Los pakietu ustaw zdrowotnych, omawianych właśnie przez Sejm, to dla pani minister być albo nie być. Ewa Kopacz doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Bo gdyby było inaczej, gdyby była zadowolona ze swego urzędowania, a jej praca cieszyła premiera, czy sondowałaby swe szanse na start do Parlamentu Europejskiego już za kilka miesięcy? - zastanawia się DZIENNIK.
Zaraz po klęsce wyborczej Platformy w 2005 r. jedna z najbliższych krewnych Donalda Tuska - jak zwykle, niezależnie od pogody - zanurza się w Bałtyku, ale tym razem kąpiel nie kończy się dobrze. Wychodząc z lodowatej wody, kobieta traci przytomność. Rozległy wylew stawia pod znakiem zapytania jej dalsze funkcjonowanie. Lekarze, nawet najznakomitsi, nie palą się, by przeprowadzić operację. Tusk jest zdruzgotany. Z krewną związany był zawsze w sposób szczególny. Najbliżsi mu ludzie wspominają dzisiaj: "Był w totalnej rozsypce."
Codziennie dzwonił do domu, co kilka dni tam jeździł, jedną nogą jest w stolicy, drugą na Wybrzeżu. A lekarze w sprawie rozkładają ręce - nie ma chętnych do tak ryzykownego zabiegu. Nikt nawet nie próbuje snuć optymistycznych scenariuszy.
Z pomocą przychodzi Ewa Kopacz. Lekarka medycyny rodzinnej z podradomskiego Szydłowca, ale też szefowa sejmowej komisji zdrowia i partyjna koleżanka Tuska. Załatwia rzeczy, które wydawały się nie do załatwienia (nie jest to dla niej rzecz wyjątkowa. Znamy przynajmniej sześciu parlamentarzystów, którym pomagała w podobnych sytuacjach, a stopień jej zaangażowania był równie wysoki).
Uruchamia wszelkie możliwe kontakty, znajduje najlepszych konsultantów. Pomaga, i to bardzo skutecznie. Razem z krewną Tuska w karetce pogotowia kursuje na trasie Sopot - Lublin, by konsultować przypadek z najlepszymi fachowcami. Towarzyszy chorej w drodze na zabieg do berlińskiej kliniki. Na bieżąco monitoruje stan zdrowia i relacjonuje wszystko szefowi partii. W pewnym sensie dzięki Kopacz krewna wychodzi na prostą. Polityk PO już nigdy nie będzie mógł i chciał o tym zapomnieć.
Ciosy boksera
Czy tu leży klucz do zrozumienia błyskotliwej kariery minister zdrowia, która cieszy się wyjątkowymi względami premiera? Być może. Nie ma wątpliwości co do jednego - że to względy zupełnie wyjątkowe. Mało który minister przysparzał Tuskowi tylu kłopotów jak pani minister. I mało który mógł równocześnie liczyć na tak wielką wyrozumiałość i poparcie Donalda Tuska.
Dla tych, którzy nigdy nie słyszeli o zdrowotnych kłopotach krewnej premiera, szczególne relacje między Tuskiem a Kopacz były zawsze przedmiotem wielu uwag. Marek Suski z PiS, konkurent z okręgu wyborczego pani minister, ustalił, że w poprzedniej kadencji radomska posłanka często latała do Gdańska. W jakim celu, pytał publicznie w trakcie przedwyborczej debaty Suski. Kopacz tłumaczyła, że latała do studiującej tam córki. Tusk, który kilka dni po pytaniach Suskiego nieoczekiwanie odwiedził Radom, nazwał posła PiS "damskim bokserem".
Tymczasem posłowie PO zauważyli, że podczas partyjnych spotkań Kopacz zawsze ostro, może nawet nad wyraz ostro odpowiadała na krytykę Tuska. Oboje zwracali się do siebie przy tym per "pan" i "pani", co budziło dodatkowe zdziwienie, bo w takim gronie obowiązują zawsze dużo mniej formalne zwroty.
Kto tu nie ma pomysłu
Właściwie nie miała kontrkandydata do tego fotela. Elżbietę Radziszewską, nieco bardziej doświadczoną posłankę zajmującą się służbą zdrowia, zmarginalizowała wcześniej w sposób spektakularny. W grę mógł wchodzić Jerzy Miller, były szef Narodowego Funduszu Zdrowia, gdyby nie jedna wada - z powodu bardzo rygorystycznego stosunku do pieniędzy nie miał szans na dobre lokaty w sondażach.
Wydawało się poza tym, że i sama Kopacz ma wiele atutów. Jako szef komisji zdrowia bardzo sprawnie punktowała błędy rządów PiS. Wspierała pielęgniarki z białego miasteczka pod kancelarią premiera i na specjalnie zwołanym posiedzeniu komisji zdrowia ze zrozumieniem pochylała się nad ich problemami. Z trybuny sejmowej grzmiała: "To jest władza, która nie ma pomysłu na rządzenie, a swój brak kompetencji pokrywa arogancją i butą."
Rzecz wyglądała więc na absolutnie oczywistą - nie tylko głowa Ewy Kopacz pełna jest pomysłów na uzdrowienie służby zdrowia, ale i jej szuflady zapychają projekty ustaw, które zreformują system opieki zdrowotnej. Nie minął rok, a posłowie opozycji zgodnie podsumowują:
"Pani minister nie ma wyobraźni politycznej w sprawie systemu opieki zdrowotnej. Kompletnie nie nadaje się do kierowania tym resortem." (Marek Balicki, poseł SdPl, były minister zdrowia).
"Działa bardziej emocjonalnie niż racjonalnie. Zdziwiłem się, że powołano ją na to stanowisko, bo w PO znam bardziej kompetentne osoby." (Bolesław Piecha, szef komisji zdrowia z PiS, były wiceminister).
"Ani politycznie, ani intelektualnie nie panuje nad swoim ministerstwem. Jest figurantką." (Ludwik Dorn, do niedawna członek komisji zdrowia, były wicepremier).
Ulotne projekty
Kłopoty zwiastowały już pierwsze miesiące. "Niektórzy mówili, że na reformę trzeba 7 lat, my potrzebowaliśmy tylko 50 dni" - oznajmiła na początku stycznia pani minister, zapowiadając zgłoszenie pakietu czterech projektów ustaw: o ZOZ, koszyku świadczeń niegwarantowanych, ubezpieczeniach dodatkowych i prawach pacjenta.
Jeśli wziąć pod uwagę to, co działo się na zapleczu pani minister, to oświadczenie wyglądało na wyjątkowo odważne. Kilka dni wcześniej premier postanowił sprawdzić postępy prac w jej resorcie. Gdy dostał plik kartek zawierających bardzo luźne zapisy, zwołał w trybie nagłym sztab antykryzysowy. Ale żaden sztab nie mógł niczemu zaradzić, skoro przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia nie byli przygotowani. Nie mieli pojęcia, ile pieniędzy ściąganych jest w ramach składki zdrowotnej.
Powstał problem, bo słowa Kopacz poszły już w świat. Trzeba było przedstawić jakieś konkrety. Na konferencji pokazano stosy bliżej nieokreślonych dokumentów i tylko z daleka. Dzień później nad pakietem pani minister miał pochylić się cały rząd. Ale w kancelarii premiera projektów nikt nie widział. Urzędnicy przez całe popołudnie biegali po gabinetach, szukając oryginałów do powielenia, by następnego dnia rano móc je przedłożyć wszystkim ministrom. Nie znaleźli. Liczyli, że może nadejdą rano.
Nazajutrz nic nie nadeszło. Zdenerwowany premier polecił w trybie natychmiastowym odwołać posiedzenie rządu. Zanim się jednak za to zabrano, minęła prawie godzina. Członkowie rządu już zaczęli się zjeżdżać, dziennikarze stali tłumnie przed rządowym gmachem, czekając na konkrety fundamentalnych zmian - sytuacja robiła się dramatyczna. Postanowiono zatuszować skandal, nadając spotkaniu ministrów nieformalny tryb. Dzięki temu nie trzeba było przedstawiać żadnych konkretów.
Ale premier nie krył zdenerwowania - odebrał Kopacz dalsze prace nad tymi ustawami. Odtąd formalnie prowadzić je mieli posłowie, by przyspieszyć ścieżkę, a przy okazji pominąć trudne konsultacje z zainteresowanymi środowiskami. Faktycznie kierować zaczął główny strateg rządu, czyli Michał Boni. Kopacz miała już tylko czuwać nad stroną techniczną, pilnować dokumentów, monitorować postępy w Sejmie. Czy ministra może spotkać większe wotum nieufności ze strony własnego szefa?
Jesteś nieprzygotowana
Chyba nie może, a mimo to ministerialna teka Ewy Kopacz cały czas nie wypadła z jej ręki. "Jej pracę oceniam wyjątkowo wysoko" - mówił niezmiennie premier, a całą odpowiedzialność za wpadkę z ustawami wziął na siebie.
I dawał kolejne szanse. Gdy ociągała się z przygotowaniem projektu ustawy umarzającej jedną trzecią zobowiązań zadłużonych szpitali, wyznaczał ostateczne terminy. Gdy po raz kolejny dawała wyraz niezbyt dobrej orientacji w materii, jaką się zajmuje, ostrzegał, że dłużej tego tolerować nie będzie.
Znowu kancelaria premiera, znowu spotkanie w sprawie sytuacji w służbie zdrowia. Tematem są 2 mld zł, które mają zasilić służbę zdrowia. Kopacz przekonuje, że pieniądze były zarezerwowane, więc na pewno nadal są, nie ma się co martwić, można wypłacać. Tusk sprawdza u ministra finansów. Dzwoni do Jacka Rostowskiego, ten mówi co innego - o 2 miliardach trzeba zapomnieć, przecież już dawno przesunięto je gdzie indziej.
"Jesteś nieprzygotowana" - krzyczy zdenerwowany Tusk do zapłakanej minister zdrowia i zapowiada: "Już więcej takich spotkań nie będzie."
Chyba zaraz umrę
Łzy Ewy Kopacz nie są czymś wyjątkowym. Gdy z namaszczenia Tuska awansowała jako szefowa struktur mazowieckich (co zaowocowało przydomkiem "Królowa Mazowsza"), niektórzy koledzy partyjni odczuli coś w rodzaju deja vu. Była równie emocjonalna jak Zyta Gilowska, która zdenerwowana trzaskała drzwiami i wracała na salę dopiero po długich namowach. Gdy Gilowska odeszła, Kopacz zaczęła grać podobną rolę: krzyczała, złościła się, obrażała, płakała. Złośliwi powiedzieliby: histeryzowała. "Najważniejsza jest skuteczność" - mawia swoim doradcom, którzy radzą stosować inne techniki.
I taka jest do dziś. Dowolny dzień, dowolna pora dnia, histeria może wybuchnąć w każdym momencie, choć zwykle pora jest popołudniowa. Ni stąd, ni zowąd wybucha alarm. Wiceministrowie i członkowie gabinetu politycznego odbierają telefony wzywające do natychmiastowego stawienia się. Gromadzą się w gabinecie pani minister. Ta, paląc papierosa za papierosem (nieco wbrew oficjalnemu wizerunkowi w tabloidach, z którymi swego czasu publicznie rzucała palenie), rozdygotana pyta zebranych: "I co my teraz zrobimy? Przeklinam dzień, kiedy zdecydowałam się zostać ministrem. Chyba zaraz umrę."
Zebrani rzucają się do pomocy, pocieszają, obiecują wsparcie, ale doskonale wiedzą, że na długo to nie wystarczy. Za kilka dni czeka ich kolejny sabat. Po prostu pani minister bardzo źle znosi presję towarzyszącą sprawowaniu tak wysokiej funkcji. - To ministerstwo zawsze było obiektem najostrzejszych ataków, ale za czasów pani minister atmosfera oblężenia sięgnęła zenitu - mówi jeden z pracowników resortu.
Jak wystraszona stażystka
Czy to efekt kompromitujących wpadek, braku zaufania do politycznego obycia pani minister czy raczej wynik strategii premiera, która politykę w ogromnym stopniu uzależnia od sondaży - tego nie wiemy, ale nie da się ukryć, że Ewa Kopacz jest pod stałym, bardzo ścisłym nadzorem swego szefa. W pełnym tego słowa znaczeniu - gdy tylko pojawi się w mediach z jakimś oryginalnym pomysłem, natychmiast zostaje sprowadzona na ziemię.
"Przynajmniej dwa razy w tygodniu odbiera telefony od premiera. On bezpośrednio komentuje jej poczynania i przekazuje decyzje, z czego powinna się natychmiast wycofać" - relacjonuje jeden ze współpracowników.
Kilka tygodni temu na nieoficjalnym lunchu Kopacz pochwaliła się dziennikarzom pomysłem na nowy departament. Miał on zajmować się wyłącznie problemami przyszłych matek i małych dzieci. Pomysł wyglądał na bardzo atrakcyjny, zwłaszcza w czasach niżu demograficznego i po alarmach ekonomistów, że nie ma kto zarabiać na nasze emerytury. Ale Ewa Kopacz poszła o krok za daleko - zaproponowała dość niefortunnie, by kobiety w ciąży trafiały do specjalnego rejestru.
Atak środowisk proaborcyjnych doszukujących się w pomyśle drugiego dna był natychmiastowy. Przez kilka następnych dni Kopacz musiała zapewniać o czystości swoich intencji, a przede wszystkim o dobrej woli pana premiera. W telewizyjnej dyskusji na ten temat w zasadzie nie wyraziła własnego zdania, mówiła tylko "pan premier uważa tak", "pan premier tak sądzi", jakby nie była samodzielnym ministrem, a wystraszoną stażystką, która długo zastanawia się nad prawem do wygłoszenia najbardziej banalnej kwestii.
O pompowaniu kół
To spore zaskoczenie właściwie dla wszystkich, którzy mieli szczęście lub nieszczęście spotkać Ewę Kopacz na swej drodze. Bo wiele mogli o niej powiedzieć, ale nie to, że jest wystraszoną, niepewną swych racji kobietą. Zwykle było odwrotnie, a najlepszym tego dowodem była zawsze jej partyjna kariera.
Jesień 1997 r., AWS i UW zdobywają władzę. Nie mija kilka tygodni i Ewa Kopacz próbuje kariery w jednej z rządzących partii.
Na zebranie założycielskie w rodzinnym Szydłowcu, który zamieszkiwał wcześniej tylko jeden unita, ściąga kilkadziesiąt osób, głównie pielęgniarek. Szef radomskiej kampanii wyborczej UW, mecenas Borysław Szlanta, rekomenduje ją na szefa szydłowieckiej struktury.
Dwa, trzy tygodnie później Kopacz pojawia się na konwencji wyborczej całego województwa. A z nią przyjeżdża całe szydłowieckie koło z pielęgniarkami w wynajętym autokarze, w sumie ze 40 osób (frekwencja działaczek z Szydłowca jest wyjątkowo wysoka, wszystkich zebranych jest bowiem niecała setka). Kopacz umawia się ze Szlantą, że zgłosi go na szefa regionu. I formalnie zgłasza, ale ten przegrywa wybory kilkoma głosami. Wynik wskazuje wyraźnie, że całe szydłowieckie koło Kopacz było przeciwko niemu.
"I co pan wtedy pomyślał?"
Szlanta: "A co normalny człowiek może o takiej sytuacji pomyśleć? Nic dobrego. Taki pragmatyzm i brak granic etycznych w partii pełnej idealistów to była dla mnie zupełna nowość."
Ze względu na autokarowy incydent rozgrywka Kopacz weszła w Radomiu do historii pod hasłem "pompowanie kół".
W partii idealistów
Wynik wyborczy zakwestionowano, bo żadna z pasażerek autokaru nie miała trzymiesięcznego stażu w partii, a więc i czynnych praw wyborczych. Ale gdy kwarantanna upłynęła, wybory powtórzono. Niedługo potem Kopacz - jak można się było spodziewać - weszła w skład władz miejscowych struktur UW.
Gdy z unii wyszli liberałowie, w terenie zaczęto liczyć straty. Jak opowiada Agata Morgan, ówczesna rzeczniczka radomskiej UW, najpierw Kopacz jasno deklarowała pozostanie w Unii. Ale już po kilku dniach z całym szydłowieckim kołem opuściła partię idealistów. "Od dawna byliśmy niezadowoleni z sytuacji w Unii. Teraz to otwarcie deklarujemy" - oznajmiła prasie przyszła minister i rozpoczęła karierę w PO.
Morgan, dziś radna w Radomiu: "To bardzo bezwzględny polityczny gracz."
I skuteczny. Gdy w minionym tygodniu władze PO na Mazowszu postanowiły zmienić szefa, rzuciła wszystko, by zaalarmować premiera, który był właśnie między rozmowami z kanclerz Niemiec i prezydentem Francji. Alarm przyniósł efekt, przewrót się nie udał, po dwóch dniach pani minister znów była mazowiecką królową.
Partyjni koledzy muszą więc wysoko cenić jej polityczny instynkt, ale nie wszyscy są pewni, czy ma dobrą rękę do ludzi. Radna Agnieszka Lisiecka-Kowalczyk, która pół roku temu odeszła z klubu radnych PO w proteście "przeciwko bolszewickim metodom" stosowanym przez radomskie władze partii, ocenia: "Sukcesu nie buduje jedna osoba. Trzeba mieć ludzi, na których można polegać. A tych ludzi pani Kopacz nie ma."
Zła ręka do ludzi
To jeden z największych kłopotów minister zdrowia. Zaraz po objęciu teki postanowiła rozdzielić fotele wiceministrów między najważniejsze środowiska. Protesty pielęgniarek miała spacyfikować szefowa ich związku Dorota Gargas, ale nie przyjęła posady. Środowisko lekarzy miał uspokoić Andrzej Włodarczyk, wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej. Podał się do dymisji w maju, nie wytrzymał w ministerstwie nawet pół roku.
Plagę zwolnień zainicjował szef gabinetu politycznego Lech Barycki. Stracił pracę już po dwóch miesiącach, bo wyszło na jaw, że doradzał prywatnej firmie medycznej. Po sześciu miesiącach odszedł kolejny wiceminister Krzysztof Grzegorek, znajomy jeszcze z czasów Szydłowca, podejrzewany o łapówkę od koncernu farmaceutycznego.
Kopacz nie może też zbytnio liczyć na wsparcie partyjnych kolegów w sejmowej komisji zdrowia. Są oni merytorycznie dosyć słabi i jednocześnie źli, że przerobiono ich na maszynki do głosowania, by bezmyślnie forsowali bzdurne czasem przepisy produkowane w resorcie zdrowia.
Niektórzy wzywani są na ministerialny dywanik i obdarowywani wskazówkami, jak pracować i jakich argumentów używać. To burzliwe spotkania - przed wakacjami wiceszefowa komisji Beata Małecka-Libera opuszczała resort z płaczem. Wiele to zresztą nie daje, bo w efekcie, jak mówi szef komisji Bolesław Piecha, posłowie zgłaszający poprawki wciąż mają kłopot z ich przeczytaniem, nie mówiąc już o uzasadnieniu.
Na rękach do końca życia
Jest bałaganiarą i histeryczką, z kiepską ręką do ludzi, ale wielu pacjentów chciałoby ją nosić na rękach do końca życia. Jako jedyny minister wyznaczyła sobie priorytety zdrowotne swojej polityki. Zajęła się onkologią, która mimo inwestowania w nią wielkich pieniędzy była dotąd raczej zaniedbaną dziedziną. Kopacz usiadła z onkologami do stołu i negocjowała stawki, jakie mogą pomóc chorym wydłużyć życie. W efekcie podniesiono aż o jedną trzecią wyceny za leczenie onkologii dziecięcej.
Na listę leków refundowanych dzięki niej wpisano kilka farmaceutyków na rzadkie choroby dzieci, a w leczeniu hemofilii wprowadzono program profilaktyczny. Dzięki wczesnemu podaniu leków mali pacjenci będą mogli uniknąć bolesnych wylewów wewnętrznych i w miarę normalnie funkcjonować. Wprowadziła bezpłatne wyposażanie dzieci w pompy insulinowe. Prawda jest taka, że wcześniej nie zmierzył się z tym żaden minister, choć sprawa nie wyglądała na skomplikowaną. Tylko czy ktoś będzie o tym pamiętał? W Sejmie posłowie PO - pod nadzorem Ewy Kopacz - forsują właśnie przepisy umożliwiające totalną prywatyzację służby zdrowia. "Nawet Michał Boni nie wie, kto przygotował te zapisy" - miała się żalić pani minister swoim współpracownikom. I choć nie mówiła tego wprost, bardzo prawdopodobne wydają się sugestie, że za planowaną rewolucją stoi wicepremier Grzegorz Schetyna, jej wielki rywal w dostępie do ucha premiera.
Według projektowanej ustawy wszystkie przychodnie, ambulatoria i szpitale będą musiały przekształcić się w spółki prawa handlowego i choć na razie przejdą w gestie samorządów, te w przyszłości będą mogły zrobić z nowym nabytkiem, co chcą. PO nie chce bowiem zapisać w ustawach żadnych zobowiązań o pełnieniu misji zdrowotnej.
A prywatyzacja ochrony zdrowia to dla PO temat niebezpieczny. Była posłanka PO Beata Sawicka, mówiąc na taśmach nagranych przez CBA prywatyzację szpitali, mówiła o "macherce numer jeden od służby zdrowia". Wtedy Kopacz głośno protestowała, że o prywatyzacji nie ma mowy. I że to nie o niej. Czy jednak na pewno wie, dokąd zaprowadzi polskie szpitale, których reformę szykuje tak chaotycznie?
Luiza Zalewska
dziennik.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz