Platforma ma więcej szczęścia niż rozumu. Ale jak długo można rządzić państwem, licząc tylko na pomyślny zbieg okoliczności? – pyta publicysta
PO wciąż może liczyć na około 50 proc. poparcie. Na ten sukces złożyło się kilka spraw: z jednej stron trafne odczytanie przez Donalda Tuska politycznej natury Polaków, z drugiej – brak realnej alternatywy dla rządów PO – PSL. Kolejne dwa czynniki – dużo ważniejsze – zapowiadają jednak rychły kres rządów obecnej koalicji. Przedstawiona przez PO opowieść o Polsce, z którą utożsamiła się większość społeczeństwa, została zakwestionowana przez polityczną praktykę. Poza tym padł mit Platformy jako formacji profesjonalistów i ekspertów, którzy szybko i sprawnie zreformują służbę zdrowia, edukację i wybudują drogi.
Chłopak z sąsiedztwa
Źródła sukcesu PO są – w dużej mierze – efektem różnorodności charakteru politycznego samego Tuska. To nie grzech w sytuacji, gdy nowoczesne społeczeństwa są tak spluralizowane. Formacja polityczna, by przyciągać multitożsamościowego wyborcę, także musi prezentować się jako partia o wielu tożsamościach.
Przykładem takiej właśnie multitożsamościowości może być wyznanie znanego dominikanina, o. Jacka Salija. Powiedział on kiedyś, że marzy, by mógł głosować na partię lewicową, która nie definiowałaby swojego istnienia tylko przez pryzmat walki o prawo do aborcji. „Tradycyjny socjalizm (...) był postawą moralnie piękną, starał się bronić ludzi pokrzywdzonych i zmarginalizowanych” – mówi o. Salij. Co to oznacza? Używając klasycznych kategorii, dominikanin jest konserwatystą w sprawach moralnych, ale socjalistą w kwestiach społecznych. Głosuje zapewne na prawicę, ale w kwestiach społecznych – jako katolikowi i księdzu – bliżej mu do lewicy. Paradoks? Niekoniecznie.
I na tym właśnie polega sukces Tuska. Premier jest liberałem z przekonania, katolikiem z wyboru, solidarystą z rozsądku. Toteż może się z nim utożsamić i liberał, i katolik, i solidarysta-socjalista. Dlatego, kiedy ścierają się rozmaite grupy interesów i światopoglądów, Tusk stara się rozumieć rację każdego i jest gotów rozmawiać z każdym, kto zdradza wolę porozumienia.
Dobrym przykładem był biały szczyt, który premier sam poprowadził. Jasne, że gdy wycisnąć to, co zostało tam powiedziane i uzgodnione, to zostaje niewiele. Ale sama otwartość premiera na dialog, wola rozumienia racji różnych stron sporu oraz rozmowy z różnymi partnerami po prostu się Polakom podoba. Zwłaszcza po wodzowskich rządach Jarosława Kaczyńskiego, który myślał, iż posiadł jeden z przymiotów boga, czyli nieomylność, i społeczeństwo traktował protekcjonalnie. Ze swoim twardym jak głaz nieznoszącym sprzeciwu projektem politycznym większości wyborców Kaczyński wydawał się ciałem obcym. Patrząc na byłego premiera i słuchając go, wielu Polaków miało poczucie, że „to nie jest facet, który jest jednym z nas”.
Inaczej Tusk, który budzi sympatię i dzięki temu wciąż jeszcze zapewnia PO wysokie poparcie. Dla większości Polaków jest on „jednym z nas”.
Albo PO, albo nic
Drugi powód, który sprawia, że PO wciąż trzyma się mocno, to brak politycznej alternatywy. Społeczeństwo staje de facto przed wyborem: albo PO, albo nic. I to jest najgorsza wiadomość dla Polski.PiS chce uchodzić za jedyną alternatywę wobec partii rządzącej. Sęk w tym, że choć pamięć wyborców jest krótka, to nie aż tak, jak zdają się sądzić liderzy Prawa i Sprawiedliwości. Polacy zbyt dobrze pamiętają eksperyment, któremu na imię IV RP, aby dziś za nim zatęsknić. Przeciwnie: większość rodaków, kiedy słyszy o IV RP, dostaje gęsiej skórki, choć nie znaczy to, że III RP wspomina jako raj na ziemi.Jarosław Kaczyński robi wszystko, aby pamięć o jego niesławnych rządach trwała. Już nie z taką pasją i nie z taką częstotliwością, ale nadal jest gotów szukać osławionych „układów”, straszyć „powrotem III RP” i rozmaitymi salonami, które niby sprawują w Polsce rząd dusz. Niedawno na przykład wykrył „niemiecki układ” w Radiu RMF FM, kiedy rozgłośnia podała informację, że jego rząd zakłócał telefony protestujących pielęgniarek.Ponadto były premier, wciągając do politycznej walki z PO brata-prezydenta, pozbawił go szans na reelekcję. Polacy mają dość sytuacji, gdy głosując na Lecha Kaczyńskiego, w rzeczywistości dostają Jarosława. Ten układ rodzinny dla rodzimej polityki okazuje się równie groźny, co deale polityków z wielkim biznesem.
Jeśli zatem PiS nie zmieni swej strategii, która doprowadziła go w ostatnich wyborach do klęski, to będzie mógł tylko pomarzyć, że dla społeczeństwa stanie się poważną alternatywą wobec PO.
Lewica na kolanach
Analogicznie rzecz się ma z lewicą, która wciąż nie może się pozbierać, by stanąć do prawdziwej walki z PO. Największym kłopotem lewicy jest nie tylko brak sprawnych polityków, ale przede wszystkim – umiejętności jasnego przekazania swego programu. Bo dziś najczęściej rzecz wygląda tak: jeden polityk LiD mówi, że lewica wprowadzi bon edukacyjny, inny za chwilę to dementuje.
Dziś diagnoza lewicy wydaje się następująca: „wrócimy do władzy, jeśli uda nam się przywrócić tradycyjny podział na prawicę i lewicę”. Tyle że w dającej się przewidzieć przyszłości to marzenie ściętej głowy. Lewica w przeciwieństwie do prawicy nie potrafi się odnaleźć i przedstawić atrakcyjnej oferty politycznej dla ludzi ery „wielotożsamościowych osobowości”. Domaga się więc, aby „lewica była lewicą, a prawica prawicą”. Marzy o sytuacji na podobieństwo tej, kiedy człowiek, idąc do restauracji, nie będzie już prosił o kartę i wybierał, co chce zjeść, ale brał wszystko, co kucharz przygotował. Jaki stąd płynie wniosek?
Siłą PO jest brak poważnej alternatywy. Jesteśmy na PO skazani. Tyle że jest pewien szkopuł. Wiele na to wskazuje, że bez mocnych konkurentów politycznych Platformę czeka katastrofa. Jej źródłem jest bowiem ona sama.
Rewolucja w słowach
Dlaczego? Historia wymyśla słowa – mawiał ks. Józef Tischner – aby potem słowa zmieniały historię. Na tym polegał sukces PiS, któremu powiodła się semantyczna rewolucja. Przez dwa lata niemal każdego dnia z pierwszych stron gazet krzyczały takie słowa, jak „układ”, „oligarcha”, „wykształciuchy” czy „łże-elity”. Ba, tymi kategoriami stosowanymi przez pisowskich ideologów była opisywana polska rzeczywistość. Przez chwilę można nawet było sądzić, że pojęcia te dają obywatelowi poczucie zaufania do państwa, gwarantują mu bezpieczeństwo i po latach bezprawia III RP przywracają elementarną sprawiedliwość.
Ten przewrót semantyczny pokazuje, jak ekipa, która właśnie sprawuje władzę, może kształtować dyskurs społeczny. Bo język to więcej niż krew. Jeśli uda się zmienić język, to on zmieni także rzeczywistość. Myli się jednak ten, kto sądzi, że wystarczy sama zmiana języka. Przekonał się o tym Jarosław Kaczyński, który – w wielu punktach, np. w kwestii korupcji – stawiając słuszne diagnozy, nie potrafił znaleźć adekwatnych narzędzi, by zlikwidować jej źródła. Dlatego były premier ośmieszył zbudowaną przez siebie narrację.
Bo jedyny bodaj układ, jaki za jego rządów wykryto, był tym, który pod jego okiem i protekcją stworzył jego minister Janusz Kaczmarek. Poza tym obsesja układów i wzajemnej nieufności wśród jego ministrów osiągnęła taki poziom, że nagrywali się nawzajem. Jak obywatel ma ufać ministrom, skoro nie ufa im sam premier?
Powielanie błędów PiS
Paranoję dostrzegł Donald Tusk, który w swoim exposé dokonał semantycznej kontrrewolucji. Słowa „zaufanie” użył aż 44 razy, a swoją wizję państwa oparł na kategorii przywracania zaufania do instytucji państwowych, które po rządach PiS wydawały się niewiarygodne i budziły wśród Polaków strach. To zrozumiałe, ponieważ kapitał społecznego zaufania jest warunkiem rozwoju.
Tyle że PO ten kapitał właśnie rozmienia na drobne. Paradoksalnie, Platforma gładko weszła w koleiny wyryte przez PiS. Weźmy przykład pierwszy z brzegu: rząd PO, ustami „szeryfowej” Julii Pitery, opowiadał o Bóg wie jakich nadużyciach szefa CBA Mariusza Kamińskiego. Kłopot w tym, że z wielkiej chmury spadł mały deszcz. Podobny cyrk urządził minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski, zwołując konferencje prasowe w sprawie „rozjechanych” i „utopionych” laptopów i rzucając przy okazji oskarżenia bez pokrycia.
Podobnie kulawa jak za rządów PiS okazała się polityka kadrowa: Ministerstwo Obrony pod wodzą ministra Bogdana Klicha jest tego najlepszym przykładem. I podobnie jak czynił to PiS (działalność szefa PZU Jaromira Netzla odbija się czkawką PiS do dziś), także ekipa PO jest gotowa bronić swoich nominacji do upadłego, mimo że – jak w przypadku Krzysztofa Bondaryka – szybko pojawiły się wystarczające powody, aby przynajmniej zawiesić go w czynnościach szefa ABW.
Bo przecież nie idzie wcale o to, by rząd nie odsłaniał przekrętów swoich poprzedników. Przeciwnie: powinien to robić, aby pokazać, że żadna władza nie może żyć w przeświadczeniu o swej bezkarności. Tyle że jak się nie ma mocnych dowodów, to nie organizuje się show, którego pierwszą ofiarą padają państwowe instytucje. Pada też przy okazji zaufanie obywateli.Jeśli więc semantyczna kontrrewolucja była sukcesem Tuska, to ważni ministrowie jego gabinetu robią wszystko, aby w realnym rządzeniu definitywnie ten sukces pogrzebać. Państwo rządzone przez PO nie buduje tak potrzebnego społeczeństwu zaufania.
Nagi król Tusk
Platforma lansuje styl władzy, który za lewicowym socjologiem Frankiem Furedim można nazwać mikropolityką. Rząd wycofuje się ze sporów światopoglądowych; adaptuje język technokracji i siebie prezentuje za pomocą odpolitycznionego języka menedżeryzmu. Do takiego programu politycznego minimum przekonuje czołowy poseł intelektualista PO Jarosław Gowin, który za każdym razem podkreśla, że taka jest wola ludu. – Po wyborach odbyłem dziesiątki spotkań. Żadne z nich nie dotyczyło religii na maturze czy zagrożenia klerykalizacją. Polacy żyją zupełnie innymi problemami. Martwi ich złe prawo budowlane, stan polskich szkół czy dróg. Do wielkich sporów wrócimy za kilka lat – tłumaczy.
Sęk w tym, że nawet technokratyczna mikropolityka PO jest mitem. Pokazuje to choćby problem służby zdrowia. Platforma, widząc, jaką kulą u nogi była ona dla PiS, miała co najmniej dwa lata, aby przygotować rzetelny program reform. I co? Nic. Król Tusk okazał się nagi. PO nie ma żadnego spójnego programu naprawy służby zdrowia.
Padł mit Platformy jako formacji profesjonalnych menedżerów, którzy w odróżnieniu od pisowskich nieudaczników w każdej chwili mogą skutecznie zarządzać państwem. Nawet wtedy, gdy rząd PO może coś sensownego zrobić bez intelektualnego wysiłku czy politycznych zabiegów, okazuje się zadziwiająco niemrawy. To LiD, a nie PO złożyła w Sejmie projekt abolicji podatkowej dla Polaków pracujących za granicą. Jest więc gorzej, niż sądzimy: politycy PO nie zdradzają grama gotowości do pilnego uczenia się zarządzania państwem.
Co to oznacza? Platforma wygrała wybory chyba tylko po to, by swój polityczny sukces szybko pogrzebać. I tylko jedno może budzić podziw – dokonuje tego z osobliwą premedytacją i konsekwencją.
Jarosław Makowski. Autor jest publicystą, członkiem katolickiego think tanku Centrum Kultury i Dialogu
Źródło : Rzeczpospolita
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz