Paweł Piskorski chce wrócić do polityki. Platformie Obywatelskiej po roku rządów wyrasta kolejny groźny przeciwnik. Długodystansowiec.
Pierwszy raz został posłem w roku 1991. Miał wówczas 23 lata i reprezentował Kongres Liberalno‑Demokratyczny. Dziś jest europosłem i nie należy do żadnej partii. Twierdzi, że w polityce nie powiedział ostatniego słowa
Nie skapcaniałem! Mam mnóstwo sił, jeszcze wiele dokonam – Paweł Piskorski ze swadą zapowiada powrót do wielkiej polityki. Na realizację planu ma jeszcze rok, bo właśnie za rok kończy się jego bezpieczna i dobrze opłacana posada w Parlamencie Europejskim. W grę wchodzi nowa, centrolewicowa partia tworzona przez kilku znanych polityków, którzy tak jak Piskorski wypadli na margines: Dariusza Rosattiego, Janusza Onyszkiewicza, Andrzeja Olechowskiego. – To bardzo prawdopodobny scenariusz – mówi Piskorski. Ale takie przedsięwzięcie będzie miało szanse powodzenia, jeśli najpierw PO zostanie osłabione i utraci przynajmniej część elektoratu. A Piskorski ma osobiste powody, by wbić nóż w plecy partii Tuska.
Jest początek lipca tego roku. Do gazet trafiają poufne komunikaty rozsyłane przez Centrum Informacyjne Rządu, w których posłowie, ministrowie i inni działacze Platformy są łopatologicznie instruowani, jak komentować bieżącą politykę. Z dość prymitywnych depesz wynika, że najważniejsze to za wszelką cenę zdyskredytować PiS i prezydenta. „PO za państwowe pieniądze uprawia propagandę”, „to największa afera ostatnich lat” – grzmią politycy Prawa i Sprawiedliwości. Kilka dni później dobitka: wyciekają kolejne tajne instrukcje, z których wynika, że członkowie młodzieżówki PO mają obowiązek wpisywać pozytywne dla PO komentarze pod artykułami ukazującymi się w portalach internetowych.
Zdrada przy stoliku
W partii robi się smród. Od samego początku podejrzenie pada na wyrzuconego z PO Pawła Piskorskiego i jego ludzi – dawnych współpracowników z warszawskiego ratusza. Kto jak kto, ale oni mają powód, by się mścić. Trzeba tylko znaleźć dowód, że to właśnie oni ujawnili instrukcje. Zaczyna się śledztwo. Któryś z działaczy PO przypomina sobie, że na dzień czy dwa przed wybuchem afery widział w kawiarni – przy jednym stoliku, o zgrozo! – Ewę Magierę i Jana Artymowskiego. Magiera to radna warszawskiego Śródmieścia z ramienia PO i jedna z najważniejszych animatorek kampanii prezydenckiej Donalda Tuska. Tamte wybory były co prawda przegrane, ale po zwycięskich wyborach parlamentarnych Magiera dostała dwie intratne posady – doradcy wojewody mazowieckiego Jacka Kozłowskiego (PO) oraz doradcy prezesa PGNiG. Z kolei Artymowski to jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Piskorskiego, z czasów gdy ten był prezydentem Warszawy – sekretarz warszawskiej PO, radny, a wcześniej szef młodzieżówki PO.Bezpośrednich dowodów na to, że Magiera przekazała Artymowskiemu instrukcje, a ten podrzucił je dziennikarzom, nie ma. Oboje stanowczo zaprzeczają. Ale już sam fakt, że ktoś z otoczenia Tuska siedzi przy stoliku z kimś z otoczenia Piskorskiego, okazuje się wystarczającą poszlaką. Magiera traci posadę w PGNiG. Z funkcji doradcy chce ją też zwolnić wojewoda Kozłowski. „Ewa Magiera zaniedbuje swoje obowiązki” – pisze wojewoda do radnych Śródmieścia, którzy muszą zgodzić się na odwołanie koleżanki. To formalność. Kariera Ewy Magiery w Platformie właśnie dobiegła końca.
– To bolszewickie metody – Paweł Piskorski nie przebiera w słowach. Zapewnia, że nie ma nic wspólnego z wyciekiem instrukcji CIR. – Z tego, co wiem, także nikt kojarzony z moją osobą nie maczał w tym palców. Działaczom Platformy z Grzegorzem Schetyną i Donaldem Tuskiem na czele coś musiało się przestawić w głowie! W polityce widziałem różne rzeczy, w Unii Wolności, w AWS, na lewicy. Ale z taką nagonką spotkałem się po raz pierwszy – dodaje. Czy rzeczywiście politycy PO zachorowali na paranoję związaną z Pawłem Piskorskim?
W tym roku skończył 40 lat. Idealny wiek dla polityka. Jednak Paweł Piskorski, były prezydent Warszawy i współzałożyciel PO, jest na bocznym torze. Może jeszcze nie na emeryturze, ale na pewno poza głównym nurtem. Od dwóch lat bez własnej partii, z niewyraźną perspektywą na przyszłość i dość skromną funkcją posła do europarlamentu. A jeszcze kilka lat temu uchodził za złote dziecko polskiej polityki. Robił karierę w amerykańskim stylu, wróżono mu prezydenturę kraju. Zaczynał jeszcze za komuny, działając w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Na początku lat 90. zakładał Kongres Liberalno-Demokratyczny, macierzystą partię Donalda Tuska. Był jej sekretarzem generalnym, potem wiceprzewodniczącym. Trzykrotnie wchodził do Sejmu, kolejno z list KLD, Unii Wolności i Platformy. W 1991 roku, mając 23 lata, został doradcą premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego. Mając lat 31, objął prezydenturę dwumilionowej stolicy. Wreszcie, w 2004 roku, wszedł do Parlamentu Europejskiego. To miał być mały krok wstecz, tak by po powrocie z Brukseli zrobić wielki krok naprzód. Młody, przystojny, wykształcony, elokwentny, władający językami był symbolem nowego stylu w polityce. Trochę jak Aleksander Kwaśniewski, z tą różnicą, że Piskorski nie dźwigał postkomunistycznego bagażu. Dwa lata temu wszystko runęło w gruzy.W kwietniu 2006 roku Piskorski został wyrzucony z PO. Oficjalnym powodem było „szkodzenie wizerunkowi partii”. Poszło o jego niejasne interesy, a bezpośrednią przyczyną była informacja, że polityk kupił 340 hektarów ziemi po byłym PGR i obsadza je drzewami, licząc na dotację unijną. Po miesiącu przyszła kolej na jego współpracowników i politycznych zwolenników. 16 maja 2006 roku pod tym samym co Piskorski zarzutem członkostwo w partii straciło 10 ważnych działaczy warszawskiej PO. Listę otwierał właśnie Artymowski. „Rzeź piskorczyków” – pisały gazety.
– Nie wiem, skąd w Platformie taka obsesja na moim punkcie – powtarza Piskorski. – Być może mogliby to wyjaśnić psychologowie albo psychiatrzy – dodaje. Jest historykiem z wykształcenia i to historia jest jego największą pasją. W domowej biblioteczce zgromadził całkiem spory zbiór literatury dotyczącej końca okresu starożytności i początków średniowiecza. – Historia pomaga mi zrozumieć wagę tego, co dzieje się dziś, ale także zyskać odpowiedni dystans do teraźniejszości – wyjaśnia. W wolnych chwilach grywa w paintball – strzelając z pneumatycznego karabinka, odreagowuje stresy.
Oskarżenia bez pokrycia
Jego warszawskie biuro mieści się w kamienicy w Alejach Ujazdowskich (wynajmuje je za pieniądze Parlamentu Europejskiego). To ten sam lokal, który zajmował, będąc jeszcze członkiem PO. W skromnie urządzonym gabinecie stoją makiety dwóch mostów, które powstały w czasie jego prezydentury. – To mój malutki, Świętokrzyski, a to duży, Siekierkowski – żartuje Piskorski.
To jedyne mosty, jakie powstały w Warszawie po roku 1989. Bez tych budowli komunikacja w stolicy byłaby całkowicie sparaliżowana. Obie inwestycje, choć absolutnie konieczne, powstawały jednak w atmosferze skandalu. Przetarg na ich wybudowanie wygrała firma należąca do męża ówczesnej radnej UW będącej członkiem komisji przetargowej. Oskarżeń o nadużycia było w stosunku do Piskorskiego znacznie więcej. Opozycja w radzie miasta mówiła wręcz o „układzie warszawskim”, którego Piskorski miał być głową. Zarzuty dotyczyły między innymi decyzji o udostępnieniu gruntów budowlanych spółdzielni mieszkaniowej Dembud, którą kierowali dawni koledzy Piskorskiego z KLD i NZS, a w której on kupił mieszkania. Emocje dotyczyły też jego majątku niemającego pokrycia w zarobkach. Piskorski tłumaczył, że dorobił się na giełdzie, grając w kasynie oraz handlując antykami.– W ostatnich latach mój majątek był już prześwietlany kilkanaście razy, najczęściej za czasów Zbigniewa Ziobry. I nic. Lech Kaczyński, będąc prezydentem Warszawy, złożył 300 zawiadomień do prokuratury na mnie i na moich urzędników. I nic. Śledztwo w sprawie mostu zostało umorzone z braku przestępstwa. Proszę mi pokazać, gdzie ten układ?! – denerwuje się Piskorski. Nie ma wątpliwości, że sprawa lasu była tylko pretekstem do jego usunięcia. Bo żadne przepisy nie zabraniają eurodeputowanym korzystania z unijnych dopłat do rolnictwa. – To była wewnętrzna rozgrywka w partii. Komuś chodziło o to, by mnie zniszczyć. Może moja pozycja była zbyt mocna? – zastanawia się Piskorski.
Po wyrzuceniu on i jego ludzie powołali stowarzyszenie Obywatele dla Warszawy. W jego władzach oprócz Jana Artymowskiego znaleźć można Sławomira Potapowicza, byłego wiceburmistrza dzielnicy Praga-Południe i byłego sekretarza regionu mazowieckiego PO, czy Jana Dubeckiego, byłego wiceburmistrza Ursynowa, niegdyś członka zarządu warszawskiej PO. Wszyscy oni uchodzili za najbardziej zaufanych ludzi Piskorskiego. Wiceprzewodniczącym Obywateli dla Warszawy jest także Marcin Kalek, aktywista młodzieżówki PO, najwierniejszy uczeń Piskorskiego i jego nieformalny asystent.Stowarzyszenie zajmuje się wyłącznie monitorowaniem działalności ratusza pod rządami Hanny Gronkiewicz-Waltz. Jego członkowie organizują konferencje prasowe, w czasie których totalnie krytykują władze miasta, a na co dzień zamieszczają w Internecie analizy i komentarze. „Socjalizm w ratuszu kwitnie”, „Chaos i niekompetencja”, „Potrzeba rychłej reakcji” – to tytuły ostatnich publikacji. Stowarzyszenie działa wirtualnie, nie ma nawet biura. Utrzymuje się wyłącznie ze składek członków, a spotkania organizuje w wynajmowanych ad hoc lokalach.
Maciej Białecki, jego formalny prezes, nie ukrywa, że organizacja pilnie śledzi politykę personalną w ratuszu. To właśnie oni odkryli, iż część konkursów na kierownicze stanowiska mogło być ustawionych pod konkretne osoby związane z Gronkiewicz-Waltz (sprawę bada NIK). – Ale to nie my zawiadomiliśmy dziennikarzy. Większość informacji była dostępna w Biuletynie Informacji Publicznej władz miasta – zapewnia z uśmiechem Białecki.
Paweł Piskorski, choć jakby bardziej okrągły na twarzy, też często się uśmiecha. Jak dawniej lubi błysnąć dowcipem, celną pointą. Stale kursuje pomiędzy Warszawą a Brukselą. – Na rozłące cierpią moi synowie. Czas wracać – mówi. I nie ma na myśli tylko rodzinnego domu.
Igor Ryciak"Przekrój" 38/2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz