Historia ostatniego kryzysu politycznego - symbolizowanego nazwiskami Pawlak i Misiak - jest historią zmagań do tej pory nieomal wszechwładnego lidera z oporem materii. Dawno już Donald Tusk nie poznał tak boleśnie granic swojej władzy jak w ciągu minionych dwóch tygodni.
Zgryzoty premiera
Choć w Brukseli chichotał z prezydentem Kaczyńskim, ostatnio premier Tusk jest w coraz gorszym humorze. "Szef dzisiaj jak chmura gradowa" - co i rusz ostrzegają jakiegoś potencjalnego interesanta z Platformy Obywatelskiej ludzie z najbliższego otoczenia, tacy jak Sławomir Nowak czy Tomasz Arabski.
Powody systematycznie powracających złych nastrojów Donalda Tuska są najróżniejsze. "Choruje mama premiera, on sam jest ciągle przeziębiony i przepracowany" - relacjonuje jeden z rządowych doradców. Trudno, żeby nie był przepracowany, skoro stara się czytać wszystkie dokumenty i wszystkiego doglądać osobiście. Kłopoty z rządzeniem dają się ustawicznie we znaki. Ostatnio po raz kolejny dał "ostatnie poważne ostrzeżenie" ministrowi infrastruktury Cezaremu Grabarczykowi. Ten ma się wykazać realnymi osiągnięciami w budowaniu autostrad do końca maja albo odejdzie.
Ale niewątpliwie mało co dało się ostatnio tak bardzo premierowi we znaki jak wielodniowy kryzys polityczny. Nie tylko musiał świecić oczami za koalicjanta, ale zmierzyć się z pierwszą quasi-korupcyjną aferą w szeregach samej PO. W teorii rozegrał wszystko na własnych warunkach. Przez pięć dni unikał komentarzy. Szóstego zagrzmiał - zasługując na połowiczne pochwały mediów jako zdecydowany przywódca.
Tylko że w praktyce nie potrafił ukryć prostego faktu: dla koalicji z PSL nie ma w tym parlamencie alternatywy. Wcześniej doradcy premiera potrafili przekonywać buńczucznie dziennikarzy: "Ludowcy muszą zrobić, co my chcemy, bo wiedzą, ile mają do stracenia. Jeśli zechcemy, jednego dnia opuszczą setki stanowisk, które zajmują z naszej łaski". Dziś ci sami ludzie przyznają, że ani wcześniejsze wybory, ani zmiana koalicjanta na lewicę nie wchodzi w grę. Pawlak to wie, więc może wszystko, no może prawie wszystko.
Ale Tusk dostał jeszcze gorszą wiadomość. Bo to nie chłopski wicepremier i jego partia są dziś głównym zagrożeniem dla jego przyszłości, dziś jako skutecznego partyjnego przywódcy, jutro jako kandydata na prezydenta. Jest nim jego własna partia. I dlatego, że może mu przysporzyć swoimi pokusami i niefrasobliwością sporych kłopotów. I przede wszystkim dlatego, że sama tego nie rozumie. Bo temat korupcji czy konfliktu interesów to pierwsza kwestia, która podzieliła na dobre lidera i większość jego partyjnych kolegów. Może na moment, ale to jednak zapowiada poważny problem.
Igraszki z Pawlakiem
W stosunkach między Tuskiem i Pawlakiem nie ma konsekwencji. Z jednej strony mieli się polubić jeszcze na początku lat 90., w Sejmie I Kadencji, z drugiej - trudno znaleźć wspólny mianownik dla wyluzowanego liberała i mocno spiętego syna polskiej wsi. W roku 2007 Donald Tusk miał być autentycznie podekscytowany przemianą Waldemara Pawlaka epatującego oczytaniem i rozsądkiem. Ale w konkretnych sporach ludowcy szybko pokazali dawne oblicze. Gdy wewnątrz rządu debatowano ustawy decentralizacyjne, do pewnego stopnia dla PO sztandarowe, oni najpierw przedstawiali długie listy spraw i stanowisk, które powinny pozostać przy urzędach centralnych zajmowanych przypadkiem przez ich ludzi, a w końcu i tak utrącili wszystko. Pawlak po prostu "zapomniał", na co umawiał się z Tuskiem raptem wczoraj.
Rzecz jasna była i druga strona zagadnienia: faktyczne ograniczenie kontroli Pawlaka nad energetyką czy jego marginalizacja jako wicepremiera i ministra od gospodarki, szczególnie upokarzająca, gdy nadszedł kryzys. Relacje pozostały więc osobiście poprawne, ale coraz więcej było wzajemnej nieufności zaprawianej urazami pierwszego platformersa i frustracjami pierwszego ludowca. Z tego punktu widzenia, kiedy w w środę 11 marca ukazał się w "Dzienniku" tekst przypominający wicepremierowi dawne grzechy nepotyzmu, obie strony zachowały się modelowo.
Pawlak, który wstał tego dnia o piątej rano, żeby pojechać na pogrzeb partyjnego kolegi Stanisława Szadkowskiego, zdążył wpisać na swoim blogu sugestię, że za "atakiem" stoi wicepremier Grzegorz Schetyna, który faktycznie przy okazji konfliktów koalicyjnych był zwykle wobec PSL twardszy od Tuska. Lider PSL nie znalazł za to czasu, aby zadzwonić do premiera ze stosownymi wyjaśnieniami. To z kolei wprawiło szefa rządu w zły humor. Przez cały dzień gotów był potraktować koalicyjnego partnera tak, jak traktuje własnych podwładnych z PO - krzykiem.
Jednak ich dwie rozmowy: telefoniczna wieczorem i w cztery oczy przedpołudniem dnia następnego, choć lodowate, nie doprowadziły do przesilenia. Krzyku premiera jego zastępca nie usłyszał. Tusk uzyskał od Pawlaka zapowiedź konferencji prasowej z ustosunkowaniem się do zarzutów i przeprosiny dla Schetyny, ale nawet nie próbował zmuszać go do czegokolwiek więcej - na przykład do rezygnacji z funkcji szefa ochotniczych straży pożarnych.
Kiedy zaś konferencja prezesa PSL zmieniła się w złorzeczenie pod adresem mediów, premier nie starał się z nim już więcej kontaktować. Podczas wielu dni jego milczenia politycy PO byli instruowani, aby nie krytykować Pawlaka. A marszałek Bronisław Komorowski jako pierwszy sformułował w wywiadzie dla DZIENNIKA doktrynę odmiennych standardów partii chłopskiej, z którymi trzeba się liczyć, nawet jeśli się ich nie akceptuje. W następny wtorek 17 marca to samo powtórzył, choć bardziej cierpko wobec Pawlaka, sam Tusk.
Oczywiście tę ostatnią wypowiedź na konferencji prasowej premiera po Radzie Ministrów ludowcy, w tym sam Pawlak, odebrali w pierwszym odruchu jako atak na nich. Tak naprawdę była ona jednak zamknięciem sprawy i tak jest dzisiaj opisywana przez samych polityków PSL. "Pękł troszkę wizerunek zgodnej, bezproblematycznej koalicji. Do tej pory kłóciliśmy się za zamkniętymi drzwiami, ale na zewnątrz nie było podważania wspólnych ustaleń. Tym razem po raz pierwszy publicznie się krytykowaliśmy. Ale realnie cała sprawa nie będzie miała znaczenia. Nie powiedziałbym nawet, że to był najtrudniejszy moment w tej koalicji. O wiele bardziej gorąco było przy okazji cięć w budżecie i tematu deficytu" - opowiada bliski współpracownik Pawlaka.
"To prawda, miodowy miesiąc minął" - przyznaje szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. Ale po kilku dniach ludowcy sugerują już, że argument o "odmiennych standardach" był nieomal uzgodniony przez Tuska i Pawlaka. Przestał on też kogokolwiek gorszyć. "Tusk powiedział prawdę. Platforma teraz mówi o przekazywaniu akcji do specjalnego funduszu powierniczego. My wyprzedziliśmy te standardy. Pawlak już pięć lat temu oddał swoje akcje do funduszu, znają państwo lepszego powiernika niż matka?" - śmieje się ważny polityk PSL, gdy pytamy, czy ma żal do Tuska.
Koalicja na wieki
Czy taki finał to porażka Platformy? Z pewnością, jeśli przyjąć krążący w kuluarach i kupiony przez samego Pawlaka pogląd, że za niekorzystnymi dla niego informacjami stoją ważni ludzie PO. W tym ujęciu miał to być początek artyleryjskiego ostrzału zmierzającego do eliminacji Pawlaka. Bo choć był on konsekwentnym zwolennikiem koalicji rządowej z PO a nie z PiS, zawsze bronił idei odrębności ludowego stronnictwa. Przed zakusami silniejszego partnera, który widział ludowców jako przybudówkę miejskiej partii ze wspólnymi listami do parlamentu.
Ale nawet jeśli ta spiskowa teoria jest naciągana, ludowcy raczej umocnili się po tym kryzysie. Ważny polityk PO: "To była trochę próba sił, co komu wolno. Ludowcy niestety przeciągnęli linę na swoją stronę. Podkreślili swoją podmiotowość. Wystarczy przyjrzeć się agencjom rolnym, zwalniają, kogo chcą, i Platforma nie interweniuje."
Dlaczego? W czasach kiedy w gazetach pojawiały się sondaże dające Platformie samodzielną komfortową większość, Tusk rozważał kurs na rozwiązanie parlamentu. I definitywnie z tego zrezygnował, uznając za zbyt ryzykowne. Także wymiana koalicjanta w tym Sejmie nie uśmiecha się platformersom. "W koalicji z PSL mamy szansę pozyskać lewicę dla wspólnego obalenia wet prezydenta. Gdybyśmy odprawili ludowców, mielibyśmy z SLD tylko większość zwykłą. To za mało, zwłaszcza w czasach kryzysu" - tłumaczy ważny polityk PO.
Na dokładkę pozornie nieruchawy, zamknięty w sobie Pawlak jest zręczniejszym politykiem, niż się wydaje. Na przykład nęka swojego koalicjanta wizją dogadania się z PiS. "Oficjalnie wszyscy zaprzeczają kontaktom Pawlaka z Kaczyńskimi. Tylko że do nas przychodzą ludowcy z gatunku tych najbliższych PO i żalą się, iż prezes znów nawiązał kontakty z prezydentem, a ten namawia go do odwrócenia przymierzy" - opowiada ważny platformers.
To prawda, podczas ostatniego kryzysu pojawiły się plotki o dalej posuniętych zalotach PO do lewicy, ale okazały się one groteskowym humbugiem. Oto marszałek Komorowski i szef klubu Zbigniew Chlebowski spotkali się równocześnie na ognisku w lesie z czołowym politykiem PSL Stanisławem Żelichowskim i szefem SLD Grzegorzem Napieralskim. W prasie gruchnęła wieść: to wstęp do poszerzenia koalicji. Na zarządzie Platformy poirytowany Tusk ogłosił, że nic o tym nie wie, i zażądał wyjaśnień. Zmieszany Chlebowski (Komorowskiego nie było) tłumaczył, że to zbieg okoliczności, że rozmawiano tylko o ustawie medialnej, a Napieralski zjawił się przypadkiem. Cała sprawa dowodzi raczej wewnętrznej niezborności Platformy niż świadomej gry na nową koalicję. Lecz to także nie poprawia humoru Tuskowi.
