Rządowi Donalda Tuska udało się wykastrować złudzenia tych, którzy rok temu głosowali na „przyjazne i liberalne państwo”.
Obywatel Marek Kondrat, aktor z zawodu – ten, który z telewizyjnego okienka zapewnia, że mamy już takie same telewizory i tostery jak Europa – przyznaje teraz, że z całą pewnością nie będziemy mieć w najbliższym czasie prawa tak liberalnego, jak bywa tu i ówdzie w Europie. Będą za to nowe zakazy i nakazy. – Okazało się, że ci, którzy nami rządzą, ci, którzy twierdzili, że chcą stworzyć wolne od przymusów, tolerancyjne państwo, nieoczekiwanie postanowili odebrać nam wolność i niezależność. Po wielu miesiącach nudy i nieróbstwa doznali olśnienia. Przyśniło im się, że wiedzą lepiej od nas samych, jak powinniśmy żyć, co jeść i pić, a nawet jak myśleć – wyjaśnia poirytowany obywatel Kondrat.
Bieg wsteczny
Aktor i jednocześnie właściciel winiarni oraz koneser win wpadł w irytację u progu jesieni, gdy dowiedział się, że w Polsce ma wejść w życie ustawa, zgodnie z którą na każdej sztuce alkoholu – a więc i wina – ma się pojawić etykieta informująca o tym, że alkohol szkodzi zdrowiu. Co więcej, etykieta ma występować w kilku różnych wersjach na każdej partii wina i ma zająć aż 20 procent powierzchni nie etykiety, lecz całej butelki! Co jest ewenementem na skalę nawet nie europejską, ale światową.
– Będę musiał kłamać, bo zdrowiu szkodzi jedynie nadmiar alkoholu. Każdy kardiolog potwierdzi, że pity z umiarem alkohol, a zwłaszcza wino, nie szkodzi – wyjaśnia Kondrat. – W dodatku nie wiem, jak wytłumaczę innym Europejczykom, w szczególności starym rodom winiarskim, że w imię obłudy niecywilizowanej władzy, która wbrew wcześniejszym deklaracjom kpi sobie ze swobód i praw obywatelskich, musiałem doszczętnie zeszpecić butelkę Dom Pérignon.
Także profesor Witold Kwaśnicki, ekonomista z Uniwersytetu Wrocławskiego związany z liberalnym Instytutem Ludwiga von Misesa, uważa, że dla państwa rządzonego od prawie roku przez Platformę prawa obywatelskie – zwłaszcza te sprzyjające przedsiębiorczości – mają dużo mniejsze znaczenie, niż według programu i zapowiedzi mieć miały. Podobnie jak proponowane w kampanii wyborczej reformy, których zdaniem profesora już w tej kadencji nie będzie. Bo – jak twierdził inny liberalny ekonomista Milton- Friedman – na jakiekolwiek istotne zmiany w gospodarce rząd ma pierwszych dziewięć miesięcy od objęcia władzy. Później układy, które wokół niego się wytworzą, uniemożliwiają reali-zację poważnych reform.
Co więcej, zdaniem Kwaśnickiego Platforma okazała się antyreformatorska, włączyła bieg wsteczny. Dobrym przykładem jest przyzwolenie na utrudnienia w dostępie do coraz większej liczby zawodów. W ten sposób rząd dzieli obywateli na równych i równiejszych. Weźmy choćby tych, którzy – jak domaga się tego Zbigniew Ćwiąkalski, minister sprawiedliwości – będą mieli (z niejasnych powodów) dostęp do ekskluzywnych zawodów prawniczych, i tych, którzy mimo
ukończenia studiów nigdy nie zostaną notariuszami, adwokatami ani nawet prokuratorami. Przypomnijmy, że w 2005 roku na mocy zmienionej ustawy Prawo o adwokaturze zniesiono limity przyjęć na aplikacje prawnicze. Możliwość zdobycia uprawnień do wykonywania tych zawodów uzyskali wszyscy absolwenci prawa. Teraz resort sprawiedliwości chce przywrócić stare zwyczaje – na aplikacje, do których będą dopuszczać korporacje, będzie miała szansę ograniczona liczba prawników.
Zamach na konkurencję
– Ministerialna propozycja przywrócenia limitów przyjęć na aplikacje to nie tylko ponowne oddanie w ręce korporacji kariery młodych ludzi, ograniczanie ich szans. To także zamach na wolną konkurencję – wyjaśnia profesor Kwaśnicki. I dodaje, że to niejedyny przykład państwowego interwencjonizmu, o który jeszcze kilka miesięcy temu nie podejrzewalibyśmy ludzi, którzy odsunęli od władzy Prawo i Sprawiedliwość.
