Zdolność do uczenia się, zmiany poglądów, szukania kompromisu - to zalety lidera PO, które będą mu przydatne na stanowisku premiera. Jego słabą stroną jest natomiast nietolerowanie ludzi z silną osobowością w swoim otoczeniu.
W ostatnich pięciu latach Donald Tusk zbudował silną partię polityczną i stał się jej niekwestionowanym liderem. Przetrzymał dwie porażki wyborcze i huraganowy atak PiS na Platformę Obywatelską - nie dopuścił do jej podziału ani nie stracił nad nią kontroli. Podjął ryzykowną decyzję o skróceniu kadencji Sejmu i wygrał wybory, choć na dwa tygodnie przed głosowaniem prawie nikt nie dawał mu szans.
Dziś jest jednym z dwóch-trzech najważniejszych polityków w Polsce.
W ciągu swej blisko dwudziestoletniej kariery udzielił tysiące wywiadów, setki razy przemawiał publicznie, od kilku tygodni nieustannie obecny jest w którejś z telewizji. Jest na ty z wieloma dziennikarzami, łatwo skraca dystans, żartuje, opowiada dowcipy, z których sam się śmieje zaraźliwym śmiechem. Jest bohaterem wielu anegdot - o tym, jak w latach 80. pracował przy malowaniu kominów, jak wspomagał strajkujących stoczniowców, będąc jednocześnie zwolennikiem skrajnie liberalnych rozwiązań gospodarczych, jak przed weekendem nawet w najbardziej gorących momentach rzuca politykę, by pojechać do rodziny do Gdańska. Ma za sobą długą i skomplikowaną karierę polityczną, choć nigdy nie pełnił żadnych funkcji administracyjnych, nigdy nie odpowiadał nawet za mały wycinek państwa.
Nieprzewidywalny
"Starłem się z Donaldem Tuskiem, bo nie mogłem zaakceptować jego stylu rządzenia, jego braku poglądów, dość prostego trybu bycia, a przede wszystkim bezwzględności w walce z partyjnymi konkurentami" - pisał przed kilkoma tygodniami w swym blogu Paweł Śpiewak, profesor socjologii i były poseł PO. I dodał: "Mam pretensję do niego za ubóstwo programowe, za intrygi".
Ta miażdżąca opinia nie wzięła się tylko z frustracji naukowca, który nie znalazł dla siebie miejsca w polityce. Śpiewak poznał Tuska jeszcze w latach 80. Przed dwoma laty szef PO wymusił na warszawskich władzach partii umieszczenie socjologa na wysokim miejscu listy wyborczej. Dzięki temu Śpiewak bez trudu dostał się do Sejmu. Mógł stać się jednym z zaufanych ludzi lidera. Jeśli odszedł, to nie z powodu urażonych ambicji, lecz dlatego, że zraził go styl bycia i sposób działania Tuska. Ale kilka dni później Śpiewak tak komentował debatę telewizyjną: "Bezapelacyjnie zwyciężył Donald Tusk, który zaprezentował się jako bardzo kompetentna, poważna i dobrze przygotowana osoba. A przy tym potrafił zachować duży luz i spokój, co pozwoliło mu w przekonujący i kompetentny sposób wyjaśnić większość kwestii merytorycznych. Sądzę, że rozwiał wątpliwości wielu osób, które wahały się, czy warto na niego i na PO głosować".
Śpiewak nie zmienił swego zdania o Tusku. Po prostu lider PO wypadł w debacie dużo lepiej, niż się spodziewano. Warto więc przypomnieć, że przed dwoma laty w kilku debatach z Lechem Kaczyńskim był nieprzekonujący. Wówczas przegrał i zaprzepaścił szansę na zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Tym razem wspiął się na wyżyny mimo trudnej sytuacji psychologicznej. Kampania PO przebiegała bowiem niemrawo, większość mediów - także krytycznie oceniających rząd Kaczyńskiego - podśmiewała się z Platformy, którą PiS ustawiał na ringu jak doświadczony bokser słabeusza.
Można powiedzieć, szef PO okazał się bardziej wygadany, jego doradcy tym razem dobrze go przygotowali, udało mu się dobrać w debacie właściwsze słowa. Ale tak naprawdę chodziło o siłę psychiczną. Tusk zachował zimną krew, celnie atakował, nie był histeryczny, co mu się czasem zdarza. Zaprezentował się jako lider, który może przewodzić krajowi. Nawet Jarosław Kaczyński przyznaje, że był to przełomowy moment w kampanii.
Jednak w ostatnich latach takiego Tuska jak w debacie telewizyjnej widzieliśmy tylko kilka razy. Chyba najlepszy był w marcu 2006 r., gdy z mównicy sejmowej rzucił w twarz Kaczyńskiemu: „Wiecie, kogo widzę w tym pierwszym rzędzie? Andrzeja Leppera. Nie ma tutaj Andrzeja Leppera. Wiecie dlaczego? Bo dzisiaj okrzyk: » Balcerowicz musi odejść «wznosi Jarosław Kaczyński. To po co ma się męczyć Lepper? Ma wykonawcę swojego projektu gospodarczego”.
Ale to był tylko incydent. Przez długie miesiące PO nie przejawiała większej aktywności i jej nijakość, niewyrazistość stała się niemal przysłowiowa. Komentatorzy polityczni byli zgodni: Tusk i Platforma nie otrząsnęli się jeszcze po klęsce wyborczej z 2005 r. Grają tak, jak im zagra Kaczyński. Określenie Giertycha: "Platforma - ciamciaramcia" pasowało do tej partii jak ulał. Najwyraźniej uwierzył w to również premier. Musiał być zdumiony nie mniej niż miliony telewidzów, obserwując, z jaką werwą lider PO zadaje mu ciosy.
Czy premier Tusk będzie walecznym fighterem, czy znów zapadnie w sen? Nie sposób przewidzieć. Nawiasem mówiąc, Tusk ma dość osobliwą właściwość - na stres reaguje sennością.
Donald i kaczki
Stosunki Tuska z braćmi Kaczyńskimi mają długą i burzliwą historię. Lecha Donald zna dłużej. Dzisiejszy prezydent był autorem kilku tekstów zamieszczonych w nieregularnym periodyku "Przegląd Polityczny", wokół którego skupiało się środowisko liberalnie myślącej młodej inteligencji z Gdańska. Przed wyborami prezydenckimi w 1990 r. Kongres Liberalno-Demokratyczny, którego Tusk był jednym z liderów, na krótko połączył się z Porozumieniem Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Małżeństwo w gruncie rzeczy nie zostało skonsumowane - nie powstały wspólne struktury i każda partia wkrótce poszła w swoją stronę.Przed wyborami obie były prowałęsowskie. Po wyborach jednak Kaczyńscy skłócili się z Wałęsą i stali się jego najbardziej zajadłymi wrogami, a liberałowie utrzymali przyjazne stosunki z prezydentem. Ale nie tylko to różniło obie partie. PC było partią wodzowską, KLD - grupą towarzyską, by nie powiedzieć, kumplowską. PC ciągle z kimś walczyło, negocjowało, knuło, liberałowie się bawili, a politykę traktowali jak żart.
Tusk utrzymywał niemal przyjazne stosunki z Kaczyńskimi nawet wówczas, gdy PC przeszło do opozycji, a KLD wsparł rząd Hanny Suchockiej. Dzięki Tuskowi Lech Kaczyński został w lutym 1992 r. prezesem NIK. Tusk przekonał kolegów, że Lech jest całkiem w porządku i na pewno nie będzie wykorzystywał stanowiska dla celów politycznych. W kampanii wyborczej 1993 r. prezes NIK zaatakował liberałów za prywatyzację, a kierowana przez niego instytucja stała się zapleczem kadrowym dla przyszłej partii.
Powszechnie uważa się, że Tusk ma kompleks Jarosława Kaczyńskiego. Tusk twierdzi, że jest odwrotnie. Opowiadał dziennikarzom, jak podczas negocjacji z Jarosławem Kaczyńskim za oknami rozległo się kwakanie kaczki. Kaczyński poczerwieniał - był pewny, że kaczkę specjalnie wypuścili złośliwi liberałowie.Tusk był dzieckiem szczęścia - takim zającem z bajki La Fontaine'a, który bez wysiłku przegania żółwia, bawiąc się wyścigiem . Czasami miał pecha, ale częściej dostawał do ręki karty, o jakich Kaczyński mógł tylko marzyć. W 1997 r. został wicemarszałkiem Senatu, a jego rywal ledwo wszedł do Sejmu z łaski Jana Olszewskiego, który przygarnął go na listy swojej partii. Tusk od dawna marzył o funkcji wicemarszałka. Pracy niewiele, spory prestiż, a na dodatek własne biuro, sekretarki, samochód służbowy.
- Zabiję cię. Ja marzyłem o tym stanowisku - zaatakował go Jarosław Kaczyński, który był ledwie posłem.
- Zabiję cię. Ja marzyłem o tym stanowisku - zaatakował go Jarosław Kaczyński, który był ledwie posłem.
Ale w czerwcu 2000 r. szczęście uśmiechnęło się także do bliźniaków. Lech Kaczyński został ministrem sprawiedliwości; na tej funkcji ufundował swoją popularność i partię Prawo i Sprawiedliwość. Kilka miesięcy później Tusk przegrał wybory na przewodniczącego Unii Wolności. Zaryzykował - i rozstał się z Unią, w której czuł się coraz gorzej. Poszedł na swoje - założył Platformę Obywatelską. Tym razem musiał ciężko pracować, by utrzymać się na powierzchni. Mało kto dawał mu szansę na sukces. A jednak go osiągnął.
Aż do 2005 r. jego stosunki z Kaczyńskimi były bardziej niż poprawne. Wszystko wskazywało, że po wyborach obie partie utworzą koalicję. W połowie 2005 r. Tusk sugerował nawet, że w wyborach prezydenckich mógłby poprzeć Lecha Kaczyńskiego. Ale w trakcie kampanii wszystko się zmieniło. PiS ostro zaatakował Platformę i na mecie był pierwszy. Żółw wyprzedził zająca.
Dwa lata później Tusk wziął odwet. Dziś wszystko wskazuje, że wzajemne resentymenty i kompleksy prędko nie wygasną. Byłoby fatalnie, gdyby rzutowało to na stosunki między głową państwa a premierem.
Polityk polityczny
Donalda Tuska poznałem w grudniu 1988 r., podczas I Kongresu Liberałów. Zrobiłem z nim wówczas wywiad - zapewne jeden z pierwszych, których udzielił. Mówił o prawie do uprawiania polityki. To było jeszcze przed Okrągłym Stołem. Gdańscy liberałowie stanowili wówczas fenomen wśród formacji politycznych wychodzących z podziemia na powierzchnię. Nie zajmowali się historią, ale warunkami tworzenia firm prywatnych, metodami prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, sposobami opanowania inflacji, spłatą zadłużenia. Udawali ekspertów, a niektórzy szybko stawali się ekspertami. Tusk był inny - mówił o polityce.
KLD powstał na początku 1990 r. Pierwszym liderem partii był Janusz Lewandowski. Wkrótce nieformalnym, ale faktycznym przywódcą liberałów został Jan Krzysztof Bielecki, który niespodziewanie otrzymał od Wałęsy misję tworzenia rządu. Tusk pozostał "politykiem politycznym" - zajmował się tworzeniem partii, zakulisowymi negocjacjami, dużo jeździł po Polsce. Nawet wówczas, gdy został już przewodniczącym KLD, faktycznym przywódcą partii był Bielecki, którego autorytetu nie kwestionował żaden działacz Kongresu. Bo Bielecki miał za sobą doświadczenie w kierowaniu rządem.
Gdy w 1992 r. Waldemar Pawlak, który przez 33 dni był premierem, zaproponował dzisiejszemu szefowi PO stanowisko wicepremiera ds. społecznych, liberałowie odebrali to jako żart. Do rządu mogli wejść Bielecki, Lewandowski, Michał Boni, ale Tuska jakoś nikt sobie nie wyobrażał w roli wicepremiera. Legendarna była jego niepunktualność i to, że w każdy weekend znikał, jadąc do rodziny do Gdańska.
Ale znajomość z młodszym o dwa lata Pawlakiem, na początku dość egzotyczna dla nich obu, przerodziła się w coś w rodzaju przyjaźni. W Sejmie I kadencji założyli klub młodych polityków, potem wielokrotnie spotykali się na gruncie towarzyskim. Czy jest to prawdziwa przyjaźń, czy raczej wspólnota interesów? Chyba jedno i drugie. W ostatnich latach przegadali ze sobą wiele godzin, wypili wiele butelek wina, opowiedzieli setki kawałów i plotek. Pawlak stawał się coraz bardziej liberalny, Tusk coraz mniej dogmatyczny. Wybory towarzyskie szefa PO zawsze były dziwne dla osób postronnych (tego dotyczy uwaga Śpiewaka o "dość prostym trybie bycia"). Albo łapał z kimś wspólny język, albo nie. Najwyraźniej z Pawlakiem złapał. Obu polityków łączy nieufność wobec Warszawy i "elit". Polska dla Tuska (i chyba dla Pawlaka) to przede wszystkim prowincja - małe miasteczka, wsie, regiony, a nie "centrum".
Lepienie z plasteliny
W Unii Wolności, utworzonej w wyniku fuzji Unii Demokratycznej z KLD, pozycja Tuska była znacząca, ale nie miał szans na objęcie funkcji przewodniczącego. Co więcej, połączenie obu partii okazało się nie do końca udane. Pomiędzy obu środowiskami utrzymywało się napięcie i nieufność. Tusk podtrzymywał dawne więzi między liberałami, organizował konferencje w tym gronie. W 1995 r. publicznie oświadczył, że w wyborach prezydenckich będzie głosował na Lecha Wałęsę.Wybory na przewodniczącego UW w grudniu 2000 r. przegrał z Bronisławem Geremkiem niewielką różnicą głosów. Jednakże jego współpracownicy zostali wycięci z władz partii. W ciągu kilku dni Unia rozpadła się. Dawni liberałowie stworzyli trzon Platformy Obywatelskiej.
Wtedy narodził się polityk innego formatu. To tak jakby awansować z drugiej ligi na sam szczyt ekstraklasy. Aby tam wejść, Tusk nie mógł się zadowolić poparciem kilku czy kilkunastu procent ludzi wykształconych, myślących liberalnie i zadowolonych z życia. Musiał pozbyć się maski liberała.
Udowodnił, że potrafi ryzykować. Zamienił pewne, choć niezbyt eksponowane miejsce w partii, która schodziła ze sceny politycznej, na coś zupełnie nieznanego. Coś, co dopiero trzeba było zbudować. Okazał się politykiem nieprzewidywalnym i niekonwencjonalnym. Kilka miesięcy wcześniej najgłośniej w UW protestował przeciw współpracy z Andrzejem Olechowskim. Mówił, że różnica życiorysów jest zbyt duża, by można poprzeć Olechowskiego w wyborach prezydenckich. Gdy odszedł z Unii, potrzebował kilku godzin na dogadanie się z byłym kandydatem. Olechowski zebrał w wyborach 18 proc. głosów. Tusk liczył na te głosy.
Andrzej Olechowski i Maciej Płażyński (stary znajomy z Gdańska) byli akuszerami przy narodzinach Platformy. Potem dołączyli Jan Rokita, Zyta Gilowska, Bronisław Komorowski. To były twarze partii, ale jej struktury budował Tusk i dawni liberałowie - Paweł Piskorski, Grzegorz Schetyna, Mirosław Drzewiecki, Cezary Grabarczyk. Tusk kontrolował i formował Platformę, jakby lepił ją z plasteliny.
Bez trudu pozbywał się polityków, a nawet całych grup, które nie pasowały do jego koncepcji. Nie zgodził się na wejście do PO struktur dawnego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (partii Artura Balazsa). Samego Balazsa, który w 2001 r. został posłem z listy PO, szybko się pozbył. Wypchnął też z partii Płażyńskiego - z którym, mimo długiej znajomości, nie miał "chemii" - i Olechowskiego. Z czasem pozbył się Piskorskiego, Gilowskiej, Rokity. Doklejał do Platformy nowych ludzi i nowe środowiska - Stefana Niesiołowskiego, Jerzego Buzka, Julię Piterę, ludzi z dawnej "Solidarności" i AWS, rzadziej z dawnej Unii Demokratycznej. W ostatnich miesiącach złowił dla PO Radka Sikorskiego, Jana Rulewskiego, Bogdana Borusewicza, Władysława Bartoszewskiego.
Figura, którą ulepił, jest niekształtna. Platforma na pewno nie jest tak klarowna jak dawny KLD. Mało komu się podoba. Ale każdy, kto się jej przyjrzy, dostrzeże w niej coś dla siebie - jeden partię liberalną, drugi chrześcijańską, inny partię wyrastającą z tradycji "Solidarności".
Plastelinowa PO mogła się podobać nawet zwolennikowi partii Kaczyńskich. Choć zakrawa to na paradoks, w kampanii wyborczej 2005 r. diagnoza PO i PiS była niemal identyczna: w Polsce szerzy się korupcja, wymiar sprawiedliwości nie działa, wszystkim kręcą tajne służby i byli agenci, państwo wymaga poważnego remontu. Jeszcze parę miesięcy temu podczas rozmowy w "Gazecie" lider PO stwierdził, że Jarosław Kaczyński miał wiele racji, a zastrzeżenie budzą jedynie metody, jakich używa.
Również w polityce zagranicznej myślenie Tuska nie różniło się tak bardzo od rozumowania Kaczyńskiego. W wywiadzie dla "Gazety" z 2005 r. lider PO mówił: "Musimy odrzucić kostium prymusa, nie możemy przejmować się tym, że będziemy przez inne kraje krytykowani, bo w Unii każdy o każdym źle mówi. Celem naszej dyplomacji musi być skuteczność, dbanie o własny interes, który często wymierny jest w pieniądzach". Hasło "Nicea albo śmierć" rzucił Jan Rokita, ale długo zgadzali się z nim i Kaczyński, i Tusk.
Słabości i siła lidera
Żaden polityk w Polsce - oprócz może Jarosława Kaczyńskiego - nie okazał się tak skuteczny jak Donald Tusk. Te sukcesy lider PO zawdzięcza temu, że potrafił się zmieniać, odrzucać dawne poglądy i etykietki. Zrozumiał, że w polityce trzeba poszerzać krąg zwolenników, szukać poparcia u grup niemających ze sobą nic wspólnego, wykorzystywać spoty telewizyjne. Program trzeba mieć, tak jak profesjonalista ma dyplom, ale nie należy do niego przywiązywać zbytniej wagi. Ważniejszy jest ogólny przekaz - wskazanie kierunku, w którym chce się prowadzić kraj. Na szczegóły przyjdzie czas po wyborach. To jest recepta na sukces.
Zdolność do uczenia się, zmiany poglądów, szukania kompromisu - to zalety Tuska, które będą mu przydatne na stanowisku premiera. Mocną stroną jest też wizerunek człowieka pogodnego i życzliwego, takiego równiachy, który pogada i z kibicami, i z młodzieżą, i ze starszymi paniami.
Słabą stroną jest brak doświadczenia w kierowaniu profesjonalnym zespołem. Tusk najlepiej się czuje w gronie kumpli. Nieźle w gronie podwładnych (rozmaitych asystentów), klientów (np. posłów, którzy chcą być ponownie wybrani) lub autorytetów (jak Władysław Bartoszewski czy Kazimierz Kutz). Gorzej, gdy ma do czynienia z partnerami, którzy chcą mieć swój udział we wspólnej sprawie i czasami się zgadzają, a czasami nie zgadzają z poglądami szefa. Na dłuższą metę niewielu ludzi z własną pozycją i autorytetem utrzymuje się w kręgu Tuska.
Dziś nie należy do tego kręgu nawet dawny przyjaciel i pierwszy lider liberałów Janusz Lewandowski. W styczniu 2007 r. Tusk nie poparł go w staraniach o utrzymanie stanowiska przewodniczącego komisji finansów w Parlamencie Europejskim. PO mogła albo upierać się przy Lewandowskim (co byłoby korzystne dla Polski, gdyż szef komisji ma wpływ na ustalanie budżetu Unii), albo walczyć o stanowisko przewodniczącego komisji spraw zagranicznych dla Jacka Saryusza-Wolskiego. Tusk uznał, że wygodniej będzie poprzeć Saryusza, choć kompetencje jego komisji w europarlamencie są niewielkie.
Problemem Tuska jest także mała asertywność. Gdy przed paru tygodniami był gościem w "Gazecie", zdobył się na wyznanie: "Z punktu widzenia naszej wspólnej historii i poglądów ciągle jesteście dla mnie moją gazetą, moją jedyną gazetą". Kilka dni później w wywiadzie dla "Dziennika" stwierdził, że KLD powstawało w opozycji wobec środowiska "Gazety". Tworzyłem KLD razem z Tuskiem i wiem, że to nieprawda.Doskonale natomiast opanował mechanizm eliminowania ludzi, których uważa za niepotrzebnych lub szkodliwych. Zyta Gilowska zrobiła karierę polityczną dzięki Tuskowi, który wciągnął ją na listę wyborczą i promował jeszcze w czasach KLD. Gdy zorientował się, że przydatność lubelskiej ekonomistki jest mniejsza, niż się spodziewał, że ma ona słabości, które mogą partii zaszkodzić, publicznie oskarżył ją o to, że zatrudnia w swym biurze poselskim synową i daje synowi prace zlecone. O tym, że synowa Gilowskiej pracuje w biurze poselskim, wiedzieli wszyscy i nikogo to nie dziwiło ani nie gorszyło. Jeśli było to naganne, całą sprawę można było załatwić dyskretnie. Publiczny atak na popularną posłankę - która parę dni wcześniej wystąpiła w roli gwiazdy konwencji wyborczej, na której wołała: "Donald, bracie, idziemy do zwycięstwa!" - był dla Gilowskiej szokiem. Czuła się postawiona pod pręgierzem i oczywiście opuściła PO. Z nienawiści do Tuska zgodziła się wejść do rządu Kaczyńskiego.
Gdy Olechowski był wypychany z Platformy, Tusk na konwencji publicznie ogłaszał, że pozycja dawnego "tenora" w PO nigdy nie była silna. Kilka miesięcy później to samo sformułowanie powtórzył w stosunku do Jana Rokity. I to był sygnał, że na Rokicie postawił krzyżyk. Rokita nie został przewodniczącym Klubu Parlamentarnego PO. Marginalizowany w partii, zdecydował się nie kandydować na posła. Kompromitujące dla Rokity zachowanie jego żony było Tuskowi na rękę. Wyraził nawet swojemu dawnemu "druhowi" publicznie współczucie. Nikt nie wierzył, by było ono szczere.
Tusk nie jest jedynym liderem, który słabo toleruje silne osobowości w swym otoczeniu. Taką przywarę mieli nawet ludzie wielcy, których znamy z historii. Ale na stanowisku szefa rządu to może być problem.
W co wierzy Tusk?
Bez trudu można pokazać sprzeczne postawy i sprzeczne wypowiedzi Tuska. Na początku lat 90. był ostentacyjnie antyklerykalny, dziś mówi o sobie, że jest "wierzącym po przejściach". Kiedyś był przeciwnikiem populistów, dziś niektóre jego wypowiedzi są mocno populistyczne. Ta zmiana jest zrozumiała u polityka, który walczy o wygraną w wyborach. Ale uważny obserwator działań przyszłego premiera ma powód do niepokoju. Które słowa były wypowiedziane poważnie, a które były tylko lepem na wyborców? Czy Tusk ma jakąś koncepcję Polski, czy po prostu chce wygrać i zdobyć władzę? Na te pytania odpowiedź uzyskamy za kilka lat. Dziś możemy tylko zgadywać.
Sądzę, że jest kilka rzeczy, w które Donald Tusk wierzy głęboko. Wierzy w liberalizm - swobodę działania przedsiębiorców, których nie gnębi samowola biurokratów. Wierzy w wyższość własności prywatnej nad państwową. Wierzy w to, że ludzie mają prawo sami decydować, jak wydać zarobione pieniądze, jak i gdzie się leczyć, gdzie studiować, pracować, mieszkać, co czytać, jakiej muzyki słuchać, jaką telewizję oglądać. Wierzy, że państwo, aby być silne, musi być małe i ograniczone. Wierzy w prowincję - w ducha Pomorza, Śląska, Wrocławia, w to, że samorządy mogą lepiej gospodarować, jeśli nie przeszkadza im się z Warszawy. I jeszcze jedno - wierzy we własną gwiazdę, w to, że częściej niż inni wyciąga dobrą kartę.
Jest bardzo przywiązany do tradycji "Solidarności", do pamięci o gdańskich stoczniowcach zabitych na ulicach, do Wałęsy i Borusewicza. Te sprawy traktuje naprawdę poważnie. Ma sporo dystansu do siebie. Wie, że nie jest człowiekiem z marmuru ani z żelaza.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Źródło: Gazeta Wyborcza
Autor: Witold Gadomski
1 komentarz:
A co jak często Donald zmienia płeć??? To pisze jako auto- trans - sexualista z Bruxelles? Znajomi Geje mówili mi że Donaldowi Trąci ze stóp! Prawda to li fałsz?
Prześlij komentarz