2012/08/07

Jak ze złotym chłopcem (nie) rozmawiałem


Złoci chłopcy Platformy to najmodniejsze danie sezonu. To na nich opiera się władza ludowa, a oni są tejże władzy zarówno najlepszymi reprezentantami, jak i beneficjentami. Może jeszcze nie zarabiają tyle co atomowy Grad, ale i tak mają lepsze auta, garnitury, zęby i o wiele wyższe ambicje.
Pisano ostatnio o byłym szefie gabinetu politycznego ministra, który ponoć nachodził szefów firm, by wstawiać im do zarządów znajomych, o młodym lobbyście, ze stażem w biurze partii, który od dyrektorów spółek wydębiał zlecenia, bo wszyscy wiedzieli, że młodzian harata w gałę z Nim, warszawka plotkuje też o kilku innych goldenbojach.
Państwo pozwolą, że przedstawię jednego z nich: Mariusz Frankowski, lat 34, niekarany, znakomite garnitury i koszule, włos blond długi, śliczny jak, Photoshop w pełni. Pan Mariusz, zanim podbił Warszawę, studiował w Poznaniu. Politologię, rzecz jasna, bo po niej można świetną robotę wyhaczyć. Frankowski wyhaczył i jest dyrektorem mazowieckiej jednostki o makabrycznie długiej nazwie, która rozdziela miliardy z Unii Europejskiej.
Ale spokojnie, kolejność musi być i pan Mariusz ją zachował: najpierw platformerska młodzieżówka, potem dorosła partia, najlepszy pośredniak w kraju i fucha w urzędzie wojewódzkim. Tam się wykazał. Doskonale wiedział, z kim przyjaźnić się należy, z kim napoje spożyć. Dziś pierwszy kadrowy warszawskiej PO poseł Kierwiński o dyrektora zadba, a główny kąpielowy Platformy i jej mazowiecki baron Andrzej Halicki parasol nad nim roztoczy.
I słusznie, bo - trzeba to uczciwie przyznać - sprawdza się znakomicie. Ot, na przykład w polityce kadrowej. Niedawno „Wyborcza" podała listę prawie 50 działaczy lub pociotków luminarzy Platformy, którzy są podwładnymi Frankowskiego, a to tylko wierzchołek góry lodowej. A do tego jeszcze koalicjanci, słowem żadna nieprawomyślna mysz się nie prześliźnie.
Sami państwo rozumiecie, że z kimś takim porozmawiać to gratka. Nie jest to łatwe, prościej już o posłuchanie u ministra, no ale w końcu co szarża, to szarża. Ustawiłem się więc w kolejce. Zaszczytu usłyszenia jedwabistego głosu dyrektora F. nie doznałem. Zastęp dzielnych sekretarek ze starszą inspektor Edytą  al-Tawil (podwyżka się aktywistce należy!) umawiał mnie na wywiad przez dwa tygodnie. Co drugi dzień dzwoniąc, że no niestety, jaka szkoda, ale sam chyba rozumiem, takie czasy, tyle obowiązków, słowem: za dwa dni.
Termin ostateczny: ostatni piątek, dziesiąta rano. Stawiłem się. Dyrektor wziął jednodniowy urlop na żądanie. Akurat tego dnia. Pismaków się o takich duperelach nie zawiadamia, więc nikt się nie pofatygował, by zadzwonić. Drodzy państwo, ja się nie skarżę, gdzie tam! Ja dzięki Frankowskiemu Mariuszowi nie tylko kawał świata zwiedziłem (biuro na Pradze się mieści), ale i sam zobaczyłem, jak się wykuwa lepsze jutro.
No i przede wszystkim, czyimi dłońmi. Bo wybory mogą sobie wygrywać Gowin z Tuskiem, a i tak rządzą w ich imieniu złoci chłopcy. Bez zahamowań, bez wstydu, bez kontroli.

Robert Mazurek

Rzeczpospolita

Brak komentarzy: