Jak Hanna Gronkiewicz-Waltz została liberałem
Jeszcze kilkanaście lat temu o kluczowych decyzjach w życiu Hanny Gronkiewicz-Waltz przesądzał Duch Święty. To nie pomogło w karierze. Teraz więc jest nowoczesna, liberalna, dobrze ubrana - dawno zgubiła ogon nawiedzonej dewotki. Natomiast jej pewność siebie pozostała bez zmian: "Pisanie opinii prawnych i wykłady na dwóch uniwersytetach to dla mnie w tym wieku za mało. Talenty, jak mówi Biblia, powinno się mnożyć". DZIENNIK przedstawia karierę prezydent Warszawy, Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Prezydentura stolicy jest, jak mówi Hanna Gronkiewicz-Waltz, dużo atrakcyjniejsza niż pobyt w parlamencie, zwłaszcza że siedziała wyłącznie w ławach opozycji. Dużo przyjemniej coś robić i słuchać, jak Warszawa się zmienia; podczas jednej z ostatnich oficjałek ktoś powiedział, że przy ulicy Puławskiej już tak nie trzęsie, czyż może być milszy koniec dnia?
Ryszard Kalisz, poseł SLD, widywany w gabinecie pani prezydent, zwłaszcza na początku prezydentury, zresztą znajomy pani prezydent od dziecka (razem jeździli na kolonie Rady Adwokackiej) rozpływa się w zachwytach: "Poszedłem ostatnio do urzędu na Żoliborzu zarejestrować samochód. Nikogo nie uprzedzałem, a przyjęto mnie prawie natychmiast. I wszystko trwało pięć minut!"
Ale nie wszyscy odczuwają tyle radości. Gdy jesienią Mokotów stanął w korkach po stokroć dłuższych niż zwykle, bo w tym samym czasie remontowano kilka równoległych do siebie ulic, a ratusz nawet nie udawał, że panuje nad tym bałaganem, gabinet pani prezydent zaczęli bombardować wściekli koledzy z warszawskiej Platformy. "Przez ciebie przegramy wybory" - krzyczeli zdenerwowani, domagając się wstrzymania remontów i przesunięcia ich na miesiące powyborcze. Ale pani prezydent nawet bliskim sobie współpracownikom palcem pokazywała drzwi. Może bardziej zależało jej na remontach, a może mniej na zwycięstwie kolegów? W końcu zawsze była sobie i sterem, i okrętem, i grała głównie na siebie.
Czym grozi jedzenie ciastek
Należy do tego gatunku ludzi, którzy budzą albo wielką sympatią, albo potworną irytację. Ta pierwsza pomogła wygrać przed rokiem wybory w Warszawie, ta druga zaowocowała profesjonalnym blogiem, osobnym kanałem filmowym na YouTube, do którego trafiają jej publiczne występy, a przede wszystkim druzgocącym pseudonimem, który podkreśla jej zewnętrzne słabości.
Kto pierwszy wpadł na pomysł, by nazwać ją Bufetową - trudno dziś ustalić. Robert Mazurek, współautor satyrycznej rubryki we "Wprost" obśmiewającej klasę polityczną, zapewnia, że sformułowanie to usłyszał po raz pierwszy z ust partyjnych kolegów liderki PO. Z kolei ci powołują się na Mazurka. Faktem jest, że karykaturalne zdjęcia z panią prezydent, która objada się ciastkami, w biurach poselskich jej niedawnych kolegów wiszą do dziś.
Joanna Fabisiak, posłanka PO i długoletnia przyjaciółka Gronkiewicz-Waltz uważa, że w pewnym sensie wszystko to oznacza sukces: "Im polityk skuteczniejszy, im większego jest formatu, tym bardziej złośliwe bywają oceny i epitety".
I pani prezydent bliska jest ta teoria, choć nie wszystko bierze do siebie: "Początkowo myślałam, że chodzi o to, że źle wyglądam i to określenie odnosi się do mojej osoby. Ale córka mi wytłumaczyła, że bufetowa wzięła się stąd, że w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie podlegała mi administracja, a więc i stołówki, bufety. I o to tu chodzi".
W każdym razie określenie zrobiło sporą karierę - stało się nawet nazwą blogu (Bufetowa Watch), na którym anonimowy internauta z precyzją kronikarza analizuje wszystkie decyzje pani prezydent i rozlicza ją z wyborczych obietnic. Dzięki jego uporowi wiadomo dokładnie, co obiecała pani prezydent w kampanii wyborczej (jej strona z obietnicami po wyborach zniknęła z sieci), a czego nie zrealizowała. Wiemy też, ile kosztowała podatników obrona mandatu Gronkiewicz-Waltz (nie złożyła w terminie oświadczenia majątkowego męża, co spowodowało kilkumiesięczny konflikt z wojewodą i zastój w ratuszu). Zewnętrzna kancelaria prawna zarobiła na tym prawie 80 tys. zł. Białe miasteczko zamieszkiwane przez protestujące pielęgniarki za rządów PiS na szczęście kosztowało warszawiaków dwa razy mniej - 37 tys. zł.
Spotkania z Panem Bogiem
Kto pierwszy wpadł na pomysł, by nazwać ją Bufetową - trudno dziś ustalić. Robert Mazurek, współautor satyrycznej rubryki we "Wprost" obśmiewającej klasę polityczną, zapewnia, że sformułowanie to usłyszał po raz pierwszy z ust partyjnych kolegów liderki PO. Z kolei ci powołują się na Mazurka. Faktem jest, że karykaturalne zdjęcia z panią prezydent, która objada się ciastkami, w biurach poselskich jej niedawnych kolegów wiszą do dziś.
Joanna Fabisiak, posłanka PO i długoletnia przyjaciółka Gronkiewicz-Waltz uważa, że w pewnym sensie wszystko to oznacza sukces: "Im polityk skuteczniejszy, im większego jest formatu, tym bardziej złośliwe bywają oceny i epitety".
I pani prezydent bliska jest ta teoria, choć nie wszystko bierze do siebie: "Początkowo myślałam, że chodzi o to, że źle wyglądam i to określenie odnosi się do mojej osoby. Ale córka mi wytłumaczyła, że bufetowa wzięła się stąd, że w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie podlegała mi administracja, a więc i stołówki, bufety. I o to tu chodzi".
W każdym razie określenie zrobiło sporą karierę - stało się nawet nazwą blogu (Bufetowa Watch), na którym anonimowy internauta z precyzją kronikarza analizuje wszystkie decyzje pani prezydent i rozlicza ją z wyborczych obietnic. Dzięki jego uporowi wiadomo dokładnie, co obiecała pani prezydent w kampanii wyborczej (jej strona z obietnicami po wyborach zniknęła z sieci), a czego nie zrealizowała. Wiemy też, ile kosztowała podatników obrona mandatu Gronkiewicz-Waltz (nie złożyła w terminie oświadczenia majątkowego męża, co spowodowało kilkumiesięczny konflikt z wojewodą i zastój w ratuszu). Zewnętrzna kancelaria prawna zarobiła na tym prawie 80 tys. zł. Białe miasteczko zamieszkiwane przez protestujące pielęgniarki za rządów PiS na szczęście kosztowało warszawiaków dwa razy mniej - 37 tys. zł.
Spotkania z Panem Bogiem
Kłopot w tym, że złośliwy pseudonim mocno psuje wysiłek marketingowców PO, którzy od trzech lat ciężko pracują nad wizerunkiem nowej twarzy Platformy. "To nowoczesna, dobrze ubierająca się kobieta. Przyjemnie obserwować ludzi, którzy rozwijają się w dobrym kierunku" - podkreśla Małgorzata Kidawa-Błońska, posłanka PO.
Ironia Mazurka musiała więc zasłużyć na karę - Donald Tusk zapowiedział, że nie udzieli Mazurkowi wywiadu, dopóki nie zrezygnuje on z tej mało wybrednej formy. Wywiadu nie ma do dziś.
Ale nie tylko przed złośliwościami Mazurka lider PO musi bronić Gronkiewicz-Waltz. Jej postawa nierzadko jest przedmiotem ostrych żartów w jej rodzimej partii. Powód wciąż ten sam - pobożność pani prezydent.
Wygląda to tak: Tusk prosi kogoś z najbliższego otoczenia zwanego powszechnie dworem (na przykład Schetynę, Drzewieckiego albo Grasia), by pilnie zwołał zarząd partii. Dwór obdzwania członków zarządu, a więc i Gronkiewicz-Waltz, która poza wszystkim ma najbliżej, bo jest z Warszawy. A ona odpowiada: "Dziś po południu nie mogę, bo mam rekolekcje, jutro nie mogę, bo mam rekolekcje, pojutrze nie mogę, bo rekolekcje. Najwcześniej mogę przyjść za cztery dni".
I dwór relacjonuje szefowi: "Hanka nie przyjdzie, bo ma spotkanie z Panem Bogiem".
Dworowi, który zrozumiałby opuszczenie zarządu z powodu meczu Arsenalu Londyn z Liverpoolem, ewentualnie z Manchesterem United, spokojnie by to wystarczyło do kpin, ale Gronkiewicz-Waltz dostarcza kolejnych pretekstów do żartów. "W polityce najważniejsza jest skuteczność, a ona w sposób organiczny nie jest w stanie przyjąć tego do wiadomości" - zapewnia jeden z działaczy PO.
Ale to, co dwór tak wyśmiewa, Tusk broni przed atakami kolegów. Pielgrzymki, które swego czasu chodziły do jego gabinetu, błagając, by zrezygnował z Gronkiewicz-Waltz, bo swoją nieobliczalnością i nieprzewidywalnością wpakuje kiedyś i jego, i partię na minę, odprawiał z kwitkiem.
Co tu dużo mówić, Tusk powinien być z pani prezydent zadowolony. Choć nieoficjalnie politycy PO biadolą nad jej prezydenturą ("Brak jakiejkolwiek wizji. Nie ma dobrych doradców. Nikogo nie słucha. Jeden wielki bałagan"), w ostatecznym, partyjnym bilansie przeważają plusy. Po pierwsze: skutecznie wzmocniła nowy wizerunek partii, która powoli staje się drugą, tą fajniejszą prawicą. Po drugie: rzucona na dość trudny odcinek (w Warszawie rywalizowała o fotel prezydenta z megapopularnym wówczas Kazimierzem Marcinkiewiczem) odniosła - choć dzięki wsparciu postkomunistów - sukces.
Partii jest po prostu potrzebna. Poprawiła styl ubierania, podszkoliła się u logopedy. Wrażenie zimnej i niedostępnej finansistki zatarła, prezentując na billboardach wnuka Stefka. Jej publiczne występy na wiecach może nie były oszałamiające, ale jako prezydent Warszawy stała się żywym dowodem na to, że PO czasem coś może się udać. Dzięki temu w ostatnich wyborach parlamentarnych sama mogła podpierać wizerunek Tuska.
Dla kobiet basen albo bieganie
Ironia Mazurka musiała więc zasłużyć na karę - Donald Tusk zapowiedział, że nie udzieli Mazurkowi wywiadu, dopóki nie zrezygnuje on z tej mało wybrednej formy. Wywiadu nie ma do dziś.
Ale nie tylko przed złośliwościami Mazurka lider PO musi bronić Gronkiewicz-Waltz. Jej postawa nierzadko jest przedmiotem ostrych żartów w jej rodzimej partii. Powód wciąż ten sam - pobożność pani prezydent.
Wygląda to tak: Tusk prosi kogoś z najbliższego otoczenia zwanego powszechnie dworem (na przykład Schetynę, Drzewieckiego albo Grasia), by pilnie zwołał zarząd partii. Dwór obdzwania członków zarządu, a więc i Gronkiewicz-Waltz, która poza wszystkim ma najbliżej, bo jest z Warszawy. A ona odpowiada: "Dziś po południu nie mogę, bo mam rekolekcje, jutro nie mogę, bo mam rekolekcje, pojutrze nie mogę, bo rekolekcje. Najwcześniej mogę przyjść za cztery dni".
I dwór relacjonuje szefowi: "Hanka nie przyjdzie, bo ma spotkanie z Panem Bogiem".
Dworowi, który zrozumiałby opuszczenie zarządu z powodu meczu Arsenalu Londyn z Liverpoolem, ewentualnie z Manchesterem United, spokojnie by to wystarczyło do kpin, ale Gronkiewicz-Waltz dostarcza kolejnych pretekstów do żartów. "W polityce najważniejsza jest skuteczność, a ona w sposób organiczny nie jest w stanie przyjąć tego do wiadomości" - zapewnia jeden z działaczy PO.
Ale to, co dwór tak wyśmiewa, Tusk broni przed atakami kolegów. Pielgrzymki, które swego czasu chodziły do jego gabinetu, błagając, by zrezygnował z Gronkiewicz-Waltz, bo swoją nieobliczalnością i nieprzewidywalnością wpakuje kiedyś i jego, i partię na minę, odprawiał z kwitkiem.
Co tu dużo mówić, Tusk powinien być z pani prezydent zadowolony. Choć nieoficjalnie politycy PO biadolą nad jej prezydenturą ("Brak jakiejkolwiek wizji. Nie ma dobrych doradców. Nikogo nie słucha. Jeden wielki bałagan"), w ostatecznym, partyjnym bilansie przeważają plusy. Po pierwsze: skutecznie wzmocniła nowy wizerunek partii, która powoli staje się drugą, tą fajniejszą prawicą. Po drugie: rzucona na dość trudny odcinek (w Warszawie rywalizowała o fotel prezydenta z megapopularnym wówczas Kazimierzem Marcinkiewiczem) odniosła - choć dzięki wsparciu postkomunistów - sukces.
Partii jest po prostu potrzebna. Poprawiła styl ubierania, podszkoliła się u logopedy. Wrażenie zimnej i niedostępnej finansistki zatarła, prezentując na billboardach wnuka Stefka. Jej publiczne występy na wiecach może nie były oszałamiające, ale jako prezydent Warszawy stała się żywym dowodem na to, że PO czasem coś może się udać. Dzięki temu w ostatnich wyborach parlamentarnych sama mogła podpierać wizerunek Tuska.
Dla kobiet basen albo bieganie
Kilkanaście lat temu żaden wróżbita by tego sojuszu nie przewidział. Tusk i Gronkiewicz-Waltz byli wówczas jak niebo i ziemia.
Rok 1993 r. Na zjeździe programowym w Sobieszewie gdańscy liberałowie (jeszcze jako KLD) nie chcą, by w deklaracji programowej znalazły się wartości chrześcijańskie. Jan Krzysztof Bielecki mówi publicznie o prymasie Glempie per "pan", a Tusk o ślubie kościelnym nawet nie myśli.
Ten sam rok 1993 r. Gronkiewicz-Waltz zanurzona po uszy w Ruchu Odnowy w Duchu Świętym. Wypowiada się przeciwko aborcji, feministki krytykuje za to, że chodzą na siłownię. "Do kobiety bardziej pasuje basen albo bieganie" - radzi w Grójcu. Apeluje, by walczyć z pornografią w kioskach i domagać się od kioskarzy usuwania "świerszczyków" z witryn.
Nie spędza na rekolekcjach tylko wieczorów - jej ówczesne życie to jedna wielka rekolekcja, o czym informuje na prawo i lewo. Zaraz po objęciu fotela prezesa NBP nadciągają ze wsparciem Anglicy ze Stowarzyszenia Biznesmenów Pełnej Ewangelii. Wspierają żarliwą modlitwą. Z Księgi Izajasza, którą cytują, wynika, że pani prezes nie zazna strachu, a kto przeciwko niej wystąpi, potknie się o nią.
Robi krótkie przerwy - jak mówi w prasie, by poczytać Biblię, choć niecodziennie ma na to czas.
"Zdecydowałam się na podjęcie tego zadania, gdyż uznałam je za dzieło wypływające z zamiarów Bożych względem mnie" - zdradza w magazynie "Słowo wśród nas" powody przyjęcia prezesury banku.
W 1995 r. startuje w prezydenckiej kampanii wyborczej, bo taka jest wola Boga. Po spotkaniu w Skoczowie, gdzie pielgrzymował Jan Paweł II, relacjonuje współpracownikom: "Patrzyłam na usta Jego Świątobliwości i zobaczyłam, że układają się w zdanie: Hanno, zostaniesz prezydentem".
Choć rewelacyjne sondaże z początku kampanii, zaczynają lecieć na łeb na szyję, jej pewność rośnie. "Była pewna, że jest stworzona do wielkich celów, a jej start w wyborach to element Bożego Planu" - wspomina Ryszard Czarnecki, dziś eurodeputowany, wtedy działacz ZChN, który namawiał ją do startu w tamtych wyborach.
Mniej więcej trzy dni przed głosowaniem porażka była już jasna jak słońce. Kandydatka wiecowała w Szczecinie. Czarnecki wsiadł w samolot, chciał namówić ją do rezygnacji i przerzucenia głosów na tych, którzy mają choć cień szansy. Ale Gronkiewicz nie chciała o tym słyszeć. Odpowiedziała (wedle słów europosła), że Duch Święty zapewnił ją, że wygra te wybory. "Myślałem, że śnię" - wspomina dziś Czarnecki. "Można polemizować z Hanną Gronkiewicz-Waltz, ale z Duchem Świętym dyskusja jest raczej niemożliwa. Ona uważała, że fotel prezydenta jej się po prostu należy".
Pan Bóg był innego zdania. Gronkiewicz-Waltz spadła na ziemię z wynikiem 2,76 procent.
Dobre miasto dla dobrych znajomych
Rok 1993 r. Na zjeździe programowym w Sobieszewie gdańscy liberałowie (jeszcze jako KLD) nie chcą, by w deklaracji programowej znalazły się wartości chrześcijańskie. Jan Krzysztof Bielecki mówi publicznie o prymasie Glempie per "pan", a Tusk o ślubie kościelnym nawet nie myśli.
Ten sam rok 1993 r. Gronkiewicz-Waltz zanurzona po uszy w Ruchu Odnowy w Duchu Świętym. Wypowiada się przeciwko aborcji, feministki krytykuje za to, że chodzą na siłownię. "Do kobiety bardziej pasuje basen albo bieganie" - radzi w Grójcu. Apeluje, by walczyć z pornografią w kioskach i domagać się od kioskarzy usuwania "świerszczyków" z witryn.
Nie spędza na rekolekcjach tylko wieczorów - jej ówczesne życie to jedna wielka rekolekcja, o czym informuje na prawo i lewo. Zaraz po objęciu fotela prezesa NBP nadciągają ze wsparciem Anglicy ze Stowarzyszenia Biznesmenów Pełnej Ewangelii. Wspierają żarliwą modlitwą. Z Księgi Izajasza, którą cytują, wynika, że pani prezes nie zazna strachu, a kto przeciwko niej wystąpi, potknie się o nią.
Robi krótkie przerwy - jak mówi w prasie, by poczytać Biblię, choć niecodziennie ma na to czas.
"Zdecydowałam się na podjęcie tego zadania, gdyż uznałam je za dzieło wypływające z zamiarów Bożych względem mnie" - zdradza w magazynie "Słowo wśród nas" powody przyjęcia prezesury banku.
W 1995 r. startuje w prezydenckiej kampanii wyborczej, bo taka jest wola Boga. Po spotkaniu w Skoczowie, gdzie pielgrzymował Jan Paweł II, relacjonuje współpracownikom: "Patrzyłam na usta Jego Świątobliwości i zobaczyłam, że układają się w zdanie: Hanno, zostaniesz prezydentem".
Choć rewelacyjne sondaże z początku kampanii, zaczynają lecieć na łeb na szyję, jej pewność rośnie. "Była pewna, że jest stworzona do wielkich celów, a jej start w wyborach to element Bożego Planu" - wspomina Ryszard Czarnecki, dziś eurodeputowany, wtedy działacz ZChN, który namawiał ją do startu w tamtych wyborach.
Mniej więcej trzy dni przed głosowaniem porażka była już jasna jak słońce. Kandydatka wiecowała w Szczecinie. Czarnecki wsiadł w samolot, chciał namówić ją do rezygnacji i przerzucenia głosów na tych, którzy mają choć cień szansy. Ale Gronkiewicz nie chciała o tym słyszeć. Odpowiedziała (wedle słów europosła), że Duch Święty zapewnił ją, że wygra te wybory. "Myślałem, że śnię" - wspomina dziś Czarnecki. "Można polemizować z Hanną Gronkiewicz-Waltz, ale z Duchem Świętym dyskusja jest raczej niemożliwa. Ona uważała, że fotel prezydenta jej się po prostu należy".
Pan Bóg był innego zdania. Gronkiewicz-Waltz spadła na ziemię z wynikiem 2,76 procent.
Dobre miasto dla dobrych znajomych
Jak na polityka o niezbyt długim stażu i doświadczeniu, za to krytycznie nastawionego do upartyjniania państwa, o czym wiele w samorządowej kampanii mówiła, fantastycznie poradziła sobie z rozdziałem konfitur, które oferuje bogata stolica i jej spółki. Możliwości jest wiele, bo Platforma testuje tu dwa polityczne sojusze: w mieście z postkomunistami, a na Mazowszu z ludowcami. Spółki miejskie z otwartymi rękoma przyjmują więc działaczy szczebla wojewódzkiego i odwrotnie.
A więc wiceminister sportu w rządzie Belki Wiesław Wilczyński kieruje w ratuszu biurem sportu, a wiceminister edukacji w rządzie Millera Włodzimierz Paszyński zajmuje fotel wiceprezydenta. Mazowiecki baron SLD Jacek Pużuk wszedł do zarządu Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, a były prezes Polskiego Radia z rekomendacji SLD Andrzej Siezieniewski zarządza Pałacem Kultury. To konsekwencja koalicji w stolicy, którą - na prośbę PO - postkomuniści określają skromnie porozumieniem.
Konsekwencją koalicji z ludowcami na Mazowszu są m.in. nowe zainteresowania Adama Struzika, marszałka województwa mazowieckiego. To były poseł PSL, z zawodu lekarz. Gronkiewicz-Waltz skierowała go do rady nadzorczej spółki Tramwaje Warszawskie. Teraz ma w taborze, pod sobą 421 składy i 43 niskopodłogowce.
Nie narzekają też partyjni koledzy pani prezydent. Andrzej Halicki, poseł, wiceszef PO w Warszawie odnalazł się w radzie nadzorczej spółki, do której należy basen Warszawianka. Marcin Rosół, były asystent Schetyny, podejrzewany o wyprowadzanie partyjnych pieniędzy, trafił do zarządu Agencji Rozwoju Mazowsza. Do niedawna spotykał się tam z prawą ręką Gronkiewicz-Waltz Lechem Jaworskim. Ale Jaworski już wypadł z obiegu i przestał cieszyć się sympatią pani prezydent - najpierw stracił stanowisko szefa Rady Warszawy, teraz pracę w ARM.
Marcin Kierwiński, członek Rady Krajowej PO, z zarządu firmy Max Film, której podlega kilka kin na Mazowszu, przeniósł się niedawno do zarządu spółki Lotnisko Modlin. W radzie nadzorczej Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej znalazł się Tomasz Mencina, wiceszef koła PO na Ursynowie, burmistrz Ursynowa. Dyrektorem pionu handlowego SPEC został aktywista bielańskiego koła PO - Michał Sikorski. Ludwikowi Rakowskiemu z Rady Krajowej PO, burmistrzowi Wilanowa, trafiła się posada w Radzie Nadzorczej Szybkiej Kolei Miejskiej. A na Roberta Soszyńskiego z mokotowskiego koła PO, burmistrza Mokotwa, czekało miejsce w radzie nadzorczej Pałacu Kultury.
Panią prezydent rozprowadza posady często bez żadnego konkursu, a gdy już konkurs przeprowadzi, efekty są bardzo podobne. Z konkursu jest szefowa Urzędu Stanu Cywilnego Iwona Basior, prywatnie żona działacza PO na Pradze. Konkurs wygrał nawet nowy komendant Straży Miejskiej Zbigniew Leszczyński, kierowca i ochroniarz Gronkiewicz-Waltz z czasów NBP.
Dmuchanie na zimne
A więc wiceminister sportu w rządzie Belki Wiesław Wilczyński kieruje w ratuszu biurem sportu, a wiceminister edukacji w rządzie Millera Włodzimierz Paszyński zajmuje fotel wiceprezydenta. Mazowiecki baron SLD Jacek Pużuk wszedł do zarządu Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, a były prezes Polskiego Radia z rekomendacji SLD Andrzej Siezieniewski zarządza Pałacem Kultury. To konsekwencja koalicji w stolicy, którą - na prośbę PO - postkomuniści określają skromnie porozumieniem.
Konsekwencją koalicji z ludowcami na Mazowszu są m.in. nowe zainteresowania Adama Struzika, marszałka województwa mazowieckiego. To były poseł PSL, z zawodu lekarz. Gronkiewicz-Waltz skierowała go do rady nadzorczej spółki Tramwaje Warszawskie. Teraz ma w taborze, pod sobą 421 składy i 43 niskopodłogowce.
Nie narzekają też partyjni koledzy pani prezydent. Andrzej Halicki, poseł, wiceszef PO w Warszawie odnalazł się w radzie nadzorczej spółki, do której należy basen Warszawianka. Marcin Rosół, były asystent Schetyny, podejrzewany o wyprowadzanie partyjnych pieniędzy, trafił do zarządu Agencji Rozwoju Mazowsza. Do niedawna spotykał się tam z prawą ręką Gronkiewicz-Waltz Lechem Jaworskim. Ale Jaworski już wypadł z obiegu i przestał cieszyć się sympatią pani prezydent - najpierw stracił stanowisko szefa Rady Warszawy, teraz pracę w ARM.
Marcin Kierwiński, członek Rady Krajowej PO, z zarządu firmy Max Film, której podlega kilka kin na Mazowszu, przeniósł się niedawno do zarządu spółki Lotnisko Modlin. W radzie nadzorczej Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej znalazł się Tomasz Mencina, wiceszef koła PO na Ursynowie, burmistrz Ursynowa. Dyrektorem pionu handlowego SPEC został aktywista bielańskiego koła PO - Michał Sikorski. Ludwikowi Rakowskiemu z Rady Krajowej PO, burmistrzowi Wilanowa, trafiła się posada w Radzie Nadzorczej Szybkiej Kolei Miejskiej. A na Roberta Soszyńskiego z mokotowskiego koła PO, burmistrza Mokotwa, czekało miejsce w radzie nadzorczej Pałacu Kultury.
Panią prezydent rozprowadza posady często bez żadnego konkursu, a gdy już konkurs przeprowadzi, efekty są bardzo podobne. Z konkursu jest szefowa Urzędu Stanu Cywilnego Iwona Basior, prywatnie żona działacza PO na Pradze. Konkurs wygrał nawet nowy komendant Straży Miejskiej Zbigniew Leszczyński, kierowca i ochroniarz Gronkiewicz-Waltz z czasów NBP.
Dmuchanie na zimne
Joanna Fabisiak podziwia w Hannie Gronkiewicz-Waltz rzadką w polityce odwagę forsowania własnego zdania. "Ona nie mówi tego, co wszyscy. Ona mówi, co myśli" - twierdzi.
Czysta prawda. Liderzy PO mogli się o tym przekonać dwa dni po ostatnich wyborach. Pani prezydent rzuciła myśl, by Stadion Narodowy wynieść z centrum miasta i zbudować na przykład na peryferiach. A przeznaczone pod jego budowę miejsce sprzedać deweloperom. Myśl, jak myśl - problem w tym, że pani prezydent wypowiedziała ją publicznie.
Wybuchł skandal. Liderzy PO, dla których, jak wiadomo, piłka nożna to świętość, złapali się za głowy. "Jeżeli nie zorganizujemy Euro, to choćbyśmy zaczęli znosić złote jaja, przepadniemy na zawsze" - jest przekonany wpływowy polityk PO. Po kilku dniach pomysł wycofano, złe wrażenie zatarto, ale wciąż nieznana jest odpowiedź na pytanie, co pani prezydent strzeliło do głowy.
Mirosław Drzewiecki, minister sportu w rządzie Tuska, irytację ubiera w delikatne słowa: "Wszystko wynikło z nadgorliwości i prezydenckiej troski. Może nieco za wcześnie dmuchała na zimne". Ale to nie wyjaśnia, dlaczego pani prezydent zainteresowała się gruntem, który - choć w samym środku stolicy - nawet do miasta nie należy. Dlaczego wcześniej za stadionem w centrum miasta optowała i jego budowę wpisała do swego programu wyborczego? Dlaczego teraz zmieniła zdanie?
Dla opozycji intencje pani prezydent były oczywiste. "To miała być spłata długu za" - mówią jej przeciwnicy w stolicy. Mowa o satyrycznym programie telewizji TVN 24, który obśmiewa PiS.
Stacja należy do koncernu ITI, właściciela warszawskiej Legii, któremu na sercu leżą losy stołecznych stadionów. Oba bowiem - Narodowy i Legii - miałby dzielić tylko most na Wiśle. Jeśli oba powstaną (pierwszy na 55 tys. miejsc, drugi na 35 tys.) pojawi się pytanie, po co nam dwa stadiony, które dzieli pięciominutowa przejażdżka tramwajem. Gorzej, że takie pytania mogą pojawić się wcześniej - budowa stadionu Legii ma się rozpocząć w przyszłym roku i miasto zaplanowało na to na razie 360 mln zł.
A jeśli w gorączce przed rozgrywkami Euro 2012 ktoś rzuci hasło, by Legii w ogóle nie budować? Takie opinie usłyszeć można już dziś. Paweł Piskorski, były prezydent, który o kompetencjach Gronkiewicz-Waltz ma kiepskie zdanie, mówi: "Jeśli miasto na to stać, to można zbudować w tym samym czasie nie tylko dwa duże stadiony, ale i cztery olimpijskie pływalnie. Pytanie tylko, czy stać? Ja mam poważne wątpliwości".
ITI nie komentuje tej sprawy, ale jasne jest, że nie zależy mu na wielkim stadionie, który ma wyrosnąć przed nosem Legii. Na stadionie nie zależy też deweloperom, który już radowali się wieścią o nowym gruncie w centrum miasta. A deweloperzy zawsze stanowili silne lobby w PO - w obecnym Sejmie reprezentuje ją Andrzej Halicki (ten od Warszawianki), który zakładał Polski Związek Firm Developerskich zrzeszający największych w tej branży.
Czy możliwe, by pani prezydent chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu? Czy raczej padła ofiarą złych doradców, a sama nie zwróciła uwagi ani na kontekst, ani histerię towarzyszącą Euro 2012?
Ona sama mówi tak: "Po prostu chciałam, by podjęta została najbardziej racjonalna decyzja. Trudno jednak ten racjonalizm zrozumieć. Gronkiewicz-Waltz chciała przecież zrezygnować ze stadionu, który na rządowym gruncie wybudowano by za rządowe pieniądze. Czyli miasto dostałoby nowoczesny obiekt, o którym dziś tylko marzy, i to za darmo. Czy można chcieć więcej?"
O skutecznym łowieniu głosów
Czysta prawda. Liderzy PO mogli się o tym przekonać dwa dni po ostatnich wyborach. Pani prezydent rzuciła myśl, by Stadion Narodowy wynieść z centrum miasta i zbudować na przykład na peryferiach. A przeznaczone pod jego budowę miejsce sprzedać deweloperom. Myśl, jak myśl - problem w tym, że pani prezydent wypowiedziała ją publicznie.
Wybuchł skandal. Liderzy PO, dla których, jak wiadomo, piłka nożna to świętość, złapali się za głowy. "Jeżeli nie zorganizujemy Euro, to choćbyśmy zaczęli znosić złote jaja, przepadniemy na zawsze" - jest przekonany wpływowy polityk PO. Po kilku dniach pomysł wycofano, złe wrażenie zatarto, ale wciąż nieznana jest odpowiedź na pytanie, co pani prezydent strzeliło do głowy.
Mirosław Drzewiecki, minister sportu w rządzie Tuska, irytację ubiera w delikatne słowa: "Wszystko wynikło z nadgorliwości i prezydenckiej troski. Może nieco za wcześnie dmuchała na zimne". Ale to nie wyjaśnia, dlaczego pani prezydent zainteresowała się gruntem, który - choć w samym środku stolicy - nawet do miasta nie należy. Dlaczego wcześniej za stadionem w centrum miasta optowała i jego budowę wpisała do swego programu wyborczego? Dlaczego teraz zmieniła zdanie?
Dla opozycji intencje pani prezydent były oczywiste. "To miała być spłata długu za
Stacja należy do koncernu ITI, właściciela warszawskiej Legii, któremu na sercu leżą losy stołecznych stadionów. Oba bowiem - Narodowy i Legii - miałby dzielić tylko most na Wiśle. Jeśli oba powstaną (pierwszy na 55 tys. miejsc, drugi na 35 tys.) pojawi się pytanie, po co nam dwa stadiony, które dzieli pięciominutowa przejażdżka tramwajem. Gorzej, że takie pytania mogą pojawić się wcześniej - budowa stadionu Legii ma się rozpocząć w przyszłym roku i miasto zaplanowało na to na razie 360 mln zł.
A jeśli w gorączce przed rozgrywkami Euro 2012 ktoś rzuci hasło, by Legii w ogóle nie budować? Takie opinie usłyszeć można już dziś. Paweł Piskorski, były prezydent, który o kompetencjach Gronkiewicz-Waltz ma kiepskie zdanie, mówi: "Jeśli miasto na to stać, to można zbudować w tym samym czasie nie tylko dwa duże stadiony, ale i cztery olimpijskie pływalnie. Pytanie tylko, czy stać? Ja mam poważne wątpliwości".
ITI nie komentuje tej sprawy, ale jasne jest, że nie zależy mu na wielkim stadionie, który ma wyrosnąć przed nosem Legii. Na stadionie nie zależy też deweloperom, który już radowali się wieścią o nowym gruncie w centrum miasta. A deweloperzy zawsze stanowili silne lobby w PO - w obecnym Sejmie reprezentuje ją Andrzej Halicki (ten od Warszawianki), który zakładał Polski Związek Firm Developerskich zrzeszający największych w tej branży.
Czy możliwe, by pani prezydent chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu? Czy raczej padła ofiarą złych doradców, a sama nie zwróciła uwagi ani na kontekst, ani histerię towarzyszącą Euro 2012?
Ona sama mówi tak: "Po prostu chciałam, by podjęta została najbardziej racjonalna decyzja. Trudno jednak ten racjonalizm zrozumieć. Gronkiewicz-Waltz chciała przecież zrezygnować ze stadionu, który na rządowym gruncie wybudowano by za rządowe pieniądze. Czyli miasto dostałoby nowoczesny obiekt, o którym dziś tylko marzy, i to za darmo. Czy można chcieć więcej?"
O skutecznym łowieniu głosów
Od czasu wyboru na prezydenta Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz szerokim łukiem omija Białołękę, jedną z peryferyjnych dzielnic Warszawy. Nic dziwnego, na jej miejscu mało kto odważyłby się tam jechać.
Była tam raz, 17 września 2006 r. i mieszkańcy do dziś doskonale pamiętają to spotkanie. Z jego okazji wyciągnęli transparenty,
założyli specjalne koszulki i tłumnie zgromadzili się, by zademonstrować sprzeciw przeciwko planom budowy wielkiej oczyszczalni ścieków z całej Warszawy i spalarni odpadów. Nową inwestycję miałaby finansować Unia Europejska.
Kandydatka na prezydenta, uśmiechając się od ucha do ucha, w czerwonym żakieciku, razem z działaczem lewicy Markiem Borowskim, ustawiła się pod transparentem "Białołęka NIE szambem dla Warszawy". I wyznała: "Spalarnię można gdzie indziej umieścić. Uważam, że nie jest potrzebna taka duża inwestycja, skoro państwo nie mają nawet kanalizacji".
Za te słowa Białołęka pokochała kandydatkę i masowo poparła ją w drugiej turze. 17.381 głosów, świetny wynik, drugi w stolicy, zaraz za Ursynowem. Trudno się dziwić - to dla mieszkańców być albo nie być. Boją się (choć eksperci uważają te obawy za irracjonalne), że w ich domach i przydomowych ogródkach będzie śmierdzieć, a nieruchomości stracą na wartości. Bo kto chciałby mieszkać w miejscu, w którym cuchnie?
Gronkiewicz-Waltz przed wyborami rozumiała ten strach. Po wyborach przestała rozumieć. Zmieniła zdanie - w Białołęce będzie i wielka oczyszczalnia, i wielka spalarnia odpadów. W przyszłym roku ciężki sprzęt wjeżdża na budowę.
Co się tym razem stało? Pani prezydent tłumaczy, że nie znała szczegółów sprawy, że dopiero po wyborach dowiedziała się, że zmiana projektu oznacza brak unijnych dotacji i kary.
W Białołęce i na internetowych forach zawrzało. "Każda osoba, która w minimalnym stopniu zna unijne praktyki, wie, że nie da się zmienić projektu, na który UE wyraziła już zgodę" - sieje wątpliwości Marek Makuch, lider PiS w Radzie Miasta.
Czy możliwe, że Gronkiewicz-Waltz z doświadczeniem w wielkim europejskim banku nie miała pojęcia o europejskich procedurach?
Blog Bufetowa Watch odkopał relacje z jej wizyty w Brukseli. Jeszcze w trakcie kampanii "Gazeta Stołeczna" pisała - Gronkiewicz-Waltz była w Brukseli, by dowiedzieć się o możliwości wykorzystania unijnych funduszy.
Krzysztof Pelc, prezes Stowarzyszenia "Nasza Choszczówka" w czasie manifestacji, na którą Gronkiewicz-Waltz przyjechała w czerwonym żakiecie razem z Borowskim, stał pod transparentem zaraz obok. Krzyczał: "Nie chcemy, by nasza dzielnica stała się kloaką Warszawy". Zaraz potem jako radny PO wszedł do rady dzielnicy. Gdy pani prezydent zmieniła zdanie, wystąpił z partii. "Wielkie rozczarowanie" - tak podsumowuje dzisiaj panią prezydent.
Długi szal, krótka pamięć
Była tam raz, 17 września 2006 r. i mieszkańcy do dziś doskonale pamiętają to spotkanie. Z jego okazji wyciągnęli transparenty,
założyli specjalne koszulki i tłumnie zgromadzili się, by zademonstrować sprzeciw przeciwko planom budowy wielkiej oczyszczalni ścieków z całej Warszawy i spalarni odpadów. Nową inwestycję miałaby finansować Unia Europejska.
Kandydatka na prezydenta, uśmiechając się od ucha do ucha, w czerwonym żakieciku, razem z działaczem lewicy Markiem Borowskim, ustawiła się pod transparentem "Białołęka NIE szambem dla Warszawy". I wyznała: "Spalarnię można gdzie indziej umieścić. Uważam, że nie jest potrzebna taka duża inwestycja, skoro państwo nie mają nawet kanalizacji".
Za te słowa Białołęka pokochała kandydatkę i masowo poparła ją w drugiej turze. 17.381 głosów, świetny wynik, drugi w stolicy, zaraz za Ursynowem. Trudno się dziwić - to dla mieszkańców być albo nie być. Boją się (choć eksperci uważają te obawy za irracjonalne), że w ich domach i przydomowych ogródkach będzie śmierdzieć, a nieruchomości stracą na wartości. Bo kto chciałby mieszkać w miejscu, w którym cuchnie?
Gronkiewicz-Waltz przed wyborami rozumiała ten strach. Po wyborach przestała rozumieć. Zmieniła zdanie - w Białołęce będzie i wielka oczyszczalnia, i wielka spalarnia odpadów. W przyszłym roku ciężki sprzęt wjeżdża na budowę.
Co się tym razem stało? Pani prezydent tłumaczy, że nie znała szczegółów sprawy, że dopiero po wyborach dowiedziała się, że zmiana projektu oznacza brak unijnych dotacji i kary.
W Białołęce i na internetowych forach zawrzało. "Każda osoba, która w minimalnym stopniu zna unijne praktyki, wie, że nie da się zmienić projektu, na który UE wyraziła już zgodę" - sieje wątpliwości Marek Makuch, lider PiS w Radzie Miasta.
Czy możliwe, że Gronkiewicz-Waltz z doświadczeniem w wielkim europejskim banku nie miała pojęcia o europejskich procedurach?
Blog Bufetowa Watch odkopał relacje z jej wizyty w Brukseli. Jeszcze w trakcie kampanii "Gazeta Stołeczna" pisała - Gronkiewicz-Waltz była w Brukseli, by dowiedzieć się o możliwości wykorzystania unijnych funduszy.
Krzysztof Pelc, prezes Stowarzyszenia "Nasza Choszczówka" w czasie manifestacji, na którą Gronkiewicz-Waltz przyjechała w czerwonym żakiecie razem z Borowskim, stał pod transparentem zaraz obok. Krzyczał: "Nie chcemy, by nasza dzielnica stała się kloaką Warszawy". Zaraz potem jako radny PO wszedł do rady dzielnicy. Gdy pani prezydent zmieniła zdanie, wystąpił z partii. "Wielkie rozczarowanie" - tak podsumowuje dzisiaj panią prezydent.
Długi szal, krótka pamięć
Czy jej posunięcia to efekt niekompetencji, czy raczej w grę wchodzi skrajny populizm? Tego nie wiemy, ale okazji do zadawania takich pytań jest sporo.
Gdy Polska zdobyła prawa do organizacji Euro 2012, wykrzyczała do warszawiaków: "Obiecuję wam, że przynajmniej jeden mecz będzie na stadionie Legii".
Mogła nie wiedzieć, że o wyborze stadionów decyduje UEFA. Ale wszystko, co mówi i robi w sprawie kupców ze Stadionu Dziesięciolecia, zależy już tylko od niej.
W czasie kampanii wyborczej zjechała na Jarmark Europa i wśród bud z chińskimi majtkami i bułgarskimi koszulkami, poprosiła o wsparcie. Zaprezentowała się kupcom jako dobra dusza. Wiesław Wilańczyk (stoisko z szalami; szal bordowy, z cienkiej dzianiny, kandydatka kupiła dla siebie), do dziś wspomina z rozrzewnieniem: "Przez dwadzieścia minut opowiadała mi, że w Londynie bazary działają w środku miasta i nikomu to nie przeszkadza. Kupcom bardzo spodobały się te opowieści. Dlatego szlag ich trafił, kiedy po roku spotkali się ponownie".
W tym czasie opuścili stadion z opłaconymi ZUS-ami, REGON-ami i NIP-ami (takie warunki postawiła PiS-owska minister sportu Elżbieta Jakubiak) rozpoczęli rozmowy o nowej lokalizacji. Znaleźli tereny na Targówku, Jakubiak postarała się je przejąć i przekazała kupcom. Sprawa jednak stanęła w miejscu, bo Gronkiewicz-Waltz postawiła weto. "To są bardzo atrakcyjne tereny, poza tym mieszkańcy Targówka protestują" - wzrusza dziś ramionami.
Najlepsza z kobiet
Gdy Polska zdobyła prawa do organizacji Euro 2012, wykrzyczała do warszawiaków: "Obiecuję wam, że przynajmniej jeden mecz będzie na stadionie Legii".
Mogła nie wiedzieć, że o wyborze stadionów decyduje UEFA. Ale wszystko, co mówi i robi w sprawie kupców ze Stadionu Dziesięciolecia, zależy już tylko od niej.
W czasie kampanii wyborczej zjechała na Jarmark Europa i wśród bud z chińskimi majtkami i bułgarskimi koszulkami, poprosiła o wsparcie. Zaprezentowała się kupcom jako dobra dusza. Wiesław Wilańczyk (stoisko z szalami; szal bordowy, z cienkiej dzianiny, kandydatka kupiła dla siebie), do dziś wspomina z rozrzewnieniem: "Przez dwadzieścia minut opowiadała mi, że w Londynie bazary działają w środku miasta i nikomu to nie przeszkadza. Kupcom bardzo spodobały się te opowieści. Dlatego szlag ich trafił, kiedy po roku spotkali się ponownie".
W tym czasie opuścili stadion z opłaconymi ZUS-ami, REGON-ami i NIP-ami (takie warunki postawiła PiS-owska minister sportu Elżbieta Jakubiak) rozpoczęli rozmowy o nowej lokalizacji. Znaleźli tereny na Targówku, Jakubiak postarała się je przejąć i przekazała kupcom. Sprawa jednak stanęła w miejscu, bo Gronkiewicz-Waltz postawiła weto. "To są bardzo atrakcyjne tereny, poza tym mieszkańcy Targówka protestują" - wzrusza dziś ramionami.
Najlepsza z kobiet
Właściwie nie powinno to dziwić. Nieraz Gronkiewicz-Waltz zdarzało się przechodzić na drugą stronę barykady, i to w trakcie bitwy. Pierwszy odczuł to na własnej skórze Lech Wałęsa. "To, co zrobiła pani Gronkiewicz-Waltz, to jest solidarność hien. Gdy jedna pada, druga skacze jej do gardła" - podsumował w "Tygodniku Trójmiasto" jej start w wyborach prezydenckich, w których i on walczył o drugą kadencję
Gdy cztery lata wcześniej, w 1991 r. zgłosił jej kandydaturę na prezesa NBP, była nikim - dobrze znała prawo bankowe, ale już o finansach nie miała zielonego pojęcia, nigdy niczym nie zarządzała, mało kto o niej słyszał - na przesłuchaniu w sejmowej komisji przekręcano jej nazwisko.
Im bardziej fatalne były recenzje ("Bankowości nie można nauczyć się w kilka miesięcy"), tym bardziej prezydent na nią stawiał. Nazywał "najlepszą z kobiet", groził posłom, że "wycofa mandat" i choć najpierw przepadła w głosowaniach, po kilku miesiącach zgłosił jej kandydaturę ponownie. W mediach kpiono - skoro Gronkiewicz-Waltz może być prezesową NBP, to równie dobrze ministrem finansów może być pani Kowalska. Niektórzy sugerowali, że jej niekompetencja jest na rękę nieformalnemu układowi w świecie banków, jaki pod bokiem prezydenta miał tworzyć Mieczysław Wachowski. Jeśli prawdą jest, że pomagał on załatwiać niektórym bankowe kredyty, uległa i słabo zorientowana kandydatka musiała być dla niego idealna.
W każdym razie pracownicy wspominają ją do dziś z łezką w oku - nie wprowadziła niepotrzebnego zamętu, w zakładowej stołówce nadal zatrudniany był pączkarz, który zajmował się wypiekami, a ceny głównych dań były tak tanie, że co piątek w bufecie ustawiały się długie kolejki, bo pracownicy kupowali obiady dla całej rodziny na nadchodzący weekend.
Nie zanotowała żadnej spektakularnej porażki, a denominację złotówki powszechnie uznano za sukces. Zapewne pomogli w tym fachowcy wysokich lotów, przy tym o pezetpeerowskich korzeniach, którymi otoczyła się w banku. Nie uwierało ją, że prywatne banki trafiają w ręce nomenklaturowych działaczy i stają się świetnym sposobem na uwłaszczanie się postkomunistów. "Nadzór nad bankami polega na kontrolowaniu bezpieczeństwa banków, a nie życiorysów prezesów" - uspokajała "Gazetę Wyborczą" w 1998 r.
Faktem jest, że czasy w polskiej bankowości były pionierskie, a zachodzące na rynku transakcje dziś skutkowałyby nieustającą komisją śledczą. Gronkiewicz-Waltz patrzyła na to, co się dzieje, przez palce. Dzięki temu na przykład niewielki, ale ustosunkowany bank BIG SA za niewielką sumę przejął upadający Łódzki Bank Rozwoju. A gdy potem nie dawał sobie rady w zarządzaniu, mógł liczyć na finansowe wsparcie centralnego banku.
To procentowało - prezydent Aleksander Kwaśniewski docenił dokonania Gronkiewicz-Waltz i zgłosił ją na następną kadencję. Po latach przydał się znowu - namówił stołeczną lewicę, by wsparła ją w Warszawie. Kiedy w ostatnich wyborach Kwaśniewski zaprezentował swe słabości, Gronkiewicz-Waltz jako jedna z pierwszych podsumowała: "Czas Kwaśniewskiego już się skończył".
O nękaniu i ubliżaniu
Gdy cztery lata wcześniej, w 1991 r. zgłosił jej kandydaturę na prezesa NBP, była nikim - dobrze znała prawo bankowe, ale już o finansach nie miała zielonego pojęcia, nigdy niczym nie zarządzała, mało kto o niej słyszał - na przesłuchaniu w sejmowej komisji przekręcano jej nazwisko.
Im bardziej fatalne były recenzje ("Bankowości nie można nauczyć się w kilka miesięcy"), tym bardziej prezydent na nią stawiał. Nazywał "najlepszą z kobiet", groził posłom, że "wycofa mandat" i choć najpierw przepadła w głosowaniach, po kilku miesiącach zgłosił jej kandydaturę ponownie. W mediach kpiono - skoro Gronkiewicz-Waltz może być prezesową NBP, to równie dobrze ministrem finansów może być pani Kowalska. Niektórzy sugerowali, że jej niekompetencja jest na rękę nieformalnemu układowi w świecie banków, jaki pod bokiem prezydenta miał tworzyć Mieczysław Wachowski. Jeśli prawdą jest, że pomagał on załatwiać niektórym bankowe kredyty, uległa i słabo zorientowana kandydatka musiała być dla niego idealna.
W każdym razie pracownicy wspominają ją do dziś z łezką w oku - nie wprowadziła niepotrzebnego zamętu, w zakładowej stołówce nadal zatrudniany był pączkarz, który zajmował się wypiekami, a ceny głównych dań były tak tanie, że co piątek w bufecie ustawiały się długie kolejki, bo pracownicy kupowali obiady dla całej rodziny na nadchodzący weekend.
Nie zanotowała żadnej spektakularnej porażki, a denominację złotówki powszechnie uznano za sukces. Zapewne pomogli w tym fachowcy wysokich lotów, przy tym o pezetpeerowskich korzeniach, którymi otoczyła się w banku. Nie uwierało ją, że prywatne banki trafiają w ręce nomenklaturowych działaczy i stają się świetnym sposobem na uwłaszczanie się postkomunistów. "Nadzór nad bankami polega na kontrolowaniu bezpieczeństwa banków, a nie życiorysów prezesów" - uspokajała "Gazetę Wyborczą" w 1998 r.
Faktem jest, że czasy w polskiej bankowości były pionierskie, a zachodzące na rynku transakcje dziś skutkowałyby nieustającą komisją śledczą. Gronkiewicz-Waltz patrzyła na to, co się dzieje, przez palce. Dzięki temu na przykład niewielki, ale ustosunkowany bank BIG SA za niewielką sumę przejął upadający Łódzki Bank Rozwoju. A gdy potem nie dawał sobie rady w zarządzaniu, mógł liczyć na finansowe wsparcie centralnego banku.
To procentowało - prezydent Aleksander Kwaśniewski docenił dokonania Gronkiewicz-Waltz i zgłosił ją na następną kadencję. Po latach przydał się znowu - namówił stołeczną lewicę, by wsparła ją w Warszawie. Kiedy w ostatnich wyborach Kwaśniewski zaprezentował swe słabości, Gronkiewicz-Waltz jako jedna z pierwszych podsumowała: "Czas Kwaśniewskiego już się skończył".
O nękaniu i ubliżaniu
Odwołany niedawno wojewoda mazowiecki Jacek Sasin, który przez miniony rok urzędował z Gronkiewicz-Waltz na jednym piętrze, uważa, że pani prezydent zbytnio koncentruje się na własnej osobie. "Jest mocno przewrażliwiona. Moim obowiązkiem była kontrola samorządu, to z góry zakłada konflikt, a ona to wszystko brała do siebie" - mówi Sasin.
I to bardzo poważnie - na początku listopada złożyła w prokuraturze doniesienie na wojewodę. "Chodzi o bezustanne nękanie mnie jako prezydenta stolicy" - wyznała w mediach.
W jednym z programów Tomasza Lisa, jeszcze w Polsacie, z równowagi wyprowadził ją Joachim Brudziński, poseł PiS. Gdy oznajmił: "Chylę czoło przed faktem, że jest pani damą, kobietą, ale jest pani również…", nie dała dokończyć. Niezwykle się zdenerwowała: "Nie wolno tak mówić! To jest sprzeczne z konstytucją! Pan jest seksistą! Pan nie znosi kobiet! Pan mi ubliża!"
Ale paradoks polega na tym, że gdyby nie była kobietą, nie zaszłaby tak wysoko. Na naszym politycznym rynku to jej podstawowy walor. Poza tym: wykształcona, religijna, znająca finanse, z doświadczeniem na kierowniczych stanowiskach w kraju, z doświadczeniem za granicą. "Każdy chciałby mieć taką postać w swojej partii" - podsumowuje Maciej Płażyński, który minął się z nią w PO.
Ryszard Czarnecki, który przed laty wymyślił jej kandydowanie na prezydenta, przygląda się tej karierze z niedowierzaniem. Doświadczenia sprzed dwunastu lat nazywa traumatycznym przeżyciem: "Okazało się, że król jest nagi. Ona kompletnie nie czuła polityki".
Ale szybko się uczy. Od Kwaśniewskiego dowiedziała się, że bez struktur partyjnych w życiu publicznym długo się nie utrzyma. Sama zawsze wiedziała, że jeśli chce się iść z prądem, trzeba trzymać z silniejszymi. Z żelaznym zestawem fotografii (Wałęsa, papież, Margaret Thatcher) zajmuje kolejny gabinet. O przyszłości nie spekuluje, kariery - jak mówi - nie planuje. Przekonuje: "Los jest tu lepszym reżyserem".
Absolutna prawda - taką karierę z wielkim trudem dałoby się przewidzieć.
Luiza Zalewska
I to bardzo poważnie - na początku listopada złożyła w prokuraturze doniesienie na wojewodę. "Chodzi o bezustanne nękanie mnie jako prezydenta stolicy" - wyznała w mediach.
W jednym z programów Tomasza Lisa, jeszcze w Polsacie, z równowagi wyprowadził ją Joachim Brudziński, poseł PiS. Gdy oznajmił: "Chylę czoło przed faktem, że jest pani damą, kobietą, ale jest pani również…", nie dała dokończyć. Niezwykle się zdenerwowała: "Nie wolno tak mówić! To jest sprzeczne z konstytucją! Pan jest seksistą! Pan nie znosi kobiet! Pan mi ubliża!"
Ale paradoks polega na tym, że gdyby nie była kobietą, nie zaszłaby tak wysoko. Na naszym politycznym rynku to jej podstawowy walor. Poza tym: wykształcona, religijna, znająca finanse, z doświadczeniem na kierowniczych stanowiskach w kraju, z doświadczeniem za granicą. "Każdy chciałby mieć taką postać w swojej partii" - podsumowuje Maciej Płażyński, który minął się z nią w PO.
Ryszard Czarnecki, który przed laty wymyślił jej kandydowanie na prezydenta, przygląda się tej karierze z niedowierzaniem. Doświadczenia sprzed dwunastu lat nazywa traumatycznym przeżyciem: "Okazało się, że król jest nagi. Ona kompletnie nie czuła polityki".
Ale szybko się uczy. Od Kwaśniewskiego dowiedziała się, że bez struktur partyjnych w życiu publicznym długo się nie utrzyma. Sama zawsze wiedziała, że jeśli chce się iść z prądem, trzeba trzymać z silniejszymi. Z żelaznym zestawem fotografii (Wałęsa, papież, Margaret Thatcher) zajmuje kolejny gabinet. O przyszłości nie spekuluje, kariery - jak mówi - nie planuje. Przekonuje: "Los jest tu lepszym reżyserem".
Absolutna prawda - taką karierę z wielkim trudem dałoby się przewidzieć.
Luiza Zalewska
Źródło: Dziennik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz