800 tys. ton śmieci produkuje rocznie Warszawa. Najwięcej z nich odbiera Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania, choć nie ma ani sortowni, ani profesjonalnej kompostowni
Ile śmieci wytwarzamy, widać świetnie w czasie świąt. Pojemniki w blokowych altankach pękają w szwach. Piętrzą się przy nich worki z odpadami, których nie da się wcisnąć do środka. Wystarczy ich kilka dni nie obierać, a podwórka toną w odpadach. Wkrótce tak jak Neapol może utonąć w nich też Warszawa.
Odbiorem śmieci zajmują się w Warszawie aż 103 firmy. Wśród nich potentat Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania. Odbiera ok. 290 tys. ton odpadów z ponad 800 tys. ton produkowanych rocznie w mieście. Choć jest liderem, do dziś nie ma sortowni. Za sortowanie musi płacić firmie zewnętrznej, wysyła więc tam zaledwie 8 tys. ton śmieci rocznie. Jedynym zakładem utylizacji odpadów MPO jest przestarzała kompostownia w Radiowie. Większość śmieci odbieranych przez to przedsiębiorstwo ląduje na wysypiskach.
W MPO pracuje 1130 osób. I choć majątek spółki wyceniany jest na 109 mln zł, w ubiegłym roku przyniosła ledwie 466 tys. zł zysku.
Do kompostowni w Radiowie każdego dnia trafia ok. 400 ton nieposortowanych śmieci. W zeszłym roku przywieziono ich ok. 80 tys. ton. Niecałe 10 tys. ton jest sortowane, a pozostałe 200 tys. jedzie prosto na składowiska. Większość śmieci przywiezionych do Radiowa też ostatecznie ląduje na składowisku. Tylko oddzielone odpady organiczne przetwarzane są na kompost. W zeszłym roku dało się z tego kompostu wytworzyć ledwie osiem ton podsypki na wysypiska (do użyźniania ziemi się nie nadaje).
Składowiska MPO są dwa: w Łubnej pod Górą Kalwarią i Radiowie na Bemowie. Oba są już przepełnione i w ciągu roku muszą być zamknięte.
W październiku legły w gruzach plany budowy sortowni MPO. Miała powstać przy ul. Pląsy na obrzeżach Ursynowa. Sprzeciwiła się temu rada dzielnicy i burmistrz Urszula Kierzkowska. Pod ich naciskiem ratusz wycofał się z inwestycji. Oznacza to, że MPO nie będzie miało szybko zakładu sortowania odpadów. A Warszawa zobowiązała się do końca 2014 r. zmniejszyć ilość śmieci ulegających biodegradacji co najmniej do 50 proc.
Za niespełnienie norm środowiskowych grożą nam unijne kary. - Warszawa natychmiast potrzebuje sortowni i profesjonalnej kompostowni - apeluje Adam Kwiatkowski (PiS), szef miejskiej komisji ochrony środowiska.
Rządząca Warszawą PO nie tylko ponosi odpowiedzialność za MPO jako spółkę miasta. Platforma kieruje tym przedsiębiorstwem bezpośrednio, ponieważ obsadziła je swoimi ludźmi. Szefem spółki jest należący do tej partii Andrzej Kierwiński. To ojciec Marcina Kierwińskiego, szefa klubu PO w radzie miasta. Członkiem rady nadzorczej spółki jest Krzysztof Maciuszko, wiceszef koła PO w Radzyminie, jej rzeczniczką - Joanna Mroczek, radna PO na Targówku.
W radzie nadzorczej zasiada też Urszula Kierzkowska, ta sama działaczka PO, która jako burmistrz Ursynowa walczyła z budową sortowni MPO w jej dzielnicy.
Dominika Olszewska
Gazeta Stoleczna
Ten blog jest w całości poświęcony archiwizacji wszelkich materiałów prasowych, które prezentują inne od oficjalnego oblicze Platformy Obywatelskiej RP. Prawdziwe oblicze! A po wyborach można jedynie zacytować słowa poety:"...lecz nie poradzisz nic bracie mój, gdy na tronie siedzi..."
2009/12/19
Lech Janczy wyrzucony z PO
Lech Janczy, przewodniczący koła Platformy Obywatelskiej w Czorsztynie (Małopolskie), został skreślony z listy członków partii - poinformował komisarz ds. regionu małopolskiego Platformy Obywatelskiej Andrzej Wyrobiec.
- Decyzja ta jest nieodwołalna - dodał Wyrobiec.
O usunięcie Janczego wnioskował przewodniczący nowotarskiej PO, Jan Smarduch. - Wątpliwości co do Janczego miałem od kiedy został on powołany na pełnomocnika zarządu ds. regulacji gruntów w Zespole Elektrowni Wodnych (ZEW) w Niedzicy - powiedział Smarduch.
Lokalni działacze PO obawiali się, że Janczy może wykorzystywać swoje stanowisko do prywatnych celów. - Mógł w sposób nieformalny doprowadzić do takiej sytuacji, w której atrakcyjne grunty nad Jeziorem Czorsztyńskim przeszłyby nagle w prywatne ręce - dodał Smarduch.
Był wicewójtem
Zanim Janczy został pełnomocnikiem w ZEW był wicewójtem w gminie Czorsztyn. Jak powiedział Smarduch, Janczy sprzedał wówczas udziały gminy w atrakcyjnych gruntach położonych nad Jeziorem Czorsztyńskim biznesmenowi z Zakopanego po atrakcyjnych cenach.
Przetarg
Janczy - jak napisał portal tvp.info - był kluczową postacią w przetargu na dzierżawę wyciągu narciarskiego na Polanie Sosny nad Jeziorem Czorsztyńskim, którym według mediów był zainteresowany znany z tzw. afery hazardowej biznesmen Ryszard Sobisiak. Janczy był wówczas pełnomocnikiem zarządu ZEW w Niedzicy, do których należał wyciąg.
Przetarg był zaplanowany na 12 października a Janczy miał z końcem września pożegnać się z firmą. Sobiesiak - według tvp.info - w rozmowach z byłym szefem klubu PO Zbigniewem Chlebowskim i byłym ministrem sportu Mirosławem Drzewieckim miał zabiegać o to, by ci sprawili, żeby Janczy pracował w niedzickiej elektrowni w momencie rozstrzygnięcia przetargu. Przetarg odbył się, ale ze względu na podejrzenia co do Janczego został unieważniony.
Kiedy po wybuchu tzw. afery hazardowej we wrześniu nazwisko Lecha Janczego pojawiło się w mediach, lokalni działacze Platformy Obywatelskiej wystąpili do komisarza małopolskiej partii o rozwiązanie koła PO w Czorsztynie i o wyrzucenie Janczego z jej struktur.
PAP, Gazeta Wyborcza
- Decyzja ta jest nieodwołalna - dodał Wyrobiec.
O usunięcie Janczego wnioskował przewodniczący nowotarskiej PO, Jan Smarduch. - Wątpliwości co do Janczego miałem od kiedy został on powołany na pełnomocnika zarządu ds. regulacji gruntów w Zespole Elektrowni Wodnych (ZEW) w Niedzicy - powiedział Smarduch.
Lokalni działacze PO obawiali się, że Janczy może wykorzystywać swoje stanowisko do prywatnych celów. - Mógł w sposób nieformalny doprowadzić do takiej sytuacji, w której atrakcyjne grunty nad Jeziorem Czorsztyńskim przeszłyby nagle w prywatne ręce - dodał Smarduch.
Był wicewójtem
Zanim Janczy został pełnomocnikiem w ZEW był wicewójtem w gminie Czorsztyn. Jak powiedział Smarduch, Janczy sprzedał wówczas udziały gminy w atrakcyjnych gruntach położonych nad Jeziorem Czorsztyńskim biznesmenowi z Zakopanego po atrakcyjnych cenach.
Przetarg
Janczy - jak napisał portal tvp.info - był kluczową postacią w przetargu na dzierżawę wyciągu narciarskiego na Polanie Sosny nad Jeziorem Czorsztyńskim, którym według mediów był zainteresowany znany z tzw. afery hazardowej biznesmen Ryszard Sobisiak. Janczy był wówczas pełnomocnikiem zarządu ZEW w Niedzicy, do których należał wyciąg.
Przetarg był zaplanowany na 12 października a Janczy miał z końcem września pożegnać się z firmą. Sobiesiak - według tvp.info - w rozmowach z byłym szefem klubu PO Zbigniewem Chlebowskim i byłym ministrem sportu Mirosławem Drzewieckim miał zabiegać o to, by ci sprawili, żeby Janczy pracował w niedzickiej elektrowni w momencie rozstrzygnięcia przetargu. Przetarg odbył się, ale ze względu na podejrzenia co do Janczego został unieważniony.
Kiedy po wybuchu tzw. afery hazardowej we wrześniu nazwisko Lecha Janczego pojawiło się w mediach, lokalni działacze Platformy Obywatelskiej wystąpili do komisarza małopolskiej partii o rozwiązanie koła PO w Czorsztynie i o wyrzucenie Janczego z jej struktur.
PAP, Gazeta Wyborcza
2009/12/17
Dał zarobić rodzinie
Krzysztof Lisek jako prezes spółki wynajął na jej siedzibę lokal od ojca
Jak wczoraj informowała „Rz”, Prokuratura Okręgowa w Koszalinie wystąpiła o uchylenie immunitetu eurodeputowanemu PO Krzysztofowi Liskowi. Chce mu postawić zarzut związany z nieprawidłowościami finansowymi m.in. w spółce Campus, którą założył w latach 90. i której kilka lat był prezesem.
„Rz” dotarła do nowych faktów pokazujących sposób funkcjonowania firmy. Wynika z nich, że Lisek jako prezes firmy w 2004 r. wynajął w Iławie pomieszczenia na jej siedzibę od swojego ojca Henryka.
Firma Campus, zajmująca się pośrednictwem na rynku turystycznym, m.in. sprzedażą biletów, mieściła się najpierw w Gdańsku, potem w Warszawie, a następnie została przeniesiona do Iławy – rodzinnego miasta posła. Tam utworzono nowoczesne call center.
Jak ustaliła „Rz”, w pomieszczeniach, w których się ulokował Campus, przy ul. Jagiellońskiej, wcześniej mieściła się restauracja, którą prowadził ojciec obecnego europosła. – Interes chyba nie szedł za dobrze, bo restauracja została zamknięta – wspomina działacz iławskiego PO.
Z informacji, do których dotarła „Rz” – a obecnych w śledztwie – wynika, że spółka płaciła ojcu Liska za wynajem ok. 2 tys. zł miesięcznie. I że w zaadaptowanie lokalu włożyła ok. 80 tys. zł. Niedługo potem zaczęła podupadać. W 2007 r. jeden z kolejnych jej prezesów złożył wniosek o upadłość. W trakcie procedury upadłościowej, sprawdzając majątek Campusa, Sąd Rejonowy w Elblągu przyjrzał się także umowie.
Z akt sprawy wynika, że syndyk miał zastrzeżenia do umowy najmu i próbował odzyskać nakłady, jakie Campus poniósł na remont lokalu. Z dokumentacji wynika, że kierował pisma w tej sprawie i do obecnego europosła, i jego ojca. – Nie przyniosły skutku. Umowa była tak sformułowana, że nie było szans, by właściciel lokalu zwrócił nakłady poniesione przez spółkę – wyjaśnia rozmówca „Rz” znający sprawę.
Jak dziś potwierdza prokuratura, podstawy do zgłoszenia upadłości Campusa wystąpiły już wiosną 2005 r. Jeden z zarzutów, jaki śledczy chcą postawić Krzysztofowi Liskowi, dotyczy właśnie niezgłoszenia upadłości. Czy prokuratorzy przyjrzą się też umowie najmu?
– Badamy kondycję finansową spółki i to, jak się zmieniała aż do dnia ogłoszenia przez sąd jej upadłości. Analizujemy jej księgowość i operacje gospodarcze – mówi „Rz” Ryszard Gąsiorowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Z ojcem europosła „Rz” nie udało się skontaktować. Krzysztof Lisek, którego chcieliśmy zapytać o wynajem lokalu, wczoraj nie odbierał telefonu. W wydanym we wtorek oświadczeniu napisał, że jest przekonany, iż postępowanie zakończy się wyjaśnieniem sprawy i potwierdzi jego niewinność.
Rzeczpospolita
Jak wczoraj informowała „Rz”, Prokuratura Okręgowa w Koszalinie wystąpiła o uchylenie immunitetu eurodeputowanemu PO Krzysztofowi Liskowi. Chce mu postawić zarzut związany z nieprawidłowościami finansowymi m.in. w spółce Campus, którą założył w latach 90. i której kilka lat był prezesem.
„Rz” dotarła do nowych faktów pokazujących sposób funkcjonowania firmy. Wynika z nich, że Lisek jako prezes firmy w 2004 r. wynajął w Iławie pomieszczenia na jej siedzibę od swojego ojca Henryka.
Firma Campus, zajmująca się pośrednictwem na rynku turystycznym, m.in. sprzedażą biletów, mieściła się najpierw w Gdańsku, potem w Warszawie, a następnie została przeniesiona do Iławy – rodzinnego miasta posła. Tam utworzono nowoczesne call center.
Jak ustaliła „Rz”, w pomieszczeniach, w których się ulokował Campus, przy ul. Jagiellońskiej, wcześniej mieściła się restauracja, którą prowadził ojciec obecnego europosła. – Interes chyba nie szedł za dobrze, bo restauracja została zamknięta – wspomina działacz iławskiego PO.
Z informacji, do których dotarła „Rz” – a obecnych w śledztwie – wynika, że spółka płaciła ojcu Liska za wynajem ok. 2 tys. zł miesięcznie. I że w zaadaptowanie lokalu włożyła ok. 80 tys. zł. Niedługo potem zaczęła podupadać. W 2007 r. jeden z kolejnych jej prezesów złożył wniosek o upadłość. W trakcie procedury upadłościowej, sprawdzając majątek Campusa, Sąd Rejonowy w Elblągu przyjrzał się także umowie.
Z akt sprawy wynika, że syndyk miał zastrzeżenia do umowy najmu i próbował odzyskać nakłady, jakie Campus poniósł na remont lokalu. Z dokumentacji wynika, że kierował pisma w tej sprawie i do obecnego europosła, i jego ojca. – Nie przyniosły skutku. Umowa była tak sformułowana, że nie było szans, by właściciel lokalu zwrócił nakłady poniesione przez spółkę – wyjaśnia rozmówca „Rz” znający sprawę.
Jak dziś potwierdza prokuratura, podstawy do zgłoszenia upadłości Campusa wystąpiły już wiosną 2005 r. Jeden z zarzutów, jaki śledczy chcą postawić Krzysztofowi Liskowi, dotyczy właśnie niezgłoszenia upadłości. Czy prokuratorzy przyjrzą się też umowie najmu?
– Badamy kondycję finansową spółki i to, jak się zmieniała aż do dnia ogłoszenia przez sąd jej upadłości. Analizujemy jej księgowość i operacje gospodarcze – mówi „Rz” Ryszard Gąsiorowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Z ojcem europosła „Rz” nie udało się skontaktować. Krzysztof Lisek, którego chcieliśmy zapytać o wynajem lokalu, wczoraj nie odbierał telefonu. W wydanym we wtorek oświadczeniu napisał, że jest przekonany, iż postępowanie zakończy się wyjaśnieniem sprawy i potwierdzi jego niewinność.
Rzeczpospolita
2009/12/16
Europoseł Lisek straci immunitet?
Prokuratorzy uważają, że wyprowadzał pieniądze ze stowarzyszenia, by zasilać swoją spółkę
– 5 listopada prokurator krajowy skierował do przewodniczącego Parlamentu Europejskiego wniosek o uchylenie europosłowi immunitetu – mówi „Rz” Katarzyna Szeska, rzecznik Prokuratury Krajowej. – Jest to związane z zamiarem przedstawienia mu zarzutu popełnienia przestępstwa o charakterze gospodarczym.
Prokuratura Okręgowa w Koszalinie od kilku miesięcy prowadzi śledztwo, w którym bada operacje finansowe między spółką Campus, założoną przez Krzysztofa Liska, a Polskim Stowarzyszeniem Kart Młodzieżowych. Przez kilka lat prezesem obu była jedna i ta sama osoba: Lisek.
Europoseł PO jest jednym z bliskich współpracowników premiera Donalda Tuska. Pochodzi z Iławy, w latach 80. działał w NZS, potem zakładał KLD. Jest członkiem Rady Krajowej i wiceprzewodniczącym Regionu Pomorskiego PO. W 2005 r. został posłem, obecnie zasiada w Parlamencie Europejskim.
2 miliony złotych
Śledczy mają zastrzeżenia do decyzji finansowych, jakie podejmował Lisek jako prezes Campusu i stowarzyszenia. Z ich ustaleń wynika, że aby podreperować będącą w kiepskiej kondycji spółkę, miał przekazywać jej pieniądze stowarzyszenia, m.in. udzielał spółce pożyczek i kupował jej akcje. W ten sposób do spółki miał wyprowadzić nawet 2 mln zł.
Lisek założył Campus jeszcze w latach 90. Stowarzyszenie powstało później – w 2002 r.
Spółka mieściła się w Gdańsku. Jej udziałowcami prócz dzisiejszego eurodeputowanego były jeszcze dwie inne osoby i firma z Dublina. Spółka zajmowała się głównie pośrednictwem na rynku turystycznym, m.in. sprzedażą biletów. W 1998 r. Lisek i jego wspólnicy przenieśli firmę do Warszawy, a stamtąd do Iławy – rodzinnego miasta posła.
Tam Lisek ze wspólnikami stworzył zatrudniające blisko 100 osób call center. Interes nie szedł za dobrze. Tylko w 2002 r. firma wypracowała zysk netto. Każdy kolejny rok kończyła stratą. Lisek nie spieszył się jednak ze zgłoszeniem wniosku o upadłość.
Sąd wszczął procedurę dopiero w 2007 r. i rok później ogłosił upadłość spółki. Zostały po niej długi sięgające milionów złotych.
„Rz” ustaliła, że to właśnie syndyk, który prowadził postępowanie upadłościowe, wpadł na trop niejasnych operacji finansowych między spółką a stowarzyszeniem. Badając akta firmy, natknął się m.in. na dwie dziwne umowy. Sąd Rejonowy w Elblągu poinformował o tym prokuraturę.
– 5 czerwca 2007 r. złożyliśmy zawiadomienie do prokuratury w Iławie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Chodziło o umowy pożyczki zawarte między stowarzyszeniem a spółką Campus – przyznaje „Rz” Dorota Zientara, rzecznik elbląskiego sądu.
Sprawę tajemniczych operacji finansowych badali najpierw śledczy z Iławy, później z Elbląga. Ale dopiero kiedy latem tego roku Edward Zalewski, prokurator krajowy, przekazał akta apelacji szczecińskiej, a ta powierzyła śledztwo Prokuraturze Okręgowej w Koszalinie, sprawa ruszyła.
Jak zniknął dług
„Rz” ustaliła, że wątpliwości śledczych dotyczą kilku działań prezesa. Ich opis jest we wniosku o uchylenie mu immunitetu.
Prokuratorzy przede wszystkim wytykają, że Lisek nie złożył wniosku o upadłość spółki, chociaż była ona praktycznie bankrutem.
– Biegły ustalił, że upadłość spółki należało zgłosić wiosną 2005 r. Już wtedy istniały ku temu podstawy – mówi „Rz” Ryszard Gąsiorowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Zamiast tego prezes Campusu sprzedał za 38 tys. zł swoje udziały w spółce Polskiemu Stowarzyszeniu Kart Młodzieżowych. – W praktyce stronami transakcji była jedna i ta sama osoba – mówi rozmówca „Rz” z wymiaru sprawiedliwości.
Operacji między dwiema instytucjami, którym szefował Lisek, było więcej. W latach 2004 i 2005 stowarzyszenie pożyczyło Campusowi ok. 2 mln zł. Do dziś nie wiadomo, co się stało z tymi pieniędzmi.
Spółka w ciekawy sposób pozbyła się długu. W lipcu 2006 r. zwołano nadzwyczajne zebranie wspólników Campusu. Lisek jako prezes stowarzyszenia zaproponował, że w zamian za należności obejmie ono 28 tys. dodatkowych udziałów w Campusie (wycenione na 2,8 mln zł). Umowę w tej sprawie podpisano jesienią 2006 r.
Efekt operacji? Stowarzyszenie zamiast odzyskać pieniądze, dostało nic niewarte udziały w bankrutującej spółce.
Pół roku później sąd w Elblągu podjął decyzję o przeprowadzeniu postępowania upadłościowego Campusu.
„Rz” dotarła do akt sprawy upadłościowej. Wynika z nich, że Campus praktycznie nie miał majątku, a syndykowi udało się jedynie pokryć należności wobec pracowników spółki. Inni wierzyciele musieli pogodzić się ze stratą.
– Została zaspokojona tylko pierwsza kategoria wierzycieli, czyli pracownicy, którzy otrzymali wynagrodzenia oraz uregulowany ZUS od tych wynagrodzeń i należności Urzędu Skarbowego – informuje Jacek Zaborowski, syndyk spółki Campus.
Dlaczego stowarzyszenie inwestowało w upadającą spółkę? Czy dlatego, że po obu stronach zasiadała jedna i ta sama osoba? – Tylko prezes Lisek jest kompetentny, by udzielić informacji – usłyszała „Rz” w Polskim Stowarzyszeniu Kart Młodzieżowych.
„Jestem całkowicie przekonany, że postępowanie zakończy się wyjaśnieniem sprawy i potwierdzeniem mojej niewinności” – napisał Lisek we wczorajszym oświadczeniu dla PAP.
Prokuratura potwierdza informacje „Rz”. – Pożyczki od stowarzyszenia nie zostały zaewidencjonowane, a upadłość spółki, jak ustalił biegły, należało zgłosić już wiosną 2005 roku – mówi prokurator Gąsiorowski.
Dotąd w sprawie są podejrzane cztery osoby, między innymi brat europosła. – Cztery osoby z zarządu spółki usłyszały zarzut niezgłoszenia wniosku o upadłość – dodaje Gąsiorowski. Ma je usłyszeć też Krzysztof Lisek. Z naszych informacji wynika, iż w grę wchodzi nie tylko niezgłoszenie upadłości, ale też m.in. wyrządzenie szkody w mieniu stowarzyszenia.
Co ciekawe, w zarządzie Polskiego Stowarzyszenia Kart Młodzieżowych zasiada również doradca polityczny premiera Donalda Tuska – Łukasz Broniewski. Wczoraj nie odbierał telefonu.
Stowarzyszenie ma też sympatyków wśród polityków. W 2005 r. o pieniądze dla niego w interpelacji upominał się Sławomir Nowak, obecnie wiceszef Klubu PO. Domagał się wówczas wyjaśnień, dlaczego stowarzyszeniu odmówiono grantu od Polskiej Agencji Rozwoju Przemysłu (wniosek odrzucono z przyczyn formalnych).
Sławomir Nowak pytany dziś, dlaczego upominał się o dotację dla stowarzyszenia, zasłania się niepamięcią. – To musiała być jednostkowa sprawa. Nie pamiętam jej dokładnie – twierdzi.
Rzeczpospolita
– 5 listopada prokurator krajowy skierował do przewodniczącego Parlamentu Europejskiego wniosek o uchylenie europosłowi immunitetu – mówi „Rz” Katarzyna Szeska, rzecznik Prokuratury Krajowej. – Jest to związane z zamiarem przedstawienia mu zarzutu popełnienia przestępstwa o charakterze gospodarczym.
Prokuratura Okręgowa w Koszalinie od kilku miesięcy prowadzi śledztwo, w którym bada operacje finansowe między spółką Campus, założoną przez Krzysztofa Liska, a Polskim Stowarzyszeniem Kart Młodzieżowych. Przez kilka lat prezesem obu była jedna i ta sama osoba: Lisek.
Europoseł PO jest jednym z bliskich współpracowników premiera Donalda Tuska. Pochodzi z Iławy, w latach 80. działał w NZS, potem zakładał KLD. Jest członkiem Rady Krajowej i wiceprzewodniczącym Regionu Pomorskiego PO. W 2005 r. został posłem, obecnie zasiada w Parlamencie Europejskim.
2 miliony złotych
Śledczy mają zastrzeżenia do decyzji finansowych, jakie podejmował Lisek jako prezes Campusu i stowarzyszenia. Z ich ustaleń wynika, że aby podreperować będącą w kiepskiej kondycji spółkę, miał przekazywać jej pieniądze stowarzyszenia, m.in. udzielał spółce pożyczek i kupował jej akcje. W ten sposób do spółki miał wyprowadzić nawet 2 mln zł.
Lisek założył Campus jeszcze w latach 90. Stowarzyszenie powstało później – w 2002 r.
Spółka mieściła się w Gdańsku. Jej udziałowcami prócz dzisiejszego eurodeputowanego były jeszcze dwie inne osoby i firma z Dublina. Spółka zajmowała się głównie pośrednictwem na rynku turystycznym, m.in. sprzedażą biletów. W 1998 r. Lisek i jego wspólnicy przenieśli firmę do Warszawy, a stamtąd do Iławy – rodzinnego miasta posła.
Tam Lisek ze wspólnikami stworzył zatrudniające blisko 100 osób call center. Interes nie szedł za dobrze. Tylko w 2002 r. firma wypracowała zysk netto. Każdy kolejny rok kończyła stratą. Lisek nie spieszył się jednak ze zgłoszeniem wniosku o upadłość.
Sąd wszczął procedurę dopiero w 2007 r. i rok później ogłosił upadłość spółki. Zostały po niej długi sięgające milionów złotych.
„Rz” ustaliła, że to właśnie syndyk, który prowadził postępowanie upadłościowe, wpadł na trop niejasnych operacji finansowych między spółką a stowarzyszeniem. Badając akta firmy, natknął się m.in. na dwie dziwne umowy. Sąd Rejonowy w Elblągu poinformował o tym prokuraturę.
– 5 czerwca 2007 r. złożyliśmy zawiadomienie do prokuratury w Iławie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Chodziło o umowy pożyczki zawarte między stowarzyszeniem a spółką Campus – przyznaje „Rz” Dorota Zientara, rzecznik elbląskiego sądu.
Sprawę tajemniczych operacji finansowych badali najpierw śledczy z Iławy, później z Elbląga. Ale dopiero kiedy latem tego roku Edward Zalewski, prokurator krajowy, przekazał akta apelacji szczecińskiej, a ta powierzyła śledztwo Prokuraturze Okręgowej w Koszalinie, sprawa ruszyła.
Jak zniknął dług
„Rz” ustaliła, że wątpliwości śledczych dotyczą kilku działań prezesa. Ich opis jest we wniosku o uchylenie mu immunitetu.
Prokuratorzy przede wszystkim wytykają, że Lisek nie złożył wniosku o upadłość spółki, chociaż była ona praktycznie bankrutem.
– Biegły ustalił, że upadłość spółki należało zgłosić wiosną 2005 r. Już wtedy istniały ku temu podstawy – mówi „Rz” Ryszard Gąsiorowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Zamiast tego prezes Campusu sprzedał za 38 tys. zł swoje udziały w spółce Polskiemu Stowarzyszeniu Kart Młodzieżowych. – W praktyce stronami transakcji była jedna i ta sama osoba – mówi rozmówca „Rz” z wymiaru sprawiedliwości.
Operacji między dwiema instytucjami, którym szefował Lisek, było więcej. W latach 2004 i 2005 stowarzyszenie pożyczyło Campusowi ok. 2 mln zł. Do dziś nie wiadomo, co się stało z tymi pieniędzmi.
Spółka w ciekawy sposób pozbyła się długu. W lipcu 2006 r. zwołano nadzwyczajne zebranie wspólników Campusu. Lisek jako prezes stowarzyszenia zaproponował, że w zamian za należności obejmie ono 28 tys. dodatkowych udziałów w Campusie (wycenione na 2,8 mln zł). Umowę w tej sprawie podpisano jesienią 2006 r.
Efekt operacji? Stowarzyszenie zamiast odzyskać pieniądze, dostało nic niewarte udziały w bankrutującej spółce.
Pół roku później sąd w Elblągu podjął decyzję o przeprowadzeniu postępowania upadłościowego Campusu.
„Rz” dotarła do akt sprawy upadłościowej. Wynika z nich, że Campus praktycznie nie miał majątku, a syndykowi udało się jedynie pokryć należności wobec pracowników spółki. Inni wierzyciele musieli pogodzić się ze stratą.
– Została zaspokojona tylko pierwsza kategoria wierzycieli, czyli pracownicy, którzy otrzymali wynagrodzenia oraz uregulowany ZUS od tych wynagrodzeń i należności Urzędu Skarbowego – informuje Jacek Zaborowski, syndyk spółki Campus.
Dlaczego stowarzyszenie inwestowało w upadającą spółkę? Czy dlatego, że po obu stronach zasiadała jedna i ta sama osoba? – Tylko prezes Lisek jest kompetentny, by udzielić informacji – usłyszała „Rz” w Polskim Stowarzyszeniu Kart Młodzieżowych.
„Jestem całkowicie przekonany, że postępowanie zakończy się wyjaśnieniem sprawy i potwierdzeniem mojej niewinności” – napisał Lisek we wczorajszym oświadczeniu dla PAP.
Prokuratura potwierdza informacje „Rz”. – Pożyczki od stowarzyszenia nie zostały zaewidencjonowane, a upadłość spółki, jak ustalił biegły, należało zgłosić już wiosną 2005 roku – mówi prokurator Gąsiorowski.
Dotąd w sprawie są podejrzane cztery osoby, między innymi brat europosła. – Cztery osoby z zarządu spółki usłyszały zarzut niezgłoszenia wniosku o upadłość – dodaje Gąsiorowski. Ma je usłyszeć też Krzysztof Lisek. Z naszych informacji wynika, iż w grę wchodzi nie tylko niezgłoszenie upadłości, ale też m.in. wyrządzenie szkody w mieniu stowarzyszenia.
Co ciekawe, w zarządzie Polskiego Stowarzyszenia Kart Młodzieżowych zasiada również doradca polityczny premiera Donalda Tuska – Łukasz Broniewski. Wczoraj nie odbierał telefonu.
Stowarzyszenie ma też sympatyków wśród polityków. W 2005 r. o pieniądze dla niego w interpelacji upominał się Sławomir Nowak, obecnie wiceszef Klubu PO. Domagał się wówczas wyjaśnień, dlaczego stowarzyszeniu odmówiono grantu od Polskiej Agencji Rozwoju Przemysłu (wniosek odrzucono z przyczyn formalnych).
Sławomir Nowak pytany dziś, dlaczego upominał się o dotację dla stowarzyszenia, zasłania się niepamięcią. – To musiała być jednostkowa sprawa. Nie pamiętam jej dokładnie – twierdzi.
Rzeczpospolita
2009/12/07
Orzechowy biznes wiceministra
Była dochodowa plantacja orzechów wiceministra środowiska Macieja Trzeciaka i medialne śledztwo "Superwizjera" TVN i "Rz". Rok temu ujawniono, że Trzeciak dzięki manipulacjom kupił ziemię, aby obsadzić ją orzechami, do których Unia dopłaca 300 tys. zł rocznie. Są już pierwsi zatrzymani w sprawie.
W styczniu 2009 roku Trzeciak podał się do dymisji, a jego sprawą zajęło się CBA i policja w Szczecinie. Wyjaśnień zażądała Julia Pitera.
Wiceminister twierdził, że na wsi pragnie osiąść. Okazał nawet oświadczenie "znajomego" gospodarza, u którego uzyskał meldunek, by móc wystartować w przetargu o ziemię od Agencji Nieruchomości Rolnej. Przetarg był zarezerwowany tylko dla miejscowych rolników, przypomina "Rzeczpospolita".
Posada w prezencie
Banicja wiceministra nie trwała długo. Dwa miesiące później otrzymał posadę w podległym resortowi środowiska Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Były już wiceminister zajmuje stanowisko kierownicze z 9,5 tys. zł pensji, podaje "Rz".
Zasiada też w radzie nadzorczej Wojewódzkich Funduszy Ochrony Środowiska w Toruniu. Ponadto jest sekretarzem WFOŚ w Szczecinie (oba stanowiska dają kolejne 14 tys. zł).
A śledztwa - zakończyły się niczym. Reporterzy "Superwizjera" TVN i "Rz" postanowili sprawdzić, co się dzieje w zachodniopomorskim.
Śledztwa ponownie
Jak się okazało, całe najbliższe otoczenie byłego wiceministra zarabia miliony na kupnie ziemi od ANR dzięki fikcyjnym meldunkom, pisze "Rz". W sumie mają już 800 ha ziemi, na ok. 600 uprawiają orzechy włoskie.
Trzeciak kupił 200 hektarów. - 200 hektarów to dwa miliony - mówi anonimowo osoba z najbliższego otoczenia byłego wiceministra.
Ale interes szybko się zwraca, bo za pierwsze pięć lat hodowli UE sowicie dopłaca.
– Za wszystkim stoi Trzeciak – informuje inna osoba z jego otoczenia, do której dotarli reporterzy. – Schemat wygląda tak: kiedy agencja organizuje przetarg na dzierżawę ziemi, Maciek podejmuje decyzję, że tę ziemię bierzemy, i w zależności, jaki to jest areał, jaka klasa, albo mówi, że tam do jakiegoś pułapu negocjujemy, albo od początku wiadomo, że cena nie ma znaczenia, bo chcemy mieć tę ziemię.
Pomimo początkowo umorzonego śledztwa szczecińskiej policji, dochodzenie w sprawie Trzeciaka zostało wznowione. Po tym, jak sprawą zainteresowali się dziennikarze. Zatrzymano już pierwsze 6 osób. Usłyszeli zarzuty poświadczenia nieprawdy poprzez fikcyjne meldowanie i posługiwanie się fałszywymi dokumentami w celu kupienia ziemi od ANR.
Zatrzymani
Wśród zatrzymanych był Artur B. z Choszczna, który rok temu zameldował u siebie Macieja Trzeciaka. Przesłuchiwany przyznał, że meldunek był fikcyjny a Trzeciaka wcześniej nie znał. – Byli pośrednicy, którzy przyszli i prosili, bym to zrobił – powiedział śledczym.
Zatrzymany miał być też sam wiceminister. Potrzebna była zgoda prokuratury, zdaniem policji zwykła formalność.
– Nie było takiej potrzeby. Zgodnie z prawem nakaz zatrzymania i doprowadzenia do prokuratury wydawany jest tylko wobec osób, którym przedstawione są zarzuty – tłumaczy odmowę Małgorzata Wojciechowicz, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Szczecinie.
Padł też inny wniosek policji, mający zabezpieczyć przed matactwem - o areszt dla jednej osoby i poręczenia majątkowe dla dwóch. – Nie było takiej potrzeby. Pięć osób przyznało się do winy, a jedna, mimo że tego nie zrobiła, złożyła wyjaśnienia. Obawy matactwa nie ma – twierdzi Wojciechowicz.
Anonimowy rozmówca z zachodniopomorskiego twierdzi, że gdy się skończy dopłata do orzechów, "biznesmeni" pomyślą o nowej uprawie. – Może pomarańcze, jak będą dopłaty - mówi "Rz".
sm
tvn24
W styczniu 2009 roku Trzeciak podał się do dymisji, a jego sprawą zajęło się CBA i policja w Szczecinie. Wyjaśnień zażądała Julia Pitera.
Wiceminister twierdził, że na wsi pragnie osiąść. Okazał nawet oświadczenie "znajomego" gospodarza, u którego uzyskał meldunek, by móc wystartować w przetargu o ziemię od Agencji Nieruchomości Rolnej. Przetarg był zarezerwowany tylko dla miejscowych rolników, przypomina "Rzeczpospolita".
Posada w prezencie
Banicja wiceministra nie trwała długo. Dwa miesiące później otrzymał posadę w podległym resortowi środowiska Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Były już wiceminister zajmuje stanowisko kierownicze z 9,5 tys. zł pensji, podaje "Rz".
Zasiada też w radzie nadzorczej Wojewódzkich Funduszy Ochrony Środowiska w Toruniu. Ponadto jest sekretarzem WFOŚ w Szczecinie (oba stanowiska dają kolejne 14 tys. zł).
A śledztwa - zakończyły się niczym. Reporterzy "Superwizjera" TVN i "Rz" postanowili sprawdzić, co się dzieje w zachodniopomorskim.
Śledztwa ponownie
Jak się okazało, całe najbliższe otoczenie byłego wiceministra zarabia miliony na kupnie ziemi od ANR dzięki fikcyjnym meldunkom, pisze "Rz". W sumie mają już 800 ha ziemi, na ok. 600 uprawiają orzechy włoskie.
Trzeciak kupił 200 hektarów. - 200 hektarów to dwa miliony - mówi anonimowo osoba z najbliższego otoczenia byłego wiceministra.
Ale interes szybko się zwraca, bo za pierwsze pięć lat hodowli UE sowicie dopłaca.
– Za wszystkim stoi Trzeciak – informuje inna osoba z jego otoczenia, do której dotarli reporterzy. – Schemat wygląda tak: kiedy agencja organizuje przetarg na dzierżawę ziemi, Maciek podejmuje decyzję, że tę ziemię bierzemy, i w zależności, jaki to jest areał, jaka klasa, albo mówi, że tam do jakiegoś pułapu negocjujemy, albo od początku wiadomo, że cena nie ma znaczenia, bo chcemy mieć tę ziemię.
Pomimo początkowo umorzonego śledztwa szczecińskiej policji, dochodzenie w sprawie Trzeciaka zostało wznowione. Po tym, jak sprawą zainteresowali się dziennikarze. Zatrzymano już pierwsze 6 osób. Usłyszeli zarzuty poświadczenia nieprawdy poprzez fikcyjne meldowanie i posługiwanie się fałszywymi dokumentami w celu kupienia ziemi od ANR.
Zatrzymani
Wśród zatrzymanych był Artur B. z Choszczna, który rok temu zameldował u siebie Macieja Trzeciaka. Przesłuchiwany przyznał, że meldunek był fikcyjny a Trzeciaka wcześniej nie znał. – Byli pośrednicy, którzy przyszli i prosili, bym to zrobił – powiedział śledczym.
Zatrzymany miał być też sam wiceminister. Potrzebna była zgoda prokuratury, zdaniem policji zwykła formalność.
– Nie było takiej potrzeby. Zgodnie z prawem nakaz zatrzymania i doprowadzenia do prokuratury wydawany jest tylko wobec osób, którym przedstawione są zarzuty – tłumaczy odmowę Małgorzata Wojciechowicz, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Szczecinie.
Padł też inny wniosek policji, mający zabezpieczyć przed matactwem - o areszt dla jednej osoby i poręczenia majątkowe dla dwóch. – Nie było takiej potrzeby. Pięć osób przyznało się do winy, a jedna, mimo że tego nie zrobiła, złożyła wyjaśnienia. Obawy matactwa nie ma – twierdzi Wojciechowicz.
Anonimowy rozmówca z zachodniopomorskiego twierdzi, że gdy się skończy dopłata do orzechów, "biznesmeni" pomyślą o nowej uprawie. – Może pomarańcze, jak będą dopłaty - mówi "Rz".
sm
tvn24
Przez kłótnie w Platformie umiera klub sportowy Ursus
Przez kłótnie działaczy Platformy upada klub sportowy Ursus - ikona tej dzielnicy. Urzędnicy tej partii doprowadzili do bratobójczego procesu i komornik zajął klubowe pieniądze przeznaczone na szkolenie młodych piłkarzy.
- To historia jak z "Procesu" Franza Kafki. Komornik niespodziewanie zablokował konto klubu sportowego Ursus. Władze klubu nie miały pojęcia o tym, że mają jakiś proces - ubolewa burmistrz Ursusa Bogdan Olesiński (PO).
Klub sportowy Ursus utrzymuje się głównie z miejskich dotacji. Teraz znalazł się w dramatycznej sytuacji. Nie ma pieniędzy na pensje dla trenerów; nie ma jak rozliczyć miejskich dotacji. Jeśli nie zrobi tego w ciągu dwóch tygodni, w przyszłym roku nie dostanie od ratusza ani złotówki.
Duma Ursusa
Klub istnieje od 1935 r. W PRL-u sponsorowały go zakłady produkujące ciągniki. To były czasy świetności: Ursus miał drużynę w drugiej lidze, grał z takimi sławami jak Górnik Zabrze. Teraz gra w czwartej lidze. - Mamy szansę na awans do trzeciej - mówi Marek Szymul, społeczny prezes KS Ursus i zarazem szef wydziału ochrony środowiska w ursuskim urzędzie.
Jego duma to liczna rzesza dzieci i młodzieży ćwicząca w barwach klubu: ma 15 piłkarskich drużyn, w których gra ok. 300 chłopców, głównie w wieku 7-15 lat. Korzystają z dwóch zaniedbanych stadionów przy ul. Sosnkowskiego.
- Chłopaki trenują pod okiem profesjonalistów kilka razy w tygodniu. Dla wielu z nich piłka to całe życie - dodaje Marek Szymul.
- Tylko dzięki społecznej pracy grupy pasjonatów klub trzyma poziom. Dla nas jest bezcenny, bo dzięki niemu dzieciaki uprawiają sport. Każdy mecz Ursusa to u nas ważne wydarzenie. Boję się, że przestanie istnieć - mówi burmistrz Olesiński.
Spór o wodę
Władze klubu przez lata były w konflikcie z dzielnicowym ośrodkiem sportu i rekreacji (OSiR). Kością niezgody stały się rachunki za wodę, głównie za podlewanie boisk należących do miasta i wynajmowanych od OSiR-u.
- Klub od 2005 r. nie płacił za wodę. Dług narastał. Jako urzędnik nie miałem wyjścia: musiałem pójść do sądu - twierdzi Marek Jagodziński, szef ursuskiego OSiR.
W połowie zeszłego roku OSiR poskarżył się na klub sądowi, żądając blisko 80 tys. zł za wodę. Dopiął swego, sąd przyznał mu rację. Do klubu zapukał komornik, błyskawicznie zablokował konta i przejął całe pieniądze - ponad 60 tys. zł. Żąda również następnych 70 tys., bo od długu za wodę narosły odsetki. Z pieniędzy klubu trzeba też zapłacić honorarium dla komornika, które zdaniem władz Ursusa sięgnie 20 tys. zł.
- To absurd. Przecież mój klub żyje głównie z miejskich dotacji. Pieniądze na szkolenie młodzieży, które dostaliśmy od ratusza, komornik ściągnął, by oddać je ratuszowi. Gdzie tu sens? - narzeka Marek Szymul.
Dlaczego OSiR, którego celem jest wspieranie lokalnego sportu, tak bardzo zaszkodził dzielnicowemu klubowi?
- Chcieliśmy się dogadać, ale nie było odzewu - upiera się dyr. Jagodziński.
W partii bez porozumienia
Wydaje się, że porozumienie w tej sprawie powinno być proste. Zarówno dyrektor Jagodziński, jak i społeczny prezes KS Ursus należą do Platformy Obywatelskiej.
- Jak widać, przynależność partyjna nie gwarantuje porozumienia - rozkłada ręce burmistrz Olesiński, który również należy do PO. - Jagodziński może jest działaczem PO, ale wcześniej był zatwardziałym PiS-owcem - dodaje prezes Szymul.
Jagodziński został szefem OSiR za stołecznej prezydentury Lecha Kaczyńskiego.
Po wyborczym zwycięstwie Hanny Gronkiewicz-Waltz udało mu się utrzymać stanowisko: zapisał się do PO. - Ale nie do koła w Ursusie. Tu go nie chcieliśmy - mówi burmistrz Olesiński.
- Władze OSiR-u nie lubiły klubu. Zawsze nas lekceważyły. Najgorsze jest, że przez ich knucia dzieciaki nie będą mogły grać w piłkę - martwi się Marek Szymul.
OSiR-u broni jednak Wiesław Wilczyński (SLD), szef miejskiego biura sportu. - Jest mi szalenie przykro z powodu tej sytuacji, ale klub sportowy musi przestrzegać zasad. Rachunki trzeba płacić. Prawo jest twarde - kwituje dyr. Wilczyński.
Inne stanowisko zajął burmistrz Olesiński. Postanowił wyrzucić Jagodzińskiego. Od nowego roku OSiR w Ursusie będzie miał już nowego szefa.
- Wycofaliśmy komornika, ale pozostał dług, który rozłożymy na raty. Jednak zabranych przez niego 60 tys. nie da się już odzyskać. W tym roku klubowi nie możemy już dać ani grosza - mówi Olesiński.
- Teraz mogą nas uratować już tylko prywatni sponsorzy. Bez sumy, którą zabrał komornik, klub przestanie istnieć - mówi prezes Szymul.
źródło: Gazeta Stoleczna
Jan Fusiecki
- To historia jak z "Procesu" Franza Kafki. Komornik niespodziewanie zablokował konto klubu sportowego Ursus. Władze klubu nie miały pojęcia o tym, że mają jakiś proces - ubolewa burmistrz Ursusa Bogdan Olesiński (PO).
Klub sportowy Ursus utrzymuje się głównie z miejskich dotacji. Teraz znalazł się w dramatycznej sytuacji. Nie ma pieniędzy na pensje dla trenerów; nie ma jak rozliczyć miejskich dotacji. Jeśli nie zrobi tego w ciągu dwóch tygodni, w przyszłym roku nie dostanie od ratusza ani złotówki.
Duma Ursusa
Klub istnieje od 1935 r. W PRL-u sponsorowały go zakłady produkujące ciągniki. To były czasy świetności: Ursus miał drużynę w drugiej lidze, grał z takimi sławami jak Górnik Zabrze. Teraz gra w czwartej lidze. - Mamy szansę na awans do trzeciej - mówi Marek Szymul, społeczny prezes KS Ursus i zarazem szef wydziału ochrony środowiska w ursuskim urzędzie.
Jego duma to liczna rzesza dzieci i młodzieży ćwicząca w barwach klubu: ma 15 piłkarskich drużyn, w których gra ok. 300 chłopców, głównie w wieku 7-15 lat. Korzystają z dwóch zaniedbanych stadionów przy ul. Sosnkowskiego.
- Chłopaki trenują pod okiem profesjonalistów kilka razy w tygodniu. Dla wielu z nich piłka to całe życie - dodaje Marek Szymul.
- Tylko dzięki społecznej pracy grupy pasjonatów klub trzyma poziom. Dla nas jest bezcenny, bo dzięki niemu dzieciaki uprawiają sport. Każdy mecz Ursusa to u nas ważne wydarzenie. Boję się, że przestanie istnieć - mówi burmistrz Olesiński.
Spór o wodę
Władze klubu przez lata były w konflikcie z dzielnicowym ośrodkiem sportu i rekreacji (OSiR). Kością niezgody stały się rachunki za wodę, głównie za podlewanie boisk należących do miasta i wynajmowanych od OSiR-u.
- Klub od 2005 r. nie płacił za wodę. Dług narastał. Jako urzędnik nie miałem wyjścia: musiałem pójść do sądu - twierdzi Marek Jagodziński, szef ursuskiego OSiR.
W połowie zeszłego roku OSiR poskarżył się na klub sądowi, żądając blisko 80 tys. zł za wodę. Dopiął swego, sąd przyznał mu rację. Do klubu zapukał komornik, błyskawicznie zablokował konta i przejął całe pieniądze - ponad 60 tys. zł. Żąda również następnych 70 tys., bo od długu za wodę narosły odsetki. Z pieniędzy klubu trzeba też zapłacić honorarium dla komornika, które zdaniem władz Ursusa sięgnie 20 tys. zł.
- To absurd. Przecież mój klub żyje głównie z miejskich dotacji. Pieniądze na szkolenie młodzieży, które dostaliśmy od ratusza, komornik ściągnął, by oddać je ratuszowi. Gdzie tu sens? - narzeka Marek Szymul.
Dlaczego OSiR, którego celem jest wspieranie lokalnego sportu, tak bardzo zaszkodził dzielnicowemu klubowi?
- Chcieliśmy się dogadać, ale nie było odzewu - upiera się dyr. Jagodziński.
W partii bez porozumienia
Wydaje się, że porozumienie w tej sprawie powinno być proste. Zarówno dyrektor Jagodziński, jak i społeczny prezes KS Ursus należą do Platformy Obywatelskiej.
- Jak widać, przynależność partyjna nie gwarantuje porozumienia - rozkłada ręce burmistrz Olesiński, który również należy do PO. - Jagodziński może jest działaczem PO, ale wcześniej był zatwardziałym PiS-owcem - dodaje prezes Szymul.
Jagodziński został szefem OSiR za stołecznej prezydentury Lecha Kaczyńskiego.
Po wyborczym zwycięstwie Hanny Gronkiewicz-Waltz udało mu się utrzymać stanowisko: zapisał się do PO. - Ale nie do koła w Ursusie. Tu go nie chcieliśmy - mówi burmistrz Olesiński.
- Władze OSiR-u nie lubiły klubu. Zawsze nas lekceważyły. Najgorsze jest, że przez ich knucia dzieciaki nie będą mogły grać w piłkę - martwi się Marek Szymul.
OSiR-u broni jednak Wiesław Wilczyński (SLD), szef miejskiego biura sportu. - Jest mi szalenie przykro z powodu tej sytuacji, ale klub sportowy musi przestrzegać zasad. Rachunki trzeba płacić. Prawo jest twarde - kwituje dyr. Wilczyński.
Inne stanowisko zajął burmistrz Olesiński. Postanowił wyrzucić Jagodzińskiego. Od nowego roku OSiR w Ursusie będzie miał już nowego szefa.
- Wycofaliśmy komornika, ale pozostał dług, który rozłożymy na raty. Jednak zabranych przez niego 60 tys. nie da się już odzyskać. W tym roku klubowi nie możemy już dać ani grosza - mówi Olesiński.
- Teraz mogą nas uratować już tylko prywatni sponsorzy. Bez sumy, którą zabrał komornik, klub przestanie istnieć - mówi prezes Szymul.
źródło: Gazeta Stoleczna
Jan Fusiecki
Subskrybuj:
Posty (Atom)