2011/02/25

Były burmistrz Woli prezesem taksówek

Nie chciał już być burmistrzem. Został szefem miejskiej spółki. Marek Andruk (PO) przygotuje MPT do prywatyzacji
To była cicha nominacja. Bez komunikatów i prezentacji. Wieloletni samorządowiec – w poprzedniej kadencji burmistrz Woli, wcześniej radny miasta i dzielnicy – został nowym prezesem Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego.
O tym, że nie zostanie w urzędzie dzielnicy, słyszeliśmy jeszcze jesienią – przed wyborami samorządowymi.
– Sygnalizował, że ma inne plany na życie – potwierdzała nam w wywiadzie szefowa PO w stolicy Małgorzata Kidawa-Błońska. Dziś już wiadomo, co to były za plany.
W listopadzie prezydent Warszawy odwołała szefową MPT Elżbietę Wiśniewską. M.in. za jej niefortunne wpisy na Facebooku na temat rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Przez kilka miesięcy obowiązki w spółce pełnił jej zastępca, aż rada nadzorcza powołała Andruka.
– Ma duże doświadczenie w pracy w samorządzie, ale też w spółkach miasta, jest przecież szefem rady nadzorczej MPWiK. Mam nadzieję, że nasza współpraca z zarządem MPT będzie się teraz układała lepiej niż dotąd – mówi wiceprezydent Jarosław Kochaniak.
Andruk dostał od władz miasta bojowe zadanie: przygotować MPT do prywatyzacji.
– Sytuacja spółki jest dziś specyficzna. Żeby mogła być sprzedana, trzeba uregulować stan własności. Nowy prezes ma m.in. pomóc rozwiązać problem roszczeń do gruntu przy ul. Bitwy Warszawskiej i sprzedać budynek spółki na Pradze – zapowiada wiceprezydent. – Jeśli się wywiąże, będzie mógł odpowiadać za proces prywatyzacji.
Andruk mówi też o restrukturyzacji przedsiębiorstwa.
– Oprócz podstawowej działalności, jaką jest przewożenie pasażerów taksówkami, MPT prowadzi jeszcze serwis, stację paliw, stację kontroli pojazdów – mówi prezes Andruk. – Rada nadzorcza poprosiła o przygotowanie strategii restrukturyzacji. Wkrótce będzie gotowa.
Nie zanosi się na to, by taksówki MPT potaniały. – Nie będziemy konkurować z tymi, którzy żądają za przejazd 1,40 zł
– mówi. – W zamian za to dajemy pewność, że samochód przyjedzie na czas, a klient będzie dobrze obsłużony.
Życie Warszawy

2011/02/24

Dyrektor do urzędników: zapiszcie się na moje wykłady

Wiesław Wilczyński, szef stołecznego biura sportu, namawia swoich podwładnych na studia podyplomowe, na których sam będzie wykładał. - Ja tylko stwarzam moim pracownikom możliwość rozwoju - tłumaczy
W walentynki stołeczni urzędnicy zajmujący się sportem dostali pismo od ich szefa - dyrektora miejskiego biura sportu Wiesława Wilczyńskiego. Ale nie było tam o uczuciach. Dyrektor na firmowym papierze urzędu miasta namawia swoich podwładnych do zapisania się na studia podyplomowe "zarządzanie sportem" na Akademii Leona Koźmińskiego. Urzędnicy mieliby się tam uczyć, jak zaplanować i zorganizować imprezy sportowe.

W piśmie czytamy: "Rekomendując Państwu ww. studia, prowadzone przez wysokiej klasy specjalistów, dające możliwość zapoznania się z nowoczesnymi sposobami zarządzania sportem, chcę podkreślić, że stanowią one doskonałą możliwość podniesienia kwalifikacji zawodowych w pracy w stołecznym samorządzie".

Dodaje, że chętni mogą liczyć na zniżki i na dofinansowanie z kasy miasta. A to ważna informacja, bo roczne studia kosztują aż 8 tys. zł.

Do pisma dyrektor dołączył informację na temat zajęć. Podwładni oglądali ją ze zdumieniem, bo na liście wykładowców był sam autor listu.

- Wszyscy u nas dostali taką "zachętę" od pana Wilczyńskiego. Trochę mnie to zniesmaczyło. Nie mam ochoty na takie studia, ale skoro "zachęca" sam dyrektor, to trudno odmówić - zwierza się nam pracownik jednego w warszawskich OSiR-ów, nad którymi nadzór prowadzi kierowane przez Wilczyńskiego Biuro.

Ewa Barlik, rzeczniczka Akademii Leona Koźmińskiego: - Mamy zaplanowane takie studia i pan Wiesław Wilczyński jest w gronie wykładowców. Zajęcia zaczną się, gdy uzbieramy wystarczającą liczbę chętnych - tłumaczy.

Wiesław Wilczyński w swoich listach do podwładnych nie widzi w tym nic złego. - Powinniśmy uczyć się przez całe życie, a ludzie pracujący w sporcie mają duże zaległości. Ja tylko stwarzam moim pracownikom możliwość rozwoju. Poza tym tylko ich o tych studiach informuję - bagatelizuje dyrektor.

Jednak do "zachęt" dyrektora z dystansem podchodzą władze miasta. - Nie pochwalamy takich praktyk. Pracownicy, którzy taki list dostali, mogli odebrać go jako formę nacisku zwierzchnika. Poinstruujemy dyrektora, żeby zaprzestał wysłania takich dokumentów - komentuje Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza.
Dominika Olszewska, Gazeta Stołeczna

2011/02/22

5 zarzutów dla Marszałka z PO

Pięć zarzutów postawili prokuratorzy Jarosławowi D., obecnemu marszałkowi województwa podlaskiego z Platformy Obywatelskiej. Tym samym potwierdziły się wczorajsze informacje tvn24.pl. D. miał między innymi, w zamian za obietnice przyznania jakichś korzyści, wprowadzać na stanowiska urzędnicze "swoich" ludzi. Marszałek został zawieszony w czynnościach służbowych.
Cztery z pięciu zarzutów, jakie krótko po południu usłyszał obecny marszałek województwa podlaskiego, dotyczą artykułu 231 kodeksu karnego, czyli przekroczenia uprawnień przez funkcjonariusza publicznego. Jeśli działa on na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, to zgodnie z paragrafem 1. tego artykułu, grozi mu do trzech lat więzienia.
- Ostatni z zarzutów dotyczy przyjęcia obietnicy korzyści osobistej w zamian za przyjęcie do pracy - tłumaczy tvn24.pl prok. Piotr Marek, zastępca Prokuratora Okręgowego w Olsztynie.
Według oskarżycieli w wyniku starań marszałka Jarosława D. zatrudnienie w urzędzie marszałkowskim - z naruszeniem zasady otwartego i konkurencyjnego naboru na stanowiska urzędnicze - znalazły trzy osoby. Kolejna - także wg. prokuratorów - dzięki zabiegom marszałka, dostała etat w Wojewódzkim Wydziale Ruchu Drogowego w Łomży.
- W jednym przypadku marszałek miał, w zamian za przyjęcie do pracy wskazanej osoby, obiecywać pomoc w przyznaniu środków z Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podlaskiego z zakresu opieki zdrowotnej - dodaje prokurator Marek.

Nie tylko marszałek

O tym, że Jarosław D. usłyszy dziś zarzuty, poinformowaliśmy jako pierwsi w poniedziałek. Tego dnia w prokuraturze przesłuchani zostali bliscy - byli i obecni - współpracownicy marszałka. Andrzej K., b. sekretarz województwa i Ignacy J., b. wicemarszałek, zarzuty usłyszeli po południu.

Według prokuratorów pierwszy z nich (kilka dni temu otrzymał wypowiedzenie z pracy "z powodu utraty zaufania") miał z naruszeniem zasad zatrudnić w urzędzie marszałkowskim trzy osoby. Drugi nakłonić marszałka D. do zatrudnienia dwóch osób, w tym swojej krewnej. Wobec obu podejrzanych prokuratura zastosowała poręczenie majątkowe.

Pół roku śledztwa. CBA w urzędzie

Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa - "w oparciu o własne ustalenia" - w styczniu 2010 roku złożyła białostocka delegatura CBA. W marcu 2010 sprawa została przekazana z białostockiej prokuratury do Olsztyna "z uwagi na przedmiot sprawy". W maju ubiegłego roku, na polecenie olsztyńskiej prokuratury, funkcjonariusze CBA zabezpieczali dokumentację w Podlaskim Urzędzie Marszałkowskim w Białymstoku oraz w Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego w Łomży. Marszałek D. mówił wówczas, że cała sprawa ma wyraźny kontekst polityczny i związana jest ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi.

Od grudnia 2009 roku Prokuratura Okręgowa w Białymstoku prowadzi jeszcze jedno śledztwo związane z Podlaskim Urzędem Marszałkowskim, także z zawiadomienia złożonego przez CBA. Wciąż prowadzone jest ono "w sprawie", czyli dotąd nikomu nie postawiono zarzutów, nie padają też żadne nazwiska.

Wiadomo, że dotyczy ono przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez samorządowców w celu osiągnięcia przez nich korzyści majątkowych. Pod koniec marca 2010 na polecenie śledczych CBA dokonało przeszukań w kilkunastu miejscach w regionie, zabezpieczano dokumenty i komputery m.in. w Podlaskim Urzędzie Marszałkowskim, ale też w podmiotach prowadzących działalność gospodarczą oraz w prywatnych mieszkaniach.
Marszałek z PO

Jarosław D. został marszałkiem województwa w styczniu 2008 roku. W 2010 utrzymał mandat sejmiku woj. podlaskiego. 10 stycznia 2011 powierzono mu funkcję marszałka województwa IV kadencji. Od początku swojej samorządowej działalności związany jest z Platformą Obywatelską.

Łukasz Orłowski, Maciej Duda//kdj//mat

2011/02/10

Kto z Warszawy do Sejmu? Będą emocjonujące pojedynki

Zapowiada się seria emocjonujących pojedynków. Do walki o poselskie mandaty na Mazowszu mają stanąć liderzy największych partii, tropiciele korupcji, popularni aktorzy. Kto ma szanse na zwycięstwo?

Wybory parlamentarne dopiero jesienią, ale Platforma już wzięła się za układanie list kandydatów do nowego Sejmu. Na razie nic z tego nie wyszło. Prace nad ustalaniem liderów w poszczególnych regionach zablokował konflikt Donalda Tuska z marszałkiem Sejmu Grzegorzem Schetyną.

Bo był przy Piskorskim

Jednak wstępne, na razie nieoficjalne decyzje już zapadły. Rolę lokomotywy, która pociągnie warszawską listę, przyjmie Donald Tusk. W Platformie mają nadzieję, że przynajmniej powtórzy rekordowy wynik sprzed czterech lat, kiedy to zebrał 534 tys. głosy i wywalczył dla swojej partii 11 z 19 przypadających Warszawie mandatów.

Przesądzona jest też obsada drugiego miejsca. Na tej pozycji ma wystartować Małgorzata Kidawa-Błońska, szefowa warszawskiej Platformy.

Dalej zaczynają się problemy. Cztery lata temu jako trzeci startował Andrzej Halicki, dziś lider mazowieckiej PO, szef sejmowej komisji spraw zagranicznych. W partii ma liczną klientelę, która zawdzięcza mu wysokie pozycje w partii lub intratne posady w urzędach i zależnych od nich spółkach.

Jednak w konflikcie Tusk - Schetyna opowiedział się po stronie marszałka Sejmu. W ostatniej kampanii wyborczej Halicki reklamował się na billboardach jako "warszawiak na 100 proc.", co w partii wzięto za atak na pochodzącego z Trójmiasta lidera listy Donalda Tuska. - Dziś premier nie zniósłby sąsiedztwa Halickiego na liście - mówią w PO.

Przypominają, że Halicki tradycyjnie nie miał też dobrych relacji z wiceprzewodniczącą PO Hanną Gronkiewicz-Waltz, a dawniej współpracował z Pawłem Piskorskim.

- Dlatego padło ostatnio hasło: wyciąć Halickiego i jego ludzi - mówi nam jeden z polityków warszawskiej PO. Jeden ze scenariuszy przewiduje, że akcją miałyby pokierować dwie wpływowe posłanki - Julia Pitera (ma otwierać listą PO w okręgu płockim) oraz Joanna Fabisiak, warszawska posłanka, przyjaciółka prezydent Warszawy (ma pewne miejsce na liście warszawskiej w pierwszej piątce).

Minister Pitera na prezydenta

- To może być początek zwiększenia roli politycznej Julii Pitery. Jej nazwisko coraz częściej pada w dyskusjach o tym, kto przejmie schedę po Hannie Gronkiewicz-Waltz [jej kadencja kończy się w 2014 r.] i trzeci raz nie wystartuje. A Pitera zna świetnie miasto, była wiele lat radną, miała niezły wynik w 2002 r., gdy walczyła w wyborach samorządowych z autorskiego komitetu - słyszymy w PO.

- Ludziom Halickiego Julia Pitera ma wyciągać nieprawidłowości, łączenie polityki z biznesem - mówi jeden z posłów PO. - Za tym mają iść dymisje jego zaufanych we władzach województwa oraz wycinanie z list kandydatów na posłów.

Jeszcze niedawno mówiło się, że Andrzej Halicki miał otwierać listę kandydatów PO w okręgu podwarszawskim, czyli zająć miejsce zajmowane wcześniej przez Bronisława Komorowskiego. Teraz coraz częściej słychać, że lepszym posunięciem byłoby wystawienie kogoś bardziej popularnego, np. Jacka Rostowskiego. ministra finansów.

- Halicki nie pociągnie listy. Trzeba mu dać dalekie miejsce. To może się dla niego źle skończyć, bo cztery lata temu, startując z niezłej, trzeciej pozycji, zebrał zaledwie niecałe 3,4 tys. głosów, czyli niemal tyle co zupełnie nieznani na dużej scenie radni. Dwa lata wcześniej wypadł jeszcze gorzej - mówią w PO.

Według wstępnej listy przymiarki ozdobą warszawskiej listy kandydatów do Sejmu ma być Anna Nehrebecka, która w ub.r. zadebiutowała w polityce, walcząc z sukcesem o mandat radnej miasta. Poseł PO i popularny piłkarz Roman Kosecki, tak jak cztery lata temu, ma wystartować z dziesiątego miejsca, bo grał na boisku z tym numerem.

Jan Fusiecki, Gazeta Stołeczna

2011/02/08

Szprendałowicz podejrzany, zarzuty odpiera

Radny Piotr Szprendałowicz ma dwa zarzuty - według prokuratury w 2009 r. przy składaniu wniosku o pozwolenie na broń myśliwską i deklaracji wstąpienia do Polskiego Związku Łowieckiego posłużył się dokumentem zawierającym nieprawdę. Wynikało z niego, że zdawał sprawdzian strzelecki, a śledczy ustalili, że nie.
Zarzuty przedstawiono Szprendałowiczowi we wtorek w Chełmie w zamiejscowym ośrodku lubelskiej prokuratury okręgowej. Jest podejrzany, że zarówno przy składaniu deklaracji członkowskiej do PZŁ, jak i we wniosku do komendanta mazowieckiego policji o pozwolenie na broń myśliwską posłużył się zaświadczeniem o "uzyskaniu podstawowych uprawnień do wykonywania polowania", które zawierało nieprawdę, że zdał egzamin strzelecki. Według prokuratury Szprendałowicz nie uczestniczył w części strzeleckiej egzaminu, a na podstawie zaświadczenia o pozytywnym wyniku sprawdzianu otrzymał pozwolenie na fuzję i przyjęto go do PZŁ.

Szprendałowicz się nie przyznał i odmówił składania wyjaśnień. W lipcu ub.r., gdy już było wiadomo, że prokuratura bada tę sprawę, zapewniał "Gazetę": - Egzaminy pisemny i ustny zdawałem, strzelałem na strzelnicy, i to bardzo dobrze. Na tej podstawie dostałem pozwolenie na broń.
Jak poinformował nas Zbigniew Betka, szef prokuratury w Chełmie, podejrzanemu grozi kara grzywny, ograniczenia wolności lub więzienia do dwóch lat.

Zarzut poświadczenia nieprawdy w zaświadczeniu Szprendałowicza przedstawiono w poniedziałek przewodniczącemu komisji egzaminacyjnej i jednocześnie szefowi radomskiego oddziału PZŁ Wojciechowi Sz. Według prokuratury Wojciech Sz. wiedział, że Szprendałowicz nie uczestniczył w egzaminie ze strzelania i że dokument zawierający nieprawdę będzie podstawą do przyjęcia go w poczet członków związku łowieckiego i wydania mu pozwolenia na broń myśliwską. Prezesowi radomskiego oddziału PZŁ grozi od trzech miesięcy do pięciu lat więzienia. Także on się nie przyznał i odmówił składania wyjaśnień.
Szprendałowicz był podczas ubiegłej kadencji członkiem zarządu Mazowsza. Kandydował też z ramienia Platformy Obywatelskiej na prezydenta Radomia w ubiegłorocznych wyborach. Przegrał z kandydatem PiS, ale został radnym. Jeszcze w kampanii wyborczej mówiło się, że większe szanse na prezydenturę miałby ktoś inny, ale to kandydaturę Szprendałowicza forsowała minister zdrowia Ewa Kopacz.

Już w poniedziałek wieczorem, zanim Szprendałowicz usłyszał zarzuty, zawiadomił media, że zawiesza członkostwo w PO, a także występuje z klubu radnych tej partii.

Na zwołanej we wtorek po południu konferencji prasowej Szprendałowicz twierdził, że zdawał wszystkie części egzaminu, choć ze względu na obowiązki członka zarządu województwa ostatnią część nie ze swoją grupą. Przez to błędnie wpisano datę egzaminu na potwierdzającym go świadectwie.

- Zeznając przed prokuratorem, wiele osób potwierdziło, że zdawałem egzamin - mówił. Dodał, że wniósł wszystkie opłaty, uczestniczył w całym trwającym kilkanaście miesięcy szkoleniu i stażu.

Według Szprendałowicza sprawa ma podłoże polityczne. - Czy termin wszczęcia postępowania w maju 2010 r. przed wyborami na prezydenta kraju i w chwili, gdy ja byłem już zatwierdzony jako kandydat na prezydenta Radomia, to przypadek? - pytał. - Czy przypadkowo sprawą zajęło się CBA, choć nie było w niej wątku korupcyjnego?

Radny podkreślał, że chce, by sprawa była transparentna, liczy na jej szybkie rozwiązanie w sądzie. A czasu ma niedużo, bo zgodnie ze statutem PO członkostwo można zawiesić na trzy miesiące. Jeśli w tym czasie przyczyna zawieszenia ustanie, to osoba znów może być pełnoprawnym członkiem partii. Jeśli nie, zostaje skreślona.

- Swoją polityczną przyszłość wiążę z Platformą, choć w poniedziałek, tuż po opublikowaniu przez portal "Gazety" mojego oświadczenia, dostałem propozycję przejścia do innej partii. Nie przyjąłem jej - mówił. Dziennikarzom nie chciał zdradzić, kto złożył mu taką propozycję.
Magdalena Ciepielak, Katarzyna Ludwińska, Gazeta Wyborcza Radom

Prokuratorskie zarzuty dla b. kandydata PO na prezydenta Radomia

08.02. Radom (PAP) - Prokuratura postawiła we wtorek dwa zarzuty b. kandydatowi PO na prezydenta Radomia Piotrowi Szprendałowiczowi. Zarzuty dotyczą 2009 roku. Szprendałowicz nie przyznaje się do winy.

"Piotr Sz., składając deklarację członkowską do Polskiego Związku Łowieckiego, posłużył się zaświadczeniem zawierającym nieprawdę w zakresie złożenia przez niego egzaminu dla uzyskania podstawowych uprawnień do wykonywania polowania z wynikiem pozytywnym, wiedząc o tym, że nie uczestniczył w ostatniej części egzaminu, tj. sprawdzianie strzeleckim" - poinformował PAP kierownik ośrodka zamiejscowego w Chełmie Prokuratury Okręgowej w Lublinie Zbigniew Betka.

Prokuratura zarzuciła mu też, że zawierające nieprawdę zaświadczenie dołączył do podania o wydanie pozwolenia na posiadanie broni myśliwskiej i na tej podstawie takie pozwolenie wydał mu mazowiecki komendant policji.

Czyny te zagrożone są karą grzywny, karą ograniczenia wolności lub karą pozbawienia wolności do lat dwóch. Szprendałowicz nie przyznaje się do winy.

Zarzuty prokuratorskie usłyszał także dzień wcześniej Wojciech Sz., przewodniczący komisji egzaminacyjnej przeprowadzającej egzaminy dla uzyskania podstawowych uprawnień wykonywania polowania, a zarazem przewodniczący zarządu okręgowego Polskiego Związku Łowieckiego w Radomiu. Według prokuratury w zaświadczeniu wystawionym Piotrowi Szprendałowiczowi poświadczył on nieprawdę w zakresie złożenia przez niego egzaminu z wynikiem pozytywnym, mimo że wiedział, iż nie uczestniczył on w sprawdzianie strzeleckim.

W poniedziałek Szprendałowicz poinformował zarząd radomskiej PO, że z przyczyn osobistych zawiesza członkostwo w partii i w klubie radnych PO w Radzie Miejskiej w Radomiu.

Na wtorkowej konferencji prasowej Szprendałowicz powiedział, że nie zgadza się z postawionymi przez prokuraturę zarzutami. Podkreślał, że zdał egzamin strzelecki i ma na to wielu świadków.

Szprendałowicz stwierdził, że postępowanie prokuratorskie prawdopodobnie nieprzypadkowo rozpoczęło się w maju ub. roku, kiedy oficjalnie był on już kandydatem PO na prezydenta Radomia. Według niego pojawienie się tej sprawy i jej nagłośnienie to "atak polityczny bardzo sprawnie przygotowany".

Szprendałowicz odniósł się także do samego postępowania prokuratorskiego, które nazwał "bulwersującym" oraz do osoby prowadzącego prokuratora - b. szefa ośrodka zamiejscowego w Chełmie Prokuratury Okręgowej w Lublinie.

Radomski radny, powołując się na doniesienia prasowe, poinformował, że prokurator ten stracił stanowisko po tym, jak podlegająca mu jednostka prokuratury przygotowała wadliwy, wycofany potem akt oskarżenia wobec wywodzącego się z PO b. prezydenta Chełma.

Szprendałowicz poprosił dziennikarzy, by w publikacjach na temat postawionych mu zarzutów podawali jego pełne dane osobowe.

Powiedział, że zdecydował się zawiesić członkostwo w PO do czasu pełnego wyjaśnienia tej sprawy. "Nie chcę, żeby ta sprawa wykorzystywana była w dalszym ciągu jako narzędzie ataku politycznego na moja osobę i na Platformę Obywatelską" - wyjaśnił.

Szprendałowicz w ubiegłorocznych wyborach prezydenta Radomia otrzymał niecałe 40 proc. głosów. Przegrał z kandydatem PiS Andrzejem Kosztowniakiem. Przed wyborami Szprendałowicz był członkiem zarządu woj. mazowieckiego.

Źródło: PAP

Prokuratorskie zarzuty dla b. kandydata PO na prezydenta Radomia

08.02. Radom (PAP) - Prokuratura postawiła we wtorek dwa zarzuty b. kandydatowi PO na prezydenta Radomia Piotrowi Szprendałowiczowi. Zarzuty dotyczą 2009 roku. Szprendałowicz nie przyznaje się do winy.

"Piotr Sz., składając deklarację członkowską do Polskiego Związku Łowieckiego, posłużył się zaświadczeniem zawierającym nieprawdę w zakresie złożenia przez niego egzaminu dla uzyskania podstawowych uprawnień do wykonywania polowania z wynikiem pozytywnym, wiedząc o tym, że nie uczestniczył w ostatniej części egzaminu, tj. sprawdzianie strzeleckim" - poinformował PAP kierownik ośrodka zamiejscowego w Chełmie Prokuratury Okręgowej w Lublinie Zbigniew Betka.

Prokuratura zarzuciła mu też, że zawierające nieprawdę zaświadczenie dołączył do podania o wydanie pozwolenia na posiadanie broni myśliwskiej i na tej podstawie takie pozwolenie wydał mu mazowiecki komendant policji.

Czyny te zagrożone są karą grzywny, karą ograniczenia wolności lub karą pozbawienia wolności do lat dwóch. Szprendałowicz nie przyznaje się do winy.

Zarzuty prokuratorskie usłyszał także dzień wcześniej Wojciech Sz., przewodniczący komisji egzaminacyjnej przeprowadzającej egzaminy dla uzyskania podstawowych uprawnień wykonywania polowania, a zarazem przewodniczący zarządu okręgowego Polskiego Związku Łowieckiego w Radomiu. Według prokuratury w zaświadczeniu wystawionym Piotrowi Szprendałowiczowi poświadczył on nieprawdę w zakresie złożenia przez niego egzaminu z wynikiem pozytywnym, mimo że wiedział, iż nie uczestniczył on w sprawdzianie strzeleckim.

W poniedziałek Szprendałowicz poinformował zarząd radomskiej PO, że z przyczyn osobistych zawiesza członkostwo w partii i w klubie radnych PO w Radzie Miejskiej w Radomiu.

Na wtorkowej konferencji prasowej Szprendałowicz powiedział, że nie zgadza się z postawionymi przez prokuraturę zarzutami. Podkreślał, że zdał egzamin strzelecki i ma na to wielu świadków.

Szprendałowicz stwierdził, że postępowanie prokuratorskie prawdopodobnie nieprzypadkowo rozpoczęło się w maju ub. roku, kiedy oficjalnie był on już kandydatem PO na prezydenta Radomia. Według niego pojawienie się tej sprawy i jej nagłośnienie to "atak polityczny bardzo sprawnie przygotowany".

Szprendałowicz odniósł się także do samego postępowania prokuratorskiego, które nazwał "bulwersującym" oraz do osoby prowadzącego prokuratora - b. szefa ośrodka zamiejscowego w Chełmie Prokuratury Okręgowej w Lublinie.

Radomski radny, powołując się na doniesienia prasowe, poinformował, że prokurator ten stracił stanowisko po tym, jak podlegająca mu jednostka prokuratury przygotowała wadliwy, wycofany potem akt oskarżenia wobec wywodzącego się z PO b. prezydenta Chełma.

Szprendałowicz poprosił dziennikarzy, by w publikacjach na temat postawionych mu zarzutów podawali jego pełne dane osobowe.

Powiedział, że zdecydował się zawiesić członkostwo w PO do czasu pełnego wyjaśnienia tej sprawy. "Nie chcę, żeby ta sprawa wykorzystywana była w dalszym ciągu jako narzędzie ataku politycznego na moja osobę i na Platformę Obywatelską" - wyjaśnił.

Szprendałowicz w ubiegłorocznych wyborach prezydenta Radomia otrzymał niecałe 40 proc. głosów. Przegrał z kandydatem PiS Andrzejem Kosztowniakiem. Przed wyborami Szprendałowicz był członkiem zarządu woj. mazowieckiego.

Źródło: PAP

Zaskoczenie. Szprendałowicz odchodzi z klubu PO

Po godz. 20 Piotr Szprendałowicz przysłał do naszej redakcji oświadczenie, w którym informuje, że w poniedziałek podjął decyzję o zawieszeniu swojego członkowstwa w Platformie Obywatelskiej oraz wystąpieniu z klubu radnych PO
Treść oświadczenia

"Informuję, iż w dniu dzisiejszym podjąłem decyzję o zawieszeniu się w prawach członka Platformy Obywatelskiej, a także o wystąpieniu z Klubu Radnych PO Rady Miejskiej w Radomiu. O przyczynach decyzji poinformuję opinię publiczną w dniu jutrzejszym.
Z wyrazami szacunku

Piotr Szprendałowicz"

Przed godz. 22 udało się nam skontaktować z Piotrem Szprendałowiczem. Zapytaliśmy czy wystąpienie z klubu i zawieszenie w prawach członka PO ma związek z postępowaniem, które prowadziła w sprawie "poświadczenia od 30 marca 2009 do 7 sierpnia 2009 roku nieprawdy w kartach egzaminacyjnych i innych dokumentach przez członków komisji egzaminacyjnej Zarządu Okręgu Polskiego Związku Łowieckiego w Radomiu oraz wydania poświadczającego nieprawdę zaświadczenia o uzyskaniu przez ustaloną osobę uprawnień do polowania, a także wyłudzenia na podstawie tego zaświadczenia członkostwa w PZŁ i decyzji komendanta wojewódzkiego policji o pozwoleniu na broń w celach łowieckich". Szprendałowicz był wtedy przesłuchiwany w tej sprawie jako świadek i twierdził, że jest niewinny. Radny odpowiedział jednak, że jest za późno na takie rozmowy i wyjaśnień udzieli we wtorek.

Przypomnijmy Piotr Szprendałowicz startował w wyborach o fotel prezydenta miasta. Przegrał w drugiej turze z Andrzejem Kosztowniakiem uzyskując 40 proc. głosów. Obecnie jest radnym.

Absolwent Wydziału Ekonomicznego Politechniki Radomskiej, były dziennikarz. Przed wyborami samorządowymi był członkiem zarządu województwa mazowieckiego. Żonaty, ma dwóch nastoletnich synów.

Źródło: Gazeta Wyborcza Radom

Warszawa: Nie tylko interesy łączą Ratusz z Zubrzyckim

Agencji Ochrony "Zubrzycki" nikomu w Warszawie nie trzeba przedstawiać. Jej pracownicy najpierw spacyfikowali kupców z KDT, potem, ku zdumieniu warszawiaków, zarabiali na kolejnych zleceniach od miasta. Okazuje się, że założyciel firmy - Sylwester Zubrzycki (48 l.) jest ojcem chrzestnym dziecka szefowej gabinetu prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz (59 l.).

Uliczną bitwę ochroniarzy "Zubrzyckiego" z kupcami w lipcu 2009 roku pamięta cała stolica. Po tym, jak od pałek i gazu ucierpiało 40 osób, firmą zainteresowała się nie tylko prokuratura, ale i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, które wystąpiło o cofnięcie agencji koncesji. Na władzach miasta nie zrobiło to jednak wrażenia.
Intratne zlecenia
W grudniu Ratusz najął jego ochroniarzy do ochrony imprezy sylwestrowej na pl. Konstytucji, później w kwietniu do ustawiania i demontażu płotków podczas uroczystości żałobnych na placu Piłsudskiego. Na pierwszym zleceniu "Zubrzycki" zarobił 310 tys. zł. Przy tym drugim, bez jakiegokolwiek przetargu, agencja wzbogaciła się o 146 tys. zł. Na tym jednak nie koniec - ostatnio agencja "Zubrzycki" zgarnęła kontrakt na ochronę pasażerów komunikacji miejskiej, na którym zarobi, bagatela, 2,4 mln zł.
Bliscy znajomi
Dziś okazuje się, że biznesowe powiązania agencji z miastem to nie wszystko. Założyciel firmy Sylwester Zubrzycki (48 l.) jest ojcem chrzestnym 10-letniej córki Renaty Wiśniewskiej (46 l.), szefowej gabinetu prezydent stolicy. - Byliśmy kiedyś sąsiadami i przyjaźniliśmy się - potwierdza urzędniczka. Zapewnia, że dziś kontakty z Sylwestrem Zubrzyckim wyglądają zupełnie inaczej. - Ograniczają się do spotkań raz w roku na urodzinach córki - wyjaśnia i stanowczo zaprzecza, by ta znajomość miała jakiekolwiek przełożenie na współpracę miasta z agencją "Zubrzycki".
Nic w tym złego
Przedstawiciele Ratusza również zaprzeczają, jakoby miało to wpływ na zatrudnianie agencji przez miasto. - Ani gabinet prezydenta, ani jego dyrektorka nie odpowiadała, nie odpowiada i nigdy nie będzie odpowiadać za wybór agencji ochrony - mówi Tomasz Andryszczyk (29 l.), rzecznik urzędu miasta. - Robią to inne jednostki według jasnych przepisów i kryteriów. Ostatnio nawet stosując aukcję internetową. Bardziej przejrzystej metody nie ma - dodaje.
Słynne firmy i ich kontrakty
W Warszawie działają dwie agencje "Zubrzycki". Siedziby mają w tym samym miejscu. Są to Agencja Ochrony Osób i Mienia ZUBRZYCKI oraz Agencja Ochrony Osób i Mienia Zubrzycki Sp. z o.o.
Oto ich umowy z miastem - występują w nich jako konsorcjum lub osobno
Grudzień 2009
Ochrona imprezy sylwestrowej na pl. Konstytucji - 310 tys. zł - "Zubrzycki"
Ochrona osób i mienia w placówkach Domu Kultury Włochy (w 2010 roku) - 115 tys. zł (konsorcjum)
Ochrona Targowiska Banacha przy ul. Grójeckiej 95 - 530 tys. zł - Zubrzycki Sp. z o.o. - rok wcześniej robił to "Zubrzycki"
Ochrona fizyczna i usługi portierskie w SP nr 342 im. Jana Marcina Szancera przy ul. Strumykowej 21A - 72 tys. zł - Zubrzycki Sp. z o.o. - rok wcześniej robił to "Zubrzycki")
Kwiecień 2010
Ustawienie i demontaż płotków podczas uroczystości żałobnych na placu Piłsudskiego - 146 tys. zł - "Zubrzycki"
Grudzień 2010
Ochrona obiektów i pasażerów komunikacji miejskiej - około 2,4 mln zł - konsorcjum


Super Express, Sylwester Ruszkiewicz

2011/02/04

Rodziny działaczy PO obsadzają praskie nieruchomości

Prominentni działacze zarządu Platformy Obywatelskiej na Pradze-Północ albo sami pracują w urzędzie dzielnicy, albo mają członków rodziny zatrudnionych w strukturach samorządu. Najbardziej popularny pod tym względem jest pion nieruchomości - ujawnia "Życie Warszawy".
Gazeta prześledziła nazwiska polityków, którzy kierują partią Donalda Tuska na Pradze-Północ.
We władzach PO w tej dzielnicy niewiele jest osób, których syn, mąż czy kuzynka nie pracowaliby w jakimś urzędzie związanym z praskim samorządem.
Szefową PO na Pradze-Północ jest była radna tej dzielnicy, obecnie posłanka Alicja Dąbrowska. - To ona rozdaje polityczne karty w dzielnicy" - słyszy "ŻW" w urzędzie. W biurze posłanki pracuje np. Bartłomiej Klimkiewicz, syn szefowej Wydziału Prawnego w urzędzie dzielnicy. Ale ulubioną firmą Platformy okazał się praski Zakład Gospodarowania Nieruchomościami (ZGN). Tam znalazł pracę syn posłanki, Marcin Dąbrowski. Od listopada jest on również radnym dzielnicy, oczywiście z PO.
W ZGN pracuje też kolejna działaczka PO Gabriela Szustek, o której politycy mówią "siostrzenica posłanki Dąbrowskiej". Kierowniczką ZGN na Pradze-Północ jest Bożena Salich, żona członka zarządu dzielnicowej PO Norberta Salicha.
Z praskimi nieruchomościami związana jest też m.in. wiceprzewodnicząca praskiej PO - Bogumiła Sosińska. Pracuje jako naczelnik Wydziału Zasobów Lokalowych. W tej lokalówce "ŻW" znajduje też kolejną działaczkę z zarządu koła PO - Elżbietę Garwolińską.
par/roody, TVN Warszawa

Praska rodzina Platformy

Prominentni działacze zarządu Platformy Obywatelskiej na Pradze-Północ albo sami pracują w urzędzie dzielnicy, albo mają kogoś z rodziny, kto jest zatrudniony w strukturach samorządu. Najbardziej popularny pod tym względem jest pion nieruchomości.
Prześledziliśmy nazwiska polityków, którzy kierują partią Donalda Tuska na Pradze-Północ – to tam, gdzie od grudnia toczy się polityczna walka o władzę. We władzach PO w tej dzielnicy niewiele jest osób, których syn, mąż czy kuzynka nie pracowaliby w jakimś urzędzie związanym z praskim samorządem.
Syn, żona, nie siostrzenica
Szefową PO na Pradze-Północ jest była radna tej dzielnicy, obecnie posłanka Alicja Dąbrowska.
– To ona rozdaje polityczne karty w dzielnicy – słyszymy w urzędzie. W biurze posłanki pracuje np. Bartłomiej Klimkiewicz, syn szefowej Wydziału Prawnego w urzędzie dzielnicy. Ale ulubioną firmą Platformy okazał się praski Zakład Gospodarowania Nieruchomościami.
Tam znalazł pracę syn posłanki Marcin Dąbrowski. Od listopada jest on również radnym dzielnicy, oczywiście z PO.
Czy radny może pracować w miejskiej jednostce?
– Konflikt interesów oczywiście tu istnieje, ale bardziej z etycznego punku widzenia. Formalnie prawo nie zabrania łączyć tych funkcji – mówi prawnik miasta prof. Adam Jaroszyński.
W ZGN pracuje też kolejna działaczka PO Gabriela Szustek, o której politycy mówią „siostrzenica posłanki Dąbrowskiej”. – Słyszałam już tę plotkę, ale raz wreszcie zdementuję. To nie jest moja rodzina. A siostrzenicą być nie może z tego prostego powodu, że ja nie mam siostry – śmieje się Alicja Dąbrowska. Do syna oczywiście się przyznaje.
– Wcześniej był u wojewody, ma skończone dwa fakultety, a w ZGN nie pełni żadnej kierowniczej funkcji. Chłopak gdzieś przecież musi pracować – tłumaczy posłanka.
Kierowniczką ZGN na Pradze-Północ jest Bożena Salich, żona członka zarządu dzielnicowej PO Norberta Salicha. W poprzedniej kadencji, za rządów burmistrz Jolanty Koczorowskiej (PO) wygrała konkurs na to stanowisko. Konkurowała wtedy ze... skarbnikiem praskiej Platformy Jerzym Pęszyńskim, prywatnie również bardzo dobrym znajomym posłanki Dąbrowskiej. Ten – po przegranej rywalizacji z partyjną koleżanką – na pocieszenie został wkrótce po tym zatrudniony w dzielnicowym ratuszu.
Z praskimi nieruchomościami związana jest też wiceprzewodnicząca praskiej PO – Bogumiła Sosińska. Pracuje jako naczelnik Wydziału Zasobów Lokalowych. W tej lokalówce znajdujemy też kolejną działaczkę z zarządu koła PO – Elżbietę Garwolińską.
– Te osoby współdecydują o tym, komu i jakie mieszkanie przydzielić. Praktycznie to od nich zależy los wielu mieszkańców tej biedniejszej części Pragi-Północ. Platforma, mając tylu swoich urzędników, de facto rządzi nieruchomościami w dzielnicy. A gdzie apolityczność administracji? – pytają radni opozycji. – Czy to dlatego Platforma tak zacięcie broni władzy na Pradze-Północ?
Mają rezygnować z pracy?
Gdy pytamy warszawskich polityków PO, czy zatrudnianie w takiej skali członków rodzin w urzędach nie kłóci się ze zdaniem Donalda Tuska „PO powinna być partią przyzwoitych ludzi“, nie chcą oficjalnie komentować sytuacji. Niektórzy wzruszają ramionami: – Każdy przecież gdzieś jest zatrudniony – słyszymy.
Ripostę na ten argument ma szef PiS na Pradze-Północ.
– Owszem, każdy chce gdzieś pracować. Ale Platformie z lenistwa nie chce się nawet wysłać członków swoich rodzin do pracy w Ursusie, na Ursynowie czy Białołęce. Może dlatego, że tam nie byliby już tak bardzo „swoi“ i musieliby wykazać się jakimiś umiejętnościami? Dziś działalność ZGN budzi duże wątpliwości, wystarczy popatrzeć na zaniedbane budynki – stwierdza radny Ryszard Kędzierski, szef zarządu PiS na Pradze-Północ. – A zatrudniając rodziny radnych PO ma narzędzie wpływu na to, jak głosują. Zawsze można ich postraszyć np. zwolnieniem z pracy.
Posłanki Platformy bronią urzędników polityków.
– Wymienione przez panią urzędniczki pracują w dzielnicy czy ZGN od kilku a nawet kilkunastu lat. Niektóre były tu także za prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Czy dlatego, że są w Platformie, powinny rezygnować z pracy? – pyta szefowa PO na Pradze Alicja Dąbrowska.
Podobne stanowisko zajmuje kierująca warszawską Platformą posłanka Małgorzata Kidawa-Błońska.
– Dla mnie istotne jest, czy przy zatrudnianiu kogokolwiek z Platformy doszło do nieprawidłowości, czy nie. Tutaj na razie nieetycznych zachowań czy naruszenia przepisów nie dostrzegam. Poproszę jednak przewodniczącą praskiego koła o wyjaśnienia dotyczące konkretnych osób – zapowiada.
A radny Kędzierski zamierza wystąpić do radnych dzielnicy ze stanowiskiem, by każdy złożył publiczne oświadczenie, czy sam radny lub ktoś z najbliższej rodziny jest zatrudniony w urzędzie dzielnicy lub podległych jednostkach.
Izabela Kraj, Życie Warszawy