Szef Gabinetu Politycznego byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, który podczas przesłuchania przed komisją śledczą podkreślał, że jego drzwi były "zawsze otwarte dla petentów", był doceniany nie tylko przez wdzięcznych obywateli, ale również przez swojego byłego szefa. W ciągu 15 miesięcy pracy oprócz pensji otrzymał nagrody o łącznej wartości 60 tysięcy złotych. Oznacza to, że miesięcznie otrzymywał, średnio, 4 tysiące złotych nagrody. Zasadnicze wynagrodzenie Rosoła wynosiło ok. 6,5 tysiąca złotych brutto.
Ostatnią nagrodę Rosół zainkasował 28 września 2009 r. Dwa dni później "Rzeczpospolita" ujawniła szczegóły tzw. afery hazardowej, która doprowadziła do dymisji ministra Drzewieckiego. Wraz ze swoim szefem z resortu odszedł również Rosół.
Rosół: nie informowałem o akcji CBA
Za co urzędnik był tak sowicie wynagradzany? Regulamin ministerstwa sportu mówi o tym, że nagrody mogą otrzymywać ci urzędnicy, którzy "wykazali się zaangażowaniem i realizacją zadań". – Jak widać, pan Rosół był w ministerstwie bardzo potrzebny i ceniony, a za zadania specjalne sowicie wynagradzany – ocenia z przekąsem śledczy z sejmowej komisji Bartosz Arłukowicz.
Wysokie nagrody dla Rosoła nie dziwią osób blisko związanych z resortem sportu. – Drzewiecki, mimo że w PO uchodził za skąpca, dla osób, które były z nim blisko związane, zawsze miał hojną rękę – mówi jeden z posłów PO. I rzeczywiście Drzewiecki był hojny. Rosół dostawał od szefa wyższe premie niż dyrektorzy departamentów i ministrowie od premiera Tuska. – Był drugą osobą po ministrze – opowiada jeden z urzędników resortu. – Gdy Drzewiecki wyjeżdżał, Rosół zaczynał rządzić. Drzewiecki nie miał zaufania do urzędników. – Wolał zapłacić większe pieniądze fachowcom, którzy sprawią, że projekty będą dobrze prowadzone – przekonuje współpracownik ministra.
"Rzeczpospolita", arb
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz