Niektórzy mówią o nim „niezatapialny”. Marcin Rosół od kilku lat pełni rolę szarej eminencji liderów PO.
W ostatnich dniach, po raz kolejny wyszedł z cienia. Nie zrobił tego jednak z własnej woli. Został raczej wydobyty siłą. I to na pełne światło dzienne.
Według „Rzeczpospolitej” Ryszard Sobiesiak wskazał śledczym, że źródłem przecieku, który spalił akcję CBA w aferze hazardowej mógłby być właśnie Marcin Rosół, były szef gabinetu ministra Drzewieckiego. Sobiesiak opisał spotkanie swojej córki z Marcinem Rosołem. Rozmowa odbyła się w sierpniu 2009 roku. Rosół miał sugerować Magdalenie Sobiesiak, by zaniechała walki o posadę w Totalizatorze Sportowym, bo są donosy na „jej tatusia”. A kilka dni wcześnie funkcjonariusze CBA przeprowadzili rewizję w mieszkaniu Marcina Rosoła. Na polecenie warszawskiej prokuratury, która prowadzi śledztwo w sprawie afery hazardowej funkcjonariusze zarekwirowali do zbadania komputery i dokumenty.
Wzięcie Marcina Rosoła przez prokuraturę pod ostrzał śledztwa jest w pełni uzasadnione. To on, będąc szefem gabinetu politycznego Mirosława Drzewieckiego był w epicentrum afery hazardowej. Pośredniczył między swoim obecnym pryncypałem Drzewieckim, a biznesmenami z branży hazardowej. W ramach dyskretnych, ale odpowiedzialnych zadań, zlecono mu m.in. załatwienie pracy dla córki Ryszarda Sobiesiaka w Totalizatorze Sportowym.
Działacz? Cwaniak? Biznesmen?
Posłowie z komisji hazardowej i media wiedzą doskonale, że osobą, która ma największą wiedzę o aferze hazardowej jest Marcin Rosół, do nie dawna szef gabinetu politycznego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego.
Zresztą nie tylko o tej jednej. Również o kompromitującej głównych bohaterów afery hazardowej –Zbigniewa Chlebowskiego i Mirosława Drzewieckiego – oraz innych działaczy PO, sprawie przetargu na wyciąg narciarski w Czorsztynie. Jej niektóre wątki już były poruszane podczas dotychczasowych przesłuchań komisji hazardowej. Jak zapewniają posłowie opozycji, wraz z pojawieniem się Rosoła w charakterze świadka, wątki te zostaną pogłębione.
Marcina Rosoła znam nieźle od kilku lat. Ciągle mam jednak kłopoty z jego zaszufladkowaniem. Najpierw wyglądało na to, że zrobi karierę w polityce. Ale okazał się drobnym kanciarzem. Więc z polityki wyleciał. Jak się szybko okazało, tylko na niby i na krótko.
Po trwającym niecały rok okresie kwarantanny, chroniony pod parasolem swoich partyjnych patronów, dostał intratne stanowisku dyrektora w firmie podporządkowanej jego partii. Kiedy założono, że kompromitujące go wyczyny przyschły, kuchennymi drzwiami wrócił do polityki. I od razu trafił na rządowe gabinety. Wprost pod skrzydła jednego z najbardziej popularnych członków rządzącej ekipy - Mirosława Drzewieckiego.
Oprócz stałych ciągot politycznych znanych od dawna, Marcin Rosół odkrył w sobie żyłkę biznesmena. Wraz z grupą swoich znajomków, podobnie jak on klasycznych politycznych yuppie, wkręcił się różnymi nitkami do świata biznesu działającego pod auspicjami partii.
Po pewnym czasie opinia publiczna zapomniała o nim. Tylko nieliczni dziennikarze pytali, jak z taką przeszłością, można dostać posadę dyrektorską w państwowej firmie. Na ich wątpliwości i pytania nikt nie miał zamiaru odpowiadać. Milczano również wtedy, gdy na transmitowanych przez różne telewizje konferencjach prasowych siedział rozparty obok swego ostatniego chlebodawcy politycznego, ministra Drzewieckiego.
Trzeba przypomnieć, że od początku 2006 r. Rosół był najbliższym współpracownikiem Grzegorza Schetyny. A wiosną tego roku stał się nieformalnym szefem gabinetu Donalda Tuska, wówczas przewodniczącego PO.
Gdyby Rosołowi nie powinęła się noga, dziś byłby jednym z najważniejszych ludzi w bezpośrednim otoczeniu Tuska.
Nielubiany cerber
Była sama końcówka 2005 r. Przed kilkoma ledwie miesiącami Platforma Obywatelska „o włos” przegrała z PiS wybory parlamentarne i wyścig do fotelu prezydenta, ale nadal pozostawała drugą liczącą się partią polityczną.
Na naturalnym zapleczu PO wśród Młodych Demokratów wybijał się działacz, pochodzący z Zielonej Góry, który niedawno przyjechał na studia do Warszawy. Na tle swoich rówieśników wyróżniał się inteligencją, pracowitością i dla partii zawsze miał czas. Wyjątkowe cechy szybko dostrzegł jeden z ówczesnych liderów PO Paweł Piskorski i młodego Rosoła polecił Grzegorzowi Schetynie. Pod okiem sekretarza generalnego PO kariera Rosoła rozwijała się błyskawicznie.
W tym czasie doszły do mnie pierwsze informacje o jego machlojkach finansowych. Chodziło o wyprowadzanie pieniędzy z kasy PO. Sposób był banalny. Rosół, będąc pełnomocnikiem finansowym PO podczas kampanii wyborczej 2005 r., dogadywał się z którymś z działaczy młodzieżówki – ci byli najpewniejsi, bo musieli trzymać język za zębami po linii partyjnej – albo kimś zaufanym z pośród wolontariuszy, że zapłaci im za fikcyjne prace, np. rozlepienie plakatów wyborczych. Oni wypisywali rachunek, który on akceptował i przekazywał do księgowości.
Po kilku dniach na ich konto wpływała gotówka w umówionej wysokości. Zwykle było to między pięć a dziesięć tys. zł. Rzekomi wykonawcy konkretnej pracy podejmowali pieniądze z konta i „po cichu” zwracali je w kopercie Rosołowi. Za fatygę mieli prawo zatrzymać sobie 10 procent. Rosół, niektórym ze „słupów” tłumaczył, że robią to dla partii, która potrzebuje pieniędzy na różne drobiazgi np. na komputery, których nie może kupić za pieniądze z budżetu pastwa.
Kiedy zacząłem wokół niego pierwsze „podchody” był już dyrektorem biura klubu parlamentarnego PO, i jak wspomniałem – zaufanym człowiekiem Grzegorza Schetyny i Donalda Tuska. Na co dzień siedział w pokoiku, z którego po pokonaniu wcześniej sekretariatu ogólnego, wchodziło się do gabinetu Donalda Tuska.
Każdy pielgrzymujący do przewodniczącego Tuska – politycy PO z prowincji, biznesmeni czy nawet „starzy znajomi” musieli przejść przez kontrolę Marcina Rosoła. Prowadził kalendarz spotkań Tuska i on decydował, kto i kiedy oraz na jak długo dostąpi zaszczytu spotkania się w cztery oczy z przewodniczącym.
Rola cerbera sprawiała, że pozycja Rosoła z pespektywy terenowych działaczy partii rosła nieustannie i stawała się potężna. Sam był nadal pracowity, zrozumiale więc, że wymagał wiele od szeregowych pracowników klubu parlamentarnego. Jako wymagający szef był postrachem swoich podwładnych. Wtedy to zaczęła się ujawniać jego chorobliwa ambicja zrobienia za wszelką cenę kariery politycznej, kosztem swoich niedawnych kolegów z młodzieżówki. Czasami jeździł do różnych regionów z powierzoną przez Schetynę lub Tuska misją. Działaczom terenowym dawał odczuć swoją wyjątkowo silną pozycję w partii.
Przejściowy pech?
Po opublikowaniu mojego tekstu w „Newsweeku” latem 2006 r., Rosół został zawieszony w prawach członka PO. Przez rok prowadził prywatną firmę marketingową. W lutym 2008 r. dostał ciepłą posadkę w Agencji Rozwoju Mazowsza, gdzie PO ma swoje silne wpływy. Objął tam funkcję wiceprezesa.
A od września 2008 roku został szefem gabinetu ministra sportu Mirosława Drzewieckiego.
Rok później zakończył się proces o naruszenie dóbr osobistych, jaki wytoczył mi Rosół. Wyrok był dla niego niepomyślny. Przegrał też w sądzie apelacyjnym i tym samym niekorzystny dla niego wyrok się uprawomocnił.
Kolejny pech Rosoła polega na tym, że „Miro” za bardzo zbliżył się do Ryszarda Sobiesiaka, biznesmena branży hazardowej. Czy można się temu dziwić. Przecież polityka to również rodzaj hazardu.
Tym razem kilka rzeczy obróciło się przeciwko niemu. Myślę więc, że nie będzie to już dla Rosoła - jak dotychczas bywało - tylko przejściowy pech.
W listopadzie zeszłego roku wyciągnięto Rosołowi, że w pensjonacie Vital&Spa Resort Szarotka w Zieleńcu należącym do Ryszarda Sobiesiaka spędził kilkudniowy urlop. Nie był jednak w stanie wykazać, że zapłacił za pobyt w tym ekskluzywnym ośrodku. Tłumaczył dość pokrętnie, że za pobyt zapłacił z własnej kieszeni. Nie brał żadnego rachunku ani faktury, bo musiałby je wziąć na ministerstwo sportu, a on sobie nie wyobraża, żeby pokrywał koszta prywatnego odpoczynku z pieniędzy podatników.
Rosół pod koniec czerwca 2009 r. wysłał wiceministrowi skarbu Adamowi Leszkiewieczowi CV Magdy Sobiesiak załączając opinię ministerstwa sportu, rekomendującą córkę biznesmena do Zarządu Totalizatora Sportowego.
Dwa miesiące później przypominał Sobisiakowi, że jego latorośl musi odsprzedać udziały w firmie branży hazardowej Golden Play, bo źle byłoby to przyjęte, gdyby weszła do Zarządu Totalizatora, a jednocześnie była udziałowcem w konkurencji.
Również Rosół 24 sierpnia w słynnej już dziś kawiarni warszawskiej „Pędzący Królik” miał przekazać córce Sobiesiaka, że jej ojcem interesuje się CBA i prowadzi przeciwko, niemu tajną operację.
Zeznający jako świadek Mariusz Kamiński powiedział, że Rosół zdobył w resorcie środowiska najważniejsze zezwolenie, bez którego Sobiesiak nie mógłby wybudować w Zieleńcu nowego wyciągu narciarskiego, kolejnej żyły złota w licznych interesach dolnośląskiego biznesmena.
Pępowina PO
Ostatni raz zetknąłem się z Rosołem poprzez stenogramy podsłuchów z afery przetargowej. Była końcówka września 2009 r. i główni bohaterowie afery hazardowej wiedzieli już, że ich rozmowy nagrywa CBA. Toteż kiedy Sobiesiak zadzwonił do Marcina Rosoła, ten szybko urwał rozmowę, uzasadniając krótko i dobitnie: tylko nie przez telefon. I umówił się na spotkanie w cztery oczy w następny dzień.
Do takiego spotkania doszło w kawiarni budynku ministerstwa sportu. Nie znana jest treść tej rozmowy. Nie zdziwiłbym się, gdyby podczas przesłuchania przed komisją Rosół opowiadał, że podczas tego spotkania przekonywał Sobiesiaka, jaką to brzydką i naganną rzeczą jest wykorzystywanie polityków do załatwiania własnych interesów.
Wielu moich rozmówców, a i część dziennikarzy pyta, jak to możliwe, by taki człowiek jak Marcin Rosół, mający na koncie niechlubne karty, nadal pełnił czynną i to często kluczową rolę w swojej partii? Zdrowy rozsądek podpowiada, że same jego talenty organizacyjne to za mało, by tak się o niego troszczyć. Czyżby znał jakieś tajemnice o swoich starszych kolegach?
Przyciskany do muru – o czym mogłem przekonać się w sądzie – łatwo się denerwuje, poci, dostaje na twarzy wypieków i gubi się w wyjaśnianiu trudnych kwestii. Kiedy dowiemy się, co kryją twarde dyski na prywatnych komputerach Marcina Rosoła? Czy możliwe, że powie to sam 18 lutego, kiedy stanie jako świadek przed komisją hazardową? Czy przewodniczący komisji dopuści jednak do wpędzania w tarapaty przesłuchiwanego świadka związanego polityczną pępowiną z PO?
TVPInfo
Jerzy jachowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz