie nieznanego. Coś, co dopiero trzeba było zbudować. Okazał się politykiem nieprzewidywalnym i niekonwencjonalnym. Kilka miesięcy wcześniej najgłośniej w UW protestował przeciw współpracy z Andrzejem Olechowskim. Mówił, że różnica życiorysów jest zbyt duża, by można poprzeć Olechowskiego w wyborach prezydenckich. Gdy odszedł z Unii, potrzebował kilku godzin na dogadanie się z byłym kandydatem. Olechowski zebrał w wyborach 18 proc. głosów. Tusk liczył na te głosy.
Andrzej Olechowski i Maciej Płażyński (stary znajomy z Gdańska) byli akuszerami przy narodzinach Platformy. Potem dołączyli Jan Rokita, Zyta Gilowska, Bronisław Komorowski. To były twarze partii, ale jej struktury budował Tusk i dawni liberałowie - Paweł Piskorski, Grzegorz Schetyna, Mirosław Drzewiecki, Cezary Grabarczyk. Tusk kontrolował i formował Platformę, jakby lepił ją z plasteliny.
Bez trudu pozbywał się polityków, a nawet całych grup, które nie pasowały do jego koncepcji. Nie zgodził się na wejście do PO struktur dawnego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (partii Artura Balazsa). Samego Balazsa, który w 2001 r. został posłem z listy PO, szybko się pozbył. Wypchnął też z partii Płażyńskiego - z którym, mimo długiej znajomości, nie miał "chemii" - i Olechowskiego. Z czasem pozbył się Piskorskiego, Gilowskiej, Rokity. Doklejał do Platformy nowych ludzi i nowe środowiska - Stefana Niesiołowskiego, Jerzego Buzka, Julię Piterę, ludzi z dawnej "Solidarności" i AWS, rzadziej z dawnej Unii Demokratycznej. W ostatnich miesiącach złowił dla PO Radka Sikorskiego, Jana Rulewskiego, Bogdana Borusewicza, Władysława Bartoszewskiego.
Figura, którą ulepił, jest niekształtna. Platforma na pewno nie jest tak klarowna jak dawny KLD. Mało komu się podoba. Ale każdy, kto się jej przyjrzy, dostrzeże w niej coś dla siebie - jeden partię liberalną, drugi chrześcijańską, inny partię wyrastającą z tradycji "Solidarności".
Plastelinowa PO mogła się podobać nawet zwolennikowi partii Kaczyńskich. Choć zakrawa to na paradoks, w kampanii wyborczej 2005 r. diagnoza PO i PiS była niemal identyczna: w Polsce szerzy się korupcja, wymiar sprawiedliwości nie działa, wszystkim kręcą tajne służby i byli agenci, państwo wymaga poważnego remontu. Jeszcze parę miesięcy temu podczas rozmowy w "Gazecie" lider PO stwierdził, że Jarosław Kaczyński miał wiele racji, a zastrzeżenie budzą jedynie metody, jakich używa.
Również w polityce zagranicznej myślenie Tuska nie różniło się tak bardzo od rozumowania Kaczyńskiego. W wywiadzie dla "Gazety" z 2005 r. lider PO mówił: "Musimy odrzucić kostium prymusa, nie możemy przejmować się tym, że będziemy przez inne kraje krytykowani, bo w Unii każdy o każdym źle mówi. Celem naszej dyplomacji musi być skuteczność, dbanie o własny interes, który często wymierny jest w pieniądzach". Hasło "Nicea albo śmierć" rzucił Jan Rokita, ale długo zgadzali się z nim i Kaczyński, i Tusk.
Słabości i siła lidera
Żaden polityk w Polsce - oprócz może Jarosława Kaczyńskiego - nie okazał się tak skuteczny jak Donald Tusk. Te sukcesy lider PO zawdzięcza temu, że potrafił się zmieniać, odrzucać dawne poglądy i etykietki. Zrozumiał, że w polityce trzeba poszerzać krąg zwolenników, szukać poparcia u grup niemających ze sobą nic wspólnego, wykorzystywać spoty telewizyjne. Program trzeba mieć, tak jak profesjonalista ma dyplom, ale nie należy do niego przywiązywać zbytniej wagi. Ważniejszy jest ogólny przekaz - wskazanie kierunku, w którym chce się prowadzić kraj. Na szczegóły przyjdzie czas po wyborach. To jest recepta na sukces.
Zdolność do uczenia się, zmiany poglądów, szukania kompromisu - to zalety Tuska, które będą mu przydatne na stanowisku premiera. Mocną stroną jest też wizerunek człowieka pogodnego i życzliwego, takiego równiachy, który pogada i z kibicami, i z młodzieżą, i ze starszymi paniami.
Słabą stroną jest brak doświadczenia w kierowaniu profesjonalnym zespołem. Tusk najlepiej się czuje w gronie kumpli. Nieźle w gronie podwładnych (rozmaitych asystentów), klientów (np. posłów, którzy chcą być ponownie wybrani) lub autorytetów (jak Władysław Bartoszewski czy Kazimierz Kutz). Gorzej, gdy ma do czynienia z partnerami, którzy chcą mieć swój udział we wspólnej sprawie i czasami się zgadzają, a czasami nie zgadzają z poglądami szefa. Na dłuższą metę niewielu ludzi z własną pozycją i autorytetem utrzymuje się w kręgu Tuska.
Dziś nie należy do tego kręgu nawet dawny przyjaciel i pierwszy lider liberałów Janusz Lewandowski. W styczniu 2007 r. Tusk nie poparł go w staraniach o utrzymanie stanowiska przewodniczącego komisji finansów w Parlamencie Europejskim. PO mogła albo upierać się przy Lewandowskim (co byłoby korzystne dla Polski, gdyż szef komisji ma wpływ na ustalanie budżetu Unii), albo walczyć o stanowisko przewodniczącego komisji spraw zagranicznych dla Jacka Saryusza-Wolskiego. Tusk uznał, że wygodniej będzie poprzeć Saryusza, choć kompetencje jego komisji w europarlamencie są niewielkie.
Problemem Tuska jest także mała asertywność. Gdy przed paru tygodniami był gościem w "Gazecie", zdobył się na wyznanie: "Z punktu widzenia naszej wspólnej historii i poglądów ciągle jesteście dla mnie moją gazetą, moją jedyną gazetą". Kilka dni później w wywiadzie dla "Dziennika" stwierdził, że KLD powstawało w opozycji wobec środowiska "Gazety". Tworzyłem KLD razem z Tuskiem i wiem, że to nieprawda.Doskonale natomiast opanował mechanizm eliminowania ludzi, których uważa za niepotrzebnych lub szkodliwych. Zyta Gilowska zrobiła karierę polityczną dzięki Tuskowi, który wciągnął ją na listę wyborczą i promował jeszcze w czasach KLD. Gdy zorientował się, że przydatność lubelskiej ekonomistki jest mniejsza, niż się spodziewał, że ma ona słabości, które mogą partii zaszkodzić, publicznie oskarżył ją o to, że zatrudnia w swym biurze poselskim synową i daje synowi prace zlecone. O tym, że synowa Gilowskiej pracuje w biurze poselskim, wiedzieli wszyscy i nikogo to nie dziwiło ani nie gorszyło. Jeśli było to naganne, całą sprawę można było załatwić dyskretnie. Publiczny atak na popularną posłankę - która parę dni wcześniej wystąpiła w roli gwiazdy konwencji wyborczej, na której wołała: "Donald, bracie, idziemy do zwycięstwa!" - był dla Gilowskiej szokiem. Czuła się postawiona pod pręgierzem i oczywiście opuściła PO. Z nienawiści do Tuska zgodziła się wejść do rządu Kaczyńskiego.
Gdy Olechowski był wypychany z Platformy, Tusk na konwencji publicznie ogłaszał, że pozycja dawnego "tenora" w PO nigdy nie była silna. Kilka miesięcy później to samo sformułowanie powtórzył w stosunku do Jana Rokity. I to był sygnał, że na Rokicie postawił krzyżyk. Rokita nie został przewodniczącym Klubu Parlamentarnego PO. Marginalizowany w partii, zdecydował się nie kandydować na posła. Kompromitujące dla Rokity zachowanie jego żony było Tuskowi na rękę. Wyraził nawet swojemu dawnemu "druhowi" publicznie współczucie. Nikt nie wierzył, by było ono szczere.
Tusk nie jest jedynym liderem, który słabo toleruje silne osobowości w swym otoczeniu. Taką przywarę mieli nawet ludzie wielcy, których znamy z historii. Ale na stanowisku szefa rządu to może być problem.
W co wierzy Tusk?
Bez trudu można pokazać sprzeczne postawy i sprzeczne wypowiedzi Tuska. Na początku lat 90. był ostentacyjnie antyklerykalny, dziś mówi o sobie, że jest "wierzącym po przejściach". Kiedyś był przeciwnikiem populistów, dziś niektóre jego wypowiedzi są mocno populistyczne. Ta zmiana jest zrozumiała u polityka, który walczy o wygraną w wyborach. Ale uważny obserwator działań przyszłego premiera ma powód do niepokoju. Które słowa były wypowiedziane poważnie, a które były tylko lepem na wyborców? Czy Tusk ma jakąś koncepcję Polski, czy po prostu chce wygrać i zdobyć władzę? Na te pytania odpowiedź uzyskamy za kilka lat. Dziś możemy tylko zgadywać.
Sądzę, że jest kilka rzeczy, w które Donald Tusk wierzy głęboko. Wierzy w liberalizm - swobodę działania przedsiębiorców, których nie gnębi samowola biurokratów. Wierzy w wyższość własności prywatnej nad państwową. Wierzy w to, że ludzie mają prawo sami decydować, jak wydać zarobione pieniądze, jak i gdzie się leczyć, gdzie studiować, pracować, mieszkać, co czytać, jakiej muzyki słuchać, jaką telewizję oglądać. Wierzy, że państwo, aby być silne, musi być małe i ograniczone. Wierzy w prowincję - w ducha Pomorza, Śląska, Wrocławia, w to, że samorządy mogą lepiej gospodarować, jeśli nie przeszkadza im się z Warszawy. I jeszcze jedno - wierzy we własną gwiazdę, w to, że częściej niż inni wyciąga dobrą kartę.
Jest bardzo przywiązany do tradycji "Solidarności", do pamięci o gdańskich stoczniowcach zabitych na ulicach, do Wałęsy i Borusewicza. Te sprawy traktuje naprawdę poważnie. Ma sporo dystansu do siebie. Wie, że nie jest człowiekiem z marmuru ani z żelaza.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Autor: Witold Gadomski

2007/11/08

Jak bankietują pracownicy miejskich i wojewódzkich spółek

Piknik, feta w teatrze czy przyjęcie z rozdaniem firmowych medali – tak imprezują samorządowe firmy, które nie zawsze są w najlepszej kondycji finansowej.
Jubileuszowe przyjęcia szykują w listopadzie dwie samorządowe spółki – Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania na 80-lecie istnienia i Wojewódzka Stacja Pogotowia Ratunkowego na 110-lecie.
Obie firmy nie są w najlepszej kondycji finansowej. MPO od lat przynosi straty, lekarze pogotowia narzekają na słabe zarobki. Szefowie tych jednostek rekompensują to firmowymi bankietami. – Chcemy w miarę naszych możliwości uczcić 80-lecie firmy i wypić przynajmniej symboliczną lampkę szampana. W końcu to okrągła rocznica – mówi specjalistka od PR w MPO Katarzyna Stamatel. Zastrzega, że bankiet 22 listopada na kilkadziesiąt osób (zaproszeni są też zaprzyjaźnieni posłowie) odbędzie się w siedzibie firmy. Podczas uroczystości 20 najbardziej zasłużonych pracowników będzie uhonorowanych okolicznościowymi medalami. Otrzymają też premie – po około 2 tysiące złotych. Koszt całej imprezy? – Myślę, że zamkniemy się w kilku tysiącach złotych – stwierdza Stamatel.
Imprezę z większym rozmachem planuje podległa marszałkowi Mazowsza Wojewódzka Stacja Pogotowia Ratunkowego. 30 listopada na sześć godzin dla kilkuset pracowników wynajęty zostanie Teatr Polski (to też placówka podległa marszałkowi). – Rzeczywiście przygotowujemy taką uroczystość. Jesteśmy w fazie organizacji, więc nie chcę zdradzać szczegółów – mówi lakonicznie rzecznik pogotowia Marek Niemirski. Nie chce też podać, ile jubileuszowa feta ma kosztować. Dowiedzieliśmy się natomiast nieoficjalnie, że specjalnie dla pracowników wystawiony będzie kabaret „Zielona gęś” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Inna duża spółka miejska – Tramwaje Warszawskie – już myśli o wielkiej fecie jubileuszowej w przyszłym roku. Bo i okazja będzie wielka – 100-lecie istnienia tramwajów elektrycznych w stolicy. W projekcie oprócz bankietów planowana jest m.in. wielka parada tramwajów. MPWiK dwa lata temu świętowało 120-lecie m.in. na bankiecie na Zamku Królewskim i pikniku na Podzamczu, podczas którego minikoncert dała Kayah. Koszt imprezy – ok. 50 tys. zł.
Niektóre przedsiębiorstwa imprezują nawet bez specjalnej okazji. Słynne stały się już ubiegłoroczne bankiety integracyjne MZA pod Warszawą, na które pracownicy dowożeni byli firmowymi autobusami. „Rz” opisywała też piknik pracowników Metra Warszawskiego na Kabatach na 1,2 tys osób. Ustawione pod parasolami stoły uginały się pod ciężarem piwa i potraw z grilla. „Do kotleta” śpiewała Kasia Klich. Na imprezę wydano ponad 30 tys. zł. Pieniądze zazwyczaj pochodzą z funduszu pracowniczego. Czy samorządowe przedsiębiorstwa powinny organizować wystawne przyjęcia? – Nie ma chyba nic złego w tym, że firma chce uczcić jubileusz – mówi rzecznik ratusza Tomasz Andryszczyk. – W porządku, jeśli wydatek jest uzasadniony i nie koliduje drastycznie z sytuacją finansową spółki. Ale wszystkie przypadki rozrzutności będą piętnowane. W tej kadencji w miejskich spółkach nie było takich incydentów.
Źródło : Rzeczpospolita
Autor: Izabella Kraj

Ślizgi Erwiny Ryś-Ferens - rozmowa na piątek

Nie mogłem sobie odmówić. Ten wywiad to mistrzostwo:-)! Przy okazji można poznać przyszłego koalicjanta PO :-)
Gdy Warszawą i Polską rządził PiS, była radną tej partii i urzędniczką z jej rekomendacji. Sama o sobie mówi, że ma kosmiczną intuicję, więc przed ostatnimi wyborami znów postawiła na właściwego konia - PSL. Okazuje się, że słynna panczenistka jest też wytrawnym politykiem.
"Gazeta": W wyborach samorządowych startowała pani pod szyldem PiS i była radną tego ugrupowania w sejmiku Mazowsza. Teraz należy pani do PSL?
Erwina Ryś-Ferens: PiS był mi bliski. Kocham Polskę i chcę, aby rozkwitała, więc podobały mi się pierwsze idee braci Kaczyńskich: że Polska ma być dla Polaków, że nie powinno być ingerencji i wpływów z zewnątrz. To dawało nadzieję, że będziemy suwerenami w własnym kraju. Jednak gdy zaczęłam z nimi współpracować, okazało się, że nie mam żadnego prawa głosu. A jestem dziewczyna otwarta. Mówię to, co myślę. Nie lubię, jak ktoś nade mną stoi i mówi: tak masz mówić, tak masz robić. Gdy zauważyłam, że w klubie PiS nie mogę nic powiedzieć, powiedziałam: bardzo dziękuję. I mnie wyrzucili.
Za co konkretnie?
- Że nie głosowałam zgodnie z klubem.
W jakiej sprawie?
- (śmiech) Dokładnie nie pamiętam. Głosowałam inaczej, gdy sejmik dzielił pieniądze na konserwację zabytków. Jeden wniosek napisał arcybiskup Sławoj Leszek Głódź. Chciał, by wstawić okna gdzieś przy katedrze na Pradze. A był też wniosek o XVI-wieczne organy w małym kościele na prowincji. Dla mnie organy to większa wartość niż okna. Serce mówiło mi: dać na organy. Ale PiS zdecydował inaczej. Pomyślałam, że coś jest nie tak.
W PiS mówią, że odeszła pani od nich, bo nie dali pani zgody na start pod ich szyldem w ostatnich wyborach do Sejmu?
- Oczywiście, chciałam startować z ich listy. W piątek było samorozwiązanie Sejmu, a w poniedziałek sesja sejmiku. Pytam ich: "Co z listami do parlamentu?". A oni mówią: "Listy już dawno ustalone". To przepraszam: należałoby spytać mnie - osobę, która w wyborach samorządowych w swoim okręgu miała drugi wynik, czy jest zainteresowana. A była cisza, nic nie powiedzieli. Poczułam się wyeliminowana.
I wtedy zaczęła pani rozważać start z listy PO.
- Pytałam się w PO, oczywiście. Ale oni bali się mnie, że jak wystartuję, to kogoś wyeliminuję. To była taka gra. Nie przejęłam się.
Przyzna pani, że z PiS do PO droga daleka: inni ludzie, inny program.
- Przecież mieli być w koalicji. Podoba mi się też program PO, podoba mi się, że weszli w układ z PSL. A że Kaczyńscy z Tuskiem się nie lubią? I to jest cała bolączka naszego narodu: dwóch panów się bije, ponieważ brakuje równowagi energii żeńskiej i męskiej. Stąd te walki między mężczyznami. Brakuje kobiet w polityce. Dlatego chciałam wejść do Sejmu już dwa lata temu. Mówiłam PSL-owi: połączcie się z PO. To współgra: tu liberałowie, tam wolna gospodarka, przedsiębiorczość, a tu PSL - ziemia. Jedni bez drugich nie mogą żyć. Wieś żywi miasto. To musi współgrać.
Po niepowodzeniu w PiS i PO postawiła pani na PSL i wystartowała z listy ludowców w okręgu podwarszawskim?
- Wiedziałam, że mam małe szanse, ordynacja promuje wielkie partie. Ale bawiłam się w kampanii. byłam na kilku festynach.
A dlaczego wybrała pani PSL?
- Nigdy nie mieszkałam na wsi, ale kocham przyrodę, kocham zdrową żywność. Bardziej jestem za naturą niż za betonem. Mam koncepcję: rzepak to jest polskiej złoto. Jakbyśmy zrobili z niego paliwo, stalibyśmy się niezależni. Dlaczego go nie zasiewamy? Albo len. Z niego robi się lekarstwa i komponenty. Dlaczego tego nie ma? Nie stawiamy na turystykę, a mamy piękne zakątki, naturę dziką. Bajka.
Była pani radną PSL w poprzedniej kadencji samorządu, ale w 2006 r. postawiła na PiS. Jak ludowcy przyjęli pani powrót?
- Byli szczęśliwi, że wróciłam. Czekali, wiedzieli, że nie pasuję do klubu PiS.Politycznie ten powrót się opłaca: teraz działa pani w klubie partii współrządzącej Mazowszem w ramach koalicji z PO.
Platforma rządzi urzędem miasta, który zatrudnia panią na etacie specjalisty w biurze sportu?
- Nie myślałam o tym. Wracałam do ludzi, z którymi się dobrze rozumiałam. W poprzedniej kadencji działałam w komisji sportu. Zwiększyłam o 100 proc. budżet na ten cel.. Stworzyłam komponent D.
To brzmi jak nazwa wynalazku naukowego.
- Chodziło o to, aby pomóc biednym gminom. To był współczynnik, dzięki któremu naliczano dotacje na budowę boisk i obiektów sportowych w niezamożnych miejscowościach. Organizowałam też pieniądze na lodowiska. Jedno w Piasecznie nie wyszło, bo były kłótnie z burmistrzem.
A które wyszło?
- W Kozienicach. W urzędzie marszałkowskim byłam dyrektorką biura sportu. Gdy zostałam radną, załatwiłam sobie pracę w biurze sportu urzędu miasta, aby pomagać młodzieży.
Ratuszem rządził wtedy PiS, a pani była radną tego ugrupowania?
- Sport jest apolityczny. Gdy dzieci trenują, nie pytają, w jakiej partii działają ich rodzice. Ja kocham sport. Zresztą było dramatycznie: Artur Piłka jako dyrektor biura sportu to była makabra. Mieliśmy biura w suterenie ratusza - z grzybem, bez światła dziennego. A przecież musieliśmy wypełniać dokumenty. Na dodatek Piłka tak mnie totalnie mobbingował, że na dwa miesiące wylądowałam w szpitalu.
Co się pani stało?
- Dysk mi wyleciał ze stresu.
Co konkretnie Piłka robił?
- Nie pozwalał mi się ruszyć zza biurka. A byłam radną województwa, czasem musiałam jechać w teren.
Jego mianował Lech Kaczyński, pani była radną PiS. Politycznie byliście po tej samej stronie?
- To nie miało znaczenia. Może byłam za uczciwa, może chciał kogoś innego zatrudnić na moje miejsce. On był dziwny - raz spokojny, kiedy indziej męczący. Jego zachowanie wydawało mi się dziwne. Teraz wiadomo, że przyczyna była inna [w lipcu Piłka został aresztowany pod zarzutem handlu narkotykami, z zeznań zatrzymanego dealera wynika, że w latach 2004-07 kupił ok. 0,5 kilograma kokainy]. Poza nim podpadł mi też były szef Centralnego Ośrodka Sportu. On też został aresztowany. Mam kosmiczną intuicję kobiet: jak do kogoś nie mam zaufania, dystansuje się. To okazało się skuteczne, bo ci panowie nieciekawie skończyli.
Pani obecny szef jest lepszy? Zostaje pani na stanowisku?
- Obecny szef zna się na rzeczy. Tacy ludzie powinni kierować sportem.
*Erwina Lilia Ryś-Ferens, 52 lata, polska panczenistka, medalistka mistrzostw Europy i świata, olimpijka. Zdobyła 83 tytuły mistrzyni Polski, ustanowiła 50 rekordów kraju, ma 21 medali mistrzostw świata i Europy. Startowała w czterech zimowych olimpiadach, kilkakrotnie zajmując miejsca w czołowej dziesiątce.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Rozmawiał: Jan Fusiecki

2007/11/07

Na Pradze w sprawie stadionu bez zmian

Radni wszystkich klubów Pragi-Płd. zjednoczyli się i w specjalnej uchwale apelują do Hanny Gronkiewicz-Waltz, by odstąpiła od pomysłu przeniesienia Stadionu Narodowego .
Podawane niedawno przez panią prezydent nowe lokalizacje dla stadionu zbulwersowały radnych tej zaniedbanej dzielnicy niezależnie od przynależności klubowej. Choć kandydat na nowego ministra sportu Mirosław Drzewiecki już kilka dni temu ogłosił, że jest zwolennikiem budowy Stadionu Narodowego w ustalonym miejscu, to prascy radni nadal się niepokoją.
Wczoraj zebrali się, żeby przegłosować uchwałę-protest przeciwko przenosinom stadionu. Zmobilizowani - radny Maciej Bogucki z PO przyszedł w piłkarskiej koszulce pod marynarką i z biało-czerwonym szalikiem. - Pokazuję, jak mi zależy. Stadion ma być u nas - tłumaczył. Podobnie mówili inni radni. - My chcemy stadionu, a nie grubych milionów ze sprzedaży ziemi! - podkreślała radna Katarzyna Doraczyńska z PiS. Przyszli też mieszkańcy. Adam Rosiński, mieszkaniec Kamionka, zaapelował o ratunek dla dzielnicy. Rozdał radnym wykonane przez siebie zdjęcia ekipy filmowej, która przed miesiącem kręciła na ul. Rybnej film wojenny. Na fotografii aktorzy - niemieccy żołnierze i grupka powstańców z bronią. W tle rozsypująca się kamienica. - Na tej ulicy nic nie zmieniło się od wojny! - emocjonował się. Do jego głosu przyłączyli się radni. I przegłosowali uchwałę, w której "stanowczo" zaprotestowali przeciwko planom przeniesienia Narodowego Centrum Sportu. Żaden radny nie był przeciw.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Grzegorz Lisicki

2007/11/05

Prokuratura sprawdzi przeszłość Pitery

Czy Julia Pitera, odpowiedzialna w nowym rządzie za walkę z korupcją, nadużyła stanowiska posła do załatwienia prywatnych spraw swojej rodziny? Zarzut taki postawili jej lokatorzy bloku przy ul. Leszczyny w Warszawie, którego zburzenia domaga się posłanka. I skierowali sprawę do prokuratury i NIK - dowiedział się DZIENNIK.
Kilka lat temu Anna Chlebińska, teściowa syna posłanki Platformy, wykupiła mieszkanie w nowo zbudowanym bloku przy ul. Leszczyny 10 nieopodal terenów zielonych. I od razu zaczęła domagać się rozbiórki sąsiedniego bloku. Bo jak twierdzi, gdy kupowała swoje mieszkanie, obiecywano, że w okolicy nie powstanie już żaden budynek, który przesłoni widok.
W sprawę włączyła się Julia Pitera, która miała interweniować w urzędach, aby rozbiórka doszła do skutku. Mieszkańcy niechcianego budynku domagają się wyjaśnienia, czy posłanka, starając się o rozbiórkę budynku, wykorzystywała swoje stanowisko. Pitera bagatelizuje zarzuty. "Gdy zajmowałam się tym w 2000 roku, mój syn miał inną narzeczoną, córka pani Chlebińskiej została jego żoną dopiero w 2006 roku" - mówi DZIENNIKOWI i dodaje, że nie ma sobie nic do zarzucenia.
Radosław Gruca

Pięć kręgów władzy

Dwaj dworzanie
Środowisko „dworu" szefa PO to najbardziej zmitologizowany i tajemniczy krąg platformy. Choć przeciwnicy przypisują mu zwalczanie wewnątrzpartyjnej opozycji i polityczne intrygi, trzeba przyznać, że ostatnie sukcesy platformy to głównie jego zasługa.
Najważniejszą postacią dworu jest Grzegorz Schetyna. To ktoś więcej niż tylko prawa ręka lidera. Prowadzi wszystkie koalicyjne negocjacje, układa wyborcze listy i na co dzień zarządza platformą. To także za jego pośrednictwem szef PO ingeruje w partyjne konflikty. Namaszczając Schetynę na wicepremiera, Tusk wyznacza mu dodatkowe zadanie: pacyfikację wszelkich narowistości administracji rządowej. – Schetyna ma być dla Tuska tym, kim był Gosiewski dla Kaczyńskiego – tłumaczy jeden z posłów PO. Czy Schetyna ma ambicje liderskie? Czy jako wicepremier może próbować wybić się na niepodległość? Mało prawdopodobne. On lepiej czuje się jako szara eminencja. Nie przeszkadza mu nawet pobłażliwość, z jaką traktuje go Tusk.
Sławomir Nowak, na dworze postać numer dwa, traktowany jest przez szefa platformy po ojcowsku. To Tusk wypatrzył go w młodzieżówce, wciągnął do zarządu partii, a wreszcie powierzył mu prowadzenie kampanii. Nie odsunął go od niej nawet w najbardziej krytycznym momencie, kiedy PiS wysunęło się w sondażach na dziesięciopunktowe prowadzenie. Nowak dostał wtedy tylko żółtą kartkę.
– Nie chcę tych spotów. Masz je zmienić. Jak się w nich widzę, to sam sobie nie wierzę! – krzyczał na niego w obecności całego zarządu Tusk. Nowak jednak nie pękł i zostawił wszystko po staremu. Okazało się, że miał rację. Tuskowi, który nie wierzył sam sobie, zaufało ponad 40 proc. wyborców. – To bardzo wzmocniło Sławka. Teraz jest nie do ruszenia – mówi nam jeden z polityków PO.
Pięć kręgów władzy Platformy Obywatelskiej
Boczne boisko Stadionu Dziesięciolecia. Za jedną z bramek wyrasta szpaler obskurnych bud i straganów. Kilkadziesiąt metrów dalej krząta się trzech skośnookich handlarzy. Sprzątają porozrzucane kartony. W tle słychać grzejący się silnik rozklekotanego pekaesu z pobliskiego dworca. Z murawy schodzą dwie drużyny Azjatów. Właśnie skończył się mecz ligi założonej przez warszawskich Wietnamczyków. Na boisko wbiega… Donald Tusk z kilkunastoma innymi znanymi z telewizji politykami Platformy Obywatelskiej.Taki widok dla handlarzy ze Stadionu Dziesięciolecia to żadne zaskoczenie. PO gra tam od dobrych kilku lat. Niespodzianką nie jest dla nich również ani skład, ani ustawienie drużyny Tuska. Szef platformy niezmiennie ustawia samego siebie na pozycji wysuniętego napastnika. Rozgrywającym najczęściej jest Grzegorz Schetyna. Na boisku, podobnie jak w partii, jego rola sprowadza się do lojalnego grania na Tuska. Głównym partnerem Schetyny w pomocy jest twórca kampanii PO Sławomir Nowak. Mocnym punktem zespołu Tuska był do niedawna także Mirosław Drzewiecki, przyszły minister sportu. Od roku pauzuje jednak z powodu kontuzji stopy.
Prawdziwa drużyna Tuska nieco się różni od tej na boisku. „Wprost" dokonał klasyfikacji polityków, którzy mają największy wpływ na przyszłego premiera. Otoczenie szefa PO podzieliliśmy na pięć kręgów, które czasem z sobą współpracują, innym razem rywalizują. To one będą odciskać piętno na działaniach człowieka, który już za kilkanaście dni będzie w Polsce politykiem numer jeden.
Krąg 1. Dwór
Schetyna, Nowak i Drzewiecki to najbliżsi współpracownicy szefa PO nie tylko na boisku, ale także w polityce. Do grona jego zaufanych zaliczają się jeszcze dwie osoby, które nie grają w piłkę nożną: Paweł Graś i Rafał Grupiński. Cała piątka tworzy tzw. dwór Tuska. Mimo, że to pojęcie ukuli złośliwi, przynależność do dworu jest przez niektórych postrzegana jako szczególna nobilitacja. – Na przykład Grupiński zawsze bardzo się zasępia, gdy dziennikarze pomijają go przy wyliczaniu członków dworu – śmieje się jeden z najbliższych współpracowników szefa PO.
Rolą „dworu" jest troska o przywództwo Tuska w PO. Jego członkowie odpowiadają nie za idee, lecz za sprawne funkcjonowanie partyjnej maszyny. Ich relacje z Tuskiem mają nie tylko charakter partyjny, ale także towarzyski. Być może nawet z przewagą tego drugiego. Relacje Tuska z dworem nie przypominają partyjnych nasiadówek. Zdaniem złośliwych, to raczej wspólne oglądanie Ligi Mistrzów przy dobrych cygarach i winie, co jakiś czas przetykane luźnymi uwagami o polityce. To obraz przerysowany, ale rzeczywiście prawdziwych konsultacji szef PO szuka zwykle gdzie indziej.
Krąg 2. Stajnia Bieleckiego
W sprawach gospodarczych największy wpływ na Tuska ma były premier Jan Krzysztof Bielecki. Jeden z naszych rozmówców twierdzi, że Bielecki jest dla Tuska jak ojciec, inny – że jak starszy brat. – Na pewno jest między nimi coś w rodzaju intelektualnej zależności. Mimo że Tusk osiągnął w polityce więcej, bardzo ceni sobie spojrzenie Bieleckiego – wyjaśnia Sławomir Nowak. Sam Tusk nie wstydzi się zresztą, że były premier traktuje go jak swojego ucznia. – Bielecki prawie nigdy nie dzwoni, raczej wysyła SMS-y po angielsku, by mnie dokształcać – przyznał ostatnio w wywiadzie dla dziennika „Polska". O wadze tych SMS-ów najlepiej świadczy prawdopodobny skład przyszłego rządu Tuska. Jacek Rostowski (finanse) i Maciej Nowicki (ochrona środowiska) to ludzie ze stajni Bieleckiego. Do tego dochodzi jeszcze Michał Boni, który ma ostatecznie wylądować w kancelarii premiera.
Krąg 3. Gdańska kuria
Poza Bieleckim szef PO ma jeszcze jednego mentora: metropolitę gdańskiego abp. Tadeusza Gocłowskiego. – To on udzielił Tuskowi ślubu i pomógł mu wrócić do Kościoła. Nie widują się regularnie. Ale jeśli już się spotkają, to arcybiskupowi zdarza się udzielać wskazówek – zdradza jeden z czołowych polityków PO. I Tusk wykorzystuje polityczną sympatię arcybiskupa. Jak choćby podczas koalicyjnych rozmów z Jarosławem Kaczyńskim sprzed dwóch lat. To właśnie u Gocłowskiego odbyło się spotkanie ostatniej szansy. „Smaczne jedzenie i alkohole, na początku było też sympatycznie, ale w pewnym momencie ksiądz arcybiskup stanął po stronie platformy. Powiedział wprost, że zaprosił nas tu dlatego, że my nie zgadzamy się stworzyć z platformą rządu, że powinniśmy jednak ugiąć się przed postulatami PO" – wspomina były premier Kazimierz Marcinkiewicz w książce „Kulisy władzy".
– Bielecki i abp Gocłowski to jedyne osoby, których zdanie Tusk może traktować rozstrzygająco. W innych sprawach raczej wysłuchuje kilku osób i wybiera pogląd, który odpowiada mu najbardziej – twierdzi osoba z otoczenia Tuska.
Krąg 4. Europosłowie
W sprawach zagranicznych szef PO najczęściej konsultuje się z trzema europosłami PO: Jerzym Buzkiem, Januszem Lewandowskim i Jackiem Saryuszem-Wolskim. Zdarza mu się także prosić o radę europosła Jacka Protasiewicza, który ostatnio sporządził dla niego ekspertyzę dotyczącą „Karty praw podstawowych". Do grupy europosłów dołącza czasem kandydat na marszałka Sejmu Bronisław Komorowski. – Komorowski i Saryusz-Wolski najczęściej mają przeciwne zdania. Oni zresztą szczerze się nie znoszą – śmieje się nasz informator z zarządu PO. Nie bez znaczenia jest również rola mało znanego, ale pracowitego posła Krzysztofa Liska, który odpowiada za stronę organizacyjną wszystkich podróży zagranicznych Tuska. Z naszych ustaleń wynika, że szef PO chce powierzyć mu jedno ze stanowisk sekretarzy stanu w kancelarii premiera.
Krąg 5. Konserwatyści
Wbrew obiegowej opinii, Tusk liczy się z tzw. konserwatywnym skrzydłem platformy. Mimo starań „dworu", by sekować wpływy tej grupy, Tusk – bardziej ze względów pragmatycznych niż ideologicznych – stara się ją dowartościować. To coś w rodzaju wentyla bezpieczeństwa: „proponuję wam dostęp do władzy, ale musicie grać ze mną, a nie przeciwko mnie". – Wie, że bez konserwatystów platforma podryfuje w kierunku dawnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego i będzie mogła liczyć co najwyżej na 10-15 proc. głosów – mówi jeden ze współpracowników szefa PO. Po odejściu z polityki Jana Rokity na lidera frakcji wyrasta młody poseł Sławomir Nitras. W meczach, które platforma rozgrywa na Stadionie Dziesięciolecia, podobnie jak Tusk zawsze ustawia się w ataku. Tyle że… w przeciwnym zespole. U jego boku w piłkę grają zawsze Ireneusz Raś (krakowski łącznik Tuska z kard. Stanisławem Dziwiszem) i Andrzej Biernat. W jego politycznej drużynie jest więcej osób: Jarosław Gowin, Andrzej Gut-Mostowy, Jan Tomaka, Damian Raczkowski, Stanisław Gawłowski i Sebastian Karpiniuk. W tej grupie największą popularnością wśród wyborców bezsprzecznie cieszy się Gowin. Tyle, że to bardziej typ intelektualisty niż przywódcy. Nitras z kolei ma wszystko, czego trzeba liderowi: determinację, ambicje i polityczną zręczność, której nabył, wycinając w Szczecinie Artura Balazsa. Tusk zdaje sobie sprawę, że pod koniec kadencji nikt nie będzie pamiętał o 42 proc. poparcia z 2007 r. I dlatego zaproponował konserwatystom udział w rządzeniu. Tyle że na ten lep nie wszyscy dali się złapać. Gowin nie przyjął oferty zostania szefem MEN. Inną taktykę przyjmuje Stanisław Gawłowski, który jest murowanym kandydatem na wiceministra ochrony środowiska. Na wejście do rządu może się zgodzić także Nitras. – Zastanawiamy się, co mu zaproponować – mówi jeden ze współpracowników Tuska.
Balans Tuska
Wszystko wskazuje na to, że Tuskowi najłatwiej przyjdzie zwasalizowanie bliskiego konserwatystom dotychczasowego szefa klubu Bogdana Zdrojewskiego, którego wymienia się jako kandydata na ministra kultury. – Z ćwierć milionem głosów mógłby się spokojnie postawić i walczyć o MON, ale brakuje mu twardości charakteru – mówi z pretensją w głosie jeden z konserwatystów. Tusk znalazł zresztą bardzo sprytny sposób na osłabienie pozycji Zdrojewskiego. Zaproponował jego wrocławskiemu współpracownikowi Sławomirowi Piechocie stanowisko wiceministra pracy. W ten sposób chce go uzależnić od siebie i jednocześnie odciągnąć od byłego szefa klubu PO. Niewykluczone, że podobny manewr zostanie wykonany wobec Sławomira Najnigiera, który był wiceprezydentem Wrocławia za czasów Zdrojewskiego. Jego nazwisko wymienia się w kontekście jakiegoś stanowiska w resorcie infrastruktury.Następnym krokiem do spacyfikowania Zdrojewskiego jest powierzenie fotela szefa klubu jego dolnośląskiemu rywalowi Zbigniewowi Chlebowskiemu. W dodatku funkcję wiceministra zdrowia ma objąć kolejny wrocławski polityk, uchodzący za człowieka Schetyny Jarosław Duda. Przywództwo Tuska w PO jest dziś niepodważalne. Władza jednak zużywa nawet najwytrawniejszych graczy i najpopularniejszych polityków. Czy rządzenie zmieni układ sił w platformie? Czy może dzięki niemu Tusk jeszcze bardziej okopie się na pozycji lidera? Czy Tusk nadal będzie grał w ataku, a Schetyna nie będzie musiał wracać do obrony? Czy Nitras nadal będzie napastnikiem przeciwnej drużyny? Przekonamy się o tym dopiero za cztery lata.
Autor: Michał Krzymowski
Źródło: Wprost