Tykający Misiak
Gdy politycy Platformy mówią o kolegach z PSL, pojawiają się i inne motywy ich wyrozumiałości. Trochę przekonanie, że spokój i polityczna stabilność to wartość nadrzędna po dwóch latach awantur pod rządami PiS. Trochę zrozumienie dla racji Pawlaka, który może czuć się wyjątkowo niewygodnie, firmując w czasie kryzysu trudną politykę budżetowych wyrzeczeń, bez poczucia większego wpływu na nią. Dlatego tym gorliwiej mnoży kolejne gospodarcze pomysły ignorowane przez własny rząd.
No i jest jeszcze jeden argument. "Bardziej niż drobnych geszeftów ludowców boję się większych nadużyć, jakie mogą się zacząć pojawiać w związku z naszymi ludźmi" - mówi lapidarnie polityk prawego skrzydła PO. Paradoksalnie zgadza się z nim podobno premier Tusk. Bo na sprawę Pawlaka nałożył się artykuł w "Gazecie Wyborczej" demaskujący dolnośląskiego senatora PO Tomasza Misiaka. Jego firma Work Service, największa w Polsce prywatna agencja pracy tymczasowej, skorzystała ze specustawy, nad którą sam Misiak pracował jako szef senackiej komisji gospodarki.
Ta historia stała się najpierw powodem zwłoki w reakcjach premiera - także na sprawę Pawlaka, bo ostatecznie obie wystąpiły w jednym pakiecie. Artykuł ukazał się w sobotę 14 marca i na początku wypowiedzi czołowych postaci z PO były wstrzemięźliwe. Na przykład Julia Pitera wskazywała, że nie ma spisanych standardów, więc Misiak nie miał czego naruszać. "Podobnie mówiła nie tak dawno, gdy DZIENNIK napisał o udziale posła Andrzeja Halickiego we władzach firmy reklamowej korzystającej z rządowych zamówień. Wtedy sprawa przyschła po jednym dniu. Teraz nie" - zauważa polityk PO.
Czy Tusk wstrzymywał się z komentarzami do wtorku, badając, jak odbierają obie historie media, a więc opinia publiczna? Czy od początku wiedział, co z nią zrobić? Faktem jest, że już wiele miesięcy temu grupa senatorów PO słała ostrzegawcze sygnały, iż z działalnością Misiaka jest problem. Nic z tym jednak nie zrobiono, podobnie jak z historią Halickiego. Czy to nie obciąża otoczenia premiera?
Z drugiej strony ostateczny werdykt Tuska był zaskakująco twardy. Jeszcze w poniedziałek jego współpracownicy sądzili, że skończy się na zdegradowaniu Misiaka do roli szeregowego członka PO. O tym, że będzie on wyrzucony, premier postanowił dopiero we wtorek, zdaniem ważnego polityka PO już podczas samej konferencji. Podobno szczególnie zniesmaczył go artykuł o narzeczonej Misiaka latającej rządowym samolotem, a potem umieszczającej swoją fotkę na tle tegoż samolotu na Naszej-klasie. Podobnie o losie Zbigniewa Ćwiąkalskiego przesądziły jego kolejne telewizyjne występy, w których opowiadał, jak nie ma sobie nic do zarzucenia.
Zszokowany tą twardością był protektor kariery Misiaka Grzegorz Schetyna. Tak dalece, że nie umiał tego ukryć przed kamerami. W PO nie brak opinii, że to cios pośrednio wymierzony w niego. -"Grzegorz zobaczył, że nikt nie jest świętą krową" - ocenia członek kierownictwa Platformy. Ale jeszcze mocniejsze jest przekonanie, że Tusk próbuje uprzedzić coś, co gromadzi się nad partią rządzącą już od półtora roku. "Czeka nas lawina afer, drobne sprawy polityków dopuszczających się konfliktu interesów to dopiero początek" - informuje nas półgłosem członek najwyższych władz Platformy. Inny przypuszcza, że bohaterem kolejnej głośnej historii będzie poseł działający w porozumieniu z resortem skarbu.
W takim przypadku premier pokazujący kiedyś własnym posłom film z aresztowania Beaty Sawickiej byłby prorokiem, a potraktowanie twardziej własnego polityka niż koalicjantów miałoby głęboki sens. Rzecz w tym, że w szeregach własnej partii nie może on jak na razie liczyć na szersze wsparcie. Z sugestii takich polityków jak Bronisław Komorowski czy Janusz Palikot wynikało, że oni byli zwolennikami łagodniejszego potraktowania Misiaka i mniej nerwowych reakcji na aferalne zagrożenia. "Z ich perspektywy nic się nie zmieniło, jak długo mamy wysokie sondaże" - charakteryzuje ten sposób myślenia bliski doradca Tuska. "Tusk dobrze zrobił, Misiak dostający ciągle ważne rządowe zamówienia był tykającą bombą" - taka opinia członka kierownictwa Platformy jest raczej ewenementem. Zresztą i on był początkowo zwolennikiem większej wyrozumiałości.
Posłuchajcie Tuska
Co więcej, niezbyt fortunna recepta Tuska: niech parlamentarzyści zrzekną się jak najszybciej udziałów, zmobilizowała przeciw niemu znaczną część własnego klubu. "Trudno się na przykład dziwić posłance, która ma udział w szkole swojego dziecka, a teraz może figurować z tego tytułu na jakiejś liście" - oburza się szeregowy platformers. Inny przestrzega, że premier wywołuje nagonkę przeciw ludziom zaradnym, jak Kaczyński dwa lata temu. "To zwykłe nieporozumienie, opracowałem wykaz posłów biznesmenów, który nie jest żadną listą napiętnowanych, ale ściągawką, żebym mógł reagować w przypadku ewidentnych konfliktów interesów" - uspokaja szef klubu Chlebowski. Ale opór jest wciąż duży - od Janusza Palikota po Jarosława Gowina.
"Pukają się w głowy, pytają, czy Tusk zwariował, to się już zaczęło od momentu, gdy wyrzucił bez konsultacji z kimkolwiek Ćwiąkalskiego" - charakteryzuje nastroje w partii członek obecnego rządu. Z zewnątrz sytuację obserwuje z satysfakcją nowy szef Stronnictwa Demokratycznego Paweł Piskorski. Jest on tak dobrze zorientowany w stosunkach wewnątrz PO, że wielu podejrzewa go o inspirowanie aferalnych rewelacji - po wybuchu sprawy Misiaka od razu próbował z nią łączyć na swoim blogu firmę żony Schetyny. A równocześnie będzie bezlitośnie punktował socjotechniczne błędy Tuska. Już wystąpił z oświadczeniem przestrzegającym przed "piętnowaniem" ludzi próbujących łączyć biznes z polityką. "Będę o tym głośno mówił, przecież jutro ktoś zechce objąć podobnymi zakazami rzesze radnych" - mówi DZIENNIKOWI. To może być dla ludzi Platformy chwytliwy argument, podobnie zresztą jak krytyka umieszczenia Mariana Krzaklewskiego na eurolistach.
Nie zmienia to faktu, że to Tusk wychodzi, być może nieporadnie jako człowiek, który sam nigdy biznesem się nie parał, naprzeciw zagrożeniom, jakie stoją przed każdą partią sprawującą dłużej władzę, a partią o tak mocnych biznesowych powiązaniach w szczególności. Bo wczoraj zastanawialiśmy się, jak ludowcy mają odzyskać akceptację PO. A jutro, w aurze głośnego skandalu, to nagle słabnąca Platforma może się stać dla Pawlaka kłopotliwym partnerem. Więc czy akurat w tym przypadku nie warto posłuchać lidera, którego słuchało się do tej pory we wszystkim?
Piotr Zaremba, Anna Wojciechowska
Dziennik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz