2010/10/27

Poznań: Układ w PO. "Nie komentuję tego"

"Polska Głos Wielkopolski": Na kilka dni przed marcowym zjazdem poznańskiej Platformy Obywatelskiej zawarte zostało porozumienie ustalające skład zarządu partii. W zamian za poparcie w wyborach do struktur miejskich Kaczmarek miał poprzeć Dzikowskiego w wyborach regionalnych. Przed samym zjazdem układ został zerwany, a ludzie Dzikowskiego wycięci.
Przy kilku nazwiskach na tej kartce pojawiły się dwie literki - "PU". Cóż to może oznaczać? Zapytaliśmy o to Ziółkowskiego, który "protokołował" obrady. - Skąd pan to ma? Co to ma oznaczać? - pyta wyraźnie zaskoczony senator. - Jak ten dokument do pana trafił? Nie wiem, w jakiej ma pan go postaci - mówi.

Profesor Ziółkowski w rozmowie z dziennikarzami "Poslki Głosu Wielkopolski" w końcu przyznaje, że oznacza on "poza układem", czyli osoby, które nie deklarowały wcześniej poparcia ani dla Kaczmarka, ani dla Dzikowskiego. Nie chce jednak kontynuować dalszej rozmowy na ten temat. Bardziej rozmowny jest Dzikowski. - Posiadaczem tego porozumienia jest wicemarszałek Senatu - mówi. - Mam jego kopię, ale uzgodniliśmy, że nie będziemy jej ujawniać.

Dzikowski przyznaje, że był inicjatorem spotkania. Misji podjął się Ziółkowski. Na spotkaniu uzgodniono ponoć także "jedynki" na listach kandydatów do Rady Miasta Poznania. Tego jednak nie spisywano. Według niego Kaczmarek wypowiedział porozumienie na 24 godziny przed zjazdem.

Wersja tego ostatniego jest inna. - Podobnych rozmów i uzgodnień było kilka - mówi Kaczmarek. - Porozumienie nie zostało zrealizowane, ponieważ Dzikowski domagał się ode mnie publicznej deklaracji, kogo będę wspierał w wyborach regionalnych. Zagroził mi, że jeśli tego nie zrobię, to on ogłosi, iż jestem zdrajcą. Nie uważam, żeby porozumienie zostało zerwane. Ono przestało być aktualne - wyjaśnia.

Europoseł twierdzi, że nie zamierzał wcześniej deklarować, kogo chce wesprzeć w wyborach do władz regionalnych. Przymuszony do tego przez Dzikowskiego przyznał, że swój głos zamierza oddać na Grupińskiego.

Jaki byłby sens poparcia Kaczmarka przez Dzikowskiego bez adekwatnej postawy tego pierwszego w wyborach regionalnych?

- Jeśli Dzikowski liczył, że on mnie wesprze na szefa miasta, a ja jego w regionie, to mógł się czuć zawiedziony - mówi Kaczmarek. - Ja jednak miałem wsparcie zarówno jego, jak i Grupińskiego. Polityka to nie jest wymiana uprzejmości - dodaje.

Gorączkowych rozmów między politykami poznańskiej PO rzeczywiście musiało być więcej. Na dobę przed zjazdem z kandydowania na szefa poznańskiej Platformy wycofali się: poseł Dariusz Lipiński oraz Leszek Wojtasiak, wicemarszałek województwa. Obaj wsparli Kaczmarka. Ten już wówczas wiedział, że nie potrzebuje poparcia ze strony zwolenników Dzikowskiego. Odzwierciedlały to wyniki wyborów.

Zgodnie z porozumieniem marcowym w skład zarządu mieli wejść (a ostatecznie zostali zastąpieni innymi osobami) - Grzegorz Ganowicz, przewodnicząca Rady Miasta Poznania, Zbigniewa Nowodworska, szefowa Wielkopolskiego NFZ, Sławomir Hinc, zastępca prezydenta Poznania, Ryszard Śliwa, radny oraz Marcin Małyszczyk, szef Stowarzyszenia Młodzi Demokraci w Poznaniu. Do zarządu nie wszedł także radny Michał Tomczak, który w porozumieniu był brany pod uwagę fakultatywnie z Dariuszem Lipińskim.

W ich miejsce do zarządu weszli m. in.: Łukasz Mikuła, Jakub Jędrzejewski czy Grzegorz Proniewicz.

Piotr Talaga, „Polska Głos Wielkopolski”
Waldy Dzikowski miał świadomość, że losy jego przywództwa w wielkopolskiej PO zależą od głosów nie tylko jego zwolenników. W boju z Rafałem Grupińskim potrzebne było wsparcie ze strony zwolenników Filipa Kaczmarka, który chciał zostać szefem poznańskiej PO. Tak powstał plan porozumienia, do którego szczegółów dotarła "Polska Głos Wielkopolski".

Na kilka dni przed terminem poznańskiego zjazdu o spotkanie z Kaczmarkiem poprosił senator Marek Ziółkowski. Mniej więcej godzinę później dołączył do nich Dzikowski. Postanowiono ustalić listę kandydatów, którzy będą wzajemnie popierani przez reprezentowane frakcje. Tak powstała kompletna lista 15 osób, które miały tworzyć przyszły poznański zarząd partii. Politycy spisali te nazwiska i pod kartką złożyli swoje podpisy. - Nie komentuję tego i nie udzielam żadnych informacji na ten temat - zastrzega Ziółkowski. - Sądziłem, że to będzie dobre rozwiązanie, potem stało się inaczej.

2010/10/21

Wybory samorządowe bez parytetów: Kobiety ustępują miejsca panom

PARYTETY ŚWIETNIE WYGLĄDAJĄ na partyjnych sztandarach. W realnej polityce są uciążliwe
Kobiety nie mogą liczyć na specjalne względy przy tworzeniu list wyborczych w wyborach samorządowych. Ustawa parytetowa, która była jednym z głównych motywów kampanii prezydenckiej, utknęła w Sejmie. Mimo zapewnień wszystkich ugrupowań o eksponowaniu kobiet na listach praktyka wygląda inaczej.
W Gdańsku SLD i SdPL ustaliły, że wspólnym kandydatem lewicy na prezydenta będzie szef tamtejszej rady miejskiej SLD Krzysztof Andruszkiewicz. Wcześniej jako kandydata na ten urząd SdPL zarejestrował w Komisji Wyborczej Jolantę Banach. Musiała ona jednak ustąpić miejsca mężczyźnie i teraz kandyduje do rady miasta.
Ustąp miejsca mężczyźnie
– Musieliśmy pójść na pewne ustępstwa. Konfrontacja z największą lewicową partią byłaby złym pomysłem, dlatego woleliśmy zrezygnować z naszego kandydata, by mieć większe szanse w wyborach jako porozumienie lewicy. Był to wybór mniejszego zła – mówi Przemysław Kmieciak z jej sztabu.
Jeszcze gorsza sytuacja spotkała Marię Weber, kandydatkę PO do rady miasta. Lokalne władze PO obiecywały jej drugie miejsce na liście wyborczej na warszawskiej Woli. Gdy lista była gotowa, Weber znalazła się na miejscu czwartym.
– Padłam ofiarą kolesiostwa i przetargów partyjnych. Moje miejsce zajął młody podopieczny posła Michała Szczerby – tłumaczy Maria Weber.
A wysokie miejsce daje dużo większe szanse na sukces. Pierwszemu na liście Platforma przyznaje 3400 zł na kampanię. Drugi może liczyć na 1900 zł, trzeci na 1100 zł. Czwarty otrzymuje już tylko 400 zł.
– W takiej sytuacji zrezygnowałam z prowadzenia kampanii – mówi Weber.
Nie dziwi to Joanny Reyman z Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej. – Wiele pań skarżyło się, że są traktowane przez swoje ugrupowania jak paprotki – mówi Reyman. – Są na listach, ale poza wybieralną piątką, narzuca im się, jak mają wyglądać ulotki wyborcze.
Według danych PKW mężczyźni stanowią przygniatającą większość kandydatów na wszystkich szczeblach wyborczych. Największy ich odsetek jest wśród kandydatów na urząd wójta, burmistrza lub prezydenta – ok. 87 proc., najmniejszy do rad miast na prawach powiatu – ok. 65 proc.
Decyduje układ
– Z całej Polski otrzymuję skargi od kobiet, które są usuwane z list wyborczych lub przesuwane na gorsze miejsca – mówi prof. Magdalena Środa, były pełnomocnik rządu ds. równego traktowania kobiet i mężczyzn.
Dodaje, że sytuacja jest najgorsza na najniższych szczeblach samorządowych. – Tam rządzą męskie, kilkuosobowe układy – twierdzi.
Ale nie tylko. W Poznaniu o fotel prezydenta konkurują sami mężczyźni: były wojewoda Tadeusz Dziuba (PiS), obecny prezydent Ryszard Grobelny (do niedawna z PO), przewodniczący rady miasta Grzegorz Ganowicz (PO), biznesmen Dariusz Bachalski (SLD) i doradca gospodarczy Jacek Jaśkowiak ze Stowarzyszenia My-Poznaniacy. Jedynym kobiecym akcentem jest Maria Pasło-Wiśniewska, która udzieliła poparcia Jaśkowiakowi. W poprzednich wyborach konkurowała z Grobelnym jako kandydatka PO.
Źródło: Dziennik Gazeta Prawna

