2012/10/24

NEPOTYZM w rządzie: Platforma daje ZAROBIĆ kolegom

Oto jak Platforma za publiczne pieniądze dba o interesy kolegów. Jak ustalił "Super Express", politycy PO podczas kampanii wyborczej zlecali usługi firmie należącej do żony sekretarza generalnego własnej partii Andrzeja Wyrobca - Elżbiety. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że współwłaścicielem tej spółki jest także znany lobbysta, obecnie oskarżony o udział w zorganizowanej grupie przestępczej Andrzej D.

Chodzi o Agencję Reklamy "Wenecja" z Krakowa. Jak wynika z Krajowego Rejestru Sądowego, Andrzej D. ma w niej 38 udziałów. Tyle samo żona sekretarza generalnego Platformy Andrzeja Wyrobca - Elżbieta.
Wenecja robi kampanię Platformie

Jak wynika ze sprawozdania Państwowej Komisji Wyborczej, firma należąca do D. i Wyrobiec 27 września 2011 r. wystawiła fakturę na 5092 zł za wywieszenie 350 sztuk plakatów wyborczych Jarosława Gowina. Z usług agencji korzystali też chętnie inni posłowie PO z Małopolski. We wrześniu 2011 r. otrzymała ona ok. 8 tys. zł za emisję audycji wyborczych posła Jerzego Fedorowicza i byłego senatora Stanisława Bisztygi. Na początku października obaj panowie znowu reklamowali się za pośrednictwem "Wenecji" (zapłacili kolejne 8 tys. zł).
Problemy lobbysty
Andrzej D. to dobry znajomy liderów Platformy Obywatelskiej. Na początku lat 90. należał do KLD, był także członkiem Unii Wolności. W 2005 r. spędził kilka miesięcy w areszcie. Katowicka prokuratura postawiła mu wówczas zarzuty wyłudzenia 1,5 mln zł, udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, prania brudnych pieniędzy i działania na szkodę własnej firmy. - W sierpniu br. do warszawskiego sądu trafił akt oskarżenia w sprawie Andrzeja D. Postawiono mu 6 zarzutów: od przestępstw karnoskarbowych do udziału w zorganizowanej grupie przestępczej - informuje "SE" rzecznik Sądu Okręgowego w Warszawie Igor Tuleya.
Pytamy ministra, D. odpowiada
Zapytaliśmy ministra sprawiedliwości o współpracę z firmą Andrzeja D. W tej sprawie wysłaliśmy e-mail. Zanim otrzymaliśmy odpowiedź, do naszego reportera zadzwonił... Andrzej D. Straszył go, że rozmowę nagrywa i w przypadku opublikowania niektórych informacji na jego temat "spotka się z nim w sądzie". Co jeszcze ciekawsze, D. cytował w rozmowie z dziennikarzem niektóre fragmenty pytań wysłanych e-mailem ministrowi Gowinowi. Jak to możliwe, że znał treść pytań?
Resort się broni
Po telefonie od D. otrzymaliśmy odpowiedzi z ministerstwa. - Agencja "Wenecja" jest w Krakowie jedną z dwóch firm dysponujących słupami ogłoszeniowymi. Z jej usług korzystała większość kandydatów startujących w wyborach do parlamentu w okręgu krakowskim z różnych komitetów wyborczych - informuje nas Patrycja Loose, rzecznik resortu. Jej zdaniem minister nie miał żadnej wiedzy na temat właścicieli i władz agencji reklamy. W jaki sposób Andrzej D. miał dostęp do e-maila z pytaniami skierowanymi do ministra? Tego zapewne się nie dowiemy.
Superexpress

2012/10/21

Po nas choćby Potok


W piątek wybory prezesa PZPN. Edward Potok może przegrać tylko z Romanem Koseckim. I tylko jeśli pozwoli na to Platforma Obywatelska
Do wyborów jeszcze trzy nieprzespane noce, dopiero od dzisiaj wszyscy najważniejsi delegaci będą w Warszawie i handel głosami przyspieszy, a do piątkowego maratonu głosowań, przemówień i narad w hotelu Sheraton nikt nikomu pełnej prawdy nie powie.
Emocje są takie, że krąży nawet informacja o baronie  – tak się w związkowej nomenklaturze nazywa szefów wojewódzkich związków piłkarskich – który delegatom ze swojego okręgu będzie kazał robić telefonami zdjęcia ich kart wyborczych, żeby mieć dowód, że zagłosowali tak, jak się z nimi umawiał.
Ludzie zaangażowani w układanie sojuszy mówią, że tak nieoczywistych wyborów jeszcze w PZPN nie było, a jakby zliczyć głosy, które niby ma obiecane każdy z pięciu kandydatów, to wyszłoby, że delegatów jest ponad 300. A głosuje tylko 118.
Dlatego każdy z kandydujących – Stefan Antkowiak, Zbigniew Boniek, Roman Kosecki, Zdzisław Kręcina, Edward Potok – może jeszcze udawać pewnego swych szans.
Ale z informacji „Rz" wynika, że jeśli żadna strona nie odpali w ostatnich dniach jakiejś bomby, to w piątek w walce o władzę w PZPN liczyć się będą tylko Edward Potok, czyli szef łódzkiego związku piłkarskiego, kandydat wywodzący się z najbardziej betonowych frakcji związku, i poseł PO Roman Kosecki, czyli człowiek z zewnątrz, ale nie tak radykalny jak inny były piłkarz Zbigniew Boniek. Boniek pewnie zwyciężyłby, gdyby prezesa PZPN wybierano w wyborach powszechnych, ale u delegatów już tak dużych szans nie ma, choć jego stronnicy broni jeszcze nie składają. Wybór skompromitowanego Zdzisława Kręciny byłby prowokacją, i tak daleko się związek nie posunie. A Stefan Antkowiak jest ze wszystkich kandydatów najmniej aktywny, nie jeździ w teren, nie zabiega o poparcie, niewiele obiecuje i pojawiają się nawet głosy, że zrezygnuje przed wyborami.
Manewry posła Biernata
Gdy miesiąc temu kandydaci składali w PZPN wymagane rekomendacje od klubów i związków piłkarskich, faworytem wydawał się Kosecki, a grupa skupiona wokół Potoka – on jako ostatni ogłosił, że chce kandydować – była tuż po klęsce w nieformalnych prawyborach wśród baronów. Chodziło o spotkanie, podczas którego baronowie wybierali swojego kandydata na wiceprezesa do spraw piłkarstwa amatorskiego (statut gwarantuje im, że będą mieli na tym stanowisku swojego człowieka).
Ryszard Niemiec, kandydat frakcji Potoka, dostał wówczas ledwie trzy głosy na 16. – Nie pytaj, Waterloo – mówił wtedy Niemiec przez telefon do znajomego, który chciał się dowiedzieć, jaki był wynik. Wygrał Jan Bednarek z zachodniopomorskiego, uważany za sojusznika Koseckiego. Nieznacznie pokonał Andrzeja Padewskiego z Dolnego Śląska, który prawdopodobnie będzie popierał Bońka.
Co się zmieniło przez miesiąc, że było Waterloo, a jest marsz po władzę? Z naszych informacji wynika, że zmienił się przede wszystkim plan głównych politycznych rozgrywających w tych wyborach, czyli dwóch bardzo ambitnych posłów PO, Andrzeja Biernata z Łodzi i Ireneusza Rasia z Krakowa.
To dziś w Platformie najważniejsi gracze, jeśli chodzi o sport. Raś to mocny kandydat na ministra sportu, jeśli odejdzie Joanna Mucha, a obaj są jej przeciwnikami. To Biernat, który będzie w piątek delegatem GKS Bełchatów, namówił Potoka, z którym blisko się znają z Łodzi, by wystartował w wyborach, choć wcześniej Potok namówił już do startu Antkowiaka, obiecał mu swoje poparcie i widział się w jego ekipie w roli wiceprezesa. Zgłaszając się do wyścigu, skłócił się z Antkowiakiem, ale rozbił wspólny front baronów. I o to właśnie chodziło Biernatowi.
Wydawało się, że osłabianie baronów to gra na zwiększenie szans Koseckiego, też posła Platformy. Najbardziej oczywisty scenariusz zakładał, że Kosecki wygra za cenę koalicji z Potokiem i częścią ekipy odchodzącego prezesa Grzegorza Laty, bo główni sojusznicy Potoka to śląski baron i obecny wiceprezes PZPN ds. organizacyjnych Rudolf Bugdoł oraz wspomniany Ryszard Niemiec z Małopolski.
Potem Kosecki miał się zrewanżować za poparcie, nie odcinając tych ludzi od władzy w związku, jakby to zrobił np. Zbigniew Boniek. Ale wszystko wskazuje na to, że w tym sojuszu nowego ze starym i zmiany z przetrwaniem zmienił się układ sił.
Prawo ostatniej nocy
- Biernat uznał, że na Koseckiego ma mniejszy wpływ niż na Potoka, poza tym wielu ludzi jednak razi to, że poseł zostałby prezesem niezależnego stowarzyszenia. Więc Andrzej zaczął się dość demonstracyjnie dystansować od Romka i popierającego go Cezarego Kucharskiego, żeby pokazać im miejsce w szyku – mówi nasz informator.
– Potok to rodzina żony Mirosława Drzewieckiego, byłego ministra sportu, a Biernat to jeden z najbliższych przyjaciół Drzewieckiego. Więc ten sojusz nie jest taki egzotyczny, jakby się wydawał – dodaje inny działacz. Wiadomo, że Potok – były pułkownik ludowego Wojska Polskiego, były trener i prezes m.in. Zawiszy Bydgoszcz – pytał już, czy Kosecki byłby gotów być u niego wiceprezesem, a ten nie odmówił.
Ten plan zakłada też, że Rudolf Bugdoł i Ryszard Niemiec zostaliby usunięci nieco w cień, by nikt nie mówił, że Platforma zabetonowała PZPN. Bo to ma być wariant ewolucyjny: zmieniamy związek na tyle, na ile to jest możliwe, lepiej się z ludźmi starego układu dogadać, i potem próbować reform, niż przegrać z nimi już przy urnie i odejść z niczym.
Według jednego z naszych informatorów najciekawszy rozważany wariant wygląda tak: Kosecki popiera Potoka w pierwszej turze, w której obowiązuje bezwzględna większość. Jeśli ten nie wygra, to w następnym głosowaniu, w którym wystarczy zwykła większość, Potok popiera Koseckiego i zostaje u niego wiceprezesem. – Tak to wygląda na dziś – mówi „Rz" jeden z piłkarskich działaczy. – Ale mówimy o świecie, w którym wszyscy kłamią i decyduje zawsze ostatnia noc przed głosowaniem.
Rzeczpospolita

2012/10/18

W ANR redukcje, a eks-poseł Tusk dostaje pracę


Dwaj byli opolscy posłowie PO - Łukasz Tusk i Adam Krupa - którzy przed rokiem stracili mandaty, mają już posady w Agencji Nieruchomości Rolnych. Szef Platformy w regionie mówił rok temu: "Obaj eksposłowie w razie potrzeby mogą liczyć na wsparcie partii"
Agencja Nieruchomości Rolnych jest przez polityków od wielu lat traktowana jako polityczny łup. Gdy rządził PiS, stołek wicedyrektorski dostał tam opolski radny tej partii Arkadiusz Szymański. Obecnie to bastion PSL i PO. Od lat w budynku opolskiej ANR swoje biuro poselskie ma szef Platformy w regionie Leszek Korzeniowski.

Szef opolskiej ANR Jerzy Kołodziej jest tam wprawdzie od lat i zapewnia o swej apolityczności i bezstronności, ale już wicedyrektorem na początku tego roku został były poseł Platformy Adam Krupa. Został mianowany przez szefa ANR w Warszawie Leszka Świętochowskiego, działacza koalicyjnego PSL-u.
Tusk: Jestem merytorycznie przygotowany

Kilkanaście dni temu pracę w podległej jednostce ANR w Oleśnie dostał drugi były poseł PO - Łukasz Tusk. Eksparlamentarzysta mówi nam, że został zatrudniony, gdyż szukano specjalisty, który zajmie się dokumentacją związaną z reorganizacją ANR. Jednostki mają być sukcesywnie likwidowane, pracę ma stracić - zgodnie z wytycznymi Ministerstwa Rolnictwa - 30 proc. pracowników.

Dlaczego zatem tuż przed zapowiedzianymi zwolnieniami pracę dostaje były poseł PO? - Pan Tusk został zatrudniony, bo chcieliśmy jak najwięcej zrobić przed reorganizacją, czyli do końca roku, a pracy z tym związanej jest naprawdę dużo - tłumaczy Kołodziej. Dodaje, że umowa z eksposłem wygaśnie z końcem roku, bo ma umowę na czas określony i wcale nie jest pewne, że zostanie ona przedłużona.

Choć nasz informator z ANR twierdzi, że zatrudnienie byłego posła z tak mocnym nazwiskiem tuż przed zapowiedzianymi zwolnieniami jest właśnie po to, by rzutem na taśmę dostał pracę bez konkursu. - I jak w tej sytuacji mogą się poczuć ludzie, którzy otrzymali wypowiedzenia w ramach 30-procentowej redukcji? - pyta.

Łukasz Tusk przekonuje, że jest do nowej pracy merytorycznie przygotowany. - Znam temat reorganizacji ANR, bo zajmowałem się tą ustawą w Sejmie - mówi. - Składałem zresztą podania w wielu miejscach - dodaje. Ale gdzie składał, tego już nie chce powiedzieć. - A teraz z pracą mam więcej problemów niż pożytku - stwierdza, a przykładem owych kłopotów ma być choćby nasz telefon, bo "musi się tłumaczyć, a przecież otrzymał pracę bez pomocy partii".

Może pomógł ktoś z Warszawy?

Przypomnijmy, że Tusk, gdy pięć lat temu został posłem, był 22-letnim tapicerem. Rok temu, tuż po zakończonej kadencji, mówił, że do zawodu tapicera już nie wróci. - Zdobyłem duże doświadczenie polityczne. Szkoda by było je zmarnować - mówił wówczas, przyznając, że konkretnych planów zawodowych jeszcze nie ma.

Drugi ustępujący poseł PO Adam Krupa (wcześniej przedsiębiorca i burmistrz Głubczyc) też nie zdradzał wówczas swych zawodowych zamierzeń. Ale szef opolskiej PO Leszek Korzeniowski, przewodniczący komisji rolnictwa w Sejmie, której członkami byli Tusk i Krupa, zapewniał, że "obaj eksposłowie Platformy w razie potrzeby mogą liczyć na wsparcie partii".

Teraz mówi, że wszystkie partie starają się pomagać swym byłym parlamentarzystom. - Obaj mają naprawdę dużą wiedzę na temat rolnictwa. Szczególnie Adam Krupa, który poprowadził ustawę o obrocie nieruchomości rolnych. A gdzieś przecież pracować musi - przekonuje Korzeniowski. - Zaś Tusk, któremu trochę matkuję, jest zwykłym pracownikiem ANR za skromną pensję i choć było mu naprawdę przez ten rok bez pracy ciężko, to nie maczałem palców w zdobyciu przez niego posady. Może ktoś z Warszawy... - ucina.

Z Adamem Krupą nie udało nam się wczoraj skontaktować.

Od redakcji: W pierwszej wersji tekstu informowaliśmy, że Łukasz Tusk jest - jak twierdził on sam - daleko spokrewniony z premierem Donaldem Tuskiem. Jak poinformowała nas Kancelaria Premiera, pomiędzy obu panami, nie ma żadnego pokrewieństwa. 

Gazeta Wyborcza Opole

2012/10/09

Nowy podatek - tym razem od deszczu

Specjalna opłata liczona od powierzchni dachu ma ratować gminne budżety. Pomysł PO jest już w Sejmie

Sądy już nie będą mogły kwestionować podatku pobieranego od wód opadowych kierowanych do kanalizacji z dachów budynków.
Posłowie PO złożyli do laski marszałkowskiej projekt ustawy, która ułatwia naliczanie tej opłaty. Tak jak w przypadku np. parkingu, o tym, ile zapłacimy rocznie za dach, zadecyduje jego powierzchnia.
Obecnie deszczówka spływająca z dachu nie jest traktowana jako ściek, a w konsekwencji opłata „jak za parking" nie może być naliczana. Ustawa o zbiorowym zaopatrzeniu w wodę i zbiorowym odprowadzaniu ścieków stanowi, że „podatek od deszczu" można pobierać, ale jedynie za deszczówkę, która do kanalizacji trafia z „powierzchni zanieczyszczonych o trwałej nawierzchni". Są to m.in. parkingi, lotniska, tereny przemysłowe czy handlowe, a także np. wybetonowane podjazdy do prywatnych posesji.
Za odprowadzaną wodę wnosi się opłatę, którą oblicza się, mnożąc liczbę metrów kwadratowych utwardzonego gruntu i stawki opłaty wynikającej z taryfy.
Podatek od deszczu może już teraz być – przynajmniej teoretycznie – pobierany również od wody kierowanej do kanalizacji z dachów budynków. Trudno jednak wyliczyć jego wysokość. Chyba że zostały zainstalowane urządzenia pomiarowe.
– Rozszerzenie definicji ścieków z wód opadowych może przynieść dodatkowe dochody przedsiębiorstwom kanalizacyjnym – mówi Sławomir Grucel, rzecznik prasowy Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji Sp. z o.o. w Jaworznie. – Zamiast jednak wprowadzać nowe opłaty, należałoby zadbać najpierw o to, aby większość właścicieli nieruchomości została podłączona do kanalizacji – dodaje rzecznik. I wyjaśnia, że w Jaworznie podatek od deszczu nie jest i nie będzie pobierany. Na razie.
Są jednak miasta, w których opłata ta funkcjonuje od lat. Tak jest w Koszalinie, Bielsku-Białej czy chociażby w Poznaniu. A dochody z tego tytułu mogą być poważnym zastrzykiem dla firm kanalizacyjnych. Przykładowo w 2011 r. MPWiK w Koszalinie zarobiło na opłacie deszczowej ok. 6,5 mln zł.
– Opłatę za odprowadzanie wód opadowych do kanalizacji deszczowej pobieramy od wszystkich utwardzonych powierzchni nieruchomości – wyjaśnia Tomasz Libich z biura prasowego Zarządu Dróg Miejskich w Poznaniu. 
– Opłatę ponoszą także właściciele prywatnych posesji –mówi.
Dla nich jest ona stosunkowo niewielka. Za odprowadzanie wód z 20 mkw. podjazdu prowadzącego do prywatnego domu trzeba w Poznaniu zapłacić ok. 38 zł rocznie.
W 2011 r. z tytułu pobierania opłat do kasy ZDM w Poznaniu wpłynęło 3,65 mln. zł, a w pierwszym półroczu 2012 r. - 2,8 mln zł.
– W Bielsku-Białej pobieramy opłaty za wody opadowe wprowadzone do kanalizacji od wszystkich podmiotów, zarówno zbiorowych, jak i prywatnych – mówi Piotr Dudek, prezes Aqua SA. – Właściciel nie ma jednak obowiązku podłączyć się do tej kanalizacji. Wówczas musi sam zagospodarować ścieki opadowe – wyjaśnia prezes.

2012/10/08

Jak władze Gdańska pomogły twórcy Amber Gold


Przez ponad trzy lata założyciel Amber Gold zajmował należący do miasta lokal, w którym lokował kolejne swoje firmy, a za który nie płacił. W międzyczasie prezydent Gdańska udzielił mu pomocy publicznej, rozkładając na raty jego narastający dług i odraczając termin spłaty. Marcin P., używający w tamtym czasie jeszcze nazwiska Stefański, był już wtedy skazany prawomocnie m.in. za oszustwa na szkodę banków.

W listopadzie 2006 Marcin Stefański wynajął od Gdańskiego Zarządu Nieruchomości Komunalnych lokal użytkowy w centrum dzielnicy Wrzeszcz. Dwa miesiące wcześniej wylicytował go oferując najwyższą cenę za metr kwadratowy: 87 zł miesięcznie.
W znajdującym się przy Al. Grunwaldzkiej 148 lokalu o powierzchni 41 metrów kwadratowych zamierzał prowadzić działalność gospodarczą jako firma Gdańska Kampania Handlowa płacąc co miesiąc 4460 zł i 63 gr. (czynsz plus opłaty eksploatacyjne).
Dług rozłożony na raty
Jednak Stefański, przeciwko któremu już wtedy toczyły się różne postępowania karne a miał już za sobą kilka wyroków i kary finansowe nałożone przez sądy, nie płacił za wynajęty od miasta lokal. Do końca listopada 2007 r. zadłużył go na 44.187 zł z odsetkami.
Wtedy Stefański zwrócił się do gdańskiego samorządu o odroczenie terminu spłaty długu i rozłożenie jego znacznej części na raty. We wniosku z 3 grudnia 2007 r. uznał całość zadłużenia i stwierdził, że z uwagi na wysokie koszty remontu wynajętego lokalu nie jest w stanie jednorazowo spłacić zobowiązań wobec miasta. Żeby zademonstrować dobrą wolę zaczął wnosić opłaty bieżące za wynajem, a nawet zadeklarował, że gotów jest dodatkowo płacić co miesiąc o tysiąc złotych więcej na poczet zadłużenia.
Gdyby urzędnicy magistratu w Gdańsku zadali sobie w owym czasie nieco trudu, żeby sprawdzić wiarygodność Stefańskiego, dowiedzieliby się m.in., że wnioskujący o pomoc publiczną był wtedy skazany prawomocnym wyrokiem sądu rejonowego w Starogardzie Gdańskim za podrabianie dokumentów i oszustwa na szkodę GE Money Banku i Getin Banku. Jednak nikt tego nie dociekał.
- Przy rozważaniu tego typu pomocy publicznej nie sprawdza się ewentualnej karalności beneficjenta. Nie ma ani takiego wymogu ustawowego, ani zwyczaju – tłumaczy rzecznik prezydenta Gdańska Antoni Pawlak.
Zarządzenie prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza o udzieleniu pomocy publicznej Marcinowi Stefańskiemu zostało podpisane 28 grudnia 2007 r. Prezydent Gdańska rozłożył dłużnikowi należność główną, czyli 24 tysiące złotych na 24 raty miesięczne po tysiąc złotych. Ostatnią ratę Stefański miał wnieść do 20 stycznia 2010 r.
Spłatę pozostałej części długu wynoszącej ponad 20 tysięcy zł Adamowicz odroczył Stefańskiemu na dwa lata, do 10 stycznia 2010 r. Według Antoniego Pawlaka, rozłożenie długu na raty nie jest niczym nadzwyczajnym. Według niego prezydent wydaje rocznie ok. 20 tego rodzaju zarządzeń.
Rejestrował nielegalnie kolejne firmy
Zapytaliśmy prezydenta Gdańska, czy Marcin Stefański, który w okresie wyznaczonym na spłatę długu ożenił się i zmienił nazwisko na P. (po żonie), uregulował w terminie zaległe zobowiązania wobec miasta. Okazuje się, że nie. Mimo rozłożenia długu na raty nadal go nie spłacał, co więcej - całkowicie zaniechał regulowania bieżących płatności zadłużając się na ponad 160 tys. zł.
W rezultacie Gdański Zarząd Nieruchomości Komunalnych w marcu 2009 wymówił mu umowę najmu lokalu. Sprawa trafiła do Sądu Rejonowego Gdańsk-Północ, który 10 września 2009 orzekł eksmisję. Przeprowadzono ją dopiero 25 lutego 2010 roku, w czasie, gdy Marcin P. rozwijał już na wielką skalę działalność piramidy finansowej Amber Gold.
W dniu eksmisji Marcina P. z lokalu przy Al. Grunwaldzkiej 148 zadłużenie wraz z odsetkami wynosi już 161 142 zł i 92 gr. Według zapewnień rzecznika prezydenta Gdańska Antoniego Pawlaka, cała suma została odzyskana w toku egzekucji komorniczej. Nie wiadomo jednak z jakiego majątku została pobrana, gdyż komornik, który ją przeprowadzał, odmówił portalowi tvn24.pl udzielenia tej informacji. Oświadczył jedynie, że w stosunku do Marcina P. „komornik prowadził cztery postępowania egzekucyjne, wszystkie zostały zakończone”.
Z dokumentów znajdujących się w KRS wynika, że w lokalu wynajmowanym od gdańskiego magistratu przy Al. Grunwaldzkiej 148 działało więcej firm związanych z Marcinem Stefańskim vel P. i jego żoną Katarzyną Plichtą.
Oprócz działalności gospodarczej pod nazwą Gdańska Kampania Handlowa, siedzibę miały tu także Salony Finansowe Ex. Sp. z o.o., zarejestrowane 10 lipca 2008 r. i używające później nazwy Amber Gold Invest, a także Grupa Inwestycyjna Ex, zarejestrowana 13 stycznia 2009 r. i znana powszechnie jako Amber Gold sp. z o.o.
Ustaliliśmy, że kolejne firmy były tam rejestrowane nielegalnie, bo Stefański vel P. nie miał prawa podnajmować lokalu komunalnego bez zgody właściciela. - Najemca nie występował o taka zgodę, czyli de facto podnajmował lokal nielegalnie. Jeśli inne spółki wpisał do KRS, to miasto o tym nie wiedziało – zapewnia Antoni Pawlak, rzecznik prezydenta Gdańska.
Aktualnie Marcin P. przebywa w areszcie śledczym, dokąd trafił pod zarzutem oszustwa na wielką skalę. Jest podejrzany o popełnienie kilku przestępstw, m.in. fałszowania dokumentów, prowadzenia działalności bankowej bez wymaganego zezwolenia i niezłożenia sprawozdań finansowych spółki Amber Gold sp. z o.o. Liczba poszkodowanych, którzy zgłaszają się z roszczeniami, stale rośnie. Do 30 września do prokuratury zgłosiło się ponad 8100 osób, które twierdzą, że firma jest im winna w sumie ponad 393 mln zł.