2011/11/18

Folwark TVP Warszawa

Dzień Matki - na antenie minister rolnictwa z PSL Marek Sawicki składa życzenia mamom. Dzień dziecka - uśmiechnięty minister Sawicki w otoczeniu dzieci Szary budynek przy warszawskiej ulicy Jasna 14/16 w porównaniu ze szklanymi domami centrali telewizji publicznej na Woronicza nie wygląda imponująco. To siedziba TVP Warszawa, która chlubi się ponadpółwiekowymi tradycjami (pierwszy "Telewizyjny Kurier Warszawski" nadano w 1958 r.). Redakcja na stronie internetowej informuje, że "uznanie widzów zdobyły programy publicystyczne, kulturalne i interwencyjne". Ale po wielu rozmowach z jej pracownikami odnoszę wrażenie, że świetność TVP Warszawa (dawniej Warszawski Ośrodek Telewizyjny) przebrzmiała.

I nie chodzi o to, że nadaje tylko kilka godzin w ciągu dnia i dzieli częstotliwość z TVP Info (mniej zorientowany widz ich nie odróżni). - Z TVP Warszawa - mówią moi rozmówcy - źle się dzieje. Anonimowo, boją się.

Spotykamy się w kawiarni (z dala od Jasnej), prowadzę godzinne rozmowy przez telefon (dlatego swoich rozmówcom w tekście nadaję tylko numery). Wśród głównych odpowiedzialnych wskazują Tomasza Mazura, który w TVP Warszawa pracuje ponad dwa lata. Rozmówca nr 1 opowiada: - Robi prywatny folwark, na czym cierpi redakcja i jakość programu. Szefowa TVP Warszawa Aleksandra Zawłocka miała do niego bezgraniczne zaufanie. Nie zareagowała na żadną skargę. Mazur był do końca października p.o. zastępcy kierownika redakcji.

Rozmówca nr 2: - Nadzorował programy informacyjne. Po pytaniach "Gazety" pod koniec października o nieprawidłowości, zaczęło się zamiatanie pod dywan. Mazura odsunięto od "Kuriera Warszawskiego" i "Mazowieckiego". Zawłocka szefową była do 18 października. Gdy wygasł jej dyrektorski kontrakt, została m.in. przewodniczącą komisji kolaudacyjnej (będzie decydować o dopuszczaniu do anteny materiałów). P.o. dyrektora został teraz reporter z TVP Warszawa Sławomir Majcher. - Sprawuję tę funkcję od niedawna. Lepszej osoby do udzielania informacji niż rzecznik prasowy TVP pani nie znajdzie - odpowiada na pytanie o sytuację w stacji, którą to on teraz kieruje. Sawicki matkom i dzieciom Największą zmorą na Jasnej 14/16 - mówią pracownicy - jest upolitycznienie.

Moi rozmówcy opowiadają, że w redakcji dochodzi do scen kuriozalnych, najczęściej związanych z promowaniem PSL. - Na Dzień Matki dziennikarka dostała polecenie, żeby jechać nagrać ministra rolnictwa Marka Sawickiego, jak składa życzenia mamom - wspomina Rozmówca nr 1. Sprawdzam. Rzeczywiście 26 maja Sawicki składał na antenie TVP Warszawa życzenia mamom. Idę tym tropem i oglądam jeden z programów stacji - "Agro Kurier" - emitowany w Dniu Dziecka. A tam uśmiechnięty Sawicki w otoczeniu dzieci zapewnia, że "Ministerstwo Rolnictwa realizuje dwa wspaniałe programy: szklanka mleka i owoce w szkole, w których uczestniczy bardzo wiele dzieci". Rozmówca nr 2 przypomina inne historie. - Kamera TVP Warszawa pojechała kiedyś za min. Sawickim na dożynki do Podlaskiego! Co to ma wspólnego z Warszawą?! Nasza reporterka towarzyszyła mu również w Paryżu na targach spożywczych - mówi. W styczniu TVP Warszawa wybrała się za ministrem do Berlina na targi Grune Woche. Swój czas na antenie dostał też prezes PSL Waldemar Pawlak. W "Biznes Kurierze" z 26 kwietnia ukazał się wywiad z nim. W przydomowym ogródku, dziewięć minut, prawie pół programu. Niektórzy pracownicy TVP Warszawa należą do związanego z ludowcami Stowarzyszenia Dziennikarzy im. Władysława Reymonta, m.in. szefowa produkcji Iwona Michalczyk i prowadząca programy w tej stacji Jolanta Adamiec-Furgał.

Czy Mazur ma jakieś związki z PSL? Rozmówca nr 1 odpowiada: - Raczej wyczuwa koniunkturę. Na jego uroczystości poślubnej z Joanną Fudalą bawił się prezes Pawlak. Zdjęcia były na Facebooku, ale zniknęły po niedawnym tekście w "Gazecie" o powiązaniach pracowników TVP Info ze Stowarzyszeniem Reymonta. Pytam, jak w redakcji wyglądała ostatnia kampania wyborcza? Dziennikarze opowiadają o "chaosie". Mówią, że nie było spotkania z pełnomocnikami komitetów wyborczych ani losowania czasów i kolejności wystąpień w debatach. - W największej gorączce wyborczej, pod koniec września, Mazur był za granicą. Z Sycylii rozmawiał o sprawach związanych z programem - wspomina Rozmówca nr 2. Z kolei dziennikarz "Kuriera Warszawskiego" Jakub Sito, który przygotowywał m.in. materiały informacyjne o wyborach, jest jednocześnie producentem w firmie Psycho-Media, która robiła spoty wyborcze PO. O swoich związkach z Psycho-Media Sito pisze na swoim profilu GoldenLine.

Co na to p.o. dyrektora TVP Warszawa Sławomir Majcher? Odpowiada za pośrednictwem rzeczniczki TVP Joanny Stempień-Rogalińskiej: "Kampanię wyborczą dla KW PO RP zlecały TVP Warszawa dwie agencje reklamowe - Psychomedia i Propeller Film. Psychomedia zawarła z TVP Warszawa umowę ramową na świadczenie emisji reklam od 19.09.2011 do 18.09.2012 r. Firma jest reprezentowana przez właścicielkę p. Dorotę Lazar-Sito". I dodaje: "Nic nam nie wiadomo na temat rzekomego przygotowywania spotów wyborczych przez red. Jakuba Sito". Dorota Lazar-Sito jest żoną Jakuba Sito. A on sam w przesłanym nam oświadczeniu zapewniał: "Nie uczestniczyłem w realizacji jakichkolwiek audycji wyborczych przygotowywanych przez komitety wyborcze, nie agitowałem na rzecz jakiejkolwiek partii politycznej". "Gazeta" ma link z profilem Sito z Youtube'a (występuje tam jako Qba Sito, "scenarzysta i reżyser, ale nie tylko. Niezależny producent radiowy i telewizyjny. Autor reportaży, dokumentów, ale również form komercyjnych"). Na tym profilu wisi m.in. reklamówka wyborcza ministra finansów Jana Vincenta Rostowskiego, który dostał się do Sejmu z list PO. Psycho-Media wyprodukowało też dla TVP Warszawa dwa reportaże: "Twierdza" (o Forcie Sokolnickim na Żoliborzu) i "Łowcy" - o kieszonkowcach. Wyemitowano je w październiku. Jednym z dwóch autorów scenariusza i realizacji jest Jakub Sito. A montaż "Twierdzy" zrobił... "QbaS". Z żyrandola na antenę Moi informatorzy opowiadają, że jedną z pierwszych sugestii Mazura jako p.o. zastępcy kierownika (we wrześniu 2009 r.) było, by jego narzeczona Joanna Fudala prowadziła "Telewizyjny Kurier Warszawski". - Dziennikarze rozpoznali w niej aktorkę z reklamy sieci komórkowej, która siedziała na żyrandolu i mówiła, że jest potrzebą konsumenta - uśmiecha się Rozmówca nr 1. Fudala nie poradziła sobie, myliła się, była zdenerwowana. Sprawą zainteresował się branżowy "Presserwis". Fudalę zdjęto z anteny, ale wobec Mazura nie wyciągnięto żadnych konsekwencji. Dziennikarze w rozmowie ze mną skarżą się, że redakcja została zdekompletowana, doświadczeni pracownicy odeszli. Rozmówca nr 1: - Ucierpieli ci, którzy nie chcieli wykonywać niemądrych poleceń. Jeśli Mazur chciał kogoś nagrodzić, to dał mu sześć dyżurów, a jeśli zmarginalizować, żadnego. Do tego system honoracyjny winduje zarobki "wiernych" do nieprawdopodobnych rozmiarów. A niektórych bierze się prawie głodem - dostają 1300 zł na rękę. We wrześniu tego roku dziennikarka Małgorzata Karolina Piekarska napisała na blogu: "W piątek mój szef wrzasnął w newsroomie: zamknijcie mordy, kurwa wasza mać, bo się pracować nie da". - To o Mazurze - mówią moi rozmówcy. Biznes, kolej i brat - Związki z biznesem i inne funkcje dyskwalifikują Mazura jako dziennikarza, a wcześniej też jako zarządzającego programami informacyjnymi - uważa mój rozmówca nr 1. Mazur do stycznia 2009 r. był prezesem spółki Dom Wydawniczy Krajowej Izby Gospodarczej SA. W 2008 r. współorganizował (jako szef rady programowej) Forum Gospodarcze EXEAST w Zamościu (patronat honorowy miał m.in. Waldemar Pawlak). Mazur zasiada też w stowarzyszeniu Polski Instytut Wspierania Mediów. P.o. szefa TVP Warszawa Sławomir Majcher zapytany o to zapewnia, że „od 2002 r. stowarzyszenie nie prowadzi działalności gospodarczej. Jest to stowarzyszenie »martwe « i nie realizuje ono żadnych projektów”. Ale realizuje. Właśnie PIWM był jednym z organizatorów EXEAST w 2008 r. Mazur jest w Instytucie (dane z KRS) prezesem zarządu, w którym są też właściciel firmy PR Ignacy Krasicki i rzecznik oraz szef wydziału promocji Kolei Mazowieckich Marcjusz Włodarczyk. Jak ustaliliśmy, brat Ignacego Krasickiego Beniamin, właściciel firmy ochroniarskiej, występował w jednym z odcinków "Biznes Kuriera". Co na to Majcher? "Ów pan wystąpił w felietonie dotyczącym przepisów i regulacji z zakresu prowadzenia biznesu. Była to krótka wypowiedź ekspercka" - odpowiedział nam poprzez rzeczniczkę TVP. - Mazur powinien dbać o merytoryczną zawartość ramówki, a skupia się na programach sponsorowanych, które w nazwie mają "kurier". Przez to kojarzą się z "Telewizyjnym Kurierem Warszawskim", programem informacyjnym z ogromnymi tradycjami - narzeka mój Rozmówca nr 2. Chodzi mu właśnie o "Agro Kurier", którego Mazur jest autorem (program współfinansuje Ministerstwo Rolnictwa, zapraszany jest minister Sawicki z PSL). Albo o "Biznes Kurier" (ukazywał się do czerwca, współfinansowała go organizacja Pracodawcy RP, w programie występował m.in. jej prezydent Andrzej Malinowski, który w latach 1990-2001 był członkiem PSL). Na tym nie koniec dziwnych obyczajów w "Kurierach". Np. w kwietniu reporter Łukasz Łubian zrobił wywiad ze swoim bratem Rafałem, weterynarzem z Garwolina (materiał o wiejskich weterynarzach opowiada tylko o nim). Łubian zwraca się w nim do brata "panie doktorze". - Czy zdarzyła się panu jakaś niebezpieczna sytuacja? - pyta. - Czasami kopnęła mnie krowa, raz mnie ganiał byk po polu - odpowiada bratu weterynarz Rafał Łubian. Rozmówca 3: - Skandaliczna sytuacja. Mazur jest odpowiedzialny za program jako wydawca. Za takie rzeczy wylatuje się z telewizji. Na antenie jest też program "KolejTV" realizowany przez kilka spółek kolejowych. Reklamowany jako program informacyjny, ale w tyłówce (napisach końcowych) można przeczytać nazwiska rzeczników dwóch spółek kolejowych. Obecny szef TVP Warszawa Sławomir Majcher zignorował nasze pytanie, czy nie ma w tym nic niewłaściwego. Napisał: „ »KolejTV « to audycja, której TVP Warszawa jest emitentem (umowa licencyjna z PKP Polskie Linie Kolejowe). PKP PLK współfinansuje koszty emisji 52 odcinków audycji. Za pokrycie kosztów emisji TVP Warszawa emituje podziękowania dla: PKP SA, PKP TLK SA, PKP Energetyka i PKP InterCity SA”. Majcher odpowiada. Mazura odsuwają A co z zarzutami pracowników TVP Warszawa wobec Mazura? - Anonimowych wypowiedzi pracowników TVP Warszawa nie komentuję. Tomasz Mazur uczestniczy w codziennych kolegiach zespołów informacyjnych ("Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego" i "Kuriera Mazowieckiego"), nadzorując ich pracę. Jednocześnie zajmuje się współredagowaniem audycji sponsorowanych, które dostarczają Oddziałowi przychód - odpowiedział nam Majcher. A kilka dni później Mazura odsunięto od programów informacyjnych. Sam Mazur odsyła do rzecznika TVP, podobnie jego była szefowa Aleksandra Zawłocka. - Nic nie wiem o żadnych nieprawidłowościach, a opowieści o zemstach koleżeńskich nie będę snuła - powiedziała mi. Pytana, czy dawała Mazurowi wolną rękę, odpowiada: - Nigdy niczego oczywiście nie narzucam dziennikarzom, nie mówię, jakich mają zapraszać gości i tak dalej. Rozmówca nr 3 podsumowuje: - Ta telewizja nadaje się do zburzenia i zbudowania na nowo. Nie walczy się o widza. W internecie zapowiadane są programy, których już nie ma, bo ich miejsce zajęły np. telezakupy emitowane o godz. 19, w najlepszym czasie antenowym. To marnowanie dorobku redakcji, która ma 50 lat i była zawsze blisko ludzi, nawet jeśli mówiła o dziurach na ulicy. Źródło: Gazeta Wyborcza Katarzyna Wiśniewska

2011/09/19

Kandydat PO robi kampanię za publiczne pieniądze?

Marcin Kierwiński, wicemarszałek Mazowsza i kandydat PO do Sejmu, króluje w wydawanych za publiczne pieniądze gazetkach dzielnic rządzonych przez jego partię. - Wykorzystuje swoją pozycję do darmowej reklamy - oburzają się kontrkandydaci. "Jestem od urodzenia warszawiakiem, tu się wychowałem, w Warszawie chodziłem do szkoły, tutaj mieszkam. Z satysfakcją obserwuję, jak miasto rozwija się i zmienia, dlatego też cenię sobie wspólne przedsięwzięcia z warszawskim samorządem" - pisze o sobie Kierwiński w gazecie "Kurier Wolski".

Pismo wydaje dzielnica Wola, gdzie rządzi PO. "Marcin Kierwiński życiowe priorytety ma poukładane od lat. Dobrze liczy unijne pieniądze, walczy z janosikowym [podatek płacony przez bogate samorządy na rzecz biedniejszych], wspiera rozwój naszej dzielnicy" - czytamy w "Bemowo News", innej gazetki dzielnicowej. Na Bemowie też rządzi PO. W piśmie zamieszczono wielkie zdjęcie wicemarszałka, który pozuje na tle bemowskiego ratusza. - Jestem aktywny. Dlatego gazety same się do mnie zgłaszają i proszą o wywiady. To nie ma nic wspólnego z kampanią wyborczą. Nigdzie tam nie ma informacji, że startuję do Sejmu. Trudno też, bym na czas kampanii rezygnował z pracy - mówi Marcin Kierwiński. - Wywiad został przeprowadzony z inicjatywy redaktora naczelnego "Bemowo News" i był zaplanowany od kilku miesięcy. Jego treść dotyczy istotnych dla mieszkańców Warszawy i Bemowa aspektów oraz nie nawiązuje w jakikolwiek sposób do zbliżających się wyborów parlamentarnych - zapewnia Michał Łukasik, rzecznik dzielnicy.

Murem za Kierwińskim stoi sztab wyborczy. - Nie widzę w tym nic złego. Takie wywiady wynikają z pracy Marcina Kierwińskiego jako marszałka - uważa Rafał Miastowski, burmistrz Bielan i koordynator kampanii PO w Warszawie. Zupełnie inaczej widzą to szeregowi kandydaci Platformy to Sejmu. Otóż politycy mogą wydać na kampanię określona ilość pieniędzy. W PO to - w zależności od miejsca - od 4 do ponad 30 tys. zł. A wywiad w gazecie jest darmowy i nie obciąża indywidualnego budżetu.

- Platforma ma mocną listę, a pieniędzy jest mało. Dlatego każdy darmowy wywiad jest na wagę złota - mówi poseł PO, który stara się o reelekcję. Marcin Kierwiński, wiceszef warszawskiej PO, to jeden z najbardziej wpływowych polityków Platformy. W partii nazywany jest "małym Schetyną" i "kadrowym PO". - Od ręki znajduje pracę wybranym przez siebie działaczom - zdradza nam jeden z polityków. Cztery lata temu bez powodzenia starował do Sejmu (dostał 1403 głosy). Dostał się za to do Rady Warszawy, którą opuścił, by wziąć od partii stanowisko wicemarszałka Mazowsza. - Jemu ciągle mało. Za wszelką cenę chce wejść do Sejmu, więc wykorzystuje swoją pozycję i reklamuje się za darmo. Jego ludzie wydzwaniają po dzielnicach i żądają publikacji wywiadu właśnie z nim. Koniecznie ze zdjęciem. To straszne świństwo. My, partyjne szaraczki, możemy tylko pomarzyć o takim wsparciu - narzeka jeden polityków PO. "Samorząd to dobra szkoła. Celująco ten egzamin zdał Marcin Kierwiński. (...) Takich ludzi potrzeba w Sejmie" - tak w spotach wyborczych zachwala wicemarszałka Mazowsza Grzegorz Schetyna. Ale chyba żaden polityk na warszawskiej liście PO nie wzbudza takiej niechęci wśród kolegów. Mimo porażki sprzed lat dostał bowiem świetne, piąte miejsce na warszawskiej liście kandydatów do Sejmu. Daleko za nim uplasowali się obecni posłowie: Tadeusz Ross, Alicja Dąbrowska czy Michał Szczerba.

Gazeta Stołeczna, autor: Dominika Olszewska

2011/08/06

AFERA W PO - Robert S.: Kupowałem głosy dla Platformy Obywatelskiej

Robert S. sam mówi o sobie: "byłem żołnierzem Kruczkowskiego". Piotra Kruczkowskiego (49 l.) - byłego prezydenta Wałbrzycha z Platformy Obywatelskiej, który stracił stanowisko po tym, jak sąd uznał, że przed wyborami doszło do korupcji. Jak wyglądało kupowanie głosów? Czy faktycznie zarządcy miejskich spółek musieli płacić w Wałbrzychu haracz na PO? Robert S. ujawnia nam szokujące szczegóły afery wałbrzyskiej.
- Ile głosów zostało kupionych w wyborach samorządowych w 2010 roku w Wałbrzychu?

- Nasza grupa "zrobiła" około 900 głosów, a takich grup było kilka. To dzięki nim Piotr Kruczkowski został prezydentem. Głosy kupowane były także podczas wyborów samorządowych w 2006 roku.

- Takich żołnierzy jak pan było wielu?

- Kilkadziesiąt osób. Najpierw dostawaliśmy listy z nazwiskami mieszkańców. Jechaliśmy do nich kilka dni przed wyborami, by się umówić. W dniu wyborów zawoziliśmy ich na głosowanie lub czekaliśmy pod okręgiem. Tylko ja otrzymałem kilka tysięcy złotych na ten cel. Pieniądze przekazał mi kierowca miejskiego radnego PO, który ma już zarzuty w tej sprawie.

- Jaką mieliście gwarancję, że zagłosują tak, jak chcecie?

- Był sposób. Najpierw do lokalu wyborczego wchodził nasz człowiek. Wrzucał do urny pustą kartkę, a wynosił na zewnątrz kartę do głosowania. Dogadanej osobie dawaliśmy kartę z zaznaczonymi już krzyżykami przy odpowiednich nazwiskach: radnych PO i Kruczkowskiego. Wchodziła z nią do lokalu, brała nową kartę, ale wrzucała do urny tę, którą dostała od nas. A pustą nam oddawała. Wtedy zakreślałem nazwiska i dawałem kolejnej osobie. I tak wkoło. Mieliśmy pewność, że głosują na naszych.

- Wcześniej w całym Wałbrzychu zorganizowaliście kilka tysięcy osób?

- Było ich mniej. Kolejnych załatwialiśmy przed okręgami wyborczymi. Wybieraliśmy pijaczków, środowisko kryminogenne. Podchodziłem do nich, mówiłem, że proponowałbym, by zagłosował na kandydatów PO do Rady Miasta i na prezydenta Piotra Kruczkowskiego. Dawaliśmy im po 20-30 zł za głos.

- I nikt nie powiadomił policji, że ich korumpujecie?

- Gdy pojawiała się policja, szybko zmieniałem miejsce. W pewnym momencie, podczas II tury wyborów prezydenckich w 2010 roku, dostaliśmy informację, że wg sondaży Kruczkowski przegrywa. Dowieziono nam gotówkę. Dochodziło do płacenia nawet po 100 zł za głos. Kruczkowski wygrał niewielką przewagą. W sumie na akcję w całym mieście poszło kilkadziesiąt tysięcy złotych.

- Dlaczego tak bardzo zależało wam, by wygrał Kruczkowski?

- On był parasolem ochronnym dla całego układu, który tu panował. Gdyby przegrał, byłby koniec. Dużo osób straciłoby pracę. Chodziło o to, by odpowiednie osoby, gwarantujące pozostanie szefów spółek na stanowiskach, dostały się do Ratusza. Wtedy utrzymamy władzę.

- A ci w spółkach rewanżowali się potem, płacąc Kruczkowskiemu?

- Od 2005 roku członkowie zarządów spółek płacili mu po 500 złotych miesięcznie. Płacił każdy. Nie mieli wyjścia, nie było możliwości niepłacenia, bo straciliby pracę, wypadali z układu.

- Jest pan pewny? To był ewidentny haracz?

- Piotr Kruczkowski wpadł na genialny pomysł, żeby do spółek miejskich wsadzić swoich ludzi. W zamian dostawał od nich pieniądze na kampanię. Za stanowiska płacili zarówno ludzie, którzy należeli do PO, jak i bezpartyjni. Byli to prezesi i członkowie zarządów około 8--9 spółek miejskich. W sumie kilkadziesiąt osób.

- Podobno mieli przekazywać także prowizje z nagród?

- Wszyscy tak robili. Oddawali nawet połowę z tych nagród.

- Dlaczego ci ludzie nic nie mówią?

- Boją się ważnych polityków PO z tego okręgu. Tak naprawdę czekają na wynik wyborów i na to, kto będzie rządził w mieście. Jeśli nieprzychylna im osoba, to jestem pewien, że zaczną mówić. Przecież dwie osoby już się wyłamały.

- Zarzuty Ireneusza Zarzeckiego i Wojciecha Czerwińskiego są prawdziwe?

- Wierzę w to, że Zarzecki przekazywał z kasy MPK pieniądze Kruczkowskiemu i jego ludziom. Ale pewnie sporą część z tych ponad 500 tysięcy wyprowadził dla siebie. Robili to w porozumieniu.

- Zarzecki twierdzi, że to była pożyczka na wybory.

- (śmiech) Jaka pożyczka?! Wiedział, że tego nie odzyska. Dopóki Kruczkowski był prezydentem, miał ochronę. Przez 5 lat żadne kontrole nie wykazały braku tych pieniędzy. Podobnie robiono w innych spółkach. Na przykład przed wyborami zatrudniano fikcyjne osoby czy też w papierach podwyższano pensje pracowników. I tak wyprowadzano pieniądze. Część szła na finansowanie spotkań towarzyskich, delegacji, reszta na wybory.

- A jak pan się znalazł w tym układzie?

- Byłem bardzo dobrym znajomym jednego z bliskich współpracowników Kruczkowskiego. On mi zaproponował, że można zarobić przy wyborach i w 2006, i w 2010 roku.

- Kruczkowskiego pan poznał?

- Tak. To było na jednym ze spotkań w Szczawnie-Zdroju w restauracji Legenda. Było to tylko uściśnięcie ręki, podczas którego ktoś, wskazując na mnie, powiedział: to jeden z naszych żołnierzy.

- Pan też łamał prawo.

- Doskonale to wiedziałem. W 2006 r. obiecano mi, że za dobrą robotę otrzymam pracę. Ale jej nie dostałem. W 2010 r. znów do mnie zadzwonili i powiedzieli, że można zarobić. I zapewnili mnie, że mogę liczyć na etat w wodociągach.

- Zaczął pan współpracować z prokuraturą, bo chce się wybielić?

- To przerwanie układu, jaki w tym mieście funkcjonował od wielu lat. Wiem, że brałem w tym udział i wypaczyliśmy wynik. Po wyborach dowiedziałem się, że prokuratura bada sprawę kupowania głosów. Po kilku dniach zgłosiłem się sam. Doszła do mnie informacja, że zostanę zatrzymany.

- Jaką mam gwarancję, że mówi pan prawdę?

- Prokuraturze przekazałem ważne dowody. Byłem też badany na wykrywaczu kłamstw i wyszło, że mówię prawdę.

- Ale nie chce się pan przedstawić.

- Z kilku powodów. Po pierwsze jest prowadzone postępowanie. Postawiono mi zarzuty kupowania głosów. Spodziewam się, że ten zarzut zostanie rozszerzony o udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Poza tym sąd w procesach wyborczych zakazał ujawniania mojego wizerunku. Do tego jestem świadkiem w innych sprawach.

Super Express

2011/08/04

Ireneusz Zarzecki: Byłem za krótki żeby osobiście dawać haracze Chlebowskiemu

Ireneusz Zarzecki (50 l.) jako pierwszy złożył do prokuratury doniesienie o haraczach, jakie według niego wymuszali w Wałbrzychu politycy Platformy Obywatelskiej od członków swojej partii. Tylko nam opowiada o kulisach afery.
W jego zdumiewającą opowieść trudno uwierzyć. Opowiada, w jaki sposób wyciągał z publicznej spółki pieniądze, żeby oddawać je po cichu lokalnym działaczom PO - b. prezydentowi miasta Piotrowi Kruczkowskiemu (49 l.), posłom Izabeli Mrzygłockiej (52 l.) i Zbigniewowi Chlebowskiemu (47 l.) oraz senatorowi Romanowi Ludwiczukowi (54 l.). Sprawę już bada prokuratura. A Mrzygłocka i Ludwiczuk pozywają Zarzeckiego za naruszenie dóbr osobistych.

- Ile razy słyszał pan: płać na Platformę Obywatelską?

- Wiele razy. Zaczęło się w 2005 roku tuż przed wyborami. Kilka miesięcy wcześniej wstąpiłem do PO i zacząłem jeździć na zebrania. Dwa lub trzy razy w roku odbywały się sponsorowane szkolenia w Międzygórzu lub w pensjonatach w Walimiu. W niektórych uczestniczyli parlamentarzyści (m.in. Zbigniew Chlebowski, Roman Ludwiczuk, Izabela Mrzygłocka), lokalni politycy, w tym prezydent Piotr Kruczkowski, szefowie miejskich spółek. Na tych spotkaniach poza sprawami kampanijnymi, partyjnymi sugerowano nam, by płacić. Mówiono ogólnie o pożyczkach na działania wyborcze.

- I to wystarczyło, byście wykładali pieniądze?

- Przeważnie kilka dni po tych wyjazdach odbywały się spotkania indywidualne, w cztery oczy. Rozmowę taką przeprowadzał prezydent, jego ludzie, czasami parlamentarzyści. W ich trakcie padały określone sumy, prośby o pożyczkę. Zapewniano mnie: słuchaj stary, potrzebujemy kasę i oddamy.

- To miała być pożyczka?

- Jeśli chodzi o ten fundusz, to tak.

- Ile pan w ten sposób pożyczył? Skąd brał te pieniądze?

- To były pieniądze z MPK, którego byłem dyrektorem. Przekazywałem je w transzach po około 20-30 tysięcy złotych. Dla Mrzygłockiej w sumie jakieś 50-70 tys. w kilku transzach, dla Ludwiczuka około 40-50 tys. zł. Najwięcej zagarniał Piotr Kruczkowski, który jasno mówił, że jak jego nie będzie w ratuszu, to i nas pozamiatają. Jemu lub jego ludziom przekazałem w sumie ok. 300 tys. zł.

- Łącznie z MPK zniknęło około 500 tys. zł. Był pan aż tak naiwny, że to się nie wyda?

- Liczyłem, że te pieniądze zostaną mi zwrócone. Przecież zaczęliśmy w Wałbrzychu rządzić trzecią kadencję. Oddanie takiej sumy było dla nich kwestią kilku miesięcy.

- Dawał pan im te pieniądze do ręki?

- Tak. Odbierał je prezydent, jego ludzie. Brali bez żadnych potwierdzeń, pokwitowań.

- Chlebowskiemu własnoręcznie też pan je przekazał?

- Powiedziano mi, że jestem za krótki na taki kontakt. Usłyszałem, by dać pieniądze Mrzygłockiej w trakcie imprezy w restauracji Legenda w Szczawnie-Zdroju, a ona da je Chlebowskiemu, który też był na tym przyjęciu.

- Jak te pieniądze były księgowane w MPK?

- Jako moje pożyczki. Brałem to na swoje barki. Cały czas liczyłem, że zwrócą mi te pieniądze. Kiedy dzwoniła do mnie osoba związana np. z prezydentem i mówiła: "słuchaj stary, potrzebujemy pieniędzy", to miałem kilkanaście dni na ich zorganizowanie.

- Jakie pan ma teraz dowody na to, że je dawał, skoro brak pokwitowań?

- Wiem, komu dawałem, ile dawałem i kiedy. Można to wszystko zweryfikować i liczę, że prokuratura to zrobi. Mam też kilka przelewów bankowych.

- Dlaczego tak późno zawiadomił pan o tym prokuraturę?

- Liczyłem na to, że wszystko będzie wyprostowane.

- Osoby, które pan wymienia, twierdzą, że nic od pana nie dostawały, że pan się mści za wyrzucenie z pracy.

- Jestem w stanie udowodnić moje słowa przed prokuraturą. Wszystkiego nie chcę mówić, by ci ludzie nie mieli czasu na przygotowanie linii obrony. Potrafię zestawić ze sobą ludzi, miejsca i udowodnić w ten sposób, że mam rację.

- Dawał im pan nie tylko pieniądze MPK, ale i swoje.

- Było kilka funduszy. Kolejny był zbierany z nagród. Dowiadywałem się od prezydenta, że dostanę nagrodę i słyszałem sugestie, że byłoby dobrze, gdybym połowę tej nagrody oddał na partię. Jednorazowo to było ok. 9 tys. zł. Takich nagród od 2005 roku dostałem dwie. Wpłaciłem więc niecałe 20 tysięcy złotych.

- Poza tym wskazał pan śledczym, że kolejne pieniądze co miesiąc zbierała prezes zamku Książ Barbara Grzegorczyk.

- To był kolejny fundusz. Miesięczne składki z pensji wynosiły ok. 500 zł. Jak ktoś nie dał jednego miesiąca, to kolejnego musiał oddać ten dług. Podobny mechanizm stosował senator Ludwiczuk, który pobierał od radnych i funkcyjnych po 400 zł miesięcznie. Te pieniądze zbierał starosta.

- Nie chciał pan pokwitowań, nie pytał, na co idą?

- Nie wiem gdzie te pieniądze trafiały. Jak sadzę, wydawano je na kampanię samorządową lub parlamentarną. Ale nikt ich nie księgował. W ten sposób na wybory wydawano dużo więcej, niż później wykazywano. Miałem niemal pewność, że nie tylko ja płacę. Jak spotykała się nasza grupa, to nie wszystko mówiono wprost, ale każdy wiedział, o co chodzi. I też pewnie płacili.

- To dlaczego teraz siedzą cicho?

- Według mnie, boją się mówić. Jestem niemal pewny, że wkrótce kolejna osoba złoży zawiadomienie do prokuratury w tej sprawie. W moim doniesieniu opisałem same fakty, pewne osoby będą w tej sprawie przesłuchiwane. Lepiej dla nich, aby wcześniej zaczęły mówić. To są ważni ludzie w Wałbrzychu. Mam świadomość, że odpalam bombę.

- Ale zanim ta bomba wybuchnie, to pan może trafić za kratki. Mogą pana aresztować za brak w MPK 500 tys. zł.

- Wiem, że tak może być. Ale udowodnię, co się stało z tymi pieniędzmi.

- Ma pan dowody w postaci nagrań, pism czy choćby świadków?

- To były zawsze spotkania jeden na jeden. Spotykałem się z Kruczkowskim w jego gabinecie, w moim gabinecie, w restauracjach.

- To może chociaż ktoś ważny z Wrocławia z PO w tych waszych zebraniach brał udział. Wie o wszystkim i teraz też nic nie mówi?

- Nie wiem, czy władze PO z Wrocławia wiedziały. Nikt z Wrocławia nie przyjeżdżał na te narady.

- Płacąc Kruczkowskiemu nie chciał się pan odwdzięczyć za załatwienie pracy w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacji?

- Nie dostałem się do tej spółki z nadania. W 2003 roku, kiedy odbywał się konkurs na szefa MPK, nie znałem jeszcze ani prezydenta Kruczkowskiego, ani polityków PO. Nie byłem także członkiem PO. Wygrałem uczciwy konkurs. Pokonałem ponad 20 innych kandydatów.


Super Express

2011/08/03

Martwe dusze w Platformie: Co ustalił prokurator?

Prokuratura w Gorzowie prowadzi śledztwo w sprawie martwych dusz w miejscowej Platformie Obywatelskiej. Ale nie zabezpieczyła żadnych dokumentów, licząc na efekty wewnętrznego "śledztwa" partii. A tych na razie brak

Afera z tzw. pompowaniem kół w gorzowskiej PO wybuchła pod koniec maja br., gdy do prokuratury zgłosiła się mieszkanka Gorzowa. Pani Dorota od kilku lat dostawała życzenia świąteczne od posła Witolda Pahla. Tym razem przyszło pismo o skreśleniu jej z listy członków PO. Zdębiała. Do PO nigdy się nie zapisywała. Prokuratura Rejonowa wszczęła śledztwo w sprawie fałszowania dokumentów. Do niej zaczęli się zgłaszać kolejni fikcyjni członkowie Platformy.

Spekulowano, że liczba martwych dusz sięgać może nawet 300 osób. O takiej skali mówi także prokuratura. Po doniesieniach medialnych, m.in. "Gazety", lubuska centrala partii rozwiązała struktury w Gorzowie i powołała komisarza.

Do pączkowania kół (jest ich w mieście 14) miało dojść jeszcze w 2009 r., gdy frakcje szykowały się do walki o przywództwo w PO. W szeregach PO zaczęły krążyć plotki, że jeden z prominentnych działaczy gorzowskiej partii miał wyłożyć za kilkudziesięciu członków zalegających ze składkami blisko 15 tys. zł. Czy miało to wpływ na wynik wyborów, nie wiemy. Ostatnio z list gorzowskiej PO wykreślono 170 osób (nie opłacały składek).

Na jakim etapie jest prokuratorskie śledztwo? Rozwikłała się sprawa pani Doroty. Platforma przesłała śledczym oryginał deklaracji. Kobieta rozpoznała swój podpis, ale zastrzega, że złożyła go nieświadomie - ktoś musiał podsunąć jej dokument wraz z innymi, które podpisywała. Śledczy jednak nie umorzyli sprawy. Sprawdzają kolejne trzy zgłoszenia. Ale z oceną mają problem. Nie dysponują oryginałami ich deklaracji. - Przedstawiliśmy tym osobom jedynie wzory dokumentów, jakimi posługuje się Platforma. Nie potwierdziły, by widziały takie deklaracje wcześniej i je podpisały - tłumaczy Dariusz Domarecki, rzecznik gorzowskiej Prokuratury Okręgowej. Partia nie dosłała do tej pory oryginałów deklaracji. Ma to zrobić po wewnętrznym śledztwie. - Uzgodniliśmy, że komisarz przekaże nam wszystkie deklaracje, które wzbudzają wątpliwość. PO ma sprawdzić około 300 z ostatniego czasu. Faktycznie minęło sporo czasu, a dokumentów nie otrzymaliśmy - tłumaczy Domarecki.

Komisarz Leszek Turczyniak: - Pytamy członków, czy sami zapisali się do partii. Sprawdziliśmy około 100 osób. W żadnym przypadku nie było coś nie tak. Nie było konieczności przesłania dokumentów.

- Nie lepiej było przekazać całą dokumentację prokuraturze, a wewnętrzne śledztwo w partii przeprowadzić na kopiach dokumentów?

- Prokuratura nie stawiała takich żądań. Gdyby stawiała, oddalibyśmy dokumenty - tłumaczy Turczyniak.

Prokuratura nie powołała jeszcze biegłego grafologa. Zrobi to, gdy podejrzanych deklaracji przybędzie. A to może potrwać kilka miesięcy.

Tymczasem "Gazeta" dotarła do dokumentu z marca 2010 r. Skarbnik gorzowskiej PO odpowiada swojemu szefowi, dlaczego nie ma raportów kasowych, dowodów wpłat KP i zestawień dla poszczególnych kół. Tłumaczy, że w grudniu 2009 r. sekretarz powiatu wpłacił do kasy 17,5 tys. zł za składki z siedmiu kół. Stosowną dokumentację obiecał dosłać. Mimo że minęły trzy miesiące, tego nie zrobił.

- Nie mamy takiego dokumentu - przyznaje Domarecki.

Sprawę wpłaty 17,5 tys. zł próbowaliśmy wyjaśnić u samego wpłacającego. Nie odbierał telefonu. Za to Platforma zapewnia, że dokumentację uzupełniono. Dlaczego członkowie sami nie opłacali składek w swoich kołach, skoro to zwyczajowa praktyka? - W gorzowskim biurze panował chaos i bałagan. Potwierdzenia wpłat członków wpłynęły do biura regionu pod koniec ub. roku. Mamy je - tłumaczy Bożenna Bukiewicz, posłanka i szefowa lubuskiej PO.

- To normalne, że wysoki rangą działacz płaci gotówkę za szeregowych członków, ale nie przynosi dokumentacji? Donosi ją dopiero po roku? - pytamy.

- Niestety, to możliwe. Nie podobało mi się to od początku, ale tak robił tylko Gorzów. Komisja rewizyjna, wykazała masę nieprawidłowości. Głównie to braki w dokumentacji - odpowiada Bukiewicz. Przyznaje, że dotyczy to większości spośród 14 gorzowskich kół. Działacze do biura regionu odsyłali jedynie kopie deklaracji członkowskich. - Gdy zwróciliśmy się o oryginały, okazało się, że ich po prostu nie ma. Udało się na odnaleźć około 10 proc. oryginałów - dodaje Bukiewicz. - Nie bez powodu doszło do wprowadzenia komisarza. Poza tym to nienaturalne, by w tak krótkim czasie powiększyć liczbę członków. Po śledztwie wyciągniemy konsekwencje.

Źródło: Gazeta Wyborcza Zielona Góra

2011/08/02

Czy kandydatów PO wspierały wałbrzyskie spółki?

Dwóch byłych prezesów miejskich spółek w Wałbrzychu twierdzi, że pieniądze z nich miały zasilić kampanie wyborcze kandydatów Platformy. Złożyli doniesienia do prokuratury.
O sprawie napisał wczoraj "Dziennik Gazeta Prawna". Pierwsze doniesienie złożył dwa tygodnie temu Wojciech Czerwiński, były prezes Miejskiego Zarządu Budynków. Twierdzi, że poprzedni prezydent Wałbrzycha Piotr Kruczkowski z PO domagał się od niego w ubiegłym roku 7 tys. zł w zamian za przyznaną nagrodę roczną wynoszącą 24 tys. zł. Kruczkowski miał przychodzić wielokrotnie, a gdy był ostatni raz w październiku, Czerwiński spotkanie nagrał. Nagranie ma prokuratura. "Gazeta" poznała treść tej rozmowy:

Kruczkowski: - No myślałeś coś?
Czerwiński: - Kurde, no coś tak... Ale za dużo ci nie dam.

Kruczkowski: - Ile?

Czerwiński: - 1500.

Kruczkowski: - Co ty kurde, na waciki?

Czerwiński: - Na waciki... No, mówię ci nie mam kasy.

Kruczkowski: - Kurde.

Czerwiński: - A poza tym Piotr, kurwa przyjąłeś mnie tu jako fachowca, do cholery, no nie?

Kruczkowski: - Zastanów się...

Przypomnijmy: Piotr Kruczkowski był prezydentem Wałbrzycha od 2002 r. Do dymisji podał się w maju, gdy sąd w Świdnicy orzekł, że podczas drugiej tury ubiegłorocznych wyborów samorządowych handlowano głosami i unieważnił je. Według świadków głosy na kandydatów Platformy, w tym Kruczkowskiego, kupowano za pieniądze i alkohol. On sam po wybuchu afery zapewniał, że nie ma z tym nic wspólnego.

W sprawie doniesienia Czerwińskiego Kruczkowski potwierdza, że przyszedł do niego prosić o pieniądze na kampanię wyborczą. - Tak samo, jak proszę o wsparcie moich znajomych, tak prosiłem o to Wojciecha Czerwińskiego, którego znam od kilkunastu lat - mówi. - Ale nie stawiałem mu żadnego ultimatum, zresztą on tych pieniędzy mi nie przekazał i nie spotkały go przecież za to żadne konsekwencje.

Jest jednak drugie doniesienie - Ireneusza Zarzeckiego, byłego prezesa wałbrzyskiego MPK, który twierdzi, że przekazywano pieniądze na fundusz wyborczy kandydatów PO. Doniesienie w świdnickiej prokuraturze złożył w ubiegłym tygodniu, opisał w nim proceder. Według niego każdy z szefów spółek komunalnych był zobowiązany, by przed wyborami wypłacać z kasy pieniądze na fundusz wyborczy kandydatów Platformy. "Co roku w spółkach, gdzie można było dać nagrodę obowiązkiem nagrodzonego było odpalić 1 lub 1,5 pensji netto w zależności, czy obdarowany dostał 2 lub 3 pensje nagrody" - pisze w doniesieniu, które poznała "Gazeta". Dodaje, że od 2005 r. każdy z szefów spółek miał dawać 500 zł ze swojej pensji.

Kto dostawał te pieniądze? Zarzecki twierdzi, że m.in. parlamentarzyści PO. Według niego w ten sposób na kampanię posłanki Katarzyny Mrzygłockiej musiał "znaleźć" 30 tys. zł. Wśród polityków, którzy z MPK mieli dostać w ten sposób pieniądze, miał być również Roman Ludwiczuk (senator) oraz Zbigniew Chlebowski (poseł). Natomiast - twierdzi był szef MPK - najwięcej miał wziąć sam Kruczkowski - ponad 200 tys. zł w ciągu kilku lat. "Najwięcej zagarniał Piotr Kruczkowski, który jasno mówił, że jak jego nie będzie w ratuszu, to i nas pozamiatają" - pisze w doniesieniu Zarzecki.

Katarzyna Mrzygłocka ostro zaprzecza słowom Zarzeckiego. - To kłamstwo i absurd - mówi. Zapowiada, że pozwie b. szefa wałbrzyskiej komunikacji do sądu za zniesławienie.

Roman Ludwiczuk: - To jakiś żart? Nie chce mi się tego nawet komentować. Będę się w tej sprawie kontaktował z prawnikiem. Pana Zarzeckiego powinien przebadać psychiatra.

Piotr Kruczkowski również zaprzecza. - To piramidalna bzdura - mówi.

Wczoraj, do czasu wyjaśnienia sprawy przez prokuraturę, Kruczkowski postanowił zawiesić swoje członkostwo w PO. Według niego Zarzecki, zgłaszając doniesienie, próbuje ratować się przed zarzutem defraudacji pieniędzy z MPK. W połowie lipca Andrzej Kosiór, nowy prezes tej spółki, ogłosił, że w kasie brakuje pół miliona złotych.

Sam Zarzecki w doniesieniu do prokuratury potwierdza, że wyprowadzał pieniądze z MPK. Twierdzi, że częściowo przelewał je na swoje prywatne konto, a częściowo przekazywał lokalnym politykom Platformy, którzy za pośrednictwem innych osób mieli później wpłacać je na fundusz wyborczy.

- Na razie toczy się w tej sprawie postępowanie przygotowawcze, ale należy się spodziewać wszczęcia śledztwa - mówi Ewa Ścierzyńska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Świdnicy.

Całą sprawę ujawniono w trakcie toczącej się kampanii wyborczej w Wałbrzychu. W nadchodzącą niedzielę rozpocznie się tam pierwsza tura powtórzonych wyborów na prezydenta miasta oraz w jednym okręgu wyborczym do rady miejskiej. Kandydatem popieranym przez PO jest Roman Szełemej (formalnie bezpartyjny), który zarządza Wałbrzychem jako komisarz powołany przez premiera.

PO nie ma już w Wałbrzychu żadnych struktur. Zostały rozwiązane w lutym, gdy prokuratura postawiła dwóm członkom PO zarzuty korupcji wyborczej. Struktury miały być odbudowane po zakończonych wyborach, ale Piotr Borys, wiceprzewodniczący dolnośląskiej PO, już zapowiada, że potrwa to znacznie dłużej. - Aż trudno uwierzyć w większość tych szokujących informacji, które wypłynęły w ostatnich dniach. Dlatego poczekamy, aż wszystko wyjaśni prokuratura i wtedy przystąpimy do odbudowy struktur. Mam nadzieję, że stanie się to jak najszybciej - mówi Borys.

Źródło: Gazeta Wyborcza

2011/07/01

Firma straciła miliony. Europoseł PO oskarżony o niegospodarność

KRZYSZTOF L. MIAŁ DOPROWADZIĆ SPÓŁKĘ DO STRATY 2,7 MLN ZŁ
Poseł do Parlamentu Europejskiego z PO Krzysztof L. oraz trzy inne osoby zostały oskarżone w śledztwie dotyczącym zarządzania majątkiem Polskiego Stowarzyszenia Kart Młodzieżowych oraz upadłości spółki Campus.
Jak powiedziała rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Koszalinie Aneta Skupień, akt oskarżenia w sprawie przesłano już do Sądu Okręgowego w Gdańsku. Dodała, że zawarte w nim zarzuty dotyczą wyrządzenia Polskiemu Stowarzyszeniu Kart Młodzieżowych (PSKM) szkody majątkowej w wysokości 2 mln 738 tys. zł, podawania nierzetelnych danych w sprawozdaniach finansowych stowarzyszenia oraz niezgłoszenia do sądu wniosku o upadłość spółki Campus.

Miliony za nic niewarte udziały

Szkoda poniesiona przez PSKM to według prokuratury efekt niekorzystnych dla stowarzyszenia rozliczeń ze spółką Campus. Prezesem obu podmiotów w latach objętych aktem oskarżenia był obecny eurodeputowany Krzysztof L.
2,2 mln zł PSKM straciło nie egzekwując od spółki Campus należności w tej kwocie i na zamianie w 2006 r. tej wierzytelności na 22 tys. udziałów w spółce. Natomiast 538 tys. zł stowarzyszenie straciło na objęciu w latach 2005 - 2006 za gotówkę kolejnych 5380 udziałów w spółce Campus. Według powołanego przez prokuraturę biegłego, udziały objęte w wyniku obu operacji były nic nie warte, bo Campus był już wówczas bankrutem.

Krzysztof L. miał też zezwolić na podanie nierzetelnych danych w sprawozdaniach finansowych PSKM za lata 2004 i 2005. Chodzi o nieujęcie w dokumentach dwóch pożyczek dla Campusa w łącznej kwocie 1,9 mln zł - umowa z 2004 r. opiewała na 400 tys. zł., umowa z 2005 r. na 1,5 mln zł.

Krzysztof L. jest też oskarżony o niezgłoszenie wniosku o upadłość spółki Campus, co według biegłego z uwagi na stan jej finansów powinno nastąpić w 2005 r. Wniosek taki wpłynął do sądu dopiero w 2007 r. Upadłość spółki ogłoszono rok później.

Czworo oskarżonych

Zarzut wyrządzenia PSKM szkody w wielkich rozmiarach prokuratura przedstawiła w akcie oskarżenia również Dorocie O.-L., która była członkiem zarządu PSKM. O podawanie nierzetelnych danych w sprawozdaniu PSKM oskarżona została także księgowa stowarzyszenia Beata N.-P. Natomiast o niezgłoszenie do upadłości Campusa oskarżono również innego członka zarządu tej spółki - Przemysława L.
Podejrzani - jak poinformowała prokurator Aneta Skupień - nie przyznali się w śledztwie do winy i odmówili składania wyjaśnień.

Wyrządzenie szkody majątkowej w wielkich rozmiarach jest ścigane z Kodeksu karnego, grozi za to do 10 lat więzienia. Za podawanie nierzetelnych danych w sprawozdaniu finansowym na mocy ustawy o rachunkowości grozi do 2 lat pozbawienia wolności. Natomiast za ścigane z Kodeksu spółek handlowych niezgłoszenie wniosku o upadłość grozi do roku więzienia.

Wyroki już zapadały

W wątku śledztwa dotyczącym spółki Campus koszalińska prokuratura zarzuty przedstawiła wcześniej trzem innym członkom zarządu tej firmy. W dwóch przypadkach chodziło o niezgłoszenie wniosku o upadłość. Ta sprawa zakończyła się wnioskiem do sądu o uznanie ich za winnych, wymierzenie kar pieniężnych w wysokości 7 i 10 tys. zł. i umorzeniem postępowania na rok próby. 30 sierpnia 2010 r. Sąd Rejonowy w Iławie wydał orzeczenie zgodne z wnioskami prokuratury.

W trzecim przypadku do niezgłoszenia wniosku o upadłość doszedł zarzut spłacenia jednego z wierzycieli Campusa kosztem innych. To postępowanie zakończyło się aktem oskarżenia. Od maja br. spraw ta toczy się przed Sądem Rejonowym Gdańsk - Południe.

bgr/iga
TVN24.pl

2011/06/13

Pijany POciąg Platformy!

Było jak za PRL na zakładowej wycieczce... Puszki z piwem, smukłe butelki z wódeczką i grubsze z kolorowymi "umilaczami". Na zdrowie! Te słowa płynęły od wagonu do wagonu... Dziennikarzom Faktu udało się pojechać wesołym pociągiem, który zawiózł działaczy PO z Mazowsza do Gdańska
Aż się łezka w oku kręciła na widok radości działaczy Platformy Obywatelskiej. Lekko niczym sarenki wskakiwali w Warszawie do specjalnego pociągu, który nocą z piątku na sobotę powiózł ich na konwencję do Gdańska. Gdy tylko skład ruszył, od lokomotywy po ostatni wagon jak na partyjną komendę otworzyły się torby i plecaki, a stoliczki w przedziałach zapełniły się materiałami na zjazd!
Było jak za PRL na zakładowej wycieczce... Puszki z piwem, smukłe butelki z wódeczką i grubsze z kolorowymi „umilaczami”. Na zdrowie! Te słowa płynęły od wagonu do wagonu...

Skład otrzymał kryptonim Błękitny i choć podróż trwała długie 8 godzin, wśród podróżnych szybko zyskał miano Błękitnej Strzały. Strzelano bowiem sobie w gardła w każdym wagonie – nie minęło więcej niż kwadrans od odjazdu z Warszawy Centralnej, gdy na stoliczkach w przedziałach pojawiły się butelki i puszki piwa. – Spokojnie, spokojnie, coś mocniejszego u nas w torbie też się znajdzie – zapewniali siebie wzajemnie uśmiechnięci delegaci Platformy. I jak obiecali, tak zrobili. Gdy puste puszki zaczęły wpadać do śmietniczek, a częściej wprost na podłogę, ich miejsce zajęły europejskie Finlandie, swojskie Wyborowe, a czasem nawet whisky. W ruch poszły plastikowe kubeczki, a ostry smak ognistych płynów gaszono słodkimi napojami gazowanymi.

Gdy towarzystwo mocno poweselało, nastał czas na zawiązanie nowych przyjaźni. W przedziałach zrobiło się luźno, za to zdecydowanie tłoczno na korytarzach. Przy papierosku wymieniano poglądy i żartowano. – Wiecie, czemu zamienili nam lokomotywę w Toruniu i teraz jedziemy w drugą stronę? – pytał jeden z działaczy kolegów, którzy rozsiedli się w wagonie WARS-u. – Bo Rydzyk nie pozwolił, żeby nasz pociąg przejechał przez jego miasto i kazał nam wracać – odpowiedział sam sobie. Radości z dowcipu nie było końca.

Kiedy minęliśmy Włocławek, pierwsi działacze nie wytrzymywali trudów podróży. Ale od czego są koledzy – mocno zmęczonego delegata ułożyli na czterech fotelach. – Chłopaki, to taka niespodzianka od nas dla was – zwrócili się do zdziwionych pasażerów. W sąsiednim przedziale huknęła tymczasem weselna przyśpiewka: „Nie pijemy wódki, nie pijemy wódki, pocałunek był za krótki!”... Wśród męskiej części delegacji wzrosła również chęć do dalszego integrowania się. – 6 dziewczyn poszło w tamtą stronę, idziemy – poganiał jeden drugiego.

W końcu pociąg usnął. Ranek zaczął się kolejką niewyspanych delegatów do baru: – Śniadanko polskie, jajecznica na maśle! – obsługa uwijała się jak w ukropie.

Kiedy pociąg dojeżdżał do Gdańska, organizatorzy wycieczki wysłali „przypominacza”. – Przypominacz! Dojeżdżamy! Pamiętajcie posprzątać butelki i puszki! Przypominacz... – wołał mężczyzna, zaglądając do każdego przedziału...
Fakt, Bartłomiej Łęczek

Delegaci Platformy gorsi od kiboli

Sterty butelek po wódce i piwie. Walające się po przedziałach śmieci, resztki jedzenia i dolatujący zewsząd odór jak z pijackiej meliny. To nie krajobraz po polskich pseudokibicach. Tak wyglądał specjalnie wynajęty pociąg, kiedy wysiedli z niego delegaci na sobotni zjazd Platformy Obywatelskiej.

Na niedzielną konwencję PO w Gdańsku delegaci podążali ze wszystkich stron Polski. Nie tylko dla małopolskich działaczy przygotowano specjalny skład pociągu. Jak relacjonował reporter RMF FM, tego składu nie dało się nie zauważyć. Był długi na 12 wagonów i nie mieścił się na peronie dworca Kraków Płaszów.

Wagony ściągane były z całego kraju. A w środku było czyściutko, schludnie i dużo miejsca. Podobne pociągi wyruszyły do Gdańska z całej Polski, także z Warszawy. Podróż nimi musiała być samą przyjemnością. Tym bardziej że wszyscy podróżni to sami swoi. Więc panował szampański humor i biesiadna wręcz atmosfera.

Dowód: filmiki, które już teraz krążą po Internecie. Jak widać na zdjęciach, politycy PO nie szczędzili sobie alkoholu. Z każdym kilometrem torów zabawa rozkręcała się coraz bardziej, a repertuar śpiewanych piosenek był coraz szerszy.

Na dworcu w Gdańsku można było zobaczyć, co zostawili po sobie delegaci. Pociąg był kompletnie zarzucony pustymi butelkami po wódce i puszkami po piwie. Podobnie wyglądał po dotarciu do Warszawy z Gdańska. No cóż, dla podróżujących delegatów impreza była wyjątkowo udana.

- Nie widziałem tego pociągu. Nie słyszałem o tym. Poza tym usługa sprzątania była opłacona - skomentował nam poseł PO Krzysztof Tyszkiewicz (31 l.). Co na to premier?

Superexpress

2011/06/07

Partia pamięta o swoich: praca dla byłego burmistrza

Jego partia przegrała batalię o władzę w dzielnicy. Stracił burmistrzowską posadę, na wszelki wypadek poszedł na urlop bezpłatny i dzięki partyjnym kontaktom zdobył atrakcyjną posadę.
Chodzi o Ryszarda Zięciaka, w poprzedniej kadencji wiceburmistrza Ursynowa, wieloletniego działacza PO. Gdy w 2006 r. Platforma sekowała w wyborach "piskorczyków", Zięciak stracił mandat radnego. Jednak trzy lata później wrócił do łask i dostał od partii stanowisko wiceburmistrza Ursynowa.

Posada w nagrodę?

W ostatnich wyborach samorządowych na Ursynowie triumfował skłócony z partią Tuska lokalny komitet Nasz Ursynów, który w koalicji z PiS przejął władzę. Zięciak musiał odejść z władz Ursynowa, ale szybko znalazł sobie intratną posadę w instytucji kontrolowanej przez jego partyjnych kolegów z urzędu marszałkowskiego.
Dopiero co wprowadził się do dyrektorskiego gabinetu Mazowieckiego Zarządu Nieruchomości w zabytkowej willi Gabriela Narutowicza przy ul. Parkowej, tuż obok Łazienek Królewskich, w tej samej, która ma stać się siedzibą Instytutu Lecha Wałesy. Oficjalnie Zięciak wygrał konkurs na to stanowisko.

- Szukałem nowych wyzwań. Dlatego gdy znalazłem ogłoszenie w internecie, zgłosiłem się - twierdzi Ryszard Zięciak. Jego partyjni koledzy są jednak przekonani, że tę posadę dostał dzięki znajomościom w urzędzie marszałkowskim kontrolowanym przez koalicję PO-PSL.

O stanowisko szefa walczyło dziewięć osób, w tym Grażyna Strzelec, nienależąca do żadnej partii wieloletnia szefowa MZN. - Startowałam, ale wygrał pan Zięciak. Widać był lepszy - mówi Grażyna Strzelec.

Inaczej widzą to koledzy z partii. Przypominają, że tak się dziwnie składa, że w konkursach organizowanych przez urząd marszałkowski najlepsi okazują się działacze PO i PSL.

- Zięciak stracił dobrą burmistrzowską pensję i rady nadzorcze. Narzekał, że brakuje mu pieniędzy. Szukał intratnej posady. Uderzył więc do kadrowego Platformy, czyli Marcina Kierwińskiego [wicemarszałek Mazowsza i sekretarz mazowieckiej PO nazywanym w partii "małym Schetyną"]. On od ręki znajduje kolegom z partii jakąś robotę - zdradza nam działacz PO.

- Ryszard Zięciak wygrał konkurs, bo według komisji był najlepszy. Nie mam nic więcej do dodania - ucina rozmowę Kierwiński.

- Burmistrzem Ryszard był nijakim. Na dodatek za jego rządów Platforma poniosła sromotną porażkę. I teraz w nagrodę dali mu posadę? - dziwi się Teresa Jurczyńska-Owczarek, radna Naszego Ursynowa.

PiS-owska metoda

Jeśli ktoś myśli, że nowa posada Zięciakowi wystarczyła, to się myli. Ryszard Zięciak lubi się zabezpieczyć. Sięgnął więc po metodę stosowaną w czasie rządów PiS. Pod koniec ub.r. skończyła mu się kadencja i powinien zrzec się stanowiska wiceburmistrza. Nie zrobił tego jednak: wziął urlop bezpłatny.

- Pod rządami Lecha Kaczyńskiego w ratuszu wymyślono konstrukcję urlopów bezpłatnych, które zabezpieczały prywatne interesy burmistrzów i wysokich urzędników, ale obciążały stołeczny budżet - przypomina Grzegorz Zawistowski (PO), burmistrz Targówka. Mechanizm był następujący: tuż przed końcem kadencji burmistrz składał wniosek o urlop bezpłatny. Gdy po wyborach okazywało się, że zmienił się układ polityczny i nie ma szans na reelekcję, mógł zażądać przyjęcia go z powrotem do urzędu. Dzięki temu, zgodnie z prawem pracy, ratusz musiał mu zaproponować stanowisko z pensją podobną do burmistrzowskiej (od 10 do 12 tys.) i to bez konkursu.

- Ostatnio z takim żądaniem przyszedł do nas były wiceburmistrz Targówka pod rządami PiS. W latach 2006-2010 był radnym i wiceburmistrzem na urlopie bezpłatnym. W ostatnich wyborach nie zdobył mandatu i ratusz musiał mu dać etat - mówi Grzegorz Zawistowski.

- To falandyzacja prawa pracy, niepotrzebny i nie do końca uczciwy parasol ochronny dla funkcjonariuszy partyjnych - mówił kilka dni temu Tomasz Andryszczyk, wtedy jeszcze rzecznik ratusza.

- Nie mogłem się nadziwić, gdy z kadr dostałem informację, że cały czas jest na urlopie bezpłatnym. A kadencja jego zarządu wygasła w grudniu ub.r. - mówi Piotr Guział, burmistrz Ursynowa.

- Zięciak chciał się w ten sposób zabezpieczyć, gdy zorientował się, że Platforma traci władzę na Ursynowie. Mógł przecież w każdej chwili wrócić z urlopu i zażądać posady z burmistrzowską pensją - mówi jeden z działaczy warszawskiej Platformy.

Już wcześniej udowodnił, że potrafi walczyć o swoje. W poprzedniej kadencji prócz burmistrzowskiego fotelu dorabiał w radach nadzorczych TBS Południe (firma miejska) oraz PPKS Warszawa (spółka podległa wojewodzie). Za to dostawał rocznie dodatkowo 80 tys. zł.

O swoim urlopie bezpłatnym Ryszard Zięciak wypowiada się niechętnie. Podkreśla, że przepisy pozwalają na takie zachowanie.
Dominika Olszewska, Jan Fusiecki
Źródło: Gazeta Stołeczna

2011/06/06

Korupcja w mazowieckiej PO? "Dostał 50 tysięcy, obiecywał korzyści"

Czy członek władz mazowieckiej PO i kandydat do Sejmu Mariusz Popielarz przyjął 50 tys. zł w zamian za obietnicę korzyści? Tak twierdzi Roman Wargulewski, przedsiębiorca z Ostrołęki. – Najlepiej by było, gdyby pan Popielarz zawiesił swoje członkostwo w partii do czasu wyjaśnienia sprawy – komentuje sprawę ostrołęcki poseł PO Andrzej Kania.
Mariusz Popielarz jest szefem Platformy w Ostrołęce, miejskim radnym i kandydatem do Sejmu. – Przed ostatnimi wyborami samorządowymi pożyczyłem mu 50 tys. zł na kampanię. W zamian usłyszałem obietnicę rozmaitych korzyści, które mógłbym odnieść po wyborach, oraz zapowiedź zwrotu pieniędzy. Korzyści nie chciałem, ale na zwrot pieniędzy liczyłem. Nie dostałem ich do dziś – mówi „Wprost" Wargulewski, znany ostrołęcki przedsiębiorca, jeden z najbogatszych ludzi w mieście. Twierdzi, że pieniądze przekazał Popielarzowi w gotówce. Nie ma jednak na to żadnego dowodu. Jego wersję potwierdza za to działacz warszawskiej PO Mirosław Skorupski.
Popielarz zapewnia nas, że historia jest zmyślona. – Nie brałem od niego żadnych pieniędzy. Ta sprawa to dla mnie wizerunkowy kłopot i zależy mi na jak najszybszym jej wyjaśnieniu. Nie wykluczam, że Wargulewski jest inspirowany przez moich politycznych przeciwników – mówi. Popielarz złożył już w tej sprawie zawiadomienie na policji. Twierdzi, że Wargulewski go pomawia.

Z ustaleń „Wprost" wynika, że oskarżeniami wobec Popielarza zajmuje się obecnie władze PO. – To poważna sprawa, bardzo niekorzystna dla Platformy. Uważam, najlepiej by było, gdyby do czasu jej wyjaśnienia pan Popielarz zawiesił swoje członkostwo w partii – mówi nam poseł Platformy Andrzej Kania. Sprawą zainteresowała się także Julia Pitera, minister ds. walki z korupcją. Po zapoznaniu się z wersjami obu stron przyznała rację Popielarzowi. Kwestię bada obecnie zarząd mazowieckiej PO.
Autor: Michał Krzymowsk

Tusk wściekły na Schetynę. Szwagier marszałka rozbił listę PO do Senatu

arbary Zdrojewskiej, żony ministra kultury, może zabraknąć w jesiennych wyborach do Senatu. Niewykluczone, że jej miejsce zajmie senator Władysław Sidorowicz, którego PO już umieściła na szóstym miejscu na liście do Sejmu we Wrocławiu. Skąd takie zamieszanie? Działacze PO nieoficjalnie przyznają, że to przez marszałka Sejmu Grzegorza Schetynę i jego szwagra Konrada Rowińskiego

Rowiński to kandydat do Senatu z okręgu, w którego skład wchodzą powiaty m.in.: bolesławiecki, głogowski, jaworski, jeleniogórski, zgorzelecki, legnicki, złotoryjski, Jelenia Góra i Legnica.

- Tusk się wściekł. Sprawa wyszła na jaw, kiedy władze krajowe PO deklarowały, że na listach nie pojawią się członkowie rodzin kandydatów - zdradza jeden z działaczy wrocławskiej PO.
Ta zasada miała obowiązywać w całym kraju. Na start Bogdana i Barbary Zdrojewskich jeszcze na początku kwietnia też nie było zgody. Minister dostał nawet propozycję, na którą się nie zgodził, by pociągnąć wałbrzyską listę do Sejmu. Ostatecznie Zdrojewskim udało się przekonać władze PO, by z ich kandydowania nie robiły problemu. Problem powstał jednak, kiedy Zdrojewscy posłużyli Schetynie jako precedens.

Ale nazwiska tych, którzy będą się ubiegać o mandaty w Senacie, partia ma pokazać w tym tygodniu, przed sobotnim kongresem w Gdańsku.
- Dzisiaj mogę tylko powiedzieć, że będzie kilka ciekawych i miłych zaskoczeń - stwierdza ogólnikowo europoseł Piotr Borys, odpowiadający za kampanię wyborczą Platformy na Dolnym Śląsku. Nieobecności Zdrojewskiej komentować nie chce. Tak samo jak ewentualnej obecności wśród walczących o Senat Józefa Piniora. Nie jest tajemnicą, że PO zabiega o tę legendę Solidarności, byłego europosła i polityka SdPl. Ale nie ona jedna. Piniora chce ściągnąć do siebie również SLD. Mówi poseł Janusz Krasoń, szef dolnośląskich struktur tej partii: - Czekamy na jego ostateczną decyzję. Nie jest związany z Sojuszem, ale chciałbym, żeby znalazł się na naszych listach.
Pinior unika jakichkolwiek rozmów na ten temat. Platformę jednak goni czas, bo po 11 czerwca zamierza już zacząć przekonywanie do siebie wyborców. Nie może tego robić bez kandydatów, a o tych do Senatu rozmawia bardzo niechętnie.

Niemal pewne są trzy nazwiska: Jarosława Dudy i prof. Leona Kieresa, który zawalczy o mandat w podwrocławskich powiatach. W Wałbrzychu wystartuje zaś obecny senator Stanisław Jurcewicz. Kiedy PO ogłosi nazwiska wszystkich chętnych do Senatu, będzie jedyną partią w kraju, która wyłożyła już niemal wszystkie karty na stół. Premier ma obsadzić każde z 12 miejsc na wszystkich listach partii.

Karty wyłożył też Tomasz Misiak, którego PO nie chciała po tym, jak w 2009 r. związana z nim firma Work Service podpisała z Agencją Rozwoju Przemysłu umowę na doradztwo dla pracowników zwalnianych ze stoczni w Gdyni i Szczecinie. W 2008 r. Misiak był przewodniczącym senackiej Komisji Gospodarki Narodowej. Ale "tematu Misiaka" w jesiennych wyborach w PO nie było. Czy podejmie go teraz Polskie Stronnictwo Ludowe? Tak pod koniec ubiegłego tygodnia pisał jeden z tabloidów. Misiak zaprzecza: - Takich rozmów nie było. Gdybym dostał taką propozycję, to się nad tym zastanowię. Duchowo do pracy wicepremiera Waldemara Pawlaka jest mi bardzo blisko. Misiak jest pewien, że wystartuje z własnego komitetu.

Magdalena Kozioł

2011/04/06

Rodzinny biznes PO: na Pradze Płd. zatrudnili znajomego

- Zrobię wszystko, aby nie zawieść burmistrza - mówi Łukasz Lanc, młody działacz PO awansowany na stanowisko szefa biura rady w urzędzie Pragi-Południe. Dostał je od partyjnego przełożonego i zarazem kolegi swojej matki z sejmiku Mazowsza
- Latami pracujemy w urzędzie na szeregowych stanowiskach, a tu nagle pojawia się młody chłopak i od razu zostaje naczelnikiem. I to bez konkursu. Ma jednak jeden niepowtarzalny atut, którego nam, szaraczkom, brakuje: to syn koleżanki partyjnej naszego burmistrza - denerwuje się jeden z urzędników urzędu na Pradze-Południe.
Burmistrz Pragi-Południe Tomasz Kucharski (PO) to zarazem radny sejmiku Mazowsza i szef dzielnicowego koła Platformy. Do tej organizacji należy Łukasz Lanc. Tomasz Kucharski jest więc jego partyjnym przełożonym.

Obaj panowie znają się też dzięki matce Łukasza Elżbiecie Lanc (PO), radnej Mazowsza, która karierę polityczną zaczynała w PSL. Na początku dekady była wicewojewodą z rekomendacji ludowców. W 2007 r. walczyła w wyborach pod sztandarami PiS, aby ostatecznie wylądować w partii Tuska.

Dwa lata temu ujawniliśmy, że dzięki partyjnemu wsparciu Elżbieta Lanc dostała posadę wiceprezesa w spółce miejskiej Przedsiębiorstwo Gospodarki Maszynami Budownictwa "Warszawa". - Szukałam pracy, zapisałam się do klubu PO [w sejmiku Mazowsza] i udało się - mówiła wtedy "Gazecie". - Z wykształcenia jestem wprawdzie polonistką, a budownictwo to ścisła branża, ale zdawałam maturę według starych zasad. Egzamin z matematyki był naprawdę na wysokim poziomie.

W przeciwieństwie do mamy Łukasz Lanc, zapisując się przed dwoma laty do Platformy, reklamował się jako działacz ideowy. - To, że PO jest przy władzy, miało jakieś znaczenie, ale trzeciorzędne - mówił "Gazecie" w wywiadzie sprzed roku. I dodał - Nie kierowałem się osobistymi korzyściami. Mam pracę i nie potrzebuję żadnego poręczenia.

- Przecież on wszystko zawdzięcza partii lub wpływowej mamie - mówią w urzędzie Pragi-Południe.

Pomocna dłoń burmistrza

Karierę urzędnika Łukasz Lanc zaczął na początku ub. dekady w urzędzie marszałkowskim, czyli w instytucji kontrolowanej przez sejmik, w którym jego mama była wpływową radną. Potem dostał etat w zależnej od marszałka i sejmiku Mazowieckiej Jednostce Wdrażania Programów Unijnych (MJWPU).

Ta instytucja zajmuje się dzieleniem unijnych dotacji. Jak wielokrotnie pisaliśmy, bez sukcesów, bo Mazowsze przez lata było na końcu krajowych statystyk. Eksperci nie mieli wątpliwości: zawinił sposób rekrutacji, którą oparto na kluczu partyjnym i etaty obsadzono działaczami PO lub PSL. W ostatnich wyborach samorządowych walczył o mandat radnego dzielnicy z listy Platformy. Jego matka była na liście kandydatów do sejmiku. Łukaszowi się nie udało, matka wywalczyła reelekcję.

Łukasz Lanc był najwyraźniej znużony pracą w MJWPU, rozpoczął poszukiwania nowego etatu. - Szukałem nowych wyzwań, wypaliłem się zawodowo w poprzednim miejscu pracy - mówi Lanc.

Tak się złożyło, że od kilku lat mieszka na Pradze-Południe. Jak przekonuje, zupełnie przypadkiem, pomocną dłoń wyciągnął do niego burmistrz Kucharski. Zatrudnił go w wydziale oświaty, aby ekspresowo mianować naczelnikiem biura rady z pensją 5 tys. zł.

Łukasz Lanc dorabia też w radach nadzorczych spółek miejskich lub państwowych. W przeszłości zasiadał w radzie nadzorczej kontrolowanego przez urząd wojewódzki przedsiębiorstwa Holdbud. Dziś przyznaje, że dorabia "w radzie innej spółki, tym razem gminnej", ale jej nazwy ujawnić nie chce.

- Dlaczego nie zorganizował pan konkursu na stanowisko naczelnika biura rady? - pytamy Kucharskiego. - Jeśli pracownik przechodzi z jednego wydziału do innego, prawo mnie do tego nie zobowiązuje - odpowiada. - Pan Łukasz ma świetne referencje z poprzednich miejsc pracy - dodaje.
Gazeta Stołeczna, Jan Fusiecki, DOminika Olszewska

Rodzinny biznes PO: na Pradze Płd. zatrudnili znajomego

- Zrobię wszystko, aby nie zawieść burmistrza - mówi Łukasz Lanc, młody działacz PO awansowany na stanowisko szefa biura rady w urzędzie Pragi-Południe. Dostał je od partyjnego przełożonego i zarazem kolegi swojej matki z sejmiku Mazowsza
- Latami pracujemy w urzędzie na szeregowych stanowiskach, a tu nagle pojawia się młody chłopak i od razu zostaje naczelnikiem. I to bez konkursu. Ma jednak jeden niepowtarzalny atut, którego nam, szaraczkom, brakuje: to syn koleżanki partyjnej naszego burmistrza - denerwuje się jeden z urzędników urzędu na Pradze-Południe.
Burmistrz Pragi-Południe Tomasz Kucharski (PO) to zarazem radny sejmiku Mazowsza i szef dzielnicowego koła Platformy. Do tej organizacji należy Łukasz Lanc. Tomasz Kucharski jest więc jego partyjnym przełożonym.

Obaj panowie znają się też dzięki matce Łukasza Elżbiecie Lanc (PO), radnej Mazowsza, która karierę polityczną zaczynała w PSL. Na początku dekady była wicewojewodą z rekomendacji ludowców. W 2007 r. walczyła w wyborach pod sztandarami PiS, aby ostatecznie wylądować w partii Tuska.

Dwa lata temu ujawniliśmy, że dzięki partyjnemu wsparciu Elżbieta Lanc dostała posadę wiceprezesa w spółce miejskiej Przedsiębiorstwo Gospodarki Maszynami Budownictwa "Warszawa". - Szukałam pracy, zapisałam się do klubu PO [w sejmiku Mazowsza] i udało się - mówiła wtedy "Gazecie". - Z wykształcenia jestem wprawdzie polonistką, a budownictwo to ścisła branża, ale zdawałam maturę według starych zasad. Egzamin z matematyki był naprawdę na wysokim poziomie.

W przeciwieństwie do mamy Łukasz Lanc, zapisując się przed dwoma laty do Platformy, reklamował się jako działacz ideowy. - To, że PO jest przy władzy, miało jakieś znaczenie, ale trzeciorzędne - mówił "Gazecie" w wywiadzie sprzed roku. I dodał - Nie kierowałem się osobistymi korzyściami. Mam pracę i nie potrzebuję żadnego poręczenia.

- Przecież on wszystko zawdzięcza partii lub wpływowej mamie - mówią w urzędzie Pragi-Południe.

Pomocna dłoń burmistrza

Karierę urzędnika Łukasz Lanc zaczął na początku ub. dekady w urzędzie marszałkowskim, czyli w instytucji kontrolowanej przez sejmik, w którym jego mama była wpływową radną. Potem dostał etat w zależnej od marszałka i sejmiku Mazowieckiej Jednostce Wdrażania Programów Unijnych (MJWPU).

Ta instytucja zajmuje się dzieleniem unijnych dotacji. Jak wielokrotnie pisaliśmy, bez sukcesów, bo Mazowsze przez lata było na końcu krajowych statystyk. Eksperci nie mieli wątpliwości: zawinił sposób rekrutacji, którą oparto na kluczu partyjnym i etaty obsadzono działaczami PO lub PSL. W ostatnich wyborach samorządowych walczył o mandat radnego dzielnicy z listy Platformy. Jego matka była na liście kandydatów do sejmiku. Łukaszowi się nie udało, matka wywalczyła reelekcję.

Łukasz Lanc był najwyraźniej znużony pracą w MJWPU, rozpoczął poszukiwania nowego etatu. - Szukałem nowych wyzwań, wypaliłem się zawodowo w poprzednim miejscu pracy - mówi Lanc.

Tak się złożyło, że od kilku lat mieszka na Pradze-Południe. Jak przekonuje, zupełnie przypadkiem, pomocną dłoń wyciągnął do niego burmistrz Kucharski. Zatrudnił go w wydziale oświaty, aby ekspresowo mianować naczelnikiem biura rady z pensją 5 tys. zł.

Łukasz Lanc dorabia też w radach nadzorczych spółek miejskich lub państwowych. W przeszłości zasiadał w radzie nadzorczej kontrolowanego przez urząd wojewódzki przedsiębiorstwa Holdbud. Dziś przyznaje, że dorabia "w radzie innej spółki, tym razem gminnej", ale jej nazwy ujawnić nie chce.

- Dlaczego nie zorganizował pan konkursu na stanowisko naczelnika biura rady? - pytamy Kucharskiego. - Jeśli pracownik przechodzi z jednego wydziału do innego, prawo mnie do tego nie zobowiązuje - odpowiada. - Pan Łukasz ma świetne referencje z poprzednich miejsc pracy - dodaje.
Gazeta Stołeczna, Jan Fusiecki, DOminika Olszewska

2011/03/31

Pitera strofuje: Jestem od pani starsza

Pełnomocnik ds. Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów - funkcję o tak skomplikowanej nazwie pełni w rządzie Julia Pitera. Na czym dokładnie ta praca polega i jakie sukcesy ma Pitera na swoim koncie, usiłowała dowiedzieć się prowadząca "Poranek" w TVN24 Katarzyna Werner. Skończyło się słowną utarczką z panią minister i pouczeniem ze strony Pitery: Pani redaktor, jestem od pani trochę starsza.
W TVN24 gościem Katarzyny Werner była Julia Pitera, którą ostatnio ostro skrytykowało SLD i PJN. SLD zarzuciło Piterze brak osiągnięć. - Po trzech latach brak ustawy antykorupcyjnej, Pitera nie zajmowała się ustawą hazardową, choć to jej obowiązek - wytyka SLD. Także PJN krytykuje minister twierdząc, że efekty jej pracy są "znikome, żeby nie powiedzieć żałosne".
"Tylko pozornie to drobne sprawy"
- W następstwie naszej pracy urzędy mają zacząć działać prawidłowo. Mają być jasne kryteria wyboru urzędników, prawidłowe gospodarowanie finansami, dotrzymywanie terminów, brak zaległych spraw - tłumaczyła w TVN24 Pitera. Przywołała m.in. fakt, że w jednym z ministerstw po zakończeniu rządów PiS było aż 3 tysiące zaległych spraw. Wspomniała również sprawę ankieterów GUS, którym urząd nie płacił za wykonywaną pracę.

- Pozornie są to drobne sprawy, ale tylko pozornie - powiedziała Pitera, dodając, że żaden inny urząd: ani CBA, ani ABW ani nawet NIK nie zajmują się niesprawnym funkcjonowaniem urzędów. - NIK przeprowadza kontrole, ale wybiórczo, poza tym podlega parlamentowi, a nie premierowi, a ja jestem urzędnikiem KPRM - wyjaśniała minister.
Największy sukces? "Trudno mi powiedzieć"
Na pytanie, jaki jest jej największy sukces, Pitera odpowiedziała: - Trudno mi powiedzieć, wszystkie kontrole wiszą na stronach internetowych Sejmu - stwierdziła, po czym wymieniła kilka pomyślnie zakończonych akcji. Jej zdaniem, dzięki jej pracy uratowano ogromne sumy pieniędzy przed zmarnotrawieniem.

Minister odniosła się także do zarzutów o wysokie koszty utrzymania jej urzędu, co zarzuciło jej SLD. Politycy Sojuszu wyliczyli, że pensja Pitery w ciągu trzech lat urzędowania wyniosła ok. 450 tys. zł; a 6 jej współpracowników kosztuje co miesiąc 5 tys. zł każdy. Według SLD urząd pełnomocnik ds. walki z korupcją obciążył więc budżet kwotą ponad 1 mln zł.
"Zarabiam tyle, co poseł"
- Moja pensja wynosi tyle, ile pensja posła, czyli każdy z tych panów może zajrzeć do oświadczeń majątkowych - odcięła się minister. Dodała, że po to właśnie wymyślono wybory, żeby ludzie mogli oceniać polityków.

- Ale nie mamy wpływu na to, jakich urzędników powołuje się na urzędy - odparła Katarzyna Werner.

- Mamy. Pani redaktor, ja jestem trochę od pani starsza - próbowała oponować Pitera.

- Możemy pani nie wybrać, ale nie do końca wyborcy mają możliwość rozliczenia ministrów - powiedziała Werner.

- To nieprawda. Premier bierze odpowiedzialność za rząd, na tym polega demokracja, że partia ponosi odpowiedzialność - stwierdziła minister.

- Czy warto było powoływać taki urząd? - próbowała pytać prowadząca.

- Nie namówi mnie pani (na taką odpowiedź - red.) - odparła minister. - Ja mam pilnować, żeby instytucje działały wspólnie, bo z tym jest "tak sobie". Powielania się urzędów w Polsce nie ma, ale mamy problem żeby urzędy działały sprawnie. To, co robię, jest wykonywaniem obowiązku z ramienia rządu, staram się wypełniać zobowiązanie. Bardzo dużo się zmieniło - skwitowała.

jk//kdj/k, TVN24

Julia Pitera wyleci z PO? "Mści się na przeciwnikach"

- Wykorzystywała pozycję polityczną do prywatnych celów, mści się na krewnych swoich przeciwników politycznych - mówią dwaj działacze mokotowskiej Platformy, którzy złożyli do sądu koleżeńskiego wniosek o wyrzucenie z Platformy Julii Pitery.

Chodzi o Piotra Kremplewskiego, byłego radnego i wiceszefa mokotowskiej Platformy, oraz Wiktora Czechowskiego, dziś szeregowego działacza, w przeszłości wieloletniego wiceburmistrza Mokotowa. - Minister Julia Pitera zachowała się nieetycznie, walcząc o wykup należącego do miasta strychu - mówi Kremplewski. Przyznaje, że sprawa nie jest nowa - dotyczy końcówki lat 90. W tym czasie Julia Pitera jako prawicowa radna opozycji walczyła z samorządową elitą władzy, czyli rządzącą miastem koalicją SLD-UW, w której kluczową rolę odgrywał Paweł Piskorski.

Bez przebaczenia
Kremplewski mówi, że dotarł do dokumentów, które rzucają nowe światło na metody, jakimi posługiwała się obecna pani minister. - Starając się o wykup strychu, groziła urzędnikom. To nieetyczne, szkodzące wizerunkowi partii - ocenia.

We wniosku o ukaranie skierowanym do sądu koleżeńskiego powołuje się na pismo Julii Pitery z sierpnia 1999 r. Obecna minister ds. walki z korupcją skarży się prezydentowi miasta na działalność mokotowskiego urzędu dzielnicy, z którym spierała się o pomiar zajmowanego strychu i co za tym idzie jego wycenę. W jej piśmie do prezydenta Warszawy czytamy: "Przystąpię ze znaną zapewne panu konsekwencją do wyjaśnienia wszystkich okoliczności opisanej sprawy na wszelki możliwy i dostępny sposób, nie oglądając się ani na koszta, ani na skutki polityczne, ani też dalsze losy zawodowe i przyszłe kariery osób, które przysporzyły mi kłopotów".

Zdaniem skłóconych z Piterą działaczy była to zapowiedź zemsty na urzędnikach. Wiktor Czechowski jest przekonany, że to właśnie minister ds. walki z korupcją naciska na ratusz i łamie karierę jego córki Justyny Najgrodzkiej. Jak pisaliśmy, urząd Ursynowa, w którym Najgrodzka pracowała jako urzędniczka ds. nieruchomości, nie przedłużył z nią umowy o pracę. A gdy na początku roku wygrała konkurs, dzięki któremu mogłaby wrócić na etat, ratusz unieważnił go z powodów formalnych.

Zemsta za ojca

W ocenie Wiktora Czechowskiego to zemsta za czas, w którym, kierując mokotowskim urzędem, spierał się z Piterą o strych. Mimo wspólnego celu - wyrzucenia Pitery z partii - obaj działacze złożyli w sądzie koleżeńskim odrębne wnioski. Czechowski tak jak Kremplewski przypomina naganne jego zdaniem zachowanie Pitery w czasie starań o zakup strychu. Dodaje pretensje o jego zdaniem bezzasadne szykany pod adresem jego córki, która, nawiasem mówiąc, również należy do partii Tuska.

- To oznacza, że musimy przeprowadzić dwie odrębne sprawy - mówi Kacper Pietrusiński z regionalnego sądu koleżeńskiego Platformy. - Przed wyrokiem mogę więc powiedzieć tylko tyle, że aby ukarać Julię Piterę za sprawę sprzed przeszło 10 lat, skarżący muszą mieć naprawdę mocne zarzuty.

Julia Pitera nie chciała sprawy komentować. Warszawscy posłowie PO przypominają, że starania o wykup strychu wielokrotnie wyjaśniała. Podkreślają, że skarżący to osoby w przeszłości współpracujące z Pawłem Piskorskim.
- Pitera pozbawiała "piskorczyków" wpływów i stanowisk, więc się mszczą - mówi warszawski poseł PO. - Z pozoru nie mają szans, ale ta sprawa to skutek wewnątrzpartyjnych walk. Nie są więc sami i wyrok w tej sprawie to niewiadoma.

W kuluarach mówi się, że za atakiem na Piterę stoi Andrzej Halicki, warszawski poseł i lider mazowieckiej Platformy. - Andrzeja popierają marszałek Schetyna i rzesze działaczy na Mazowszu; Piterę - Hanna Gronkiewicz-Waltz i premier. Idą wybory, więc zaczęła się rywalizacja, również wewnątrz partii - mówią w PO.
Gazeta Stołeczna, Jan Fusiecki

2011/02/25

Były burmistrz Woli prezesem taksówek

Nie chciał już być burmistrzem. Został szefem miejskiej spółki. Marek Andruk (PO) przygotuje MPT do prywatyzacji
To była cicha nominacja. Bez komunikatów i prezentacji. Wieloletni samorządowiec – w poprzedniej kadencji burmistrz Woli, wcześniej radny miasta i dzielnicy – został nowym prezesem Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego.
O tym, że nie zostanie w urzędzie dzielnicy, słyszeliśmy jeszcze jesienią – przed wyborami samorządowymi.
– Sygnalizował, że ma inne plany na życie – potwierdzała nam w wywiadzie szefowa PO w stolicy Małgorzata Kidawa-Błońska. Dziś już wiadomo, co to były za plany.
W listopadzie prezydent Warszawy odwołała szefową MPT Elżbietę Wiśniewską. M.in. za jej niefortunne wpisy na Facebooku na temat rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Przez kilka miesięcy obowiązki w spółce pełnił jej zastępca, aż rada nadzorcza powołała Andruka.
– Ma duże doświadczenie w pracy w samorządzie, ale też w spółkach miasta, jest przecież szefem rady nadzorczej MPWiK. Mam nadzieję, że nasza współpraca z zarządem MPT będzie się teraz układała lepiej niż dotąd – mówi wiceprezydent Jarosław Kochaniak.
Andruk dostał od władz miasta bojowe zadanie: przygotować MPT do prywatyzacji.
– Sytuacja spółki jest dziś specyficzna. Żeby mogła być sprzedana, trzeba uregulować stan własności. Nowy prezes ma m.in. pomóc rozwiązać problem roszczeń do gruntu przy ul. Bitwy Warszawskiej i sprzedać budynek spółki na Pradze – zapowiada wiceprezydent. – Jeśli się wywiąże, będzie mógł odpowiadać za proces prywatyzacji.
Andruk mówi też o restrukturyzacji przedsiębiorstwa.
– Oprócz podstawowej działalności, jaką jest przewożenie pasażerów taksówkami, MPT prowadzi jeszcze serwis, stację paliw, stację kontroli pojazdów – mówi prezes Andruk. – Rada nadzorcza poprosiła o przygotowanie strategii restrukturyzacji. Wkrótce będzie gotowa.
Nie zanosi się na to, by taksówki MPT potaniały. – Nie będziemy konkurować z tymi, którzy żądają za przejazd 1,40 zł
– mówi. – W zamian za to dajemy pewność, że samochód przyjedzie na czas, a klient będzie dobrze obsłużony.
Życie Warszawy

2011/02/24

Dyrektor do urzędników: zapiszcie się na moje wykłady

Wiesław Wilczyński, szef stołecznego biura sportu, namawia swoich podwładnych na studia podyplomowe, na których sam będzie wykładał. - Ja tylko stwarzam moim pracownikom możliwość rozwoju - tłumaczy
W walentynki stołeczni urzędnicy zajmujący się sportem dostali pismo od ich szefa - dyrektora miejskiego biura sportu Wiesława Wilczyńskiego. Ale nie było tam o uczuciach. Dyrektor na firmowym papierze urzędu miasta namawia swoich podwładnych do zapisania się na studia podyplomowe "zarządzanie sportem" na Akademii Leona Koźmińskiego. Urzędnicy mieliby się tam uczyć, jak zaplanować i zorganizować imprezy sportowe.

W piśmie czytamy: "Rekomendując Państwu ww. studia, prowadzone przez wysokiej klasy specjalistów, dające możliwość zapoznania się z nowoczesnymi sposobami zarządzania sportem, chcę podkreślić, że stanowią one doskonałą możliwość podniesienia kwalifikacji zawodowych w pracy w stołecznym samorządzie".

Dodaje, że chętni mogą liczyć na zniżki i na dofinansowanie z kasy miasta. A to ważna informacja, bo roczne studia kosztują aż 8 tys. zł.

Do pisma dyrektor dołączył informację na temat zajęć. Podwładni oglądali ją ze zdumieniem, bo na liście wykładowców był sam autor listu.

- Wszyscy u nas dostali taką "zachętę" od pana Wilczyńskiego. Trochę mnie to zniesmaczyło. Nie mam ochoty na takie studia, ale skoro "zachęca" sam dyrektor, to trudno odmówić - zwierza się nam pracownik jednego w warszawskich OSiR-ów, nad którymi nadzór prowadzi kierowane przez Wilczyńskiego Biuro.

Ewa Barlik, rzeczniczka Akademii Leona Koźmińskiego: - Mamy zaplanowane takie studia i pan Wiesław Wilczyński jest w gronie wykładowców. Zajęcia zaczną się, gdy uzbieramy wystarczającą liczbę chętnych - tłumaczy.

Wiesław Wilczyński w swoich listach do podwładnych nie widzi w tym nic złego. - Powinniśmy uczyć się przez całe życie, a ludzie pracujący w sporcie mają duże zaległości. Ja tylko stwarzam moim pracownikom możliwość rozwoju. Poza tym tylko ich o tych studiach informuję - bagatelizuje dyrektor.

Jednak do "zachęt" dyrektora z dystansem podchodzą władze miasta. - Nie pochwalamy takich praktyk. Pracownicy, którzy taki list dostali, mogli odebrać go jako formę nacisku zwierzchnika. Poinstruujemy dyrektora, żeby zaprzestał wysłania takich dokumentów - komentuje Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza.
Dominika Olszewska, Gazeta Stołeczna

2011/02/22

5 zarzutów dla Marszałka z PO

Pięć zarzutów postawili prokuratorzy Jarosławowi D., obecnemu marszałkowi województwa podlaskiego z Platformy Obywatelskiej. Tym samym potwierdziły się wczorajsze informacje tvn24.pl. D. miał między innymi, w zamian za obietnice przyznania jakichś korzyści, wprowadzać na stanowiska urzędnicze "swoich" ludzi. Marszałek został zawieszony w czynnościach służbowych.
Cztery z pięciu zarzutów, jakie krótko po południu usłyszał obecny marszałek województwa podlaskiego, dotyczą artykułu 231 kodeksu karnego, czyli przekroczenia uprawnień przez funkcjonariusza publicznego. Jeśli działa on na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, to zgodnie z paragrafem 1. tego artykułu, grozi mu do trzech lat więzienia.
- Ostatni z zarzutów dotyczy przyjęcia obietnicy korzyści osobistej w zamian za przyjęcie do pracy - tłumaczy tvn24.pl prok. Piotr Marek, zastępca Prokuratora Okręgowego w Olsztynie.
Według oskarżycieli w wyniku starań marszałka Jarosława D. zatrudnienie w urzędzie marszałkowskim - z naruszeniem zasady otwartego i konkurencyjnego naboru na stanowiska urzędnicze - znalazły trzy osoby. Kolejna - także wg. prokuratorów - dzięki zabiegom marszałka, dostała etat w Wojewódzkim Wydziale Ruchu Drogowego w Łomży.
- W jednym przypadku marszałek miał, w zamian za przyjęcie do pracy wskazanej osoby, obiecywać pomoc w przyznaniu środków z Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podlaskiego z zakresu opieki zdrowotnej - dodaje prokurator Marek.

Nie tylko marszałek

O tym, że Jarosław D. usłyszy dziś zarzuty, poinformowaliśmy jako pierwsi w poniedziałek. Tego dnia w prokuraturze przesłuchani zostali bliscy - byli i obecni - współpracownicy marszałka. Andrzej K., b. sekretarz województwa i Ignacy J., b. wicemarszałek, zarzuty usłyszeli po południu.

Według prokuratorów pierwszy z nich (kilka dni temu otrzymał wypowiedzenie z pracy "z powodu utraty zaufania") miał z naruszeniem zasad zatrudnić w urzędzie marszałkowskim trzy osoby. Drugi nakłonić marszałka D. do zatrudnienia dwóch osób, w tym swojej krewnej. Wobec obu podejrzanych prokuratura zastosowała poręczenie majątkowe.

Pół roku śledztwa. CBA w urzędzie

Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa - "w oparciu o własne ustalenia" - w styczniu 2010 roku złożyła białostocka delegatura CBA. W marcu 2010 sprawa została przekazana z białostockiej prokuratury do Olsztyna "z uwagi na przedmiot sprawy". W maju ubiegłego roku, na polecenie olsztyńskiej prokuratury, funkcjonariusze CBA zabezpieczali dokumentację w Podlaskim Urzędzie Marszałkowskim w Białymstoku oraz w Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego w Łomży. Marszałek D. mówił wówczas, że cała sprawa ma wyraźny kontekst polityczny i związana jest ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi.

Od grudnia 2009 roku Prokuratura Okręgowa w Białymstoku prowadzi jeszcze jedno śledztwo związane z Podlaskim Urzędem Marszałkowskim, także z zawiadomienia złożonego przez CBA. Wciąż prowadzone jest ono "w sprawie", czyli dotąd nikomu nie postawiono zarzutów, nie padają też żadne nazwiska.

Wiadomo, że dotyczy ono przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez samorządowców w celu osiągnięcia przez nich korzyści majątkowych. Pod koniec marca 2010 na polecenie śledczych CBA dokonało przeszukań w kilkunastu miejscach w regionie, zabezpieczano dokumenty i komputery m.in. w Podlaskim Urzędzie Marszałkowskim, ale też w podmiotach prowadzących działalność gospodarczą oraz w prywatnych mieszkaniach.
Marszałek z PO

Jarosław D. został marszałkiem województwa w styczniu 2008 roku. W 2010 utrzymał mandat sejmiku woj. podlaskiego. 10 stycznia 2011 powierzono mu funkcję marszałka województwa IV kadencji. Od początku swojej samorządowej działalności związany jest z Platformą Obywatelską.

Łukasz Orłowski, Maciej Duda//kdj//mat

2011/02/10

Kto z Warszawy do Sejmu? Będą emocjonujące pojedynki

Zapowiada się seria emocjonujących pojedynków. Do walki o poselskie mandaty na Mazowszu mają stanąć liderzy największych partii, tropiciele korupcji, popularni aktorzy. Kto ma szanse na zwycięstwo?

Wybory parlamentarne dopiero jesienią, ale Platforma już wzięła się za układanie list kandydatów do nowego Sejmu. Na razie nic z tego nie wyszło. Prace nad ustalaniem liderów w poszczególnych regionach zablokował konflikt Donalda Tuska z marszałkiem Sejmu Grzegorzem Schetyną.

Bo był przy Piskorskim

Jednak wstępne, na razie nieoficjalne decyzje już zapadły. Rolę lokomotywy, która pociągnie warszawską listę, przyjmie Donald Tusk. W Platformie mają nadzieję, że przynajmniej powtórzy rekordowy wynik sprzed czterech lat, kiedy to zebrał 534 tys. głosy i wywalczył dla swojej partii 11 z 19 przypadających Warszawie mandatów.

Przesądzona jest też obsada drugiego miejsca. Na tej pozycji ma wystartować Małgorzata Kidawa-Błońska, szefowa warszawskiej Platformy.

Dalej zaczynają się problemy. Cztery lata temu jako trzeci startował Andrzej Halicki, dziś lider mazowieckiej PO, szef sejmowej komisji spraw zagranicznych. W partii ma liczną klientelę, która zawdzięcza mu wysokie pozycje w partii lub intratne posady w urzędach i zależnych od nich spółkach.

Jednak w konflikcie Tusk - Schetyna opowiedział się po stronie marszałka Sejmu. W ostatniej kampanii wyborczej Halicki reklamował się na billboardach jako "warszawiak na 100 proc.", co w partii wzięto za atak na pochodzącego z Trójmiasta lidera listy Donalda Tuska. - Dziś premier nie zniósłby sąsiedztwa Halickiego na liście - mówią w PO.

Przypominają, że Halicki tradycyjnie nie miał też dobrych relacji z wiceprzewodniczącą PO Hanną Gronkiewicz-Waltz, a dawniej współpracował z Pawłem Piskorskim.

- Dlatego padło ostatnio hasło: wyciąć Halickiego i jego ludzi - mówi nam jeden z polityków warszawskiej PO. Jeden ze scenariuszy przewiduje, że akcją miałyby pokierować dwie wpływowe posłanki - Julia Pitera (ma otwierać listą PO w okręgu płockim) oraz Joanna Fabisiak, warszawska posłanka, przyjaciółka prezydent Warszawy (ma pewne miejsce na liście warszawskiej w pierwszej piątce).

Minister Pitera na prezydenta

- To może być początek zwiększenia roli politycznej Julii Pitery. Jej nazwisko coraz częściej pada w dyskusjach o tym, kto przejmie schedę po Hannie Gronkiewicz-Waltz [jej kadencja kończy się w 2014 r.] i trzeci raz nie wystartuje. A Pitera zna świetnie miasto, była wiele lat radną, miała niezły wynik w 2002 r., gdy walczyła w wyborach samorządowych z autorskiego komitetu - słyszymy w PO.

- Ludziom Halickiego Julia Pitera ma wyciągać nieprawidłowości, łączenie polityki z biznesem - mówi jeden z posłów PO. - Za tym mają iść dymisje jego zaufanych we władzach województwa oraz wycinanie z list kandydatów na posłów.

Jeszcze niedawno mówiło się, że Andrzej Halicki miał otwierać listę kandydatów PO w okręgu podwarszawskim, czyli zająć miejsce zajmowane wcześniej przez Bronisława Komorowskiego. Teraz coraz częściej słychać, że lepszym posunięciem byłoby wystawienie kogoś bardziej popularnego, np. Jacka Rostowskiego. ministra finansów.

- Halicki nie pociągnie listy. Trzeba mu dać dalekie miejsce. To może się dla niego źle skończyć, bo cztery lata temu, startując z niezłej, trzeciej pozycji, zebrał zaledwie niecałe 3,4 tys. głosów, czyli niemal tyle co zupełnie nieznani na dużej scenie radni. Dwa lata wcześniej wypadł jeszcze gorzej - mówią w PO.

Według wstępnej listy przymiarki ozdobą warszawskiej listy kandydatów do Sejmu ma być Anna Nehrebecka, która w ub.r. zadebiutowała w polityce, walcząc z sukcesem o mandat radnej miasta. Poseł PO i popularny piłkarz Roman Kosecki, tak jak cztery lata temu, ma wystartować z dziesiątego miejsca, bo grał na boisku z tym numerem.

Jan Fusiecki, Gazeta Stołeczna

2011/02/08

Szprendałowicz podejrzany, zarzuty odpiera

Radny Piotr Szprendałowicz ma dwa zarzuty - według prokuratury w 2009 r. przy składaniu wniosku o pozwolenie na broń myśliwską i deklaracji wstąpienia do Polskiego Związku Łowieckiego posłużył się dokumentem zawierającym nieprawdę. Wynikało z niego, że zdawał sprawdzian strzelecki, a śledczy ustalili, że nie.
Zarzuty przedstawiono Szprendałowiczowi we wtorek w Chełmie w zamiejscowym ośrodku lubelskiej prokuratury okręgowej. Jest podejrzany, że zarówno przy składaniu deklaracji członkowskiej do PZŁ, jak i we wniosku do komendanta mazowieckiego policji o pozwolenie na broń myśliwską posłużył się zaświadczeniem o "uzyskaniu podstawowych uprawnień do wykonywania polowania", które zawierało nieprawdę, że zdał egzamin strzelecki. Według prokuratury Szprendałowicz nie uczestniczył w części strzeleckiej egzaminu, a na podstawie zaświadczenia o pozytywnym wyniku sprawdzianu otrzymał pozwolenie na fuzję i przyjęto go do PZŁ.

Szprendałowicz się nie przyznał i odmówił składania wyjaśnień. W lipcu ub.r., gdy już było wiadomo, że prokuratura bada tę sprawę, zapewniał "Gazetę": - Egzaminy pisemny i ustny zdawałem, strzelałem na strzelnicy, i to bardzo dobrze. Na tej podstawie dostałem pozwolenie na broń.
Jak poinformował nas Zbigniew Betka, szef prokuratury w Chełmie, podejrzanemu grozi kara grzywny, ograniczenia wolności lub więzienia do dwóch lat.

Zarzut poświadczenia nieprawdy w zaświadczeniu Szprendałowicza przedstawiono w poniedziałek przewodniczącemu komisji egzaminacyjnej i jednocześnie szefowi radomskiego oddziału PZŁ Wojciechowi Sz. Według prokuratury Wojciech Sz. wiedział, że Szprendałowicz nie uczestniczył w egzaminie ze strzelania i że dokument zawierający nieprawdę będzie podstawą do przyjęcia go w poczet członków związku łowieckiego i wydania mu pozwolenia na broń myśliwską. Prezesowi radomskiego oddziału PZŁ grozi od trzech miesięcy do pięciu lat więzienia. Także on się nie przyznał i odmówił składania wyjaśnień.
Szprendałowicz był podczas ubiegłej kadencji członkiem zarządu Mazowsza. Kandydował też z ramienia Platformy Obywatelskiej na prezydenta Radomia w ubiegłorocznych wyborach. Przegrał z kandydatem PiS, ale został radnym. Jeszcze w kampanii wyborczej mówiło się, że większe szanse na prezydenturę miałby ktoś inny, ale to kandydaturę Szprendałowicza forsowała minister zdrowia Ewa Kopacz.

Już w poniedziałek wieczorem, zanim Szprendałowicz usłyszał zarzuty, zawiadomił media, że zawiesza członkostwo w PO, a także występuje z klubu radnych tej partii.

Na zwołanej we wtorek po południu konferencji prasowej Szprendałowicz twierdził, że zdawał wszystkie części egzaminu, choć ze względu na obowiązki członka zarządu województwa ostatnią część nie ze swoją grupą. Przez to błędnie wpisano datę egzaminu na potwierdzającym go świadectwie.

- Zeznając przed prokuratorem, wiele osób potwierdziło, że zdawałem egzamin - mówił. Dodał, że wniósł wszystkie opłaty, uczestniczył w całym trwającym kilkanaście miesięcy szkoleniu i stażu.

Według Szprendałowicza sprawa ma podłoże polityczne. - Czy termin wszczęcia postępowania w maju 2010 r. przed wyborami na prezydenta kraju i w chwili, gdy ja byłem już zatwierdzony jako kandydat na prezydenta Radomia, to przypadek? - pytał. - Czy przypadkowo sprawą zajęło się CBA, choć nie było w niej wątku korupcyjnego?

Radny podkreślał, że chce, by sprawa była transparentna, liczy na jej szybkie rozwiązanie w sądzie. A czasu ma niedużo, bo zgodnie ze statutem PO członkostwo można zawiesić na trzy miesiące. Jeśli w tym czasie przyczyna zawieszenia ustanie, to osoba znów może być pełnoprawnym członkiem partii. Jeśli nie, zostaje skreślona.

- Swoją polityczną przyszłość wiążę z Platformą, choć w poniedziałek, tuż po opublikowaniu przez portal "Gazety" mojego oświadczenia, dostałem propozycję przejścia do innej partii. Nie przyjąłem jej - mówił. Dziennikarzom nie chciał zdradzić, kto złożył mu taką propozycję.
Magdalena Ciepielak, Katarzyna Ludwińska, Gazeta Wyborcza Radom

Prokuratorskie zarzuty dla b. kandydata PO na prezydenta Radomia

08.02. Radom (PAP) - Prokuratura postawiła we wtorek dwa zarzuty b. kandydatowi PO na prezydenta Radomia Piotrowi Szprendałowiczowi. Zarzuty dotyczą 2009 roku. Szprendałowicz nie przyznaje się do winy.

"Piotr Sz., składając deklarację członkowską do Polskiego Związku Łowieckiego, posłużył się zaświadczeniem zawierającym nieprawdę w zakresie złożenia przez niego egzaminu dla uzyskania podstawowych uprawnień do wykonywania polowania z wynikiem pozytywnym, wiedząc o tym, że nie uczestniczył w ostatniej części egzaminu, tj. sprawdzianie strzeleckim" - poinformował PAP kierownik ośrodka zamiejscowego w Chełmie Prokuratury Okręgowej w Lublinie Zbigniew Betka.

Prokuratura zarzuciła mu też, że zawierające nieprawdę zaświadczenie dołączył do podania o wydanie pozwolenia na posiadanie broni myśliwskiej i na tej podstawie takie pozwolenie wydał mu mazowiecki komendant policji.

Czyny te zagrożone są karą grzywny, karą ograniczenia wolności lub karą pozbawienia wolności do lat dwóch. Szprendałowicz nie przyznaje się do winy.

Zarzuty prokuratorskie usłyszał także dzień wcześniej Wojciech Sz., przewodniczący komisji egzaminacyjnej przeprowadzającej egzaminy dla uzyskania podstawowych uprawnień wykonywania polowania, a zarazem przewodniczący zarządu okręgowego Polskiego Związku Łowieckiego w Radomiu. Według prokuratury w zaświadczeniu wystawionym Piotrowi Szprendałowiczowi poświadczył on nieprawdę w zakresie złożenia przez niego egzaminu z wynikiem pozytywnym, mimo że wiedział, iż nie uczestniczył on w sprawdzianie strzeleckim.

W poniedziałek Szprendałowicz poinformował zarząd radomskiej PO, że z przyczyn osobistych zawiesza członkostwo w partii i w klubie radnych PO w Radzie Miejskiej w Radomiu.

Na wtorkowej konferencji prasowej Szprendałowicz powiedział, że nie zgadza się z postawionymi przez prokuraturę zarzutami. Podkreślał, że zdał egzamin strzelecki i ma na to wielu świadków.

Szprendałowicz stwierdził, że postępowanie prokuratorskie prawdopodobnie nieprzypadkowo rozpoczęło się w maju ub. roku, kiedy oficjalnie był on już kandydatem PO na prezydenta Radomia. Według niego pojawienie się tej sprawy i jej nagłośnienie to "atak polityczny bardzo sprawnie przygotowany".

Szprendałowicz odniósł się także do samego postępowania prokuratorskiego, które nazwał "bulwersującym" oraz do osoby prowadzącego prokuratora - b. szefa ośrodka zamiejscowego w Chełmie Prokuratury Okręgowej w Lublinie.

Radomski radny, powołując się na doniesienia prasowe, poinformował, że prokurator ten stracił stanowisko po tym, jak podlegająca mu jednostka prokuratury przygotowała wadliwy, wycofany potem akt oskarżenia wobec wywodzącego się z PO b. prezydenta Chełma.

Szprendałowicz poprosił dziennikarzy, by w publikacjach na temat postawionych mu zarzutów podawali jego pełne dane osobowe.

Powiedział, że zdecydował się zawiesić członkostwo w PO do czasu pełnego wyjaśnienia tej sprawy. "Nie chcę, żeby ta sprawa wykorzystywana była w dalszym ciągu jako narzędzie ataku politycznego na moja osobę i na Platformę Obywatelską" - wyjaśnił.

Szprendałowicz w ubiegłorocznych wyborach prezydenta Radomia otrzymał niecałe 40 proc. głosów. Przegrał z kandydatem PiS Andrzejem Kosztowniakiem. Przed wyborami Szprendałowicz był członkiem zarządu woj. mazowieckiego.

Źródło: PAP

Prokuratorskie zarzuty dla b. kandydata PO na prezydenta Radomia

08.02. Radom (PAP) - Prokuratura postawiła we wtorek dwa zarzuty b. kandydatowi PO na prezydenta Radomia Piotrowi Szprendałowiczowi. Zarzuty dotyczą 2009 roku. Szprendałowicz nie przyznaje się do winy.

"Piotr Sz., składając deklarację członkowską do Polskiego Związku Łowieckiego, posłużył się zaświadczeniem zawierającym nieprawdę w zakresie złożenia przez niego egzaminu dla uzyskania podstawowych uprawnień do wykonywania polowania z wynikiem pozytywnym, wiedząc o tym, że nie uczestniczył w ostatniej części egzaminu, tj. sprawdzianie strzeleckim" - poinformował PAP kierownik ośrodka zamiejscowego w Chełmie Prokuratury Okręgowej w Lublinie Zbigniew Betka.

Prokuratura zarzuciła mu też, że zawierające nieprawdę zaświadczenie dołączył do podania o wydanie pozwolenia na posiadanie broni myśliwskiej i na tej podstawie takie pozwolenie wydał mu mazowiecki komendant policji.

Czyny te zagrożone są karą grzywny, karą ograniczenia wolności lub karą pozbawienia wolności do lat dwóch. Szprendałowicz nie przyznaje się do winy.

Zarzuty prokuratorskie usłyszał także dzień wcześniej Wojciech Sz., przewodniczący komisji egzaminacyjnej przeprowadzającej egzaminy dla uzyskania podstawowych uprawnień wykonywania polowania, a zarazem przewodniczący zarządu okręgowego Polskiego Związku Łowieckiego w Radomiu. Według prokuratury w zaświadczeniu wystawionym Piotrowi Szprendałowiczowi poświadczył on nieprawdę w zakresie złożenia przez niego egzaminu z wynikiem pozytywnym, mimo że wiedział, iż nie uczestniczył on w sprawdzianie strzeleckim.

W poniedziałek Szprendałowicz poinformował zarząd radomskiej PO, że z przyczyn osobistych zawiesza członkostwo w partii i w klubie radnych PO w Radzie Miejskiej w Radomiu.

Na wtorkowej konferencji prasowej Szprendałowicz powiedział, że nie zgadza się z postawionymi przez prokuraturę zarzutami. Podkreślał, że zdał egzamin strzelecki i ma na to wielu świadków.

Szprendałowicz stwierdził, że postępowanie prokuratorskie prawdopodobnie nieprzypadkowo rozpoczęło się w maju ub. roku, kiedy oficjalnie był on już kandydatem PO na prezydenta Radomia. Według niego pojawienie się tej sprawy i jej nagłośnienie to "atak polityczny bardzo sprawnie przygotowany".

Szprendałowicz odniósł się także do samego postępowania prokuratorskiego, które nazwał "bulwersującym" oraz do osoby prowadzącego prokuratora - b. szefa ośrodka zamiejscowego w Chełmie Prokuratury Okręgowej w Lublinie.

Radomski radny, powołując się na doniesienia prasowe, poinformował, że prokurator ten stracił stanowisko po tym, jak podlegająca mu jednostka prokuratury przygotowała wadliwy, wycofany potem akt oskarżenia wobec wywodzącego się z PO b. prezydenta Chełma.

Szprendałowicz poprosił dziennikarzy, by w publikacjach na temat postawionych mu zarzutów podawali jego pełne dane osobowe.

Powiedział, że zdecydował się zawiesić członkostwo w PO do czasu pełnego wyjaśnienia tej sprawy. "Nie chcę, żeby ta sprawa wykorzystywana była w dalszym ciągu jako narzędzie ataku politycznego na moja osobę i na Platformę Obywatelską" - wyjaśnił.

Szprendałowicz w ubiegłorocznych wyborach prezydenta Radomia otrzymał niecałe 40 proc. głosów. Przegrał z kandydatem PiS Andrzejem Kosztowniakiem. Przed wyborami Szprendałowicz był członkiem zarządu woj. mazowieckiego.

Źródło: PAP

Zaskoczenie. Szprendałowicz odchodzi z klubu PO

Po godz. 20 Piotr Szprendałowicz przysłał do naszej redakcji oświadczenie, w którym informuje, że w poniedziałek podjął decyzję o zawieszeniu swojego członkowstwa w Platformie Obywatelskiej oraz wystąpieniu z klubu radnych PO
Treść oświadczenia

"Informuję, iż w dniu dzisiejszym podjąłem decyzję o zawieszeniu się w prawach członka Platformy Obywatelskiej, a także o wystąpieniu z Klubu Radnych PO Rady Miejskiej w Radomiu. O przyczynach decyzji poinformuję opinię publiczną w dniu jutrzejszym.
Z wyrazami szacunku

Piotr Szprendałowicz"

Przed godz. 22 udało się nam skontaktować z Piotrem Szprendałowiczem. Zapytaliśmy czy wystąpienie z klubu i zawieszenie w prawach członka PO ma związek z postępowaniem, które prowadziła w sprawie "poświadczenia od 30 marca 2009 do 7 sierpnia 2009 roku nieprawdy w kartach egzaminacyjnych i innych dokumentach przez członków komisji egzaminacyjnej Zarządu Okręgu Polskiego Związku Łowieckiego w Radomiu oraz wydania poświadczającego nieprawdę zaświadczenia o uzyskaniu przez ustaloną osobę uprawnień do polowania, a także wyłudzenia na podstawie tego zaświadczenia członkostwa w PZŁ i decyzji komendanta wojewódzkiego policji o pozwoleniu na broń w celach łowieckich". Szprendałowicz był wtedy przesłuchiwany w tej sprawie jako świadek i twierdził, że jest niewinny. Radny odpowiedział jednak, że jest za późno na takie rozmowy i wyjaśnień udzieli we wtorek.

Przypomnijmy Piotr Szprendałowicz startował w wyborach o fotel prezydenta miasta. Przegrał w drugiej turze z Andrzejem Kosztowniakiem uzyskując 40 proc. głosów. Obecnie jest radnym.

Absolwent Wydziału Ekonomicznego Politechniki Radomskiej, były dziennikarz. Przed wyborami samorządowymi był członkiem zarządu województwa mazowieckiego. Żonaty, ma dwóch nastoletnich synów.

Źródło: Gazeta Wyborcza Radom

Warszawa: Nie tylko interesy łączą Ratusz z Zubrzyckim

Agencji Ochrony "Zubrzycki" nikomu w Warszawie nie trzeba przedstawiać. Jej pracownicy najpierw spacyfikowali kupców z KDT, potem, ku zdumieniu warszawiaków, zarabiali na kolejnych zleceniach od miasta. Okazuje się, że założyciel firmy - Sylwester Zubrzycki (48 l.) jest ojcem chrzestnym dziecka szefowej gabinetu prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz (59 l.).

Uliczną bitwę ochroniarzy "Zubrzyckiego" z kupcami w lipcu 2009 roku pamięta cała stolica. Po tym, jak od pałek i gazu ucierpiało 40 osób, firmą zainteresowała się nie tylko prokuratura, ale i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, które wystąpiło o cofnięcie agencji koncesji. Na władzach miasta nie zrobiło to jednak wrażenia.
Intratne zlecenia
W grudniu Ratusz najął jego ochroniarzy do ochrony imprezy sylwestrowej na pl. Konstytucji, później w kwietniu do ustawiania i demontażu płotków podczas uroczystości żałobnych na placu Piłsudskiego. Na pierwszym zleceniu "Zubrzycki" zarobił 310 tys. zł. Przy tym drugim, bez jakiegokolwiek przetargu, agencja wzbogaciła się o 146 tys. zł. Na tym jednak nie koniec - ostatnio agencja "Zubrzycki" zgarnęła kontrakt na ochronę pasażerów komunikacji miejskiej, na którym zarobi, bagatela, 2,4 mln zł.
Bliscy znajomi
Dziś okazuje się, że biznesowe powiązania agencji z miastem to nie wszystko. Założyciel firmy Sylwester Zubrzycki (48 l.) jest ojcem chrzestnym 10-letniej córki Renaty Wiśniewskiej (46 l.), szefowej gabinetu prezydent stolicy. - Byliśmy kiedyś sąsiadami i przyjaźniliśmy się - potwierdza urzędniczka. Zapewnia, że dziś kontakty z Sylwestrem Zubrzyckim wyglądają zupełnie inaczej. - Ograniczają się do spotkań raz w roku na urodzinach córki - wyjaśnia i stanowczo zaprzecza, by ta znajomość miała jakiekolwiek przełożenie na współpracę miasta z agencją "Zubrzycki".
Nic w tym złego
Przedstawiciele Ratusza również zaprzeczają, jakoby miało to wpływ na zatrudnianie agencji przez miasto. - Ani gabinet prezydenta, ani jego dyrektorka nie odpowiadała, nie odpowiada i nigdy nie będzie odpowiadać za wybór agencji ochrony - mówi Tomasz Andryszczyk (29 l.), rzecznik urzędu miasta. - Robią to inne jednostki według jasnych przepisów i kryteriów. Ostatnio nawet stosując aukcję internetową. Bardziej przejrzystej metody nie ma - dodaje.
Słynne firmy i ich kontrakty
W Warszawie działają dwie agencje "Zubrzycki". Siedziby mają w tym samym miejscu. Są to Agencja Ochrony Osób i Mienia ZUBRZYCKI oraz Agencja Ochrony Osób i Mienia Zubrzycki Sp. z o.o.
Oto ich umowy z miastem - występują w nich jako konsorcjum lub osobno
Grudzień 2009
Ochrona imprezy sylwestrowej na pl. Konstytucji - 310 tys. zł - "Zubrzycki"
Ochrona osób i mienia w placówkach Domu Kultury Włochy (w 2010 roku) - 115 tys. zł (konsorcjum)
Ochrona Targowiska Banacha przy ul. Grójeckiej 95 - 530 tys. zł - Zubrzycki Sp. z o.o. - rok wcześniej robił to "Zubrzycki"
Ochrona fizyczna i usługi portierskie w SP nr 342 im. Jana Marcina Szancera przy ul. Strumykowej 21A - 72 tys. zł - Zubrzycki Sp. z o.o. - rok wcześniej robił to "Zubrzycki")
Kwiecień 2010
Ustawienie i demontaż płotków podczas uroczystości żałobnych na placu Piłsudskiego - 146 tys. zł - "Zubrzycki"
Grudzień 2010
Ochrona obiektów i pasażerów komunikacji miejskiej - około 2,4 mln zł - konsorcjum


Super Express, Sylwester Ruszkiewicz