2012/09/22

Kosztowny prezydencki lans


Prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz zleciła poza ratuszem prowadzenie swojej strony na Facebooku za ponad 3 tys. zł miesięcznie – dowiedziała się „Rz”
Od kwietnia do końca września za wszelkie wpisy na profilu społecznościowym pod hasłem „Hanna Gronkiewicz-Waltz. Osoba publiczna" odpowiada na podstawie umowy-zlecenia Eliza Snowacka.
Nie jest urzędnikiem. Jest osobą prywatną, która zarabia m. in. na takich zleceniach. Z warszawskiego ratusza dostawała co miesiąc 3,3 tys. zł brutto za informowanie o tym, co prezydent stolicy chce powiedzieć fanom. A ma ich 5,4 tys. (dla porównania prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz ma ich 1099, prezydent Łodzi Hanna Zdanowska 2741, prezydent Gdańska Paweł Adamowicz 2130).
Umowa na obsługę konta prezydent Warszawy obejmuje aktualizację treści, bieżącą interakcję z użytkownikami, monitoring wpisów, tworzenie opracowań i statystyk odwiedzin.
Stołeczni radni opozycji kpią z tej promocji. W lipcu pojawiło się tam zaledwie 8 wpisów, m. in. fotorelacja z wizyty Hanny Gronkiewicz-Waltz na bazarze, jej spotkanie z ratownikami WOPR czy powitania Mitta Romneya w mieście. W sierpniu i wrześniu wpisów było po dziesięć. – Czyli w najgorszym wypadku po 330 zł za wpis. Niezły zarobek. Za 2 tys. zł wrzucę codziennie takie wpisy, że pani prezydent będzie wciąż bohaterką mediów – proponuje niezależny radny stolicy Maciej Maciejowski, który w interpelacji zapytał ratusz o koszty prezydenckiego profilu na Fb.
Radnych dziwi to zlecenie, ponieważ w urzędzie miasta zatrudnionych jest blisko 8 tys. urzędników, w tym ponad 20 osób w Centrum Komunikacji Społecznej i 10 w wydziale prasowym. – Dlaczego nie mogli tego robić urzędnicy w ramach obowiązków? – pyta radny PiS Jarosław Krajewski. Ratusz odpowiada: „Pracownicy wydziału prasowego mieli dużo innych obowiązków przy Euro 2012".
– Komunikacja przez portale społecznościowe jest istotnym elementem informacji i kontaktu. Wcześniej robili to urzędnicy w ramach swoich obowiązków – wyjaśnia rzecznik warszawskiego ratusza Agnieszka Kłąb. – Zlecenie zostało zawarte tylko na kilka miesięcy z powodu natłoku obowiązków podczas mistrzostw. W październiku znów za profil będzie odpowiadać osoba z urzędu.
Na Facebooku fani Hanny Gronkiewicz-Waltz też zaczęli komentować: „ Podobno pisanie tej strony kosztuje 3 tys. zł. Gratuluję osobie, która to prowadzi wyhaczenia takiej okazji!", „Jestem po studiach, mam doświadczenie w pracy z social media, szukam pracy od pół roku. Jestem gotów prowadzić Pani profil za 50 proc. ceny".
Prezydent nie odpowiedziała. Nie odpowiada też na inne pytania publicznie zadawane jej na tym portalu, np. „Proszę o wyjaśnienie afery ze Stadionem Narodowym i budową II nitki metra oraz korupcją w ZGN" – napisał fan. Interakcji nie było. Fanpage ogranicza się do informowania, gdzie prezydent się pojawia (rocznica Powstania Warszawskiego czy Kongres Kobiet).
Zdaniem ekspertów 3,3 tys za prowadzenie strony Fb to niedużo. – Na rynku firmy biorą nawet kilkanaście tysięcy. Same wpisy to tylko część pracy. Istotne jest moderowanie, np. wyrzucanie niekorzystnych wpisów, a to zajmuje czas – ocenia Wacław Wykrytowicz, ekspert z firmy Przeagencja.pl.
Ratusz wydał też blisko pół miliona złotych na zewnętrzne zlecenie prowadzenia podczas Euro 2012 innych miejskich profili: Warszawa, Facebook Warsaw i Facebook Noc Muzeów .
Rzeczpospolita

2012/09/20

WARSZAWA: Hanna Gronkiewicz-Waltz wydała 500 000 zł na Facebooka

Kolejny przykład bezsensownego szastania naszymi pieniędzmi. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz (60 l.) w ciągu zaledwie półtora roku wydała pół miliona złotych na profile na Facebooku! I to mimo że ma pracowników, którym regularnie za to płaci!
Wirtualna promocja, ale wydatki niestety już jak najbardziej realne. 450 tys. zł - oto ile kosztowała obsługa miejskich profili na Facebooku w ciągu minionego półtora roku. A konkretnie - aktualizowanie treści, opracowywanie działań marketingowych i organizowanie konkursów na stronach Facebook.com/Warszawa, Facebook.com/Noc.Muzeow. w.Warszawie, Facebook.com/ KulturalnaWarszawa oraz anglojęzycznej Facebook.com/Warsaw. Najwięcej wpompowano w tę ostatnią i prowadzoną tam kampanię reklamową akcji "Syrenki Narodowe". Pochłonęła ponad 300 tys. zł, które powędrowały do agencji K2 Internet S.A. Pozostałe 150 tys. zł też zgarnęły zewnętrzne firmy.
- Dziwne, że żaden z blisko 8 tysięcy urzędników nie mógł zająć się prowadzeniem tych stron - komentuje radny Jarosław Krajewski (29 l.), który wystąpił o ujawnienie kosztów promocji na Facebooku. Słuszna uwaga, bo za miejskie profile odpowiadają trzej etatowi pracownicy wydziału projektów internetowych w biurze promocji. Jednak okazuje się, że na zajęcie się profilem samej prezydent stolicy urzędnicy też nie mieli czasu. Jak udało się dowiedzieć "Super Expressowi", jego obsługą od 10 kwietnia do 30 września zajmuje się dziennikarka jednego z portali, której Ratusz płaci za każdy miesiąc 3,3 tys. zł, co daje w sumie blisko 20 tys. zł. Dlaczego? Podobnie jak w przypadku pozostałych profili, "winne" jest EURO 2012.
- Zlecenie tego zadania bezpośrednio związane było z intensyfikacją pracy bieżącej w wydziale prasowym w związku z pełnieniem przez Warszawę funkcji miasta gospodarza oraz obsługą mediów przed, w trakcie i bezpośrednio po Mistrzostwach Europy w Piłce Nożnej UEFA Euro 2012 - tłumaczy w odpowiedzi na interpelację radnego prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz (60 l.).
- Szkoda, że tak ogromne kwoty wydano na tak nieskuteczne działania - kwituje z kolei radny Krajewski. I trudno odmówić mu racji. Choć miejskie profile na portalu pośrednio, bo ze swoich podatków, finansuje ponad milion osób, najdroższy z nich "polubiło" zaledwie 44 tys. osób. Na tym podstawowym, czyli Facebook.com/Warszawa, widnieje zaledwie 33 tys. kliknięć "Lubię to".
SuperExpress

2012/09/11

Michał Marcinkiewicz ma 28 lat i już został konsulem w Finlandii. PiS się oburza, a były poseł twierdzi: Mam kompetencje

Ex-poseł PO Michał Marcinkiewicz został właśnie konsulem w Finlandii. Ma 28 lat i działacze PiS twierdzą, że jego kompetencje i wiek nie są wystarczające do tak odpowiedzialnej funkcji. Marcinkiewicz broni się przed tymi zarzutami: twierdzi, że ma wymagane kwalifikacje. A ile zarobi?
O tym, że zawód dyplomaty to nie są tylko bankiety, wino i luksusy, pisaliśmy tutaj. Teraz część szczecińskich działaczy PiS oburza się nominacją Michała Marcinkiewicza na konsula w Finlandii. Brzmi to, co prawda, prestiżowo, ale na pewno nie jest to prosta praca. Konsul bowiem to osoba, która załatwia głównie papierkowe i formalne rzeczy. Czyżby jednak szykowała się kolejna afera wpolskiej polityce – tym razem o młodego ex-posła?

28-latek konsulem?
– Osoby w takim wieku mogą zostać konsulami – przyznaje poseł Platformy Obywatelskiej Dariusz Rosati, były szef MSZ. – Wystarczy, że szybko zrobią aplikację, potem 2-3 lata pracy w ministerstwie i niektórzy mogą być już gotowi na takie stanowisko. 


Oczywiście, polskie prawo dość konkretnie określa, co zrobić, by być konsulem – znać co najmniej dwa języki obce, mieć zdany państwowy egzamin. Jak mówi nam Michał Marcinkiewicz, egamin zdał. Zna też dwa języki obce: angielski i francuski. W Sejmie pracował w komisji spraw zagranicznych. Był też asystentem europosła Sławomira Nitrasa. – Znam prawo cywilne i międzynarodowe, znam się na sprawach konsularnych – zapewnia nas były poseł PO. 

Dariusz Rosati przyznaje, że przy doborze kandydatów na takie stanowiska najważniejsze są ich kwalifikacje. – Ja zawsze stawiałem na doświadczenie, kompetencje. Organizowaliśmy konkursy i wybieraliśmy osobę do tego najlepszą – wspomina poseł. Rosati zaznacza jednak, źe jeśli faktycznie Marcinkiewicz pełnił tylko funkcję posła i asystenta, to nie wystarczy to do bycia konsulem. 
Marcinkiewicz niechętnie opowiada o swojej nowej pracy i w sprawie bycia konsulem mówi tylko: – Otrzymałem nominację, nie podpisałem jeszcze umowy, nie wiem ile będę zarabiał. 

Powinien być kompetentny
Wbrew pozorom jednak, funkcja powierzona Marcinkiewiczowi nie jest aż tak wspaniała, jak może się wydawać. – To papierkowa robota. Konsul nie jest politykiem, tylko urzędnikiem. W zasadzie niewiele od niego zależy, przynajmniej na takim wysokim szczeblu – mówi nam anonimowo aktywny polski dyplomata. Woli nie podawać nazwiska, bo w zawodzie ma zamiar popracować jeszcze parę lat. 

– Ale konsul powinien być wykwalifikowany, bo decyduje o sprawach ważnych dla ludzi: ślubach, paszportach i innych sprawach cywilnych. Turyści i polscy obywatele często szukają u konsula pomocy w dramatycznych, trudnych sytuacjach. I to wymaga ogromnego wyczucia, psychologicznego, ale i sprawności funkcjonowania – wskazuje nam dyplomata. 

Jako podstawowe kompetencje potrzebne konsulowi, nasz rozmówca wymienia: bardzo dobra znajomość prawa polskiego i międzynarodowego, ale też języków. I najlepiej – języka kraju, w którym się urzęduje. Z zapewnień Marcinkiewicza wynika, że te warunki spełnia. 

Ile zarobi 
Marcinkiewicz nie powinien jednak spodziewać się kokosów. Dyplomaci nie zarabiają zawrotnych sum. Radca w ambasadzie może liczyć na zarobki od 3 do 5 tysięcy euro, ambasador – do 10 tysięcy euro. Wiele zależy od kraju, w którym się urzęduje. Konsul dostaje zaś średnio do 5 tysięcy euro – choć tutaj też występuje zróżnicowanie ze względu na kraj urzędowania. W kraju takim, jak Finlandia, Marcinkiewicz może liczyć na 3-4 tysiące EUR miesięcznie. 

– Ich zarobki raczej nie przekraczają 5 tysięcy euro – informuje nas prof. Tadeusz Iwiński z SLD, wiceszef sejmowej komisji do spraw zagranicznych. Marcinkiewicz, nawet jeśli dostanie 5 tysięcy euro, może sporo wydać na utrzymanie. Choć tutaj też nie ma jasnych reguł i w zależności od umowy, konsula mogą czekać rozmaite wydatki. 

Na jedzenie, w zależności od potrzeb, można wydać spokojnie co najmniej 200 euro miesięcznie – i to przy minimalnych założeniach, to znaczy bez stołowania się w knajpach i bez przyjemności typu alkohol czy papierosy. Z nimi koszty znacznie wzrastają. – Tak naprawdę, żeby dobrze żyć w Finlandii, trzeba miesięcznie wydawać co najmniej 2000 euro – opowiada nam Ola, mieszkająca w Helsinkach od 5 lat. 

Polski dyplomata mało zarabia
Gdy więc podliczyć koszty utrzymania, suma 5 tysięcy euro nie wydaje się już taka zawrotna. Tym bardziej w porównaniu do dyplomatów z innych krajów. 

Płace na tych samych stanowiskach są w Czechach wyższe o średnio 1000 euro, na Słowacji – o 2 tysiące euro, o Francji czy Niemczech nie wspominając, gdzie różnice w zarobkach dyplomatów sięgają nawet 30 proc. w stosunku do polskich. Chociaż dla wielu 28-latków takie zarobki i tak zapewne pozostają w sferze marzeń.
natemat.pl

120 tysięcy na nagrody dla burmistrzów


Prawie 120 tysięcy złotych ratusz wydał na nagrody dla burmistrzów warszawskich dzielnic. Urzednicy dostali je za drugi kwartał tego roku. W gronie najmniej docenionych znaleźli się w większość burmistrzowie nie związani z Platformą Obywatelską.
Jako pierwszy wysokość swojej nagrody za drugi kwartał tego roku podał Piotr Guział. Skonfliktowany z ratuszem burmistrz Ursynowa na początku sierpnia poinformował, że prezydent Warszawy przyznała mu 4 tysięcy zł brutto.
Teraz Ratusz ujawnia wysokość nagród dla pozostałych 17 burmistrzów.
9 tysięcy dla Bartelskiego
W sumie na nagrody przekazano 119,9 tys. złotych. Najwięcej dostali włodarze dzielnic związani z Platformą Obywatelską: burmistrz Śródmieścia Wojciech Bartelski - 9 tys. O kilkaset złotych mniej dostali burmistrz Bogdan Olesiński z Moktowa (8,2 tys.) oraz Tomasz Kurcharski z Pragi Południe (8,2 tys.).
Równe 8 tysięcy trafiło do Ludwika Rakowskiego z Wilanowa. Pierwszą piątkę zamyka Piotr Zalewski z Pragi Północ, który dostał 7,5 tys. nagrody.
Po siedem tysięcy złotych otrzymali: Jarosław Dąbrowski (Bemowo), Jacek Kaznowski (Białołęka), Rafał Miastowski (Bielany), Edward Kłos (Wesoła, Urszula Kierzkowska (Wola), Krzysztof Bugla (Żoliborz) oraz Michał Wąsowicz (Włochy).
Po sześć tysięcy złotych trafiło do Grzegorza Zawistowskiego (Targówek), Agnieszki Kądei (Rembertów), Wiesława Krzemienia (Ursus). Najmniejsze nagrody (4 tys.) dostali: Maurycy Komorowski (Ochota), Piotr Guział (Ursynów) oraz Jolanta Kaczorowska (Wawer).
W gronie najmniej docenionych urzędników znaleźli się w większości burmistrzowie spoza Platformy Obywatelskiej. Guział reprezentuje Nasz Ursynów, Kądeja (Lepszy Rembertów), Wiesław Krzemień (Nasz Ursus), a Michał Wąsowicz (PiS).
Oceniają na podstawie ankiet
Szef gabinetu prezydent miasta Jarosław Jóźwiak zapewnia, że w określeniu kwoty nagrody nie ma znaczenia przynależność polityczna. - Burmistrzowie wypełniają ankiety kontrolne, w których wykazują jak idzie pozyskiwanie dochodów dzielnicy czy realizacja budżetu. Są też pytania o ilość skarg do urzędu czy ilość uchylonych uchwał - wylicza.
- Burmistrzowie, którzy dostali największe nagrody musieli się w swoich dzielnicach zmierzyć z trudnymi zadaniami. W Śródmieściu, czy na Pradze Południe trzeba zarządzać znacznie większym zasobem lokalowym niż na przykład w malutkim Rembertowie - dodaje Jóźwiak.
Nagrody dla burmistrzów mogą być przyznawane cztery razy w roku, po zakończeniu każdego z kwartałów.
bf/par, TVN Warszawa


Tuskowie jeżdżą samochodem należącym do Platformy

Rodzina Donalda Tuska od pięciu lat wykorzystuje do prywatnych celów samochód należący do Platformy Obywatelskiej – wynika z ustaleń „Newsweeka”. Tuskowie jeżdżą nim na narty w Dolomity, z auta korzystają też żona i syn szefa rządu. W rejestrze korzyści premiera nie ma jednak po tym fakcie ani śladu.

- Nie mam żadnych wątpliwości, że premier powinien wykazywać ten samochód w rejestrze korzyści. Sprawa, delikatnie mówiąc, jest na granicy naruszenia dobrych obyczajów – twierdzi prof. Antoni Kamiński z Instytutu Studiów Politycznych PAN, jeden z założycieli Transparency International Polska.
Chodzi o czarną Toyotę Avensis kombibędącą własnością Platformy Obywatelskiej. W archiwach internetowych tabloidów można znaleźć mnóstwo zdjęć, na których widać Tusków jeżdżących partyjnymsamochodem. Wynika z nich, że auto służy do prywatnych celów: w 2010 r. rodzina premiera pojechała nim na przykład na narty w Dolomity. „Szef rządu może (...) wreszcie sam prowadzić samochód po górskich drogach” - relacjonował wyprawę „Fakt”.
Na innej fotografii widać Małgorzatę Tusk wsiadającą do partyjnej toyoty. „Pani Małgorzata, nie potrzebuje szofera, czy ochroniarza, który by ją woził po Trójmieście, gdzie mieszka. Sama chętnie wsiada za kierownicę i podróżuje, gdzie jej się żywnie podoba” - pisał rok temu tabloid. Z kolei w 2007 r. „Super Express” podawał, że z auta korzysta też syn premiera Michał Tusk. W tym samym tekście o samochodzie należącym do PO tak wypowiadała się żona premiera: - Jak potrzebujemy coś załatwić, to Michał jedzie autem Donalda.
Z naszych ustaleń wynika, że Tuskowie korzystają z samochodu należącego do PO od 2007 roku. W międzyczasie doszło do wymiany starszej Toyoty Avensis na nowszy model. Nasze informacje potwierdza sekretarz generalny Platformy Andrzej Wyrobiec. - Jeśli mnie pamięć nie myli, to do zmiany samochodu doszło w 2009 roku. Auto na stałe znajduje się w Trójmieście – mówi. - A wie pan, że premier jeździł tym samochodem na urlop i że z auta do niedawna korzystał też syn premiera? - dopytujemy. - Jakoś mi to nie przeszkadza.
Z ustaleń „Newsweeka” wynika, że współpracownicy przestrzegali w tej sprawie Donalda Tuska. - Współpracownicy zwracali na to uwagę parę razy, ale premier zareagował na tę sprawę dopiero po jakimś czasie. Dziś problemu już nie ma, bo syn premiera wziął w leasing inny samochód – twierdzi jeden z naszych rozmówców.
Prof. Kamiński: - Premier powinien był wykazać korzystanie z tego samochodu w rejestrze korzyści. Partie utrzymują się w przeważającej mierze z pieniędzy podatników, w związku z czym należące do niej samochody nie powinny być wykorzystywane do prywatnych celów.
Newsweek

Miś na miarę rządów Tuska


Szef dolnośląskiego PSL skazany na dwa lata w zawieszeniu


Na dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat skazał w poniedziałek wrocławski sąd szefa dolnośląskiego PSL i prezesa Dolnośląskiej Izby Rolniczej Leszka Gralę za przekroczenie uprawnień przy przyznawaniu unijnych dotacji. Wyrok nie jest prawomocny.

Na taką samą karę sąd skazał również w tej sprawie b. wiceprezes Dolnośląskiej Izby Rolniczej Bożenę R. Oboje mają również zakaz zajmowania stanowisk w urzędach publicznych związanych z przyznawaniem dotacji unijnych przez pięć lat. Wcześniej dobrowolnie poddał się karze trzeci oskarżony Jerzy G., b. koordynator programu unijnego. Prokuratura zarzucała mu przyjęcie 15 tys. zł łapówki w zamian za rozstrzygnięcia korzystne dla uczestników projektu. 

Natomiast Leszka Gralę (Grala życzy sobie, aby podawać jego pełne dane) i Bożenę R. prokuratura oskarżyła o to, że od października 2008 r. do kwietnia 2009 r. wielokrotne przekroczyli uprawnienia w celu osiągnięcia korzyści przez uczestników unijnego projektu "Mój szef to ja". Oskarżeni, głównie Grala, wskazywali osoby, które miały otrzymać dotację z Unii Europejskiej na rozpoczęcie własnej działalności. W ten sposób - zdaniem prokuratury - do uczestników projektu miało trafić ok. 392 tys. zł.

Jak powiedział PAP po ogłoszeniu wyroku prokurator Bartosz Pęcherzewski, z sześciu grup szkoleniowych wyeliminowano 1265 osób. Natomiast dotację unijną otrzymało 31 osób, z czego 25 to byli znajomi i rodzina oskarżonych. Chodziło o kwoty do 40 tys. zł oraz 10 tys. zł dla każdej osoby, która dotację otrzymała. 

Według przewodniczącej składu sędziowskiego Magdaleny Krośnickiej Grala osobiście wskazywał osoby do projektu "Mój szef to ja". Natomiast Bożena R. wykonywała polecenia, bowiem przede wszystkim - zdaniem sądu - bała się swojego szefa i była wobec niego lojalna. "Bożena R. nie chciała zaszkodzić oskarżonemu swoimi wyjaśnieniami" - mówiła sędzia. 

Ponadto Krośnicka zauważyła, że oboje działali na szkodę interesu publicznego. "Wina obojga oskarżonych jest znaczna, bowiem zajmowali stanowiska obdarzone zaufaniem, a tymczasem realizowali swoje cele i kierowali się niskimi pobudkami" - mówiła sędzia. Przyznała, że na ich korzyść działał fakt, iż nigdy nie byli karani. 

Obrońca Leszka Grali mec. Krzysztof Budnik powiedział PAP, że jego klient będzie odwoływać się od wyroku. Nie zamierza również rezygnować z zajmowanych przez siebie stanowisk czy funkcji, bowiem wyrok nie jest prawomocny, a to oznacza - jak mówił mec. Budnik - że jego klient jest niewinny. 

Leszek Grala pod koniec sierpnia został wybrany na szefa dolnośląskich struktur PSL. Objął to stanowisko po zmarłym kilka tygodni wcześniej liderze ludowców w regionie Tadeuszu Drabie; był on skazany prawomocnym wyrokiem za składanie fałszywych zeznań. 
Źródło: PAP

2012/09/02

Limuzyna na zamówienie. Urzędnik wybiera, państwo płaci

Państwowa spółka ropociągowa PERN Przyjaźń chce w przetargu wynająć limuzyny dla swoich szefów i z góry bardzo precyzyjnie określiła, jaki to ma być model Audi.

Do piątku firmy motoryzacyjne mogły składać oferty państwowemu koncernowi PERN, który ogłosił przetarg na długoterminowy wynajem 85 samochodów (w tym 60 sztuk dla zależnej od PERN firmy OLPP, która zarządza głównymi naftobazami w kraju).

Przetarg jest nieograniczony - informował PERN. Ale nie wszystkie firmy samochodowe mogą w nim uczestniczyć, bo PERN bardzo ściśle określił, jakich aut oczekuje.

Dostawca musi zaoferować np. trzy limuzyny audi A6 z napędem na cztery koła, silnikiem benzynowym o mocy min. 310 KM i automatyczną skrzynią biegów. Kolor? "Czarny phantom". Tapicerka "skórzana kolor beżowy (VD-N5D)", wersja wyposażenia "Limousine (zgodnie z cennikiem 2012)", fotele przednie elektrycznie regulowane i podgrzewane oraz z pamięcią ustawień, a do tego tylne szyby przyciemniane i ze sterowanymi elektrycznie żaluzjami przeciwsłonecznymi - podkreślił PERN w ogłoszeniu o przetargu, wskazując wręcz fabryczne oznaczenia Audi niektórych elementów wyposażenia. 

Spółka dodała przy tym, że te luksusowe limuzyny mają być pozbawione oznaczeń modelu i pojemności silnika - czyli ktoś postronny ma się nie zorientować, jakie to cacka.

W podobny sposób PERN sprecyzował swoje oczekiwania odnośnie do innych samochodów do wynajmu. Muszą to być ściśle wskazane modele aut firmy Skoda - która tak jak Audi należy do koncernu Volkswagena. To osiem kompaktowych octavii (z silnikami benzynowymi o mocy minimum 160 KM), sześć małych fabii i trzy pseudoterenowe yeti. Także skody chce wynająć ropociągowy koncern dla swojej spółki OLPP: cztery limuzyny superb, 14 octavii, 38 fabii, a oprócz tego dziewięć dostawczych volkswagenów transporter.

W takim przetargu realnie mogą startować tylko dilerzy czy innego rodzaju dostawcy aut z grupy VW, konkurując ceną - która jest jedynym kryterium wyboru oferty przez PERN. 

Ujednolicanie floty

Ten koncern obsługuje strategiczne ropociągi dostarczające ropę naftową do polskich rafinerii i należy w 100 proc. do państwa. Wydawałoby się, że powinien podlegać ustawie o zamówieniach publicznych, co nie pozwala ogłaszać przetargu na auta wyznaczonej z góry marki. Ale jak nas poinformował rzecznik PERN Roman Góralski, firma ta nie spełnia kryteriów, które kwalifikują do grona firm i instytucji zobowiązanych do stosowania przepisów ustawy o zamówieniach publicznych. I dlatego w przetargach firma kieruje się tylko własnymi procedurami. W przypadku wynajmu samochodów PERN "postanowił ujednolicić swoją flotę w ten sposób, aby pochodziła od jednej grupy producenckiej" - stwierdził Góralski, dodając, że tę przesłankę spełnia grupa VW, do której należą Audi i Skoda. - Ważne parametry przy wyborze modeli samochodów to analiza ich ekonomiczności użytkowania oraz niezawodności technicznej - dodał rzecznik PERN.

Można założyć, że PERN wymaga zwolnienia z przetargów publicznych do zakupu szczególnego wyposażenia do ropociągów czy nawet specjalnie wyposażonych samochodów. Ale czy racjonalne jest wykorzystywanie przez państwową spółkę tego zwolnienia do wyposażenia w zwykłe samochody osobowe lub dostawcze? 

Czy wątpliwości rządu nie budzi taki przetarg, w którym państwowa spółka chce zapewnić swojemu zarządowi z góry wskazane luksusowe limuzyny?

Zwróciliśmy się o komentarz do przewodniczącej rady nadzorczej PERN Aleksandry Magaczewskiej, która jest także dyrektorem w Ministerstwie Skarbu. Odpowiedzi nie dostaliśmy.

Limuzynami Audi jeżdżą menedżerowie z zarządów koncernów Orlen i PGE, które kontroluje państwo. Ta niemiecka marka luksusowych aut pociąga też Ministerstwo Skarbu. 

W maju resort skarbu ogłosił przetarg na wynajem długoterminowy limuzyny. Ten przetarg był prowadzony zgodnie z przepisami ustawy o zamówieniach publicznych. Ale za to bardzo precyzyjnie określono w nim wymogi techniczne i wyposażenie pojazdu, jakie chciało wynająć ministerstwo. 

Wprowadziliśmy te dane do wyszukiwarki firmy Samar, eksperta branży motoryzacyjnej. I okazało się, że wymogi resortu skarbu spełniają jedynie auto Lexus LS 460 (za 550 tys. zł) albo dwa modele Audi A6 (w cenie od 213 do 246 tys. zł) oraz nieco egzotyczna na naszym rynku wersja Audi A6 z napędem hybrydowym (za 250 tys. zł). A już dwa lata temu Ministerstwo Skarbu po publicznym przetargu wynajęło dla swojego kierownictwa sześć limuzyn Audi A6, tyle tylko że ze słabszym silnikiem, niż planowano teraz wynająć.

Na stronie internetowej Ministerstwa Skarbu nie znaleźliśmy informacji o wynikach tego ostatniego przetargu na wynajem kolejnej limuzyny dla kierownictwa resortu. - Ministerstwo unieważniło to postępowanie - poinformowała nas rzeczniczka Ministerstwa Skarbu Magdalena Kobos. Wyjaśniła, że oferenci chcieli za wynajem więcej pieniędzy, niż resort zamierzał na to przeznaczyć.

Ekologia? Nie musimy

W maju zeszłego roku premier Donald Tusk wydał rozporządzenie,nakazujące w przetargach publicznych na zakup samochodów osobowych i dostawczych obowiązkowo brać pod uwagę oprócz ceny niskie zużycie paliwa i niską emisję spalin oraz CO2. W ten sposób nasz rząd wprowadził do polskiego prawa dyrektywę UE z 2009 r. o promowaniu aut czystych ekologicznie i wydajnych energetycznie. 

Ale te przepisy pozostają na papierze. W tegorocznym przetargu na wynajem limuzyny Ministerstwo Skarbu nie planowało w ogóle przyznawać punktów za ekologiczne walory auta. Bo według Ministerstwa Skarbu ten wymóg dotyczy przetargów na zakup aut, a resort skarbu chciał limuzynę wynająć. Z tą interpretacją zgadzał się Urząd Zamówień Publicznych.

PERN w swoim przetargu na wynajem aut Audi i Skoda także nie zamierza premiować ich ekologicznych walorów. "Skoro PERN nie jest podmiotem zobligowanym do stosowania przepisów ustawy Prawo zamówień publicznych, tym samym nie jest zobligowanym do stosowania przepisów wykonawczych do tej ustawy" - poinformowała nas spółka. 

Państwo jest największym akcjonariuszem KGHM. Ale ta spółka także nie podlega przepisom ustawy o zamówieniach publicznych (państwo ma mniej niż 50 proc. miedziowego kombinatu). I z tego właśnie powodu, jak nas poinformowało biuro prasowe koncernu, w ogłaszanym w ostatnich tygodniach przetargu na samochody dostawcze KGHM nie przewidziano punktów za ekologiczne walory auta i niskie zużycie paliwa.

A ceny benzyny w ostatnich tygodniach znów poszły w górę i analitycy zastanawiają się, kiedy za litr najpopularniejszej benzyny 95 zapłacimy 6 zł. 

Gazeta Wyborcza

Rodzinnie związki w PSL. Na wysokim szczeblu

Ponad 121 tys. zł zapłacił komitet wyborczy PSL spółce Michała Grzeszczaka. Tak się składa, że Michał jest synem Eugeniusza - dziś wicemarszałka Sejmu, rok temu szefa sztabu ludowców. - To przejaw zbyt intensywnego wspierania własnej rodziny przez polityka - uważa Grażyna Kopińska z Fundacji Batorego

O rządzonej przez PSL 14-tysięcznej Słupcy pisaliśmy tydzień temu w tekście "Sami swoi w Słupcy".

Bohaterami tekstu byli wicemarszałek Sejmu Eugeniusz Grzeszczak, jego żona i syn Michał, który od ponad roku prowadzi lokalną gazetę - "Głos Słupcy". Pismo wystartowało w marcu 2011 r. - pół roku przed wyborami do Sejmu. Wydaje je spółka Cessans, którą Michał Grzeszczak utworzył wraz z Dariuszem Mikołajczykiem, prezesem firmy meblarskiej i działaczem PSL. Pismo wspierają płatnymi ogłoszeniami samorządy miejski i powiatowy - kierowane przez burmistrza i starostę z PSL.

Czy gazetę młodego Grzeszczaka wspiera także PSL? Gdy zapytaliśmy go o to w czerwcu, zaprzeczył. Dziennikarze konkurencyjnego "Kuriera Słupeckiego" ujawnili jednak wczoraj, że w archiwum Państwowej Komisji Wyborczej w Warszawie znajdują się faktury świadczące, że w trakcie ubiegłorocznej kampanii wyborczej - w ciągu zaledwie dwóch miesięcy (wrzesień/październik) - spółka Michała Grzeszczaka otrzymała od komitetu wyborczego PSL ponad 121 tys. zł. W tym samym czasie Eugeniusz Grzeszczak był szefem sztabu wyborczego PSL.

Wicemarszałek problemu nie widzi

Spółka Grzeszczaka juniora świadczyła regularne usługi ogólnopolskiemu komitetowi wyborczemu PSL i Grzeszczakowi seniorowi. Za niemal 23 tys. zł wydrukowała ulotkę-list wyborczy, wynajęła lawetę wyborczą, wydała plakaty i banery wyborcze, a także cukierki dla wyborców, przygotowała stronę internetową Grzeszczaka, koszulki z wizerunkiem kandydata, banery wyborcze. Na łamach gazety Grzeszczaka juniora pojawiły się artykuły sponsorowane, Cessans prowadził też kampanię SMS-ową i mailową, a za ponad 13 tys. zł zaopatrzył kandydata w tysiąc długopisów, tysiąc notesów, tysiąc podkładek pod piwo, tysiąc zawieszek zapachowych oraz tysiąc zapalniczek. Wreszcie za ponad 18 tys. zł wydrukowała gazetkę wyborczą.

Co na to Michał Grzeszczak, syn Eugeniusza? Choć z dziennikarzami kontaktuje się tylko mailem, nie odpowiedział na nasze pytania. A Eugeniusz Grzeszczak? Wicemarszałek Sejmu nie widzi nic złego w tym, że sporą część pieniędzy komitetu wyborczego PSL zarobiła firma jego syna. - Przecież PSL nie dawał mojemu synowi żadnych zleceń. To były pieniądze komitetu wyborczego, a więc pochodziły ze składek kandydatów. Nie były to więc pieniądze państwowe - tłumaczy Eugeniusz Grzeszczak. I zapowiada, że z redakcją "Kuriera" spotka się w sądzie.

Zbyt intensywne wspieranie rodziny

Michał Lorentz, ekspert Państwowej Komisji Wyborczej w Warszawie wyjaśnia jednak, że na fundusz wyborczy, z którego korzysta komitet wyborczy każdej partii, składają się również pieniądze z budżetu państwa. - Zasadniczo są to trzy źródła: wpłaty kandydatów i innych obywateli, pieniądze z bieżącego rachunku partii oraz środki z subwencji państwowej. Komitet wyborczy nie ma własnych źródeł finansowania. Wszystkie środki na kampanię musi zebrać partia - podsumowuje ekspert PKW.

Grażyna Kopińska, dyrektor programu Przeciw Korupcji w Fundacji Batorego nie jest zdziwiona, że komitet wyborczy PSL zlecał usługi wyborcze firmie związanej z tą partią. - W trakcie kampanii wyborczej wszystkie partie współpracują z firmami, którym ufają i których są pewne. Ważne, by pieniądze te zostały wydane w sposób przejrzysty. Nigdy nie badaliśmy jednak, na ile ten problem dotyczy firm, należących do członków rodzin polityków - mówi Kopińska. Ale dodaje: - Znając kontekst, sytuację tę można uznać za przejaw zbyt intensywnego wspierania własnej rodziny przez polityka. 
Źródło: Gazeta Wyborcza Poznań

AFERA AMBER Premier udaje NIEWINNEGO! Donald TUSK wytykał tylko BŁĘDY innych

Donald Tusk (55 l.) i jego syn w sprawie afery Amber Gold są czyści jak łza! Tak wynika z wczorajszego wystąpienia premiera w Sejmie. Szef rządu obarczał winą służby, ale od razu mówił, że są i będą one niezależne od polityków. A w sprawie syna Michała (31 l.), który pracował dla prezesa Amber Gold, zakomunikował, że to tabloidy chcą z niego zrobić jednego z negatywnych bohaterów tej sprawy.

W ramce obok przedstawiamy, w jaki sposób Michał Tusk współpracował z OLT. To fakty świadczące o tym, że syn premiera naruszał podstawowe zasady dziennikarstwa i że jako pracownik portu w Gdańsku pracował dla konkurencji - OLT Express!
Tymczasem wczorajsze wystąpienie w Sejmie premier rozpoczął od ataku na media, które pokazują, jak mocno zaangażowany w upadłe linie Marcina P. był właśnie Michał Tusk. - Ta sprawa ma też wątek osobisty i trudno, abym o tym nie pamiętał. Nie chciałbym, aby powstało wrażenie, że premier rządu nie zauważa tego kontekstu, o którym z tak dwuznaczną natarczywością pisze choćby jeden z tabloidów, usiłując zrobić mojego syna jednym z negatywnych bohaterów tej sprawy - mówił.
Premier pytał i krytykował innych. - Czy wnioskiem z tej sprawy powinno być przywrócenie politycznego nadzoru nad niektórymi instytucjami, w tym prokuraturą? Tak nie będzie - mówił. Tusk wytykał błędy prokuratorom, sędziom, UOKiK oraz zapowiadał wyciągnięcie konsekwencji. - Postępowanie UOKiK w tej sprawie nie jest do zaakceptowania. Ta instytucja zaufania publicznego oceniła reklamę dotyczącą lokat w Amber Gold jako uczciwą! - zauważał premier to, o czym "Super Express" pisał kilka dni temu.
A rola samego szefa rządu? - Czy premier powinien ingerować w decyzje ludzi i firm? Chcę podkreślić, że premier rządu nie powinien ingerować, kiedy ludzie chcą inwestować swoje kapitały i nadzieje - podsumowywał, przyznając kilka minut wcześniej, że ostrzeżenie od ABW w tej sprawie otrzymał już w maju.
- Usłyszeliśmy, że premier nic nie może, a co więcej, nic nie chce móc. Nie da się poważnie rozmawiać o tej aferze bez wspomnienia o tym, że szef Amber Gold miał silne poparcie polityków PO. Niesie to ze sobą pytania do szefa PO pochodzącego z tego regionu - skwitował wystąpienie premiera Jarosław Kaczyński (63 l.), prezes PiS.

Historia Michała Tuska vel Józefa Bąka

Dla jednych Michał Tusk (31 l.), dla innych Józef Bąk. Ale to przecież ta sama osoba - syn premiera. Bo współpracując z Marcinem P., prezesem Amber Gold, syn premiera wysyłał teksty ze skrzynki pocztowej zarejestrowanej na Józefa Bąka.
2005 r. - syn premiera rozpoczyna współpracę z "Gazetą Wyborczą". Pisze głównie o komunikacji, PKP i lotnictwie.
2011 r. - jako dziennikarz "Gazety Wyborczej" syn premiera miał przeprowadzić wywiad z dyrektorem linii OLT Express Jarosławem Frankowskim. Jak ustalił "Wprost", Michał Tusk nie tylko sam napisał pytania, lecz także udzielił na nie odpowiedzi.
Kwiecień 2012 r. - młody Tusk rozpoczął pracę na gdańskim lotnisku jako specjalista ds. analiz ekonomicznych i marketingu. Jednocześnie podjął współpracę z OLT Express. Miał za zdanie zajmować się obsługą prasową oraz analizą ruchu lotniczego. Ale jak twierdzi Marcin P., aresztowany właśnie prezes Amber Gold, jako pracownik Portu Lotniczego Gdańsk im. Lecha Wałęsy młody Tusk miał przekazywać tajne informacje szefostwu OLT.
Lipiec 2012 r. - Michał Tusk dostaje ostatnią pensję od OLT Express. Wystawił fakturę na 5500 zł plus VAT.
Super Express