– Symbolem jawnej niesprawiedliwości jest dziś uśmiechnięta cynicznie twarz rolnika, który właśnie się dowiedział, że zapowiadana przez rząd reforma KRUS okazała się całkowitą fikcją – uważa ekonomista.
W połowie września minister rolnictwa Marek Sawicki bez ogródek przyznał bowiem, że już w czerwcu rząd po uzgodnieniach międzyresortowych ustalił, jak będzie wyglądać reforma Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. Czyli że nie będzie wyglądać w ogóle. Co w konsekwencji oznacza, że z kieszeni obywateli nierolników państwo wyciągnie w przyszłym roku do KRUS 16,4 miliarda złotych, a prawie półtora miliona tych, którzy uprawiają ziemię, będzie odprowadzać składkę w wysokości 64 złotych miesięcznie. Reszta Polaków zapłaci na swoje ubezpieczenie 10 razy więcej.
Płacił za rolników będzie także Leszek Borowczyc, 39-letni właściciel niewielkiej firmy budowlanej z Krakowa. Z zamiłowania liberał, kolekcjoner cytatów z przedwyborczych i powyborczych wypowiedzi premiera Donalda Tuska. Jego złote myśli Borowczyc zapisuje w grubym zeszycie w kratkę. „Uważam, że władza i polityka musi być ludziom przyjazna” (to z zeszłego roku). Albo: „Jest źle wtedy, gdy istnieje nadmiar państwa w gospodarce i nadmiar polityki w życiu społecznym”. I jeszcze: „Jestem przywiązany do banalnej prawdy, że daje naprawdę ten, kto przede wszystkim nie zabiera”. W swoim zeszycie Borowczyc ma też prawdziwą perełkę – cytat z wywiadu Donalda Tuska tuż przed tym, jak został premierem: „Liberał to ktoś, kto odpowiadał na wezwanie: nie daj się skundlić”.
– Dziś mamy do czynienia z polityką całkowicie skundloną, polityką, której nie ma, partią rządzącą, która istnieje nie po to, by przeprowadzać jakiekolwiek reformy, ale trwa wyłącznie z jednego powodu: by nabijać sobie słupki w sondażach – mówi dobitnie profesor Ireneusz Krzemiński, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Platforma zmarnowała społeczną energię i zapał. Zbyt łatwo daliśmy się złapać na lep pięknych słów i haseł bez pokrycia.
Socjolog uważa, że Polacy okazali się bardzo cierpliwi, starając się odrzucić obawy, że to tylko przedłużająca się w nieskończoność kampania wyborcza, że rzeczywistość okaże się lepsza.
Pakiet zmasakrowany
Zdaniem Krzemińskiego rzeczywistość nie tyle oddaliła się od oczekiwań Polaków, ile znacznie przerosła obawy sceptyków. Bo piękne słowa i hasła nagle przestały być piękne. Zamieniły się w błoto.
Część z nich po prostu się rozpłynęła. Jak podatek liniowy, jak obietnica zniesienia biurokratycznych blokad od lat utrudniających życie przedsiębiorcom, w czym realnie- miał pomóc właścicielom firm tak zwany pakiet Adama Szejnfelda. Jeszcze niedawno wiceminister gospodarki zapewniał, że głównym filarem jego pakietu będzie znowelizowana ustawa o swobodzie gospodarczej. Tyle tylko, że z jej podstawowymi założeniami w połowie września postanowili się rozprawić urzędnicy kilku ministerstw. W tym spraw wewnętrznych, infrastruktury-, pracy i polityki społecznej i rolnic-twa. Swoje trzy grosze dodały także CBA, ZUS i NIK.
– Projekt zmian został przez urzędników zmasakrowany – przyznaje Katarzyna Urbańska z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan”. – Dlaczego? Bo ci, którym ustawa miała służyć, czyli przedsiębiorcy, zgodnie uznani zostali za potencjalnych złodziei i przestępców.
Można się domyślać, że podobny los czekać będzie inne projekty ustaw PO, które w październiku i kolejnych miesiącach mają trafić do Sejmu. Rząd zapowiada – nie po raz pierwszy – prawdziwą ofensywę legislacyjną, związaną między innymi z dokończeniem reformy samorządowej i zmianami w lustracji, ale też w gospodarce. Tyle tylko, że wiele zapowiadanych ustaw powiązanych jest ze zrujnowanymi już właściwie projektami Szejnfelda, w związku z czym ich przyszłość jest przesądzona. Albo raz jeszcze dobiorą się do nich ministerialni urzędnicy, albo... zawetuje je prezydent. Bo ten od dawna nie ukrywa, że będzie utrudniał życie PO.
Wszystko wskazuje na to, że przedsiębiorcy nadal będą mieć na karku biurokratów i gąszcz nieżyciowych przepisów.
– Ale przynajmniej nikt nie grozi nam jeszcze, jak pedofilom, przymusowym wykastrowaniem – uśmiecha się smutno Leszek Borowczyc, budowlaniec z Krakowa. I dodaje, że kiedy widzi, co dzieje się dziś w Polsce, ma ochotę strzelić sobie w łeb. Nie tylko spędzając bezsensowne godziny na korytarzach urzędów, ale też słuchając opowieści swej koleżanki, która wydała fortunę na zapłodnienie in vitro i wciąż nie może doczekać się dzieci. Iskierka nadziei- pojawiła się tuż po sformowaniu rządu, w listopadzie 2007 roku, kiedy minister zdrowia Ewa Kopacz zapowiedziała finansowanie przez państwo metody in vitro, a premier Tusk deklarował, że metoda „warta jest wsparcia”. Wystarczyło jednak, by Kościół katolicki ustami biskupa Nycza ogłosił, że in vitro jest „nie do przyjęcia”, by już na początku 2008 roku premier rakiem się wycofał z zapowiedzi, bo „państwa na to nie stać”. – Cała dyskusja o refundowaniu in vitro była tylko chwytem PR skierowanym do elektoratu lewicowego i liberalnego – komentował wtedy poseł Marek Balicki, były minister zdrowia. Jego zdaniem tłumaczenia Tuska były niepoważne, bo „na sfinansowanie in vitro potrzeba niewiele więcej, niż przeznacza się z budżetu na Świątynię Opatrzności Bożej”. Cóż można dodać?
Mamy wybór
Kasia, córka Borowczyca, też nie rozumie, dlaczego w jej kraju miało być normalniej, a jest co najmniej dziwnie. Tymczasem Kasia chce czuć się zwyczajną, europejską nastolatką. A zwyczajnej nastolatce z Europy nie przejdzie przez myśl, by tak jak inne polskie aktywistki wysłać Ewie Kopacz, minister zdrowia... zaplamioną keczupem podpaskę. Na „dowód”, że nie są w ciąży, w związku z czym pani minister nie musi ich wpisywać do przymusowego lub nawet dobrowolnego rejestru ciężarnych.
– Po ostatnich wystąpieniach premiera i jego podwładnych trudno zachować złudzenia, że dla Platformy Obywatelskiej szacunek dla jednostki jest dobrem nadrzędnym – uważa Aleksander Smolar, prezes Fundacji imienia Stefana Batorego, politolog i dawny opozycjonista.
Smolar, podobnie zresztą jak profesor Krzemiński, uważa, że Platformie utrata obywatelskich złudzeń nie przeszkadza. – Ci, którzy na nią głosowali, nie mają, przynajmniej w najbliższej przyszłości, innej politycznej alternatywy – zapewnia profesor. – Platforma o tym wie. Wie o tym także Donald Tusk, który nie chce już być miłym premierem gwarantującym społeczeństwu uśmiechy i święty spokój. Chce być za wszelką cenę prezydentem.
Zrozumiał, być może pod wpływem swoich doradców, że nadszedł moment, w którym może pokazać nową twarz odartą z masek przeznaczonych dotąd dla naiwnych intelektualistów wolnościowców. Po to, by przypodobać się tym, którzy takiej właśnie, populistycznej twarzy oczekują. – Premier chce pozyskać tych wyborców, którzy chcą zamordyzmu, marzą o tym, by otaczający ich świat znów stał się czarno-biały, odhumanizowany, za to prosty i zrozumiały – dodaje profesor Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – I do których nie przemawiają ani wolnościowe postulaty, ani prawa innych ludzi, ale emocje oparte na najniższych instynktach.
Czy rzeczywiście Polacy nie mają dziś wyboru? Ci, dla których wolność obywatelska wciąż nie jest pustosłowiem, a w doganianiu Europy nie wystarczają im telewizory i tostery?
– My, młodzi ludzie, mamy wybór. I sporo czasu. Możemy próbować zmienić scenę polityczną, może próbować wpłynąć na Platformę Obywatelską, co staramy się robić. Wydaje się jednak, że PO nie chce słuchać naszego pokolenia i w końcu bezpowrotnie nas straci. Wtedy będziemy musieli próbować wziąć sprawy w swoje ręce – twierdzi Błażej Lenkowski, wiceszef stowarzyszenia Młode Centrum i wydawca „Liberté!”, który rok temu, podobnie jak wielu innych młodych Polaków, zawierzył szczerze i naiwnie Platformie Obywatelskiej. W to, że stworzy dla nich państwo świeckie, otwarte na potrzeby obywateli i wolny rynek, państwo bliższe niż kiedykolwiek standardom europejskim. W którym nikogo nie będzie się straszyć sankcjami i nakazami, tak jak zaczęliśmy to właśnie słyszeć z ust rządzących.
Anna Szulc
"Przekrój" 39/2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz