2008/08/30

Platforma spłaca dług za poparcie marszałka

Były sekretarz generalny SLD Marek Dyduch dostał od Platformy Obywatelskiej miejsce w radzie nadzorczej państwowej spółki. To nagroda za to, że w marcu zagłosował za nowym marszałkiem z PO. - To korupcja polityczna - ocenia opozycja.
Marek Dyduch to twarz SLD z epoki rządów Leszka Millera. W latach 80-tych działał w PZPR, był też m.in. szefem Sojuszu na Dolnym Śląsku, a od 2002 roku sekretarzem generalnym partii. W 2005 roku, kiedy władzę w niej przejął Wojciech Olejniczak, Dyduch nie został dopuszczony na listę wyborczą do sejmu. Bezskutecznie ubiegał się o fotel senatora. W 2006 roku udało mu się jednak wywalczyć mandat radnego sejmiku województwa, po czym we wrześniu 2007 roku wystąpił z SLD.
Kiedy na początku tego roku w sejmiku doszło do przesilenia związanego z wymianą marszałka Andrzeja Łosia na Marka Łapińskiego i okazało się, że część radnych PO zmianie się sprzeciwia (ostatecznie czterech radnych odeszło z klubu), Platforma musiała szukać wsparcia u dotychczasowej opozycji. W wyniku politycznych gier Dyduch przystąpił do klubu PSL, a Jan Rymarczyk (SLD) i Elżbieta Zakrzewska (Unia Pracy) do klubu PO. Koalicja Platformy i PSL mogła rządzić - dzięki nowym nabytkom ma w sejmiku większość.
Dziś, zdaniem opozycji, spłaca swoje długi za poparcie sprzed kilku miesięcy. Marek Dyduch 14 lipca dołączył do rady nadzorczej Walcowni Metali Nieżelaznych w Gliwicach, spółki zależnej od państwowego KGHM-u. Za udział w posiedzeniach rady przysługiwać mu będzie dieta w wysokości ok. 3,2 tys. zł. miesięcznie. On sam nie ukrywa, że ma to związek z jego postawą w sejmiku.
Spytali, czy chcę radę nadzorczą, to się zgodziłem
- Propozycja objęcia miejsca w radzie wyszła od Platformy - przyznaje Dyduch. - Jej przedstawiciele mówili wprost, że mają ich trochę do dyspozycji i kiedy spytano mnie czy chcę radę nadzorczą, to się zgodziłem.
Takie wyjaśnienia oburzają opozycję. Dawid Jackiewicz, szef PiS-u we Wrocławiu mówi wprost, że posada dla byłego sekretarza generalnego SLD to korupcja polityczna: - To dowód na to, że Platforma kupiła sobie większość konieczną do rządzenia Dolnym Śląskiem za pieniądze z państwowych spółek. Na dodatek widzimy, że jak w PO trwoga to i z postkomunistycznym betonem można się dogadać.
Przewodniczący sejmiku i członek dolnośląskich władz PO Jerzy Pokój na sugestie, że posada dla Dyducha to efekt jego politycznej wolty reaguje nerwowo: - Pierwsze słyszę, żebyśmy w ten sposób kogoś wynagradzali, na zebraniach partii w ogóle nie było o tym mowy. Zresztą on nie jest członkiem klubu PO tylko PSL.
Ale rada nadzorcza dla Dyducha to nie pierwszy bonus, jaki od rządzącej partii dostają jej świeży sojusznicy. Kiedy w marcu wewnątrz Platformy trwały targi o poparcie nowego marszałka jednym z jego przeciwników był Eric Alira. Ostatecznie zagłosował za kandydaturą Łapińskiego. Niedługo potem otrzymał posadę w Zagłębiu Lubin, klubie-spółce w 100 proc. należącym do KGHM-u. Elżbieta Zakrzewska z Unii Pracy po tym, jak w marcu dołączyła w sejmiku do klubu PO, w czerwcu została dyrektorem szpitala MSWiA w Jeleniej Górze. Kiedy "Gazeta" ujawniła oba te przypadki szef klubu radnych PO Jarosław Charłampowicz na sugestie, że ich awanse mają związek z sytuacją w sejmiku reagował tak, jak dzisiaj Jerzy Pokój: - Nasi radni pracują w różnych miejscach i ja ani tego nie analizuję, ani nie mam na to wpływu.
Kto ma spółki, ten ma władzę - komentarz Jacka Harłukowicza
Panowie Charłampowicz i Pokój mogą sobie zaklinać rzeczywistość, że posady dla byłych lewicowców dziś popierających Platformę nie mają związku ze skomplikowaną sytuacją w sejmiku. Być może uda im się nawet przekonać kilku naiwnych, może nawet sami w to w końcu uwierzą.Niestety, rady nadzorcze to wciąż, zamiast organu kontrolnego powoływanych z partyjnych poleceń zarządów, kolejny bonus dla zwycięzcy wyborów. To także cenny instrument zapewniania większości w samorządach.Handel zawsze przenikał się z polityką. Kupczyli stanowiskami SLD-owcy, kupczył i PiS. Za rządów PO, choć miało być tak bardzo inaczej, nic się nie zmieniło.
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
Jacek Harłukowicz

2008/08/27

ZAROBIĆ NA UZDROWISKU

Wszystko wskazuje na to, że słynny „zielony” Konstancin miał zostać pokawałkowany, tak by warte prawie dwa miliardy złotych konstancińskie grunty padły łupem deweloperów. Do likwidacji jedynego na Mazowszu uzdrowiska dążą znani politycy PO i PSL.
O dramatycznej sytuacji, w jakiej znalazł się Konstancin, „Gazeta Polska” alarmowała już w listopadzie 2007 r. Podaliśmy przykłady dewastowania zabytków i niszczenia środowiska przez oligarchów oraz umocowanych politycznie deweloperów. Opisaliśmy też tolerowanie tego stanu rzeczy przez miejscowy układ polityczny. Jako największe zagrożenie dla Konstancina wymieniliśmy jednak brak tzw. operatu uzdrowiskowego – dokumentu, który musiała sporządzić gmina, by Konstancin mógł zachować status uzdrowiska.
Kiedy władze gminy – pod silnym naciskiem prasy (m.in. „GP”) i lokalnych stowarzyszeń obywatelskich – opracowały w końcu operat i przedłożyły go Ministerstwu Zdrowia, wydawało się, że niebezpieczeństwo przekształcenia Konstancina w osiedle zostało zażegnane. Nikt nie przewidział, że w 2008 r. resort Ewy Kopacz negatywnie zaopiniuje dokument, a konstancińskie struktury Platformy, które od lat bronią uzdrowiska przed deweloperami, zostaną zlikwidowane przez posła Andrzeja Halickiego – do niedawna przedstawiciela... Polskiego Związku Firm Deweloperskich.
Kopacz opiniuje
O odmowie uznania operatu gmina dowiedziała się 19 czerwca, gdy do Konstancina nadeszło pismo z Ministerstwa Zdrowia. Stanowisko podwładnych Ewy Kopacz było niespodzianką, bo jeszcze kilkanaście miesięcy temu resort wspierał walkę o zachowanie uzdrowiska. Jeszcze bardziej zaskakujący niż sama decyzja był jednak dołączony do niej zestaw zaleceń. Zdaniem urzędniczki ministerstwa Dagmary Korbasińskiej – lokalne władze powinny zmniejszyć rozmiar najściślej chronionej strefy uzdrowiskowej A o 40 ha, a także zredukować obszary ochronnych stref B i C. Ponieważ w strefie A w ogóle nie wolno nic budować, a w B dozwolona jest w zasadzie tylko zabudowa jednorodzinna – na realizacji pomysłów resortu Ewy Kopacz skorzystaliby najbardziej deweloperzy, dla których zmiany te oznaczałyby „uwolnienie” wartościowych gruntów w centrum miasta (strefy A i B) oraz atrakcyjnych terenów nadwiślańskich (strefa C). Dla Konstancina i potencjalnych kuracjuszy propozycja Ministerstwa Zdrowia miałaby niestety katastrofalne skutki. Przez redukcję obszarów chronionych i pokawałkowanie uzdrowiska zdegradowano by cały unikatowy ekosystem gminy, który i tak – w wyniku działań kilku lokalnych polityków – znacznie w ostatnich latach podupadł.
Nic dziwnego zatem, że opinia ministerstwa spotkała się z oburzeniem większości mieszkańców Konstancina. Wieloletni radny gminy – Stanisław Szen – zauważył, że domaganie się zmiany granic strefy przez Ewę Kopacz nie jest zgodne z ustawą o uzdrowiskach, a parę innych osób zwróciło uwagę, że Ministerstwo Zdrowia nie trzyma się swoich wcześniejszych ustaleń i zaleceń dotyczących stref ochronnych. Szef konstancińskiej PO Mariusz Terlikowski wprost określił propozycje resortu jako „absurd”. Z ust jednego z radnych padła też hipoteza, że nagły zwrot w stanowisku ministerstwa to efekt nacisków „wpływowych posłów”. I choć kilka dni temu w wyników protestów Ewa Kopacz złagodziła swoje warunki (zgodziła się na operat ze zmienionymi granicami stref A i B, strefa C na razie ma pozostać niezmieniona) – sugestia dotycząca „nacisków” nie straciła na aktualności.
Halicki rozwiązuje...
Niewiele osób wie, że w czasie gdy Ministerstwo Zdrowia kończyło prace nad niefortunną opinią (początek czerwca), w Konstancinie pojawił się niespodziewanie poseł Andrzej Halicki – polityk pełniący jednocześnie funkcję wiceszefa mazowieckiej PO (przewodniczącą jest Ewa Kopacz). Odwiedził uzdrowisko, by – jak przypuszczano – podyskutować z lokalnymi działaczami partii o sprawach politycznych. Okazało się jednak, że podczas rozmowy Halicki wypytywał członków konstancińskiej Platformy także o inne problemy, m.in. o ich stosunek do ewentualnej redukcji stref uzdrowiskowych. Większość rozmówców posła – co nie było zaskoczeniem – zdecydowanie opowiedziała się za utrzymaniem obecnych obszarów chronionych, a nawet ich rozszerzeniem.
Trzy tygodnie po rozmowie z posłem Halickim członkowie konstancińskiej PO przeżyli szok. Na zebraniu, któremu przewodniczyła minister Ewa Kopacz, zarząd mazowieckiej Platformy rozwiązał bowiem ich koło, nie podając żadnego oficjalnego uzasadnienia. Wniosek o likwidację konstancińskiej PO poparł oczywiście także Andrzej Halicki. Zapytany przez „GP” o tę decyzję zarzekał się jednak, że nie miała ona nic wspólnego ze stanowiskiem rozwiązanego koła w sprawie uzdrowiska. Dlaczego więc działacze z Konstancina musieli odejść? – Część z nich była nielojalna wobec partii – wyjaśnił nam Halicki po chwili namysłu. Poseł dodał też, że podczas jego wizyty w Konstancinie temat uzdrowiska w ogóle nie był poruszany (!). W wyjaśnienia Halickiego trudno jest jednak uwierzyć członkom zlikwidowanego koła: – Działaliśmy od momentu założenia Platformy i nikt nie miał do nas nigdy żadnych zastrzeżeń. Jest co najmniej zastanawiające, że poseł Halicki razem z minister Kopacz rozwiązał koło właśnie po spotkaniu, na którym mówiliśmy o uzdrowisku. Dziwne też, że poseł tej rozmowy nie pamięta – powiedział „GP” jeden z nich.
Według naszych informacji, to niejedyna „dziwna” okoliczność towarzysząca likwidacji konstancińskiego koła PO. Po pierwsze: uzdrowisko w Konstancinie zostało niespodziewanie wpisane przez Aleksandra Grada na listę spółek przeznaczonych do prywatyzacji. Po drugie: w okolicach wciąż chronionej gminy Konstancin – w czasie gdy Ewa Kopacz naciska na jej władze, by de facto oddały część uzdrowiska deweloperom – rozwija biznesową działalność firma Dom Development SA, powiązana z PO i posłem Andrzejem Halickim....
Dom Development zbuduje?
Warszawski Dom Development (DD) to największy obok J.W. Construction deweloper na terenie stolicy. W wyniku nagłego zastoju na rynku deweloperskim i rosnącej konkurencji ze strony firm zagranicznych spółka została ostatnio zmuszona do rozwinięcia działalności w miejscowościach leżących pod Warszawą. Kilka miesięcy temu DD nabył m.in. za 64 mln zł prawie 10 ha gruntu pod „teren inwestycyjny” w Józefosławiu, właśnie w powiecie piaseczyńskim. Przypomnijmy: to powiat, w którym znajduje się uzdrowiskowa gmina Konstancin-Jeziorna.
Co łączy Dom Development z PO? Na czele spółki stoi Jarosław Szanajca – słynący ze świetnych kontaktów z działaczami tej partii. Firmę do dziś zresztą nazywa się nieoficjalnie „przybudówką Platformy”, albowiem jeszcze niedawno jej radzie nadzorczej szefował obecny senator PO Łukasz Abgarowicz. DD rozwijał się głównie dzięki korzystnym decyzjom ówczesnego prezydenta stolicy Pawła Piskorskiego (który m.in. po udzieleniu spółce podejrzanych zezwoleń na budowę parkingu przy ul. Bartyckiej kupił od niej trzy mieszkania) oraz ogromnemu kredytowi (30 mln euro bez zabezpieczenia) z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, gdzie dyrektorem wykonawczym był Jan Krzysztof Bielecki.
Bliskie kontakty z Dom Development utrzymuje jednak przede wszystkim poseł Andrzej Halicki – były przedstawiciel Polskiego Związku Firm Deweloperskich. Jako prezes spółki GGK Public Relations Halicki dbał przez kilka lat o wizerunek firmy Szanajcy, dorabiając się na tym wielomilionowego majątku (dziś Halicki jest jednym z najbogatszych parlamentarzystów). Prasa donosiła, że tuż przed wyborami do Sejmu w 2007 r. szef Dom Development – zawdzięczający Halickiemu dobre kontakty z Pawłem Piskorskim – organizował wśród warszawskich biznesmenów nieoficjalną kampanię poparcia dla jego kandydatury. Tak czy inaczej: obaj panowie świetnie się znają, a szykowane przez mazowiecką PO „uwolnienie” konstancińskich gruntów tylko by tę znajomość scementowało. Nagłe ruchy wokół Konstancina – zapowiedź prywatyzacji kurortu, dążenie Ewy Kopacz do okrojenia stref ochronnych, fakt neutralizacji przez Halickiego zwolenników uzdrowiska i wejście Dom Development do Piaseczna – trudno więc w tym kontekście uznać za przypadek.
Halicki i PSL
W grze o warte prawie 2 mld zł konstancińskie grunty niezwykle ważną rolę odgrywa również środowisko działaczy PSL, z którymi Andrzej Halicki pozostaje w doskonałej komitywie. Poseł dostał m.in. od Banku Ochrony Środowiska milionowy kredyt na budowę domu niedaleko Piaseczna (prezesem BOŚ jest Jerzy Pietrewicz, człowiek PSL), a związana z firmą Halickiego spółka reklamowa – Lowe GGK – wygrała lukratywny przetarg (4 mln euro) na obsługę medialną Agencji Rynku Rolnego. W Konstancinie interesy posła PO i ludowców zbiegają się w co najmniej dwóch punktach.
Pierwszy z nich to walka o ograniczenie stref ochronnych, a tym samym o likwidację uzdrowiska Konstancin. Miejscowe PSL z zadowoleniem przyjęło zmianę stanowiska Ministerstwa Zdrowia w sprawie stref, a także rozbicie przez Halickiego konstancińskiej PO, która od dawna krytykowała zapędy lokalnych działaczy ludowych. Powód jest prozaiczny: wielu mazowieckich baronów z partii Pawlaka (m.in. Wacław Bąk) posiada w gminie ziemię, na której po „uwolnieniu” gruntów zrobiliby znakomity interes. Toteż gdy w połowie lipca mieszkańcy Konstancina protestowali przeciw nieoczekiwanej decyzji Ministerstwa Zdrowia – zarząd konstancińskiego PSL opublikował apel popierający redukcję strefy C, wyjaśniając, że „teraz na wsi nie można pobudować nawet siedliska”.31 lipca – i to jest ten drugi punkt – wreszcie okazało się, którą z firm deweloperskich byłoby stać na zbudowanie ewentualnych „siedlisk” na terenach ludowców z Konstancina. PSL-owski Bank Ochrony Środowiska przyznał bowiem 100 mln zł kredytu firmie, która dziwnym zbiegiem okoliczności nie tylko inwestuje ostatnio właśnie w okolicach Piaseczna, ale i jest dobrze znana Halickiemu oraz innym politykom mazowieckiej PO. Chodzi oczywiście o spółkę Dom Development. Pieniądze – jak czytamy w informacji o kredycie – przeznaczone będą na „finansowanie zakupu nieruchomości przeznaczonych pod budowę osiedli mieszkaniowych lub do dalszej odsprzedaży”.
Grzegorz Wierzchołowski
"Gazeta Polska"

Plagiat wypromuje stolicę

Znakiem graficznym zaplanowanych na 2010 r. obchodów 200. rocznicy urodzin Fryderyka Chopina mają być pasy dla pieszych stylizowane na klawiaturę fortepianu. Pomysłowe? Tak, gdyby nie to, że niepokojąco przypomina znaną reklamę sieci sklepów muzycznych - pisze DZIENNIK.
Konkurs na gadżet symbolizujący Chopina rozstrzygnięto w kwietniu tego roku. Wygrał projekt dwóch studentek Akademii Sztuk Pięknych, Klary Jankiewicz i Heleny Czernek. Pasy dla pieszych zamienione w czarno-białą klawiaturę zachwyciły jury.
"Zaskoczyła nas oryginalność pomysłu" - mówi specjalista od promocji ze stołecznego magistratu, Wanda Kowalska. Niestety, jury nie zadało sobie trudu, by sprawdzić, czy ktoś wcześniej nie wpadł na podobny. - To wierna kopia pomysłu Saatchi & Saatchi sprzed siedmiu lat - mówi "Dziennikowi" Max Olech, dyrektor kreatywny polskiego oddziału tej firmy, zaskoczony tym, że Urząd Miasta Warszawy chce reklamować Rok Chopinowski plagiatem.
Saatchi & Saatchi, to jedna z największych na świecie agencji reklamowych. W 2001 r. otrzymała zlecenie wypromowania sieci sklepów muzycznych Planet M w Indiach. Kampania opierała się na pomyśle zastąpienia przed salonami pasów dla pieszych klawiaturą fortepianu. Graficzny trik na tyle się spodobał, że Saatchi & Saatchi wielokrotnie za niego nagradzano, a agencja nawet sprzedawała licencję swoim oddziałom za granicą. W 2003 r. klawiatura trafiła na polskie ulice jako element promocji wybielacza do zębów.
"Widziałem nawet tę reklamę w wydanym we Francji albumie , wśród innych najwybitniejszych osiągnięć tej dziedziny" - mówi plakacista Andrzej Pągowski. Jedyne co różni projekt polski od indyjskiego oryginału to napis, który umieszczono przy klawiszach - "For those obseseed with music" ("Dla opętanych muzyką") zamieniono na "Rok Chopinowski w Warszawie". Studentki ASP bronią się. "Tworząc ten projekt, nie wiedziałyśmy o indyjskiej kampanii" - mówi Helena Czernek. "Pomysł jest na tyle prosty, że nie dziwię się, że ktoś też na to wpadł" - dodaje Klara Jankiewicz. Niewiedzą broni się także jury. "Nie miałam pojęcia o kampanii Saatchi & Saatchi" - zapewnia Wanda Kowalska.
Eksperci winą za wpadkę obarczają Warszawę i jury, które nie wyłapało podobieństwa. "Coraz więcej jest przeróżnych konkursów na reklamy i symbole miast lub regionów w Polsce. Niestety, nie idzie za tym profesjonalizacja ekspertów decydujących o wygranej" - mówi DZIENNIKOWI dyrektor Polskiej Agencji Rozwoju Turystyki Jacek Debis. - A potem są takie problemy, jak z ubiegłoroczną prezentacją Polski i Ukrainy z okazji Euro 2012, która wyglądała na mocno zainspirowaną reklamą iPoda.
Bartosz Bator, Sylwia Czubkowska
Dziennik

Platforma zaczęła pożerać PSL?

- PO rozpoczyna intensywne podgryzanie swojej "przystawki" - Polskiego Stronnictwa Ludowego - pisze na swoim blogu były działacz i sekretarz generalny Platformy Obywatelskiej Paweł Piskorski. Wg niego, ostatnie zatrzymania działaczy ludowców pod zarzutem korupcji są tego najlepszym przykładem.


Partia Tuska dąży do wasalizacji i marginalizacji PSL - tak uważa były członek PO Paweł Piskorski. - Platforma Obywatelska idzie w ślady Prawa i Sprawiedliwości rozpoczynając intensywne podgryzanie swojej "przystawki" - Polskiego Stronnictwa Ludowego - pisze na swoim blogu eurodeputowany.

W walce z ludowcami, PO używa głównie środków medialnych. Atakuje politykę kadrową PSL, nagłaśnia przypadki nepotyzmu, korupcji i kumoterstwa. - Teraz - za pomocą organów ścigania PO próbuje ubrać PSL w szaty partii skorumpowanej i nieuczciwej - dodaje Piskorski. Wg niego, Platforma - na tle nieuczciwych praktyk ludowców - ma wyróżniać się fachowością i uczciwością.

Ostatecznych efektów zabiegów PO nie można do końca przewidzieć. Piskorski wskazuje, że finał może być podobny jak w przypadku PiS - przystawka zostania zjedzona ale przyszłe wybory będą przegrane. - Kusząca perspektywa skonsumowania przystawki może się Platformie odbić czkawką, tak jak i PiS-owi, który do dzisiaj leczy zgagę bo błyskotliwym "pożarciu" swoich przystawek - pisze na swoim blogu europoseł.

prot
www.onet.pl

2008/08/26

Lublin/ Przedsiębiorca, b. działacz PO oskarżony o korupcję

26.8.Lublin (PAP) - Lubelska prokuratura oskarżyła o korupcję byłego dyrektora w tamtejszym urzędzie marszałkowskim, przedsiębiorcę, byłego działacza PO Mirosława B. Chodzi o obietnicę odstąpienia działki w zamian za załatwienie prawa wieczystego użytkowania rezydencji Potockich
"Akt oskarżenia w tej sprawie został skierowany do Sądu Rejonowego w Puławach" - poinformowała we wtorek rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Lublinie Beata Syk-Jankowska.
Mirosław B. został zatrzymany w kwietniu przez CBA.
Prokuratura zarzuca mu, że w marcu br. obiecał staroście powiatu puławskiego działkę o wartości 80 tys. zł w zamian za pośrednictwo w załatwieniu sprawy w radzie Gminy Kurów. Starosta miał wpłynąć na przewodniczącego Rady, aby ta podjęła uchwałę umożliwiającą Mirosławowi B. uzyskanie prawa wieczystego użytkowania nieruchomości położonej na terenie tej gminy.
Chodziło o prawo wieczystego użytkowania 17-hektarowego zespołu pałacowo-parkowego Potockich w Olesinie, którego wartość jest szacowana na ok. 8 mln zł.
Ponadto Mirosław B. jest oskarżony o to, że w kwietniu br. z ustaloną osobą podpisał fikcyjną umowę przedwstępną sprzedaży należącej do niego działki, która w istocie miała być łapówką. "Działka miała być ostatecznie dla przewodniczącego rady gminy Kurów" - dodała Syk-Jankowska.
Rzeczniczka prokuratury nie ujawniła innych szczegółów sprawy. Zaznaczyła, że w toku postępowania, po zgromadzeniu wiarygodnego materiału dowodowego, CBA pod nadzorem prokuratury "zastosowało operację specjalną z udziałem agenta +pod przykryciem+".
Mirosław B. nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Początkowo był aresztowany, potem wyszedł z aresztu po wpłaceniu 100 tys. zł kaucji. Grozi mu do 8 lat więzienia.
Mirosław B. był wiceprzewodniczącym rady powiatu lubelskiego ziemskiego Platformy Obywatelskiej.
"Miesiąc temu decyzją sądu partyjnego został wykluczony z Platformy Obywatelskiej" - poinformował PAP przewodniczący rady powiatu lubelskiego ziemskiego PO Piotr Sawicki.
Od kwietnia do końca października ub. roku Mirosław B. pełnił funkcję dyrektora Departamentu Mienia i Inwestycji Urzędu Marszałkowskiego w Lublinie. Odszedł, gdy upłynął termin umowy. (PAP)

Jak małżeństwo PO robi karierę na Ursynowie

- To nepotyzm. Platforma ma w swoich szeregach kompetentnych ludzi, ale na Ursynowie dała odpowiedzialne stanowiska Karolinie Mioduszewskiej (PO) tylko dlatego, że jest żoną szefa rady z rekomendacji Platformy - narzekają ursynowscy radni opozycji .
Są politykami młodego pokolenia, mają niespełna 30 lat. On - Michał Matejko - jest szefem ursynowskiej rady z rekomendacji PO i członkiem gabinetu politycznego Ewy Kopacz, minister zdrowia i lidera Platformy na Mazowszu.
Ona - Karolina Mioduszewska - jest radną PO na Ursynowie. Ostatnio dostała awans. Partia powierzyła jej odpowiedzialną funkcję szefa dzielnicowej komisji budżetów i finansów. A wojewoda z PO Jacek Kozłowski wydelegował ją do rady społecznej ursynowskiego ZOZ, któremu podlegają cztery przychodnie z kilkudziesięcioma poradniami specjalistycznymi, m.in. patologii ciąży, kardiologii, zdrowia psychicznego dzieci.
- To dziwne, bo ursynowska Platforma ma swoim klubie znanego lekarza Krzysztofa Madeja, który doskonale zna problemy służby zdrowia - mówi Piotr Guział, ursynowski radny SdPl.
Ursynowscy radni dziwią się też powierzeniu Karolinie Mioduszewskiej szefostwa komisji bezpieczeństwa. - Komisją bezpieczeństwa dowodzi u nas policjant, oświaty - była dyrektorka przedszkola. Szefem komisji budżetu był ekonomista.
Zapytałem przewodniczącego Matejkę, jakie kwalifikacje ma jego żona. Odpowiedział tylko, że to stanowisko należy się Platformie - mówi Piotr Guział.
Są też działacze PO, którzy w licznych nominacjach żony wpływowego szefa rady nie widzą nic nagannego. - Komisja budżetu z koalicyjnego rozdania przypadała akurat Platformie - mówi Kidawa-Błońska, szefowa mazowieckiej PO. - Pan Matejko bardzo chwalił swoją żonę. Jeśli chodzi o ZOZ, to głęboko wierzę, że ona się tym interesuje i dobrze się w tej tematyce czuje - tłumaczy.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki, Dominika Olszewska

2008/08/23

Klich będzie musiał odejść

Bogdan Klich wiosną straci stanowisko ministra obrony narodowej i będzie kandydował do europarlamentu z pierwszego miejsca na liście w Krakowie. W Ministerstwie Obrony Narodowej prawdopodobnie zastąpi go minister kultury Bogdan Zdrojewski - dowiedzieliśmy się od członka władz PO.
Donald Tusk i wicepremier Grzegorz Schetyna podjęli już decyzję. - I Klichowi trudno będzie przekonać ich do zmiany stanowiska. Chyba że do wiosny kilku ministrów zanotuje spektakularne wpadki. Wtedy Klich będzie miał jeszcze szansę na ocalenie posady - uważa nasz informator.
Politycy PO i PSL nieoficjalnie przyznają, że wiosną ze stanowiskami może pożegnać się nawet pięciu członków rządu, którzy na otarcie łez dostaną pierwsze miejsca na listach wyborczych do Parlamentu Europejskiego. Dlaczego premier chce odwołać ministra, który nie należy do najczęściej krytykowanych członków jego gabinetu? - Decyduje logika partyjna. Wbrew pozorom premier nadal traktuje z rezerwą Klicha jako szefa MON. Dlatego najpierw ma on zrobić miejsce Zdrojewskiemu, a potem, jeżeli się na to zdecyduje, walczyć nawet o prezydenturę w Krakowie - tłumaczy polityk PO.
Klich po wyborczym zwycięstwie PO dostał stanowisko szefa MON tylko dlatego, że Bronisław Komorowski, jedyny "platformiany" spec od wojska, został marszałkiem Sejmu, a Zdrojewski, który w gabinecie cieni Platformy odpowiadał za obronę narodową, popadł w niełaskę u Tuska. W grudniu 2006 r. zdecydował się kandydować w wyborach na szefa %07sejmowego klubu PO i pokonał w nich Zbigniewa Chlebowskiego cieszącego się poparciem szefa partii. Został za to ukarany i dostał "tylko" Ministerstwo Kultury.
Według naszego rozmówcy Tusk i Schetyna uznali, że Zdrojewski odpokutował niesubordynację i nie stanowi już zagrożenia jako potencjalny lider wewnątrzpartyjnej opozycji. Ponadto w roli szefa MON sprawdzi się lepiej niż Klich, który zbyt ulega wojskowym i dlatego resortem faktycznie rządzi wiceminister, gen. Czesław Piątas.
Tłem planowanej roszady na ministerialnych stołkach jest polityka lokalna. W Krakowie, rodzinnym mieście ministra obrony, PO nie ma dobrego kandydata na prezydenta, a nie może pozwolić sobie na trzecią z rzędu porażkę z lewicowym Jackiem Majchrowskim, który rządzi miastem od 2002 r. i wystartuje też w wyborach w 2010 r. PO już od kilku miesięcy szuka kandydata, który byłby w stanie wygrać z Majchrowskim. Krakowscy działacze Platformy nie mają wątpliwości, że największe szanse na pokonanie urzędującego prezydenta miałby właśnie Klich. Nie da się jednak prowadzić kampanii wyborczej, kierując jednocześnie MON. Natomiast europarlament to idealne miejsce dla polityka walczącego o prezydenturę w dużym mieście.
Lokalni politycy PO prowadzili już rozmowy z Klichem w sprawie jego startu w wyborach. - Bardzo bym się ucieszył, gdyby minister zdecydował się na kandydowanie. Na razie nie otrzymałem jednak od niego takiej deklaracji - mówi Paweł Sularz, szef PO w Krakowie.
Sam Klich kategorycznie zaprzecza, by chciał kandydować w wyborach na prezydenta Krakowa. - Nie rozważam takiej możliwości - podkreśla. Nie chce także komentować informacji na temat swojej dymisji. - To plotki, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością - ucina.
Zdrojewski im podpadł
Ma wszystko, co trzeba, by być politykiem wielkiego formatu: silny charakter, doświadczenie, kompetencje i ogromne społeczne poparcie. Podczas ostatnich wyborów we Wrocławiu na Bogdana Zdrojewskiego głosowało 214 tys. osób. Więcej głosów dostali tylko Donald Tusk i Jarosław Kaczyński w Warszawie.
Gdy w 1990 r. został pierwszym po upadku komunizmu prezydentem Wrocławia, miał 33 lata. Rządził miastem do 2001 r. i nikt nie ma wątpliwości, że miasto zawdzięcza mu bardzo wiele. Osobowość pokazał w czasie wielkiej powodzi w 1997 r. Osobiście kierował akcją przeciwpowodziową, zyskując szacunek wrocławian. Klęskę żywiołową potrafił przekuć w zwycięstwo. Udało mu się zmobilizować wrocławian, którzy zaczęli identyfikować się ze swoim miastem jak nigdy dotąd. Jako prezydent nie wstąpił do żadnej partii.
Posłem został po raz pierwszy w 2001 r. Szybko zrezygnował z immunitetu, by wyjaśnić przed sądem sprawę o niegospodarność. Prokuratura zarzuciła mu niepłacenie podatku VAT. Po trzech latach został oczyszczony z zarzutów przez sąd w Poznaniu.
Zdrojewski konsekwentnie budował swoją pozycję w PO, ale nigdy nie był mistrzem partyjnych gier. Zyskiwał sympatię i uznanie dzięki fachowości i solidności. Został wybrany szefem klubu parlamentarnego Platformy, pokonując kandydata namaszczonego przez kierownictwo partii.
- W chwili, gdy Tusk postanowił pozbyć się wszelkiej wewnątrzpartyjnej opozycji i brutalnie pacyfikował Jana Rokitę, on odważył się wystąpić przeciw szefowi. To nie było rozsądne posunięcie. Źle ocenił sytuację i musiał za to odpokutować - ocenia jeden z polityków Platformy.
Od tego momentu słabością Zdrojewskiego były złe stosunki z dworem Tuska i partyjnym numerem 2 Grzegorzem Schetyną. Zesłanie do resortu kultury Zdrojewski odebrał jako policzek, ale zacisnął zęby. Ministerstwem kieruje wzorowo. - Robi przy tym wszystko, by dwór przestał postrzegać go jako zagrożenie. Tusk i Schetyna wiedzą, że Bogdan jest w partii ceniony, a stanowisko ministra kultury nie odpowiada jego faktycznemu znaczeniu - mówi poseł PO.
Spokojny i samotny
Spokojny, ugodowy, nie potrafi rozstawiać po kątach i walić pięścią w stół. Typ ambitnego salonowca i intelektualisty. Nie ciągną się za nim żadne mniejsze lub większe afery.
Ma za to piękną kartę opozycyjną: miał 17 lat, gdy po zabójstwie Stanisława Pyjasa ofiarował pomoc Studenckiemu Komitetowi Solidarności. Zakładał NZS i pacyfistyczny Ruch "Wolność i Pokój". W 1993 r. zrezygnował z pracy w szpitalu psychiatrycznym i założył w Krakowie Międzynarodowe Centrum Rozwoju Demokracji. Klich był w ROAD, Unii Demokratycznej, Unii Wolności, zakładał w Małopolsce PO. Zawsze w cieniu Jana Rokity i zawsze w opozycji do niego. Mozolnie budował swoją pozycję eksperta do spraw międzynarodowych i nigdy nie stał się jednym z dworzan Rokity. Gdy ten w 2003 r. przegrał wybory na prezydenta Krakowa i zaczął usuwać się z lokalnej polityki, pod Wawelem zrobiło się miejsce dla Klicha.
Rok później z powodzeniem wystartował w eurowyborach, a z czasem stał się nieformalnym doradcą Bronisława Komorowskiego. Nie ukrywał, że celuje w ministerialne stanowiska, ale po zwycięskich dla PO wyborach był gotów zgodzić się na funkcję wiceministra. Słabością szefa MON jest brak zaplecza wewnątrz partii. - Nie ma "szabel" zaprawionych w partyjnych rozgrywkach - przyznaje jeden z polityków PO. Dlatego Klich sprzymierzył się z młodymi politykami PO, którzy rządzą teraz partią w Krakowie. Może liczyć na ich poparcie, ale płaci im za to stanowiskami w podległych MON agencjach.
Wojciech Harpula, Małgorzata Matuszewska - POLSKA Dziennik Zachodni

Traci posadę, bo w restauracji dosiadł się stary kolega

Ewa Magiera, wieloletnia działaczka PO, robiła dzięki swojej partii błyskotliwą karierę. Przez przypadkowe spotkanie w kawiarni straciła wszystkie stanowiska i musi odejść z polityki.
Wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski (PO) wysłał do rady Śródmieścia pismo z żądaniem, by rada Śródmieścia wyraziła zgodę na zwolnienie radnej PO, którą zatrudnił na stanowisku szefa swoich doradców . - Powierzając jej funkcję koordynatora, zespołu miałem nadzieję, że osobowość Pani Magiery przyczyni się do właściwej współpracy z nadzorowanym zespołem - pisze wojewoda.
Potem daje wyraz swojemu rozczarowaniu: - Jednak co najmniej od marca 2008 r. pani Ewa Magiera zaniedbuje swoje obowiązki zarówno doradcy, jak i koordynatora zespołu - pisze.
Żądają głów, ale nie swoich
Pismo jest niecodzienne. Do próśb o wyrzucenie ludzi związanych z ustępującą ekipą radni są przyzwyczajeni. Ale nie pamiętają, by wysoki urzędnik prosił o zgodę na zwolnienie człowieka własnej partii.
- Muszę poddać ten wniosek pod głosowanie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że jako radna Ewa Magiera jest kompetentna, pracowita i koleżeńska - mówi Agnieszka Gieżyńska-Zalewska (PO), szefowa rady Śródmieścia.
Strata posady w urzędzie wojewódzkim to już ostatni etap usuwania Ewy Magiery z życia politycznego. Wcześniej straciła zdobytą dzięki partyjnym koneksjom posadę doradcy w PGNiG. Formalnie było to łatwiejsze, bo pracowała na umowę-zlecenie i zgoda radnych nie była potrzebna.
Ewa Magiera boi się, że następnym krokiem będzie wniosek o wyrzucenie jej z partii. Ma poczucie krzywdy, bo przez wiele lat angażowała się w pracę dla partii. Prowadziła sprawy organizacyjne w biurze krajowym Platformy Obywatelskiej. W 2000 r. w wieku 22 lat została radną Śródmieścia. Należy osób, którym przypisuje się ostatnie sukcesy partii Tuska. Dlatego po ostatnich wyborach partia była dla niej łaskawa i obdarzyła stanowiskami.
Spotkanie w kawiarni
Magiera kończy nauki polityczne na Uniwersytecie Warszawskim i jeszcze niedawno mogła mieć widoki na polityczną karierę.
- Ale zostałam oskarżona, że współpracuję z piskorczykami. Dlatego wojewoda zażądał, abym odeszła z jego urzędu wojewódzkiego, chociaż bardzo angażowałam się w tę pracę. Wycofuję się z polityki - mówi Ewa Magiera.
- Z niejasnych powodów poszła w urzędzie fama, że Magiera jest kretem, który sprzedaje poufne informacje politycznej konkurencji - mówi nam jeden z polityków PO.
Inny dodaje: - Chodziło głównie o szeroko opisywane w prasie instrukcje słane do działaczy Platformy z kancelarii premiera. Nasi posłowie są wprawdzie przekonani, że kret działał wyżej, blisko Donalda Tuska. Ale podejrzenie padło na Magierę, bo ktoś ją widział w kawiarni z Janem Artymowskim, jednym z najbliższych współpracowników Pawła Piskorskiego. To wystarczyło, aby zrobić z niej kozła ofiarnego - mówi.
- Spotkałem ją przypadkowo i dosiadłem się na chwilę. Znamy się jeszcze z czasów, gdy razem działaliśmy w PO, ale ona nigdy nie była w naszej grupie. Żaden z niej piskorczyk - mówi Jan Artymowski.
Dowodów na krecią robotę i konszachty z piskorczykami Jacek Kozłowski nie przedstawia. Całą sprawę potraktował jako temat tabu, zdecydowanie odmawiając rozmowy na temat szefa swoich doradców.
- Udało mi się wywalczyć tylko tyle, że być może wojewoda wycofa swoje pismo do rady i odejdę z pracy w urzędzie wojewódzkim za porozumieniem stron - mówi Ewa Magiera.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki

2008/08/22

Awanse małego marszałka

Ludowcy się tak wściekli, że zagrozili zerwaniem koalicji z PO. Uspokoili się, gdy syn prawej ręki marszałka województwa Adama Struzika zadowolił się stanowiskiem skromniejszym od oczekiwanego, ale dyrektorskim .
Osoba, przez którą omal nie rozpadła się rządząca Mazowszem koalicja PO-PSL, to Michał Kuliński, syn Waldemara, dyrektora urzędu marszałkowskiego i prawej ręki Adama Struzika. Marszałek mieszka pod Płockiem, w warszawskiej centrali często bywa nieobecny. Osobą, która czuwa na miejscu, zna wszystkie sprawy i personalia jest Waldemar Kuliński, nazywany przez urzędników małym marszałkiem.
To nepotyzm...
Gdy wiosną Platforma i PSL zaczęły dzielić stanowiska w nadzorowanym przez urząd marszałkowski Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej (WFOŚ), ludowcy chcieli, aby jedno miejsce w zarządzie dostał Kuliński junior. To posada dobrze płatna (ok. 12 tys. zł brutto, gwarancja sześciomiesięcznej odprawy). I prestiżowa, bo fundusz jest zamożną instytucją (300 milionów rocznego budżetu), która dopłaca do inwestycji służących ochronie środowiska (oczyszczalnie ścieków czy wymiana okien na energooszczędne). Zarządzając funduszem, można więc łatwo pozyskać sobie sympatię dużych i małych gmin, straży pożarnych, parafii, co bardzo procentuje podczas wyborów.
Jednak plan ludowców nie całkiem się powiódł. Fotel prezesa WFOŚ zajął wprawdzie działacz PSL Tomasz Skrzyczyński, ale rada nadzorcza funduszu pod przewodnictwem Joanny Maćkowiak, szefa gabinetu politycznego ministra ochrony środowiska Macieja Nowickiego (PO), młodemu Kulińskiemu rekomendacji nie dała.- Syn wysokiego urzędnika nie powinien dostawać wysokich stanowisk w instytucji kontrolowanej przez własnego ojca. To nepotyzm - mówili nam działacze PO. Anonimowo, bo wiedzieli, że swoją postawą wywołają gniew dwóch marszałków: Struzika i Kulińskiego.
...ale zdolny chłopak
Nie mylili się. Z pewnych źródeł dowiedzieliśmy się, że Struzik zagroził zwolnieniami urzędników z rekomendacji PO. Zagroził wręcz zerwaniem koalicji i odnowieniem układu z poprzedniej kadencji, gdy PSL rządził razem z PiS.
Politykom PO i PSL udało się jednak wypracować kompromis. Młody Kuliński zrezygnował wprawdzie ze starania się o miejsce w zarządzie funduszu, ale zdobył w nim inną intratną posadę: dyrektora wydziału edukacji ekologicznej i ochrony przyrody z pensją ok. 7 tys. zł. Przy okazji zyskała coś PO: Michał Stępień, były asystent warszawskiej posłanki PO Jolanty Hibner, awansował na szefa wydziału ochrony ziemi i powietrza - Młody Kuliński wygrał konkurs na dyrektora. To zdolny chłopak - mówi Robert Ambroziewicz (PO), wiceszef funduszu.
- Syn Waldemara Kulińskiego wypadł najlepiej w testach komputerowych i pokonał innych kandydatów - mówi prezes Skrzyczyński.Urząd marszałkowski i podległe mu instytucje organizują konkursy na kierownicze stanowiska, ale tak się dziwnie składa, że najczęściej wygrywają jej osoby cieszące się politycznym wsparciem: działacze PO i PSL i ich krewni.
- Niektóre konkursy to fikcja. W komisjach zasiadają urzędnicy, którzy muszą słuchać tego, co każą im marszałkowie lub polityczni liderzy Postulat powoływania komisji złożonych z niezależnych ekspertów został w urzędzie wyśmiany - mówi nam jeden z polityków PO.
Na czele komisji, która uczyniła juniora Kulińskiego dyrektorem, stał ludowiec prezes Skrzyczyński. Sekretarzem była jego kadrowa, a resztą stanowili podlegli mu urzędnicy WFOŚ.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki

2008/08/21

Ciepłe posady piłkarzy

Miejska spółka ciepłownicza płaciła pensje sportowcom i trenerom trzecioligowej Stali Kraśnik, której prezesem jest poseł PO. Piłkarze pracowali tylko na papierze – twierdzi NIK.
Najwyższa Izba Kontroli prześwietliła działalność Kraśnickiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Spółka do czerwca należała do miasta, teraz jest w rękach prywatnego właściciela.
KPEC w ostatnich latach przynosiło straty. Zdaniem kontrolerów na pogarszającą się sytuację finansową spółki wpływ miało zwiększenie zatrudnienia od 2005 roku, mimo że wcześniej ze względu na złą sytuację ekonomiczną redukowano etaty.
Pracowali na boisku?
Jak odkryła NIK, właśnie w latach 2005 – 2006 w spółce zatrudniano na etatach dwóch piłkarzy i dwóch trenerów piłkarskiego klubu Stal Kraśnik. Ile zarabiali? Kwoty klubowych kontraktów są objęte tajemnicą. „Rz” nieoficjalnie ustaliła, że mogli wtedy liczyć na przynajmniej 1 tys. zł miesięcznie (bez premii).
W rzeczywistości sportowcy nie pojawiali się w spółce, a KPEC prowadziło fikcyjną dokumentację ich pracy.
– Jak przychodzili, to tylko po to, by podpisać listę obecności. Niektórych to nawet ich bezpośredni przełożeni na oczy w firmie nie widzieli – opowiada „Rz” Krzysztof Skóra, przewodniczący „Solidarności” w spółce.
Według byłego dyrektora KPEC prezes Stali, poseł Wojciech Wilk wiedział o umowach dla sportowców
W sumie z kasy miejskiej spółki wypłacono im ponad 63 tys. zł. – Skierowaliśmy do Prokuratury Rejonowej w Kraśniku zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa działania na szkodę spółki – informuje Rafał Padrak z lubelskiej delegatury NIK.
Dyrektor KPEC Grzegorz Krzych nie kwestionuje ustaleń kontrolerów. – Fakty zostały stwierdzone, nie chcę się w tej sprawie wypowiadać – ucina.
Sportowców zatrudniał ówczesny dyrektor spółki i skarbnik Stali Piotr Leziak. – Zostali oddelegowani do innych zadań niż praca na miejscu, w zakładzie – twierdzi. – Powinny być na to dokumenty w KPEC.
Prezesem Stali od grudnia 2005 r. jest poseł PO Wojciech Wilk. Jest na urlopie, nie odbiera telefonów. – Myślę, że wiedział o umowach z piłkarzami i trenerami – mówi Leziak.
Jak ustaliła „Rz”, związkowcy z „S” informowali o sprawie burmistrza Kraśnika Piotra Czubińskiego, który jednoosobowo pełnił wówczas funkcję zgromadzenia wspólników KPEC. Czy reagował? Nie wiadomo. „Pracownik urzędu odpowiedzialny za nadzór właścicielski jest na urlopie, nie możemy od ręki sprawdzić w dokumentach spółki jak było w tym przypadku – napisał w oświadczeniu dla „Rz” Daniel Niedziałek, rzecznik burmistrza.
Pieniądzedobrze wydane
Dodatkowa pensja nie zatrzymała jednak sportowców, którzy odeszli z klubu. Ale Leziak twierdzi, że pieniądze nie były stracone. – Nasi młodzi piłkarze mogli popatrzeć, jak grają dobrzy piłkarze. Wiele się od nich nauczyli – przekonuje.
– Lipne zatrudnienia sportowców w komunalnych lub państwowych firmach to praktyka przeniesiona z PRL – komentuje Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją. Minister powiedziała „Rz”, że interesuje się sprawami, w które zamieszany jest Piotr Czubiński, wiceprzewodniczący regionu lubelskiej PO i jedna z najbardziej wpływowych postaci w regionie.
Jego nazwisko pojawia się w kilku prokuratorskich postępowaniach. W żadnym nie postawiono mu zarzutów. Jeden z kraśnickich biznesmenów oskarżył go o wzięcie łapówki w zamian za umorzenie podatku. Śledczy badają też, czy bezprawnie przyznawał nagrody roczne dyrektorom KPEC: Piotrowi Leziakowi i Grzegorzowi Krzychowi, zajmują się również nieprawidłowościami w kierowanym niegdyś przez niego Międzygminnym Związku Strefa Usług Komunalnych.
– Wiem, jak trudno dochodzić sprawiedliwości wobec takich osób, ale chcę się dowiedzieć, dlaczego organy powołane do kontroli nie zawsze zajmowały się działaniami burmistrza. Czekam na dokumenty. Wszystkie sprawy zostaną do końca wyjaśnione – zapewnia Pitera.
Tomasz Nieśpiał
Rzeczpospolita

2008/08/20

Starosta poznański pozwał Julię Piterę

Poznański starosta Jan Grabkowski domaga się ukarania partyjnej koleżanki Julii Pitery. Wniosek wysłał już do sądu partyjnego w Warszawie.
Pani minister stwierdziła, że starosta jako funkcjonariusz publiczny poświadczył nieprawdę w liście do mieszkańców Puszczykowa. W piśmie z zeszłego roku przekonywał ich bowiem do pomysłu budowy przy szpitalu oddziału ratunkowego. Stwierdził też, że istniejące przy placówce lądowisko spełnia wymogi unijne. W rzeczywistości helikoptery nie latały na nie od dwóch lat. Julia Pitera skrytykowała Grabkowskiego. Ten w odpowiedzi skierował wniosek do sądu partyjnego PO. Pismo wysłał w poniedziałek. Uważa, iż Pitera zaszkodziła nie tylko jemu, ale i dobremu imieniu partii. - Pani minister zarzuciła mi działanie, które przez opinię publiczną mogło zostać odebrano jako niezgodne z prawem. A nic takiego nie miało miejsca - przekonuje Jan Grabkowski. - Przykro mi, że przed wygłoszeniem oświadczenia dla waszej gazety, nie skontaktowała się ze mną i nie zapytała o ocenę sytuacji. Usłyszałaby, że nikogo nie zamierzałem okłamywać oraz że działałem w dobrej wierze. Julia Pitera nie przejęła się skierowaniem przeciwko niej wniosku do sądu. Nadal podtrzymuje swoje zdanie, iż starosta poświadczył nieprawdę. Starosta przekonuje z kolei, że sformułowania zawarte w jego liście do mieszkańców Puszczykowie były "niefortunne". Na łamach "Polski Głosu Wielkopolskiego" przeprosił osoby, które poczuły się dotknięte nieprawdziwymi sformułowaniami.
Łukasz Cieśla
Źródło: "Polska Głos Wielkopolski"

2008/08/19

Miasto chce zafundować stadion Legii

Ratusz zgodzi się na budowę piłkarskiego obiektu przy Łazienkowskiej – dowiedziało się „ŻW“. Wcześniej chce jednak renegocjować umowę jego dzierżawy z właścicielem klubu – ITI.
Decyzję o budowie obiektu dla 31,8 tys. widzów jeszcze w sierpniu lub na początku września ma ogłosić prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz.
Losy pierwszego nowoczesnego stadionu w stolicy wiszą na włosku od lipca, gdy po otwarciu ofert w przetargu na generalnego wykonawcę okazało się, że najtańsze konsorcjum zażyczyło sobie za jego wybudowanie 456 mln zł, czyli o 124 mln zł więcej, niż zaplanowano w budżecie.
Gdy ratusz powie inwestycji „tak“, to dodatkowe pieniądze będzie musiała jeszcze przegłosować Rada Warszawy.– Nie wykluczam, że dojdzie do tego już na najbliższej sesji 28 sierpnia – mówi rzecznik miasta Tomasz Andryszczyk. Jednak oficjalnie ratusz nie chce zdradzić, czy decyzja o budowie już zapadła. — Trwają analizy kosztów przedsięwzięcia — ucina spekulacje Andryszczyk.
Dobra wiadomość dla kibiców, którzy teraz zapyziały stadion Legii omijają szerokim łukiem, jest taka, że z głosowaniem za dołożeniem brakujących pieniędzy nie powinno być większego problemu.
– Będę głosować „za“ – zapowiada Maciej Wyszyński (PO), członek komisji sportu. Podobną deklarację składa Bartosz Dominiak (SLD). – Budowę stadionu Legii obiecywali wszyscy kandydaci na prezydenta Warszawy — przypomina.
To oznacza, że nawet przy ewentualnym sprzeciwie PiS inwestycja ma w radzie większość.
Nieoficjalnie radni przyznają, że nie chcą się narazić potężnemu właścicielowi klubu, holdingowi ITI. Należy do niego stacja TVN24, a jesienią ma ruszyć nowy tematyczny kanał poświęcony tylko stolicy.
Właściciel klubu przekonuje jednak, że zgoda na budowę stadionu nie jest podszyta polityką. – Legia z ITI czy bez potrzebuje nowego stadionu — tłumaczy Paweł Kosmala członek rady dyrektorów ITI. – Inaczej zostanie w ogonie ligi za drużynami, które już grają na modernizowanych przez samorząd obiektach, tak jak Wisła Kraków i Lech Poznań.
Stadion tylko teoretycznie ma być miejskim obiektem — stolica będzie miała z niego niewiele pożytku. Miasto mogłoby np. zarabiać na organizacji imprez, ale zgodnie z umową będzie mogło urządzać tam zaledwie dwie imprezy rocznie. Natomiast za dzierżawę terenów przy Łazienkowskiej klub ma płacić tylko ok. pół miliona złotych rocznie.
To ma się to zmienić. W tym tygodniu ruszają negocjacje w sprawie zmiany umowy. Większy dostęp do obiektu dla miasta, reklama stolicy na stadionie i być może koszulkach piłkarzy oraz wyższa opłata za dzierżawę — to główne postulaty ratusza. ITI na nie wyklucza żadnego z nich.
— To dobrze, bo jeśli umowa nie zostanie zmieniona, dwa razy się zastanowię zanim zagłosuję za dodatkowymi milionami na Legię — ostrzega Dominiak.
Maciej Szczepaniuk
Życie Warszawy

2008/08/14

Nie widać końca politycznej awantury

Do awantury o odwołanie marszałka sejmiku Krzysztofa Szymańskiego doszedł kolejny wątek.
Marszałek ujawnił dziś propozycję, jaką złożyła mu w niedzielę liderka PO Bożenna Bukiewicz.Zaczęło się od porannego radiowego wystąpienia Bukiewicz. Przyznała w nim, że złożyła Szymańskiemu propozycję zażegnania konfliktu i uporządkowania sytuacji we władzach województwa. Na to w trybie pilnym konferencję prasową zwołał marszałek. - Powiem, jaka to była propozycja - mówił. - W zamian za zachowanie stanowiska miałbym złożyć wniosek o odwołanie wicemarszałka Sebastiana Ciemnoczołowskiego. Wtedy w zarządzie mogłaby zostać moja zastępczyni Elżbieta Płonka z PiS. Nie zgodziłem się, mam inne wyobrażenie o pracy zarządu.
Po przekazaniu tej informacji, Szymański nie chciał odpowiadać na pytania. Nieoficjalnie wiadomo, że Bukiewicz podejrzewała od pewnego czasu Ciemnoczołowskiego, że montuje swoją ekipę wewnątrz lubuskiej Platformy, by przejąć w niej władzę. Co na to wicemarszałek? - Mógłbym odpowiedzieć ostro na te słowa, ale powiem tylko, że jestem zaskoczony - mówi. - To nie ja byłem powodem awantury w lubuskiej PO, tylko przewodnicząca Bukiewicz, który prywatnie skonfliktowała się z marszałkiem.
Po co więc jest ta cała awantura o odwołanie marszałka? Czy tym powodem jest moja osoba? Jeśli tak, chciałbym usłyszeć konkretne zarzuty.
Jak się dowiedzieliśmy, w najbliższy poniedziałek do Zielonej Góry ma przyjechać wicepremier Grzegorz Schetyna, by osobiście zaangażować się w rozwiązanie sytuacji politycznej w Lubuskiem. Przypomnijmy, że na przyszły tydzień zaplanowane jest głosowanie w sejmiku nad odwołaniem marszałka, a wciąż nie ma umowy o nowej koalicji PO z SLD.
(mich)
Gazeta Lubuska

Rozłam w lubuskiej Platformie

Część działaczy lubuskiej PO chce pilnego nadzwyczajnego zjazdu partii, by odwołać swoją liderkę Bożennę Bukiewicz. Dziś zwołali oni konferencję prasową.
Na konferencję przyszli m.in. posłowie PO Bogdan Bojko z Nowej Soli i Marek Cebula z Krosna Odrz., a także wicemarszałek Sebastian Ciemnoczołowski, Marek Cieślak z Żar, Marek Górski z Krosna Odrz., Robert Surowiec z Gorzowa i Aleksander Kozłowski z Słubic. Powodem ich rokoszu jest niestabilna sytuacja w PO, wywołana awanturą o odwołanie marszałka lubuskiego. Ich zdaniem, powodem tej awantury jest personalny konflikt między Bukiewicz a marszałkiem.W odpowiedzi na tę inicjatywę, konferencję prasową zwołała także Bukiewicz, której towarzyszyli przewodniczący sejmiku Krzysztof Seweryn Szymański oraz radni sejmiku z PO Roman Dziduch i Elżbieta Polak. - Dziwnym trafem część działaczy staje teraz po stronie marszałka, który rozbija Platformę - mówiła Bukiewicz. - Tymczasem ja jestem zobowiązana do realizowania uchwały rady regionu PO, a ta uchwała mówi o odwołaniu zarządu województwa. To jednak zagraża niektórym osobom, więc odbieram to jako walkę o stołki.
Polak dodała, że zachowanie marszałka zmierza do rozbicia Platformy. - Ale my na to nie pozwolimy - zapewniła. W poniedziałek do Zielonej Góry ma przyjechać sekretarz generalny partii i wicepremier Grzegorz Schetyna. Weźmie udział w posiedzeniu rady regionu partii i ma się zaangażować w rozwiązanie konfliktu.
Gazeta Lubuska

2008/08/13

Pieniądze na pałac wyrzucone w piach

Na przygotowania do odbudowy Pałacu Saskiego, z której ostatnio władze miasta się wycofały, wydano już ponad 12 milionów złotych. Jeden z największych wydatków to... wycinka drzew z parku.
Zamiast rekonstrukcji okazałego gmachu z charakterystyczną kolumnadą na placu Piłsudskiego mamy dziś tylko rozkopane podziemia XVIII- i XIX-wiecznych pałaców.
Wykopane przy Grobie Nieznanego Żołnierza znaleziska, które teraz powędrują do muzeów m.in. Historycznego i w Białymstoku, najprawdopodobniej jeszcze przez długie lata pozostaną jedynym wymiernym efektem kilkuletnich przygotowań do odbudowy Saskiego.
Po samych wykopaliskach ślad niedługo zniknie. Do 11 listopada odkrycia archeologów mają być zasypane ziemią. Uroczystości w 50. rocznicę Święta Niepodległości mają się już odbywać na wyrównanym placu. W to miejsce nie wrócą jednak betonowe płyty.
– Tylko ziemia i trawka – mówi Julia Matuszewska, rzecznik Stołecznego Zarządu Rozbudowy Miasta, który odpowiada za tę inwestycję. – Mamy nadzieję, że zdążymy na listopadowe obchody. Żeby ogłosić przetarg na zabezpieczenie i zasypanie ruin, potrzebujemy jeszcze decyzji konserwatora zabytków. Powinna być wydana w ciągu dwóch tygodni – wylicza.
Archeologiczne wykopki i doraźne zabezpieczenia terenu pochłonęły już blisko 2 mln złotych. Kolejne dwa – przesuwanie infrastruktur, czyli przełożenie rur i kabli. Ale „przekładki” mediów nie stanowiły największej pozycji w kosztach przygotowań.
Około 3,6 mln zł ratusz zapłacił firmie Budimex-Dromex za projekt koncepcyjny pałacu wraz z makietą. A 4,35 mln zł wydał na wycinkę drzew w Ogrodzie Saskim, głównie od strony ul. Królewskiej. – Na to poszły rzeczywiście gigantyczne kwoty, jeśli porównać je z innymi wydatkami. Ale takie są koszty ingerencji w park – przyznaje Julia Matuszewska. Nie wie jednak, ile dokładnie wiekowych pni poszło z tej okazji pod topór. W sumie w ciągu ostatnich trzech lat nieodbudowany Pałac Saski kosztował już 12,2 mln zł. Czy to dużo?
– Na pewno nie będą to pieniądze stracone – mówi rzecznik SZRM. – Jeśli kiedyś władze miasta zdecydują się jednak odbudowywać gmach, dokumentacja archeologiczna będzie wciąż aktualna.
Biorąc pod uwagę skalę całego przedsięwzięcia, poniesione wydatki to nieco ponad 2 proc. przewidywanego kosztu inwestycji. Odbudowa Pałacu Saskiego, Brühla i kamienic przy ul. Królewskiej miała pochłonąć łącznie ponad pół miliarda złotych. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz zdecydowała jednak, że w ramach oszczędności odbudowywać Pałacu Saskiego nie będzie co najmniej do 2013 r.
Planowane pieniądze miasto przeznaczy na budowę mostu Północnego. W pałacu miała znaleźć się siedziba stołecznego ratusza.
Życie Warszawy
Iza Kraj

2008/08/09

Wojewoda chronił radnych PO

Marian Podziewski z PSL, wojewoda warmińsko-mazurski, nie chciał wygasić mandatu radnym z PO. Zmusiły go dopiero wytyczne z MSWiA
Jan Tandyrak, szef klubu radnych PO w olsztyńskiej radzie miasta, razem ze wspólnikiem prowadzi znaną w mieście restaurację. Spółka radnego wynajmuje od jednej z firm na trzy miesiące grunt pod ogródki piwne. Szkopuł w tym, że ziemia jest własnością gminy, a firma grunt dzierżawi. – Jeszcze przed wyborami samorządowymi w 2006 roku pytałem radców prawnych, czy mogę być radnym. Odpowiedzieli, że nie ma żadnych przeciwwskazań – opowiada Tandyrak.
Pod koniec maja interes z wynajmem gruntu przez radnego opisały lokalne media. Wtedy też sprawą zainteresował się wojewoda Marian Podziewski. Urzędnicy wszczęli postępowanie, które miało wyjaśnić, czy Tandyrak prowadzi działalność gospodarczą na mieniu gminnym, a tym samym czy może być radnym. Wojewoda zwlekał jednak z wydaniem decyzji. Takie same wątpliwości urzędnicy wojewody mieli w przypadku Zbigniewa Dąbkowskiego (PO), przewodniczącego rady miasta w Olsztynie. Tutaj z kolei poszło o to, że żona radnego ma sklepy, z których część stoi na gruncie miejskim. Ale inaczej wojewoda zachował się w przypadku radnych niedziałających w PO.
W Nidzicy mandat straci Andrzej Bróździński, radny miejski z LPR. W wyborach w 2006 r. startował z komitetu PiS. Radny prowadzi działalność gospodarczą w lokalu, który wynajmuje od innej firmy. Ta z kolei dzierżawi cały budynek od miasta. – Sytuacja jest taka sama jak w przypadku pana Tandyraka. Różnica w działaniu wojewody jest istotna, bo naszemu radnemu wojewoda postanowił wygasić mandat – mówi Łukasz Sadlak, działacz PiS.
Jestem zaskoczony. Na pewno odwołam się do sądu Jan Tandyrak radny PO
24 lipca wojewoda wysłał do przewodniczącego rady miasta w Nidzicy pismo wzywające radę do podjęcia uchwały w sprawie wygaszenia mandatu Bróździńskiego. Podobnie Podziewski postąpił w Szczytnie. Tam dwóch radnych lekarzy straciło mandaty, bo przyjmowali pacjentów w przychodni, która działała w budynku wynajętym od miasta.
Dlaczego olsztyńskim radnym PO wojewoda nie chciał wygasić mandatów? Podziewski: – Miałem wątpliwości, czy należy podjąć taką decyzję. Dlatego o sytuację olsztyńskich radnych zapytałem MSWiA.
W czwartek wojewoda otrzymał odpowiedź z ministerstwa. Radny Tandyrak powinien stracić mandat. Sprawa Dąbkowskiego jest nadal otwarta. Resort nie jest przekonany, iż należy go pozbawiać mandatu. – W poniedziałek podejmę decyzję odnośnie pana Tandyraka. Radny, niestety, straci mandat – informuje wojewoda. – Jestem zaskoczony i odwołam się do sądu – mówi Tandyrak.
Rzeczpospolita
http://www.rp.pl/artykul/16,174211_Wojewoda_chronil_radnych_PO.html
Mariusz Kowalewski

2008/08/08

Kawiarniani politycy

David Ricardo, brytyjski spekulant przełomu XVII I i XIX w. kupował i sprzedawał wszystko jak popadło. Niezłą miał rękę, bo już w 42 urodziny stwierdził - dosyć się nachapałem i czas podzielić się ze społeczeństwem tym co mam najcenniejsze. I dzielił się swoimi przemyśleniami o rynku.
Jego traktat - "Zasady ekonomii politycznej i opodatkowania", do dziś jest kanonem myśli politycznej. A jego koncept "scarcity power" - potęga niedosytu - podstawą wszelkich rozważań o wartości towaru i cenie rynkowej. Ricardo dorobił się spekulując ziemią u schyłku wojen napoleońskich. Przewidział, że zniszczenia wojenne nie pozwolą kontynentalnej Europie na szybkie odbudowanie zapasów żywności i zdana będzie na import z Anglii. To z kolei musi doprowadzić do wzrostu cen - najpierw najżyźniejszych a z czasem wszelkich, ziem w Anglii. Poświęciłem Ricardo więcej miejsca niż zwykły felieton może znieść, ale coś mi się wydaje, że jego prace nigdy nie dotarły ani do Hanny Gronkiewicz-Waltz, ani do redaktora Blumstajna z "Gazety Wyborczej". Otóż ten dziwaczny duet dawnej szefowej banku centralnego i redaktora największej gazety broniącej wolności osobistych, wytoczył ostatnio woj-nę wolnemu rynkowi w Warszawie. Poszło o banki. Że jest ich za dużo w stosunku do liczby kawiarni, księgarń i zakładów szewskich. Miasto i "Gazeta Wyborcza" chcą coś z tym zrobić i zapowiadają obniżenie czynszu właścicielom kawiarni. Nadzwyczajny projekt, który Gazeta, nomen omen nazywa rewolucyjnym, swoim jescestwem nawiązuje do najgorszych anty rynkowych tradycji marksistowskich. Narzuca przedsiębiorczej mniejszości wolę urzędników i redaktorów kontrolujących władzę wykonawczą i propagandę. Miasto ma od tego być ładniejsze, jak społeczeństwo miało być szczęśliwsze w świecie równych klas.

Władze miasta twierdzą, że żadna z zasad wolnego rynku i konkurencji nie byłaby tu złamana bo kawiarnia nie konkuruje z bankiem?. I tu kłania się nam Ricardo. Otóż banki, zakłady szewskie i kawiarnie nie konkurują między sobą o tego samego klienta, ale o to samo miejsce. Blisko metra, czy na trasie rodzinnych spacerów. Ten kto posiada doborną lokalizacje może liczyć na lepszy zysk. Banki chlubiące się tym, że gwarantują klientowi wygodę i szybką obsługę chcą być blisko metra, w drodze z domu do pracy, na szlaku rodzinnych wędrówek - łatwo osiągalne, żeby zachęcać nowych klientów do swoich usług. Kawiarnie też potrzebują dobrych lokalizacji. Nie po to, żeby swoją żywotnością zachwycać redaktora Blumstajna , ale żeby mogły dodatkowo wykorzystać to co całkiem już współczesny brytyjski ekonomista Tim Harford nazwał "miękkim podbrzuszem portfela" . W nastrojowych zakątkach miasta, na rodzinnych eskapadach nie patrzymy na cenę kawy. Płacimy za czas, za miejsce i swoje własne towarzystwo. Dlatego Cappucino u Blicklego na Nowym Świecie kosztuje 14 zł, ta sam kawa dwie przecznice dalej w Sense już 11 zł. Na Nowym Świecie kawiarnie mogą sobie pozwolić na blisko 500 proc. narzut na filiżance kawy dzięki wyjątkowej lokalizacji. Każdy chciałby tam mieć swój biznes i dyktować kosmiczne ceny. I teraz mamy dwie szkoły jak zdecydować kto powinien tam zostać ulokowany. Pierwsza, której adwokatem był Ricardo, mówi wprost - ten kto najwięcej zapłaci. Ten, kto potrafi tam najwięcej zarobić, redukować koszty, oferować usługi za które ci najcenniejsi klienci zapłacą najwyższą cenę i dzięki temu stać go będzie na wyższy czynsz. Szkoła Gazety i Hanny Gronkiewicz Waltz zakłada, że ten kto nam się bardziej podoba. Kawiarnia może liczyć na preferencyjne, nie rynkowe ceny.

Bank ma dwa wyjścia - obrazić się i iść do sądu, albo wystawić w oknie automat do kawy z dwoma stolikami i w nazwie wpisać Milenium Cafe, Citi Club Handlowy czy Raifeisen Bistro i cieszyć się niższymi cenami. Ale może być i tak, że banki przełkną "lichwiarską" cenę - bo niesprawiedliwie naliczoną wyżej a kawiarnie będą się cieszyć przywilejami. Tyle tylko, że kluczem do sukcesu nie będzie już sama lokalizacja, ale przychylny urzędnik, który dał nam tą złotą kurę. I to urzędnik staje się naszym patronem. Musimy o niego dbać bardziej niż o klienta, wysyłać mu prezenty na święta , pamiętać o imieninach, pilnować, żeby nagle nie uznał innej kawiarni za bardziej godnej niższego czynszu. Dopóki cieszymy się jego łaskawością, nie musimy dbać o klienta. Redaktor Blumsztajn będzie zawiedziony, ale kawiarnie szybko zaczną skracać godziny pracy, bo klient i tak przyjdzie z braku innych ofert. Nie wierzycie? Redaktora Blumsztajna i Panią Prezydent zapraszam w takim razie na spacer po mojej Warszawie. Na początek do sklepu spożywczego ?Społem" na Nowym Świecie, tuż obok miejsca gdzie wytworne dziewczęta z doskonałym angielskim podają nam najdroższe Capuccino w mieście. Do sklepu gdzie zrzędliwe sprzedawczynie w brudnych fartuchach, potrafią powiedzieć: ?a coś pan - bez drobnych przychodzi po zakupy", co nie przeszkadza im sprzedawać najdroższą bułkę w mieście. Ale ich stąd nikt nie wyrzuci, bo firma jest państwowa i ma specjalnie regulowany czynsz. Jak się państwo obkupicie to zapraszam do sklepu meblowego Emilia na Emilii Plater. Obskurny budynek, brudne okna, bo firma stołecznego przedsiębiorstwa handlowego też nie musi się o nic martwić . Na ziemi wartej ponad 20 tyś. za m kw., w sąsiedztwie eleganckich Złotych Tarasów, możecie się państwo przechadzać między meblami. Nikt was nie zaczepi, nikt nie zapyta czy w czymś pomóc. Po co? Oni nie muszą starać się o klienta, im miasto daje preferencyjne stawki.

Nie wiem czy redaktor Blumsztajn zapatrzył się na "salon" meblowy Emilia, ale coś musiało go podkusić, żeby zaapelować do władz miasta, żeby w żadnym wypadku nie sprzedawało na własność lokali restauratorom na Starym Mieście. Restauratorzy od 90 roku chcą przejąć lokale. Wziąć za nie odpowiedzialność, remontować, zaciągać kredyty pod własność na dalszy rozwój. Red. Blumstajn nie ufa im. Pewien jest, że ludzie, którzy od kilkunastu lat prowadzą tu dochodowy biznes, jak tylko będą mogli to wpuszczą tam bank. "Wolny rynek prędzej czy później zabije życie na naszych ulicach" - pisze Blumsztajn, który pamięta jeszcze bogate życie nocne z czasów PRL a na tyle jest światowym człowiekiem, żeby widzieć te ponure ulice wolnorynkowego Nowego Jorku czy Londynu. Pamiętacie państwo jak kilka lat temu PSL walczyło z UE o okres przejściowy - zakaz sprzedaży ziem rolnych obcokrajowcom? Że niby głupi chłopi odsprzedadzą ojczyznę. W efekcie, ziemi nie kupili obcy, tylko nieliczni polscy latyfundyści, w tym wielu działaczy PSL. Sami wywalczyli prawo i sami mogli kupić taniej, bo nie mieli zagranicznej konkurencji. Może restauratorzy też są durni, a może to urzędnicy miejscy rozdający koncesje są bardzo mądrzy, jak niegdyś działacze PSL?
Polska
Tomasz Wróblewski

Klapa kulturalnego lata z Koneserem

To miała być najważniejsza kulturalna impreza tego lata w Warszawie. Były ambitne plany i pieniądze, m.in. pół miliona z miejskiej kasy. Dlaczego się nie udało?
Lato Konesera zapowiadano jako wielkie kulturalne wydarzenie, naszą wizytówkę, magnes dla turystów. Miał to też być wzór współpracy prywatno-publicznej. Inwestor, który chce na terenie Konesera budować osiedle mieszkaniowe, potrzebował reklamy, a władzom miasta zależało na organizacji udanej letniej imprezy i utrzymaniu kultury w zabytkowych budynkach fabryki wódek. Były więc duże pieniądze (tylko miasto przeznaczyło na festiwal 0,5 mln zł), błogosławieństwo pani prezydent (Hanna Gronkiewicz-Waltz przekonywała podczas konferencji prasowej: - Festiwal będzie hitem, bo "Praga jest sexy".) i wymarzone miejsce - ogromny, pusty teren fabryki tuż przed przebudową. Trudno było to zmarnować. A jednak.
Letnie Lato
Inwestor (spółka Juvenes) zapowiadał, że przez całe wakacje Koneser będzie tętnił życiem, że prawie codziennie będzie się coś działo, a warszawiacy z przyjemnością spędzą tu lato w mieście. Miało być kino plenerowe, filia Fabryki Trzciny - restauracja i scena z koncertami dwa razy w tygodniu, wystawy, spektakle teatralne, zajęcia dla dzieci, bezpłatny dostęp do internetu, wypożyczalnia rowerów i inne atrakcje. Architekt Gildas Boursin miał specjalnie zaaranżować przestrzeń fabryki z murawą, leżakami i wielkimi drzewami w donicach. "Takiego stężenia kultury na metr kwadratowy Warszawa jeszcze nie widziała!" - zapowiadali organizatorzy na stronie internetowej.
Udało się niewiele, zbyt mało, by przyciągnąć do Konesera publiczność. Zabrakło kampanii promującej. Bardzo dobrze zadziałało jedynie letnie nocne kino. Odbyło się też kilka artystycznych warsztatów dla dzieci i młodzieży. Synergia uruchomiła wypożyczalnię rowerów. W czerwcu odbył się festiwal tańca Ciało/Umysł. Jednak przez większą część lipca Koneser świeci pustkami. Wojciech Trzciński rozstawił co prawda stoliki, ale trudno to nazwać restauracją, skoro oprócz napojów (bezalkoholowych) serwuje się tu tylko tosty i kiełbasę z grilla. Dotychczas pod szyldem Fabryki Trzciny nie odbył się tu ani jeden koncert. Wojciech Trzciński nie chciał nam się z tego wytłumaczyć. Mówi krótko, że koncerty się odbędą, a restauracja Fabryki Trzciny działa.Nawaliło też miasto, które wspólnie z Juvenesem wzięło na siebie obowiązek organizacji Lata Konesera. Konkurs dla organizacji pozarządowych na imprezy, które miały zapełnić kalendarz festiwalu, rozpisano zbyt późno i rozstrzygnięto dopiero 15 lipca. Marek Kraszewski, dyrektor miejskiego biura kultury, tłumaczy, że konkurs został ogłoszony dopiero latem, bo miasto "szukało właściwej formuły", w jakiej organizacje pozarządowe mogłyby współpracować przy Lecie Konesera. - Jeśli chodzi o partnerstwo publiczno-prywatne, to jest to projekt całkowicie nowatorski i pilotażowy - tłumaczy niedociągnięcia ze strony miasta.Miasto szukało nowej formuły, zastosowało jednak starą - konkurs, który w tym przypadku się nie sprawdził. O wyborze konkretnych projektów decydowali głównie urzędnicy i ostatecznie nie została wyznaczona jedna osoba (kurator, dyrektor artystyczny festiwalu), która sensownie mogłaby ułożyć program imprezy i pilnować jego realizacji. Kosztowna porażka Zamiast Lata Konesera mamy więc kosztowną porażkę, zarówno spółki Juvenes, jak i władz miasta. - W Warszawie były upały i wiele osób wyjechało, więc nie byłoby publiczności. Zdecydowaliśmy, że zorganizujemy muzyczny koniec lata: koncerty zaplanowaliśmy na sierpień i wrzesień - tłumaczy Monika Sarnecka z agencji Tokyo, która zajmuje się promocją Lata Konesera. Z sierpniowego grafika, który na nasze usilne prośby wreszcie dostajemy, wynika, że impreza na dobre zacznie się dopiero w drugiej połowie miesiąca. Wtedy odbędą się koncerty (m.in. Agi Zaryan, Miki Urbaniak i Marity Alban Juarez), zobaczymy spektakl Teatru Dramatycznego i Fundacji Tańca Współczesnego. - Lato trochę nam się przesunęło, ale zaplanowane imprezy odbędą się - przekonuje Monika Sarnecka. - Kiedy warszawiacy wrócą z wakacji, zaproponujemy im zmasowane wydarzenia kulturalne. Przedłużamy wakacje do połowy października! - ogłasza z dumą.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Agnieszka Kowalska, Izabela Szymańska
http://miasta.gazeta.pl/warszawa/1,34862,5570246,Klapa_kulturalnego_lata_z_Koneserem.html

2008/08/07

Ludzie Platformy doją państwowego giganta

Z dobrze płatnych posad przy miedziowym gigancie KGHM korzystają ludzie Platformy. Dzielą się stołkami, które gwarantują dochody sięgające nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. Lokalny polityk PO Arkadiusz Gierałt oprócz dyrektorskiej pensji bierze pieniądze za zasiadanie w aż czterech radach nadzorczych spółek podległych KGHM.
Żaden z awansowanych polityków w KGHM i spółkach zależnych nie brał udziału w konkursie na dyrektorskie stanowisko - pisze "Gazeta Wyborcza". Arkadiusz Gierałt, który jest szefem partii Donalda Tuska w powiecie lubińskim, nie chce mówić o swoich zarobkach. Jednak - według wyliczeń związkowców - jako członek aż czterech rad nadzoryczych może inkasować miesięcznie nawet 50 tysięcy złotych.Dobrą posadę ma też senator PO Tadeusz Maćka, który został dyrektorem do spraw pracowniczych w podległej KGHM kopani. Sprawa budzi kontrowersje, bo ten były prezydent Lublina jest oskarżony o narażenie miasta na stratę 1,6 miliona złotych - pisze "Gazeta Wyborcza".
Awansują również żony posłów PO. Choć Norbert Wojnarowski zapewnia, że nie pomagał żonie w karierze to warto wiedzieć, że Wojnarowska awansowała ze stanowiska specjalisty na dyrektora w ważnym departamencie bez żadnego konkursu. Nie chce rozmawiać z dziennikarzami, ale członkowie rady nadzorczej KGHM przyznają, że dyrektorskie pensje w koncernie wahają się od kilkunastu do 30 tysięcy złotych.Kolejny przykład to Karol Szczepaniak, radny Platformy Obywatelskiej z Głogowa. Bez konkursu został dyrektorem w spółce zależnej od KGHM - Pol-Miedź Trans. Zanim Platforma wygrała wybory, Szczepaniak był w spółce starszym specjalistą ds. organizacyjnych i kierownikiem ds. marketingu.
Podobną karierę zrobił członek PO z Legnicy i były radny Jerzy Bednarz. Pod koniec maja został wiceprezesem w zarządzie spółki-córki KGHM Inova. Jest też radny Platformy Eric Alira, który dostał pracę w należącym do KGHM klubie piłkarskim Zagłębie Lubin.
MP
dziennik.pl

Jak Platforma swoich awansuje

PO bierze stołki w spółkach - alarmują związkowcy z KGHM. Sprawdziliśmy. Odkąd Platforma doszła do władzy, kariery jej działaczy zatrudnionych w koncernie przyspieszyły.
Arkadiusz Gierałt, członek PO i były szef partii w powiecie lubińskim, od dziesięciu lat pracuje w spółkach zależnych KGHM. Gdy do władzy doszła Platforma, awansował na dyrektora generalnego departamentu inwestycji i rozwoju w biurze zarządu Polskiej Miedzi. Konkursu nie było. - To jedna z wielu politycznych nominacji w KGHM - mówi Józef Czyczerski, członek rady nadzorczej KGHM i szef miedziowej "Solidarności". - PO obiecywała odpolitycznienie spółek, ale idzie śladami poprzednich ekip.- Nie można kogoś dyskryminować tylko dlatego, że należy do PO - oponuje Gierałt.
- Tak samo twierdził PiS, gdy obsadzał spółki swoimi - przypominamy.
Gierałt: - Nie jestem znikąd. Za czasów PiS byłem wiceprezesem spółki Letia zależnej od KGHM.Po wyborach Gierałt zasiadł też w czterech radach nadzorczych spółek, w których KGHM ma udziały. Według wyliczeń związkowców zarabia miesięcznie 50 tys. zł. Sam nie chce mówić o zarobkach.
- Cztery rady to zdecydowanie za dużo, nie można wtedy dobrze wywiązywać się z obowiązków - mówi Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją. - Dopóki rady nadzorcze będą traktowane jak synekury, spółki nie będą dobrze nadzorowane.
Żona posła na dyrektora
W spółce zależnej KGHM - Ecorenie - po wyborach dostała stanowisko żona posła PO Norberta Wojnarowskiego.
- Nie pomagałem żonie w karierze - zapewnia polityk. - KGHM jest największym pracodawcą w Lubinie i jednym z największych w regionie. Zatrudnia prawie 20 tys. ludzi. Nic dziwnego, że pracuje tu większość mieszkańców Lubina. W Polskiej Miedzi są zatrudnione moje dwie ciotki, kuzynka, tu pracował mój dziadek, ojciec i teść - wylicza poseł.
Wojnarowska, ekonomistka po studiach, była najpierw specjalistką w departamencie administracji. Jednak szybko awansowała na dyrektorkę. I tym razem konkursu nie było.
Według jednego z członków rady nadzorczej KGHM dyrektorska pensja w koncernie waha się od kilkunastu do 30 tys. zł. Żona posła nie chce rozmawiać z "Gazetą".
Karol Szczepaniak, radny PO z Głogowa, bez konkursu został dyrektorem w spółce zależnej KGHM - Pol-Miedź Trans. Zanim Platforma wygrała wybory, Szczepaniak był w spółce starszym specjalistą ds. organizacyjnych i kierownikiem ds. marketingu.
Czy w awansie pomogła mu legitymacja PO? - Nie wziąłem się tutaj z ulicy. Ukończyłem studia ekonomiczne i politologię. Przez dwa lata pracowałem w spółce - mówi radny. Przyznaje, że sytuacja byłaby bardziej przejrzysta, gdyby wygrał konkurs na dyrektora. - Ale nie słyszałem, żeby na stanowiska dyrektorskie były konkursy.
- Zarząd nie miał obowiązku przeprowadzania konkursów. Wybieraliśmy z tych kandydatów, którzy byli najwłaściwsi - twierdzi rzeczniczka KGHM Monika Kowalska.
Konkursu nie było też na stanowiska w zarządzie spółki-córki KGHM Inova. Wiceprezesem został pod koniec maja członek PO z Legnicy i b. radny Jerzy Bednarz.
Oskarżony b. senator pokieruje kadramiBez konkursu dostali stanowiska dyrektorów ds. pracowniczych w kopalniach Polkowice-Sieroszowice i Rudna b. senator PO Tadeusz Maćkała i członek Platformy Mieczysław Kraśniański. Oni akurat do tej pory nie mieli nic wspólnego z przemysłem miedziowym. Według rzeczniczki KGHM Kraśniański ma doświadczenia w zarządzaniu kadrami, był dyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego, a wcześniej pracował w ZUS. On sam nie chce rozmawiać z "Gazetą".O zatrudnieniu Maćkały - wyjaśnia rzeczniczka - zdecydowały jego zdolności menedżerskie z okresu, gdy był prezydentem Lubina.
- Ależ on jest oskarżony o narażenie Lubina na stratę 1,6 mln zł - mówimy.- Dopóki nie zapadnie wyrok, jest niewinny - mówi rzeczniczka.
Sam Maćkała twierdzi nawet, że jego sprawa została umorzona. - Poza tym nie należę już do PO - mówi.
Tyle że - jak dowiedzieliśmy się w sądzie w Legnicy - sprawa umorzona nie jest. - Akt oskarżenia wpłynął do sądu pod koniec czerwca. We wrześniu zapadnie decyzja, kiedy rozpocznie się proces - mówi Tomasz Pratkowiecki, rzecznik legnickiego sądu okręgowego.
Stanowisko za głosowanie?
Pracę w należącym do KGHM klubie piłkarskim Zagłębie Lubin dostał radny PO Eric Alira urodzony w Burkina Faso, znany z telewizyjnego reality show "Bar". Ma szukać piłkarskich talentów w Afryce. Jednak w KGHM krąży opinia, że stanowisko dla Aliry miało być nagrodą za to, że poparł kandydaturę Marka Łapińskiego z PO na marszałka województwa dolnośląskiego. Alira nie był zwolennikiem Łapińskiego. Jednak po długich namowach zagłosował "za". - PO nie zajmowała się szukaniem pracy Alirze, propozycję dostał od zarządu KGHM - zapewnia szefujący dolnośląskiej Platformie Jacek Protasiewicz.
Skąd te awanse działaczy PO?
- Zatrudniając pracowników w Polskiej Miedzi, nie patrzymy na przynależność partyjną. Bierzemy pod uwagę tylko kompetencje - mówi rzeczniczka firmy.A miało być niepolitycznieKGHM jest jednym z największych producentów miedzi na świecie. Spółkę kontroluje skarb państwa. Tradycją stało się, że po kolejnych wyborach zwycięska ekipa obsadza stanowiska swoimi. Za czasów SLD prezesem Polskiej Miedzi był działacz Sojuszu Wiktor Błądek. Pod rządami PiS kombinatem rządził działacz tej partii Krzysztof Skóra.
Donald Tusk, który krytykował PiS za zawłaszczanie państwa, obiecał zmianę standardów. Ostatnio upominał nawet koalicyjny PSL, by przestrzegał "pewnych standardów", "aby nie było rodzinnych interesów w polityce".
W exposé premier obiecał odpolitycznienie państwowych firm i jawne zasady naboru do władz spółek. I rzeczywiście prezes KGHM został wybrany w konkursie. O nominacje w spółkach zależnych KGHM chcieliśmy wczoraj zapytać ministra skarbu Aleksandra Grada (PO). Jest na urlopie. Jego rzecznik Maciej Wewiór stwierdził jednak, że spółki-córki KGHM nie podlegają kontroli ministra skarbu.- Wiele razy mówiliśmy, że spółki zależne często powstają tylko po to, żeby dać zarobić politykom rządzącej partii - mówi Wewiór.- Ale teraz rządzą członkowie Platformy - przypominamy.
Wewiór: - Zarząd KGHM powinien wyjaśnić, czy te osoby mają kompetencje, czy dostały stanowiska z powodów politycznych.
Dla Gazety Grażyna Kopińska, dyrektor programu przeciw korupcji Fundacji Batorego
Platforma zatrzymała się w pół kroku. Obiecywane konkursy robi się tylko na eksponowane stanowiska w spółkach, którymi interesują się dziennikarze. Resztę stanowisk rozprowadza się wśród swoich. Jeśli bez konkursów awansowane są osoby związane z partią rządzącą, to zawsze będzie podejrzenie, że jest to polityczna nominacja. Dlatego konkursy są nieodzowne. Jak widać, PO tak jak wcześniejsze ekipy nie radzi sobie z odpolitycznianiem spółek. Dlatego jedynym rozwiązaniem jest jak najszybsza prywatyzacja tych firm.
Gazeta Wyborcza
Renata Grochal

2008/08/04

Niech wicepremier Schetyna się wytłumaczy

Wniosek do NIK o niezwłoczne przeprowadzenie kontroli, zwołanie nadzwyczajnego posiedzenia sejmowej Komisji ds. Kontroli Państwowej oraz wniosek do prokuratury - to elementy kampanii, jaką w tym tygodniu zamierzają przeprowadzić politycy Prawa i Sprawiedliwości w sprawie najbliższego współpracownika premiera Donalda Tuska, Grzegorza Schetyny.
Podstawą działań jest podejrzenie "politycznej korupcji" i "udziału w polityczno-biznesowym układzie". Sprawa ma związek z kontrowersjami dotyczącymi rozstrzygnięcia przetargu na promocję Mistrzostw Europy w Koszykówce. Przetarg, w którym decydował senator PO Jerzy Ludwiczak, wygrały wrocławskie firmy należące do znajomych Grzegorza Schetyny. Kampania wymierzona w Schetynę to reakcja na działania PO wobec prezydenta Lecha Kaczyńskiego.- Chcemy zepchnąć Schetynę do defensywy. Do tej pory atakowali ludzie Tuska, a my, zwłaszcza prezydent Kaczyński, musieliśmy udowadniać, że nie jesteśmy wielbłądami. Teraz role się odwrócą, tłumaczyć się będzie Schetyna - mówi jeden z parlamentarzystów PiS. Politycy Prawa i Sprawiedliwości w nieoficjalnych rozmowach przyznają, że ofensywa ma doprowadzić do sytuacji, w której w obronę swojego najbliższego współpracownika zaangażuje się sam premier. Do tej pory Donald Tusk w sytuacjach kryzysowych, dotyczących np. zaskakujących dymisji kolejnych wiceministrów, konfliktów w koalicji czy działań służb specjalnych, unikał publicznego zabierania głosu. Dzięki temu poparcie dla szefa rządu utrzymywało się na stosunkowo wysokim poziomie. Jednak premierowi trudno będzie milczeć w sytuacji, gdy chodzi o jego najbliższego współpracownika i człowieka, na którego wpływach opiera się pozycja Tuska w samej Platformie. Cała akcja PiS opierać się ma na kulisach ujawnionego przed kilkoma dniami przez "Rzeczpospolitą" i budzącego wiele wątpliwości przetargu na obsługę promocyjną Mistrzostw Europy w Koszykówce. To najważniejsza impreza sportowa przed Euro 2012, zaś niebagatelną rolę przy jej promocji odegrają wrocławskie firmy należące do znajomych i przyjaciół pochodzącego również ze stolicy Dolnego Śląska wicepremiera Grzegorza Schetyny: Sport Media i ARRS Effectica. Konsorcjum, w skład którego wchodzą te dwie firmy, wygrało przetarg na promocję Mistrzostw Europy w Koszykówce. Decydujący głos przy rozstrzyganiu przetargu miał były prezes Polskiego Związku Koszykówki Roman Ludwiczuk, dziś senator Platformy Obywatelskiej. Zwycięskie firmy otrzymają ok. 430 tys. złotych. - W pierwszej kolejności składamy wniosek do Najwyższej Izby Kontroli o sprawdzenie w trybie pilnym prawidłowości tego przetargu. Chcemy też, by Schetyna publicznie odpowiedział na pytania dotyczące jego związków z całą sprawą - mówi inny z posłów Prawa i Sprawiedliwości. Ale na tym nie koniec.Jak informowała gazeta, Grzegorz Pszczołowski, prezes Sport Media, związany jest ze Schetyną od ponad 15 lat. W 1993 r. trafił do Radia Eska, które zakładał obecny wicepremier, był też prezesem koszykarskiego klubu należącego do Schetyny. Z kolei Piotr Waśniewski, który w 2006 r. za zaskakująco niską kwotę kupił od żony Schetyny udziały w firmie Ars Effectica, był w koszykarskim klubie Śląsk Wrocław - należącym wówczas do Schetyny - dyrektorem finansowym i przez krótki czas również prezesem.
- Chcemy też zwołania nadzwyczajnego posiedzenia sejmowej Komisji ds. Kontroli Państwowej, która niezależnie od NIK zajmie się wyjaśnieniem, czy doszło do nieprawidłowości w postaci ewentualnego wykorzystania przez wicepremiera Schetynę politycznych lub towarzyskich wpływów do przeforsowania takiego, a nie innego rozstrzygnięcia przetargu. Zachodzi obawa, że mamy do czynienia z formą korupcji politycznej. Będziemy dążyć do wyjaśnienia, dlaczego senator PO Ludwiczuk tak bardzo naciskał na to, by promocją mistrzostw zajęły się firmy należące do niedawnych współpracowników Schetyny - twierdzi jeden z posłów PiS.
Wnioski o zbadanie sprawy przetargu i tego, jaki wpływ na jego rozstrzygnięcie miały polityczne i towarzyskie związki wicepremiera Grzegorza Schetyny oraz byłego prezesa PZK Ludwiczaka, trafią również do komisji sportu. Politycy Prawa i Sprawiedliwości tym razem nie obawiają się zablokowania zwołania posiedzeń sejmowych komisji przez nieformalną koalicję PO - Lewica. Liczą, że ich wnioski zostaną poparte przez polityków tego ugrupowania; przed kilkoma dniami Tomasz Kalita, rzecznik prasowy SLD, mówił o konieczności wyjaśnienia całej sprawy, określając wicepremiera Schetynę mianem symbolu powiązań towarzysko-biznesowo-politycznych.
Obok wniosku do NIK i przekazania sprawy do zbadania kilku sejmowym komisjom Prawo i Sprawiedliwość wystosuje wniosek o przeprowadzenie kontroli przez prokuraturę i minister Julię Piterę. Choć, jak przyznają politycy PiS, na skuteczne działania ani ludzi ministra Ćwiąkalskiego, ani Julię Piterę nie liczą. - Ruszamy od poniedziałku - mówi nasz rozmówca, członek Rady Politycznej PiS.Sprawa przetargu na promocję koszykarskich zawodów to nie jedyny przypadek związany z tym sportem, w którym w mocno zastanawiającym świetle pojawiają się nazwiska Grzegorza Schetyny oraz firma Effectica. W sierpniu 2005 r. tygodnik "Newsweek" opublikował artykuł, w którym napisał, że jeden z wrocławskich przedsiębiorców po rozmowie ze Schetyną, w zamian za sponsorowanie klubu koszykarskiego "Śląsk Wrocław", dostał w ciągu zaledwie dwóch tygodni pozwolenie na postawienie budynku we Wrocławiu. Firma żony Schetyny - Kaliny, otrzymała wyłączne prawo do zdobywania sponsorów dla koszykarskiego klubu z Wrocławia, pobierając za to niemałe prowizje. Prezesem Rady Nadzorczej SSA Śląsk Wrocław był właśnie Grzegorz Schetyna. Według dziennikarzy "Newsweeka", maleńka agencja jego żony od każdej kwoty wpłacanej przez sponsorów brała prowizję - nawet w wysokości 30 proc. umowy. Prokuratura w Opolu, która badała tę sprawę, nie dopatrzyła się wówczas znamion przestępstwa.
Wojciech Wybranowski
Nasz Dziennik

Pawlak: to gdzie oni mają pracować?

W zatrudnianiu rodziny nie ma nic złego - uważa wicepremier Waldemar Pawlak. Zaprzecza jednocześnie, by w kierowanych przez PSL urzędach występował nepotyzm. Czy przekonał premiera Donalda Tuska, który rozmawiał z nim w cztery oczy o zatrudnianiu "swoich"?
Polityka kadrowa PSL jest dużym problemem dla PO. W tej sprawie między koalicjantami mocno zgrzyta. Od kilku dni zarzuty o nepotyzm wysuwa pod adresem ludowców Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją. Powiadomiła Najwyższą Izbę Kontroli o zatrudnianiu przez działaczy PSL w spółkach rolnych własnych rodzin.
Wicepremier działania pełnomocnika rządu ds. korupcji podsumował w radiowych "Sygnałach Dnia" krótko i dobitnie: - Julia Pitera sformułowała wiele różnych opinii, po czym pozamykano to w szafach i Bóg raczy wiedzieć, co tam naprawdę zostało napisane.
Zaprzeczył jednocześnie zarzutom o nepotyzm. Jego zdaniem w zatrudnianiu rodziny nie ma nic złego. I nie powinno się prześladować kogoś tylko dlatego, że jest dzieckiem lub bratem działacza partii. - Powinno cieszyć, kiedy dzieci wykazują podobne zainteresowania i chcą iść w ślady rodziców – stwierdził Pawlak. - Jeśli są to ludzie, którzy zawodowo zajmują się takimi sprawami, to gdzie mają pracować? Czy za granicą, czy mają być wysyłani za granicę? Były takie czasy, gdy zsyłano ludzi na Syberię za to, że kontynuowali patriotyczne działania swoich poprzedników - dodał polityk PSL.
Trudna rozmowa
Czy podobnej argumentacji wicepremier użył w rozmowie z premierem? Nie wiadomo. Spotkanie, na którym obaj politycy dyskutowali na temat polityki kadrowej PSL odbyło się w cztery oczy. Donald Tusk mówił potem dziennikarzom: - Rozmawiałem z premierem Pawlakiem o przestrzeganiu pewnych standardów.
Zastrzegł, że nie jest od kontrolowania koalicjanta, ale stawia pewne wymagania. – Oczekuję przestrzegania pewnych standardów tak, by nie było rodzinnych interesów w polityce – powiedział premier. - Takie są oczekiwania Polaków - dodał.
Jak zatrudnia PSL
PO na czele z Julią Piterą najbardziej oburza to, co dzieje się w spółce Elewarr należącej do Agencji Rynku Rolnego. Zatrudnienie znalazł tam m.in. Dariusz Żelichowski, syn szefa Klubu Parlamentarnego PSL oraz Andrzej Kłopotek, brat posła Eugeniusza. Z kolei w Zamojskich Zakładach Zbożowych pracuje Adam Kalinowski, brat wicemarszałka Sejmu. O nepotyzmie w agencjach rolnych rozpisywały się media, m.in. "Gazeta Wyborcza".
Posłowie PSL tłumaczyli, że to doświadczeni fachowcy, a Eugeniusz Kłopotek próbował dowodzić, że o zatrudnieniu swojego brata dowiedział się już po fakcie.
mac /ram
www.tvn24.pl

2008/08/02

Tak czy owak, Sławek Nowak

Większość politycznych rewelacji to brednie wymyślone w kancelarii premiera.
Nie jest tajemnicą, że rząd Donalda Tuska na niespotykaną skalę rozbudował tzw. służby prasowe. Ich zadaniem nie jest jednak pomoc dziennikarzom, a budowanie pozytywnego wizerunku władzy. Jak? Choćby poprzez „zarządzanie informacją”. Owe „służby” działają jak wielka redakcja obsługująca te mniejsze: „Gazetę Wyborczą”, „Dziennik”, TVN... Rządowi spece wymyślają informacje, starają się je uprawdopodobnić, a następnie podsuwają „zaprzyjaźnionym” redakcjom.
Kilka dni temu przyłapaliśmy redaktorów „Dziennika” Annę Wojciechowską i Marcina Graczyka na ewidentnej bzdurze – chodziło o rzekomy pomysł Platformy Obywatelskiej zniesienia 22 proc. podatku VAT dla szpitali, by zachęcić je do prywatyzacji. Dowiedliśmy, cytując akty prawne, że szpitale nigdy nie płaciły VAT od swej podstawowej działalności. Na brednie „Dziennika” dał się nabrać TVN, który znalazł dyżurnego dyrektora szpitala gotowego podzielić się swym entuzjazmem z widzami. Chcieliśmy dowiedzieć się, jaki jest mechanizm generowania podobnych bzdur. Zaprzyjaźnieni, choć ze zrozumiałych względów pragnący pozostać w cieniu, posłowie PO wyjaśnili, w czym rzecz.
– W Kancelarii Premiera są ludzie, których zadaniem jest podrzucanie mediom podobnych rewelacji. Pomysł z VAT-em i rządzeniem rozporządzeniami to była próba przykrycia afery prezydenta Sopotu Karnowskiego i wyników głosowania w sprawie prezydenckiego weta do ustawy medialnej – wyjaśnił nam jeden z rozmówców.
– Ale dlaczego nie poszliście z tym do „Gazety Wyborczej”? – pytaliśmy.
– Bo ci z „Wyborczej” i „Rzepy” nie daliby się nabrać. Sprawdziliby, że szpitale są zwolnione z VAT-u i byłoby po sprawie. Na szczęście ci z „Dziennika” łykną wszystko. I łyknęli. Pomysł rządzenia rozporządzeniami upadł po 24 godzinach, podobnie jak sprawa zniesienia 22 proc. podatku VAT dla szpitali. Lecz fałszywe informacje spełniły swą rolę – uwaga mediów została odwrócona od niemiłych Platformie zdarzeń. Ta metoda działania nie jest niczym nowym. W Stanach Zjednoczonych z powodzeniem stosowała ją administracja Billa Clintona. Zwłaszcza w czasie afery z Moniką Levinsky. Nad Wisłą pochwałę „budowania przekazu, który zmieści się w jednym zdaniu” i tezy, „że polityka polega dziś na opowiadaniu ciekawych historii”, głosi Eryk Mistewicz, spec od budowy wizerunku. Według naszych informatorów, w rządzie Donalda Tuska osobą odpowiedzialną za takie „zarządzanie mediami” jest Sławomir Nowak, który buduje na tym swoją karierę. – Tak czy owak, Sławek Nowak – mówią zaprzyjaźnieni posłowie PO. Pamiętacie słynne „instrukcje” rozsyłane posłom Platformy z Kancelarii Premiera, co mają mówić do kamer i mikrofonów? Bardziej efektywne jest podsuwanie „zaprzyjaźnionym” redakcjom spreparowanych wiadomości. Mniej doświadczeni redaktorzy są szczęśliwi, że „mają newsa”, podobnie jak ich mocodawcy. Czytelnicy są pewni, że informacje są prawdziwe i obiektywne. Nie myślą, że ktoś nimi manipuluje. Pytaliśmy posłów PO o to, czym w najbliższych dniach ludzie z Kancelarii Premiera mają zamiar nas uraczyć? – Jak zwykle: straszenie prezydentem, pazerność PiS-u, w zależności od rozwoju sytuacji sprawa Wojciecha Sumlińskiego, może jakieś przecieki z prokuratury itp.
Wakacje to dla rządowych speców od preparowania informacji okres żniw. Posłowie są na urlopach, a media – zwłaszcza elektroniczne – muszą otrzymać swoją porcję mięsa. Jeśli jej nie dostarczą – zostaną pożarci. Amerykańscy eksperci od public relations obliczyli kiedyś, że aż 70 proc. informacji, które ukazały się drukiem, została przygotowana nie przez dziennikarzy, a wyspecjalizowane firmy. Najwyraźniej ta moda na stałe zagościła w kancelarii Donalda Tuska. Dlatego, by nie dać się rządowym specom od propagandy cudu, oglądajmy Discovery Channel i Planete, czytajmy „Konia Polskiego”, „Przegląd Funeralny” i oczywiście „TRYBUNĘ”. Przynajmniej ta prasa nie kłamie.
Marek Czarkowski
Trybuna

Zarząd PO: Wotum nieufności dla Miodowicza

7 września odbędzie się nadzwyczajny zjazd świętokrzyskiej Platformy Obywatelskiej - zadecydował w sobotę zarząd partii. Będzie na nim głosowane odwołanie Konstantego Miodowicza z funkcji przewodniczącego PO w regionie, choć już w sobotę zarząd regionalny partii podjął uchwałę o wotum nieufności dla niego.
Świętokrzyska PO chce definitywnie rozwiązać problem posła Miodowicza. Dlatego w sobotę zarząd partii w regionie podjął dwie tak ważne uchwały: zadecydował o zwołaniu nadzwyczajnego zjazdu partii na 7 września i głosowanie na nim punktu o odwołaniu Miodowicza z funkcji przewodniczącego PO w regionie. Przypomnijmy, że domagały się tego 10 z 14 powiatowych zarządów PO w Świętokrzyskiem. W sobotę zarząd PO podjął też uchwałę o wotum nieufności dla dotychczasowego przewodniczącego.Przypomnijmy, że miesiąc temu Miodowicz sam zrezygnował z szefowania świętokrzyskiej PO tłumacząc, że utracił możliwość współpracy z pozostałą częścią zarządu. W ostatni czwartek Miodowicz zawiesił jednak tę decyzję twierdząc, że czyni to na osobistą prośbę sekretarza generalnego PO Grzegorza Schetyny. Poseł Miodowicz uzasadniał, ze będzie szefował świętokrzyskiej PO do czasu powołania nowego przewodniczącego lub wskazania nowego lidera partii w regionie przez władze krajowe.
Jak się dowiadujemy działacze PO mimo to ustalili termin nadzwyczajnego zjazdu i odwołania Miodowicza, bo jego czwartkowa decyzja przekonała ich, że nie można mu ufać. - Najpierw ostatecznie rezygnuje, a potem godzi się dalej pełnić to stanowisko. Nie budzi tym naszego zaufania, tak się nie da współpracować - mówi "Gazecie" nieoficjalnie jeden z działaczy świętokrzyskiej PO.Sobotnią decyzją świętokrzyska PO chce także nakłonić władze krajowe do podjęcia zdecydowanych działań, które rozwiążą konflikt w partii. Przypomnijmy, że sekretarz generalny Grzegorz Schetyna miał przyjechać do Kielc, aby wskazać osobę, która do czasu powołania nowego przewodniczącego pokieruje świętokrzyską PO. Dwukrotnie zapowiadany przyjazd jednak odwoływano. Teraz mówi się, że Schetyna odwiedzi Kielc około 20 sierpnia.
Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce
Joanna Gergont

Adam Struzik chce wystrzelić własnego satelitę

Marszałek województwa mazowieckiego z PSL chce umieścić na orbicie satelitę obserwacyjnego. Miałby się nazywać Mazovia i pomóc w tworzeniu aktualnych map województwa. Budowa satelity to koszt około 20 mln euro. Kolejnych kilka milionów euro kosztowałoby wyniesienie urządzenia na orbitę. Za te pieniądze satelita działałby przez około 5 lat. Tyle bowiem wynosi średnio żywotność takiego urządzenia.
Satelitarne Centrum Operacji Regionalnych, które korzysta ze zdjęć z amerykańskiego satelity Ikonos, dowodzi, że pomysł Adama Struzika jest nieopłacalny. Na rynku komercyjnym koszt obfotografowania województwa mazowieckiego wyniósłby około 1,2 mln zł. (TM)
Wprost

"Pitera nie ma wizji, a biega po telewizjach"

Ekspertka od walki z korupcją, Grażyna Kopińska, jest zawiedziona działalnością minister Julii Pitery. "Nawet jeśli zajmie się czymś pożytecznym, jak uregulowanie wydatków z kart kredytowych, to zanim cokolwiek zrobi, biegnie do wszystkich telewizji" - mówi DZIENNIKOWI Kopińska, która jest dyrektorem Programu Przeciw Korupcji Fundacji im. Stefana Batorego.
Robert Mazurek: Jak pani ocenia działalność minister Pitery?
Grażyna Kopińska: Niestety, niezbyt dobrze. Liczyłam, że pani minister szybko przedstawi swoją wizję walki z korupcją, powie, co będzie kontynuowała, a co zmieni. Tymczasem po ośmiu miesiącach nie ma żadnej wizji ani pomysłu, jak przeciwdziałać korupcji. Ale pani minister jest bardzo aktywna. Tak, ale działa chaotycznie, impulsywnie, jak biuro interwencyjne - jak wpłynie do niej jakiś sygnał, to wysyła kontrolę. A nawet jeśli zajmie się czymś pożytecznym, jak uregulowanie wydatków z kart kredytowych, to zanim cokolwiek zrobi, biegnie do wszystkich telewizji i opowiada… Bo pani minister zajmuje się głównie występami w TVN 24. Ostatnio jakby rzadziej (śmiech). Może pojechała na wakacje? Mój zarzut dotyczy też samego raportu o wydatkach ministrów, który budzi podejrzenia o nierówne traktowanie kontrolowanych, bo nie ujęła w nim wydatków Radka Sikorskiego, który przeszedł do PO. Za to było o cenie dorsza.Razi mnie nie to, że to wytknęła, ale cała ta historia z odmową ujawnienia raportów o kartach kredytowych i CBA. Bardzo źle świadczy to o niej jako o osobie, która była jedną z pomysłodawczyń ustawy o dostępie do informacji publicznej. Bądźmy szczerzy - to kompromitacja. To jeden z powodów, dla których nie ciągnie mnie polityka. Więc nie skończy pani jako minister? Nie, to był mój świadomy wybór. W latach 1990 - 1994 byłam radną Warszawy z OKP i mogłam wejść w świat polityki samorządowej, ale zrezygnowałam, bo nawet w tej pierwszej radzie pełnej działaczy podziemia, bardzo porządnych ludzi, zauważyłam, że interes prywatny bierze górę nad interesem publicznym. A kolejne rady były jeszcze gorsze. Nie załatwiła sobie pani mieszkania? Mam 60 metrów w bloku na Stegnach. To samo od zawsze. A dała pani kiedyś łapówkę? Nigdy w życiu. Los mnie oszczędzał. Nigdy nie budowałam domu, nie prowadziłam biznesu i mam w rodzinie kilku lekarzy…Rozumiem, nie było potrzeby. (śmiech) No właśnie, nie było potrzeby. A prezenty pani dawała? Zdarzało się, zanim nabrałam świadomości, że za to, co ktoś robi w ramach obowiązków służbowych, należy grzecznie podziękować, a nie obdarowywać podarkami. Ale przyznaję, dawno temu dałam prezent lekarzowi, który mnie zoperował.No właśnie, nie dajmy się zwariować. Co złego w butelce dobrego alkoholu danej po operacji? Mamy prawo podziękować komuś, kto zrobił dla nas coś absolutnie ponadstandardowego - to prawda. Myślę, że wszystko zależy od intencji, z jaką się prezent daje. Jeśli nie mam w tyle głowy, że znowu zachoruję albo będę musiała zdawać kolejny egzamin, więc lepiej sobie tę osobę pozytywnie ustosunkować, ale po prostu chcę wyrazić wdzięczność, to jest to OK.Motywacji nie da się sprawdzić. Podziękowanie lekarzowi zawsze może wyglądać na ubezpieczanie się na przyszłość. Dlatego ja nie będę choremu na raka, który daje lekarzowi pudełko czekoladek czy koniak, stawiała zarzutu korupcji. Oczywiście jeśli to jest po zakończeniu leczenia, całkowicie dobrowolnie, bez śladu wymuszenia.Wracając do pani doświadczeń samorządowych. Widziała pani wtedy korupcję? Na początku lat 90. to były jeszcze drobne sprawki. Jak ktoś zasiadał w komisji przydzielającej lokale i załatwił lokal przedsiębiorcy, to on zatrudniał żonę lub brata radnego. Kiedy z fazy detalu weszliśmy w korupcyjny hurt? On był od początku? Na pewno był, ale są to rzeczy strasznie trudne do udowodnienia. Na przykład finansowanie partii politycznych, choć dużo czystsze niż dawniej, ciągle jest polem wielu nadużyć, które jednak trudno udowodnić. A wiemy, że pieniądze krążą pod stołem, że są dziesiątki nierozliczonych faktur… Skoro jesteśmy przy finansowaniu partii, to Platforma Obywatelska chce zabrać im pieniądze z budżetu. Bawi mnie nazywanie pomysłu PO finansowaniem spoza budżetu. Ich najbardziej kontrowersyjny pomysł - z którego się wycofali - polegał na przekazywaniu partiom 1 proc. podatku z PIT-ów. Przecież nasze podatki składają się na budżet, więc z podatków znaczy tyle co z budżetu. Tyle że pieniędzy byłoby dużo mniej i dostałyby je tylko te partie, które mają elektorat miejsko-urzędniczy. Czyli PO, PiS i SLD. I to byłby koniec. PSL leży. Jednak w ostatnim momencie Platforma wykreśliła przepis o 1 proc. Tak więc oficjalnie partie musiałyby utrzymywać się wyłącznie z darowizn i składek! Te darowizny w czasie poza kampaniami mogą wynosić ok. 2 tys. zł miesięcznie, czyli przy obecnym poziomie hojności obywateli partie by zbankrutowały.A w kampanii mielibyśmy takie kwiatki jak te, kiedy Mariana Krzaklewskiego w 2000 roku wspierały - nie wiedząc o tym - całe wsie. Partie albo padłyby, albo przedsiębiorcy dawaliby swoim pracownikom jakieś fikcyjne premie, by ci wpłacali je na konto wskazanej partii. Jestem radykalną przeciwniczką tego pomysłu. Ale ludzie mówią: mam im dawać na to, by się opluwali w telewizji? Tylko że oni i tak te pieniądze skądś biorą, więc wolę, by działo się to legalnie, bo wtedy mamy przez Państwową Komisję Wyborczą jakąś kontrolę i są czystsze reguły. I wtedy partie, przynajmniej teoretycznie, powinny działać na moją rzecz, bo to ja daję im dotację i subwencję, a nie na rzecz pana X, który im pieniądze zorganizował. System bez wad. Oczywiście, że z wadami, tylko nie wymyślono lepszego. Jestem zwolenniczką obcięcia partiom funduszy mniej więcej o połowę, bo one się strasznie rozleniwiły. Chciałabym je zmusić do mobilizowania swoich zwolenników. Doprowadziłaby pani do powrotu do korupcji, tyle że ciut mniejszej. W większości krajów Unii Europejskiej istnieje dofinansowanie partii, ale pieniądze budżetowe to ok. 50 proc. wszystkich wpływów partii. Może zamiast zabierać partiom pieniądze, należałoby skłonić je, by jak niemieckie zainwestowały w think tanki. To bardzo dobry pomysł, ale i tak uważam, że partiom należy ograniczyć dotacje. Należałoby też wzorem wielu państw zachodnich finansować partie, które dostały w wyborach 1 proc. głosów, a nie 3 proc., jak jest teraz. Niesłychanie trudno jest dostać w wyborach 3 proc. głosów, a ok. 1 proc. zdobyła na przykład Partia Kobiet - zupełnie nowa, bez zaplecza, finansów, po prostu grupa aktywistek.Finansowanie z budżetu powoduje, że pieniądze mają tylko partie istniejące. Nikt nowy się nie wśliźnie. Jak to powiedział jeden z liderów PO o kandydaturze Dutkiewicza na prezydenta: "Nie będzie miał ani jednego billboardu. Czapkami go przykryjemy".Dlatego mój pomysł na obniżenie progu do 1 proc. pomoże. Bo nowa partia dostanie dofinansowanie i będzie miała cztery lata, by się rozwinąć lub paść. Nie zadziała w jej przypadku efekt świeżości - to trudno, ale przynajmniej damy jej jakieś szanse. Niech pan pamięta, że wielkie partie miałyby mniej pieniędzy.Więc partia Dutkiewicza dostałaby rocznie milion złotych, a PO czy PiS dwadzieścia razy tyle. Oczywiście, że by ich nie przeskoczyli, ale przynajmniej ci nowi dostaliby szansę, by coś zdziałać. Finansowanie z budżetu utrwala nie tylko układ partyjny, ale i władzę wewnątrz partii. Kaczyński może wywalić Dorna, a Tusk - Rokitę, bo to oni trzymają kasę. To prawda i to bardzo niedobrze, ale alternatywą dla tego systemu jest sytuacja, w której jeden biznesmen finansuje wszystkie liczące się partie, a potem idzie do zwycięskiej i mówi: "A teraz proszę wprowadzić cła na żelatynę, bo ja ją produkuję". Albo do tego, że jeden biznesmen w całości finansuje kampanię urzędującego prezydenta. Aleksander Gudzowaty w 1995 roku wyłożył 20 mln i sfinansował kampanię Wałęsy. To była sytuacja absolutnie chora, do której nikt nie chciałby wracać. Dlatego przy wszystkich wątpliwościach tendencja światowa jest jednoznaczna: finansowanie z budżetu i skuteczna kontrola państwowa. Nawet w Stanach Zjednoczonych można wybrać, czy się chce pieniądze z budżetu, czy od prywatnych sponsorów. I wszyscy biorą od sponsorów, bo budżet daje dużo mniej. Na poziomie kandydatów na prezydenta - tak, ale już w wyborach do Senatu i Kongresu tacy kandydaci mają szanse. U nas partia nie może wydać swoich pieniędzy na reklamę, jeśli komisarz wyborczy nie odtrąbił początku kampanii. To idiotyczna biurokracja. Jak chcą, to niech prowadzą kampanię na okrągło. Takie jest prawo i ja nie jestem zwolenniczką jego zmiany, bo permanentna kampania jest szkodliwa dla państwa. Rząd unika trudnych, ale niepopularnych decyzji, a ludzie przyzwyczajają się do tego, że w czasie kampanii politycy są ostrzejsi, że składają więcej obietnic niemożliwych do zrealizowania, więc może nie zezwalajmy im na kampanię na okrągło, oszczędźmy to sobie. Niesiołowski jest w kampanijnym transie bez ustanku i tego pani nie zmieni. W tym sensie kampania wyborcza trwa cały czas. W raporcie, którego była pani współautorką, wyczytałem, że w kampanii prezydenckiej dwie osoby sprzedające cegiełki zebrały dla Henryki Bochniarz półtora miliona złotych w 6 dni! Trudno uwierzyć, że gigantyczny tłum stał przed sztabem wyborczym przez 6 dni i że ludzie czekali wiele godzin, by kupić cegiełkę za 20 czy 50 zł. To musiałaby być wielokilometrowa kolejka! Sztab Kaczyńskiego za to nie wydał ani złotówki na telefony. Pewnie wrzucano koszty wyborów prezydenckich w parlamentarne, bo one miały większe limity. Te telefony opłacił pewnie sztab PiS. Pamięta pani, jak Donald Tusk tuż przed kampanią wydał książkę… I promocja książki z wielkimi billboardami, zdjęciami, plakatami Tuska nie liczyła się do limitów kampanijnych. Oczywiście kandydatom nie można zakazać wydawania książek. Można tylko liczyć na to, że zmieni się stan naszej świadomości i takie rzeczy nie przejdą. Standardy się zmieniają, i to na lepsze. Pamiętam, bodajże w 1998 roku, pewien minister przyznał, że woli dać łapówkę drogówce, niż płacić mandat. Teraz nikt się do czegoś takiego nie przyzna. Pewnie niektórzy nadal łamią prawo, ale ze strachu przed opinią publiczną już się tym nie chwalą. To pozytywna zmiana. Korupcja to nie jest nowy problem. Ależ skąd! Ale ci, którzy mówili o tym na początku lat 90., byli uważani za absolutnych wariatów i oszołomów. Kiedy zaczęłam się temu przyglądać, to okazało się, że już w 1990 roku rząd Mazowieckiego przyjął rozporządzenie, że członkowie gabinetu nie mają prawa zasiadać w zarządach spółek, bo widziano konflikt interesu i zakazano tego. W 1993 roku Sejm przyjął ustawę antykorupcyjną, a dwa lata później ustawę o zamówieniach publicznych… Litości! Chce mnie pani przekonać, że od początku lat 90 walczono z korupcją? Wiem, że samo wprowadzenie prawa nie oznacza, iż się je stosuje, że ważna jest towarzysząca temu atmosfera, ale uproszczeniem jest mówienie, że nikt problemu korupcji nie zauważał. Zgoda. Zauważały to oszołomy: Kaczyńscy, Olszewski, Pitera… No nie tylko. Pewnie do tej grupy nie zaliczyłby członków rządu Mazowieckiego. I nigdy nie powiedziałbym o nich, że walczyli z korupcją. Włodzimierz Cimoszewicz przeprowadził akcję "czyste ręce", ale jakoś nie poświęcił życia na walkę z korupcją. Pewnie nie, bo to sprawa stopnia zaangażowania. Dla niektórych korupcja to sprawa pierwszoplanowa, dla innych nie, ale też ją dostrzegają. Nie można tu rysować czarno-białego obrazu Polski. Oczywiście muszę przyznać, że środowisko dzisiejszego PiS uznało walkę z patologiami, w tym z korupcją, za najważniejszą. Obok nich byli ci, dla których problem istniał, choć nie poświęcali mu się bez reszty, i byli też tacy, którzy w ogóle to negowali. Kto? Środowiska SLD czy PSL, które przez wiele lat twierdziły, że takiego problemu nie ma. Sprawa walki z korupcją weszła do powszechnego obiegu po aferze Rywina. Nie zgadzam się. Problem korupcji w powszechnym obiegu istniał wcześniej, ale wtedy dostrzegły go elity. Elity również dostrzegły go wcześniej. W 1998 roku wicepremier Balcerowicz zamówił, a rok później Bank Światowy opublikował raport o korupcji w Polsce. Jeżeli wicepremier zamawia taki raport, to znaczy, że widzi problem. W 2000 roku zaczynają się prace grupy posłów z niezrzeszonym wówczas Ludwikiem Dornem na czele nad zmianą ordynacji wyborczych i sposobu finansowania partii politycznych. Wtedy też uchwalono ustawę o dostępie do informacji publicznej. Jednocześnie powstaje polski oddział Transparency International oraz program antykorupcyjny Fundacji Batorego. Takie rzeczy nie biorą się znikąd! Jednak ci, którzy widzieli ten problem 10 lat wcześniej, byli zakrzykiwani. Zgadzam się, że ci, którzy mówili o korupcji przy prywatyzacji, byli uważani za osoby spowalniające rozwój. Proszę się nie gniewać, ale to była także retoryka bliskiego pani środowiska Unii Wolności. Jednym z powodów, dla których w 1999 roku odeszłam z tamtego środowiska, był brak odpowiedniego wsparcia w walce z korupcją. Jako radna sprzeciwiałam się łączeniu pracy w zarządzie miasta czy dzielnicy z zasiadaniem w radzie. Mówiłam, że to konflikt interesów. Radni nadzorowali samych siebie jako członków zarządu. Tak, ale byłam w tych swoich walkach w warszawskiej Unii Wolności całkowicie odosobniona. Przegrywałam wszelkie głosowania. W końcu dobiłam się do klubu parlamentarnego Unii, przekonałam posłów i wprowadzono taki zakaz. Kiedy w rozmowie z kolegami partyjnymi tryumfowałam, to jeden z nich, późniejszy prezydent Warszawy Wojciech Kozak, powiedział mi, że jestem naiwniaczką, bo można być radnym na Mokotowie i pracować w zarządzie na Żoliborzu. I problemu nie ma. To działa do dziś. Są tacy, którzy uważają nawet, że to świetnie, bo się profesjonalizuje grupa działaczy samorządowych. Skąd ten przekąs w głosie? Bo to absolutnie błędne podejście. Samorząd to miejsce naturalnej aktywności obywatela i jak najwięcej osób powinno się w to włączać. Profesjonalistami powinni być urzędnicy, nie radni. Coś się w walce z korupcją zmieniło w ostatnich latach? Politycy PO przyznają, że zasługą PiS była właśnie walka z korupcją. To, co było ważne, to przywództwo, czyli pojawienie się osoby, która mówi: dla mnie to najważniejsze, ja będę tym się zajmował osobiście. Kto był tym liderem? Dla mnie, ale ja zajmuję się tym z bliska, Mariusz Kamiński. Dla ogółu społeczeństwa - Lech i Jarosław Kaczyńscy, może trochę Zbigniew Ziobro. To był rząd, który dał jednoznaczny komunikat, że walka z korupcją jest dla niego najważniejsza. To rzeczywiście zaowocowało zauważalną w badaniach zmianą mentalności. Dużo zmieniło się na plus, ale też upolitycznienie i teatralizacja działań spowodowały, że niektóre środowiska występowały w obronie osób oskarżanych o korupcję. Myślę tu o obronie doktora Garlickiego, któremu w świetle kamer postawiono zarzut zabójstwa. Lektura pisma medycznych pokazuje, że zdaniem lekarzy mówienie o korupcji to jedno wielkie obrażanie ich. Przesada w tych działaniach prowadziła do tego, że pewne środowiska mają do korupcji stosunek indyferentny. Teraz mają stosunek indyferentny, ale wcześniej miały stosunek jednoznacznie wrogi. Kilka lat temu w Bolesławcu złapano neurologa, który mia ł przy sobie kilkadziesiąt tysięcy. To był jednodniowy utarg! I na nikim nie zrobiło to wrażenia, bo nie pokazała tego telewizja. Nie pogadanki dla lekarzy, tylko strach przed więzieniem spowodował, że boją się żądać łapówek. Jestem za takim zorganizowaniem służby zdrowia, by im się nie opłacało brać. W Szwecji od lat urzędnikom płaci się dobrze, mają pewność zatrudnienia, ale złapani na korupcji tracą pracę i wysoką emeryturę. Nauczyli się, że nie opłaca im się brać. Była pani bardzo umiarkowanym obrońcą CBA. Nie byłam krytykiem tej instytucji, choć mam wiele zastrzeżeń. Pierwsza, że podlega premierowi, co oznacza jego upolitycznienie. Wolałabym, by szefa CBA wybierał parlament. Jest różnica, czy premier wyznacza szefa CBA jako szef rządu czy jako prezes partii? To niech pan zobaczy, czy jest różnica między NIK a CBA. Gdyby NIK miała takie kompetencje jak CBA, to zobaczyłaby pani przy niej targi jak przy Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Można tak napisać ustawę, by szef CBA był powołany na długą kadencję, był niezależny. To nowa większość napisałaby nową ustawę i powołała swego szefa CBA. Pan wynajduje sposoby na to, jak doprowadzić do absurdu każdy sensowny pomysł. Politycy są w tym jeszcze lepsi… To prawda. …a moim zdaniem pomysł podporządkowania szefa CBA Sejmowi wcale nie jest sensowny. Moje główne zastrzeżenia do CBA są jednak inne. Otóż uważam, że prócz pionu śledczego powinno ono mieć również pion prewencji. Bo choć skutkami działań prewencyjnych nie można się szybko pochwalić i jest ona mało efektowna, to daje w dłuższej perspektywie trwałe rezultaty. Jednak przy wszystkich zastrzeżeniach nie byłam przeciwniczką powołania CBA. A chyba zdaje pan sobie sprawę, że to nie było takie łatwe…
Grażyna Kopińska, dyrektor Programu Przeciw Korupcji Fundacji im. Stefana Batorego
http://www.dziennik.pl/opinie/article216980/Pitera_nie_ma_wizji_a_biega_po_telewizjach.html