PAP dla kolegów Platformy

Po niemal trzech latach od objęcia władzy przez koalicję PO-PSL przyszedł czas na ocenę skuteczności nadzoru nad państwowym majątkiem, który sprawuje przede wszystkim Ministerstwo Skarbu Państwa. Bilans, niestety, wygląda niekorzystnie, a pod kierownictwem ministra Aleksandra Grada urzędnicy MSP powielają grzechy poprzednich ekip rządzących, co widać szczególnie jaskrawo w Polskiej Agencji Prasowej, którą zausznicy szefa resortu traktują jak prywatny folwark - pisze Grzegorz Boguta, były doradca zarządu PAP.
Tego bilansu nie równoważą miliardowe przychody z prywatyzacji wielkich spółek, jak Enea, PZU czy PGE. Zarządzanie dobrem narodowym, jakim są państwowe firmy, to nie tylko prywatyzacja najbardziej tłustych kąsków, jak wielkie instytucje finansowe czy koncerny energetyczne, na które zawsze znajdą się chętni. Ministerstwo sprawuje również nadzór nad państwowym majątkiem w postaci spółek lub przedsiębiorstw państwowych, które przynoszą straty, a czasem są wręcz na granicy upadłości. Takim firmom potrzebna jest restrukturyzacja i przygotowanie do ewentualnej prywatyzacji, gdyż w odziedziczonej po PRL postaci nie dają sobie rady na konkurencyjnym rynku. W przypadku takich firm zwykle brakuje chętnych na nabycie ich akcji bądź udziałów, a jeżeli się pojawią, to nierzadko jedyną pokusą dla potencjalnego kupca są należące do nich atrakcyjnie położone nieruchomości. Aby restrukturyzacja się powiodła i państwowe firmy osiągnęły rentowność, skarb państwa, który jest właścicielem w imieniu nas, obywateli, a który jest reprezentowany, na przykład, przez ministra skarbu państwa, musi swoją funkcję wykonywać mądrze. A to oznacza - z jednej strony - że musi przestrzegać kodeksu spółek handlowych, jeżeli jest to spółka prawa handlowego, a z drugiej - że swoje prawa do powoływania członków rady nadzorczej, a tym samym wpływania na wybór zarządu, skarb państwa powinien wykorzystać dla dobra spółki, a nie dla dobra urzędników. Oznacza to wybór takiego zarządu, który będzie w stanie dobrze zarządzać spółką, przeprowadzić jej restrukturyzację, jeżeli będzie potrzebna, zapewnić rozwój spółki oraz przygotować ją do prywatyzacji, jeżeli taka będzie wola właściciela. Trafnie opisał to premier Donald Tusk, kiedy w swoim exposé z 23 listopada 2007 r. obiecywał, że "() tam, gdzie dzisiaj państwo pozostaje właścicielem, szczególnie dotyczy to spółek z udziałem skarbu państwa, przyjmiemy wreszcie jawny i otwarty nabór do rad nadzorczych i wybór członków zarządu w drodze konkursu. Ale po to, żeby wycofywać państwo z gospodarki, żeby uczciwi ludzie i kompetentni ludzie, a nie z nadania aparatu partyjnego, przygotowali większość tych spółek do możliwie szybkiej prywatyzacji lub przekazania w dyspozycję samorządowi terytorialnemu. Chcemy w ten sposób zakończyć kilkunastoletni polityczny proceder zawłaszczania tych firm przez aparat biurokratyczny i partyjny".
Ile można wytrzymać bez prezesa

Rzeczywistość ostatnich lat, niestety, rozminęła się z deklaracjami szefa rządu.
Fatalne funkcjonowanie modelu z powoływaniem zarządów państwowych firm przez radę nadzorczą, w której dominującą pozycję mają urzędnicy skarbu lub innych struktur administracji państwowej, widać jak w soczewce na przykładzie Polskiej Agencji Prasowej, którą nadzorujący ją podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Adam Leszkiewicz do spółki z byłym przewodniczącym rady nadzorczej Krzysztofem Andrackim postanowili za wszelką cenę obsadzić swymi kolegami i znajomymi, nie wahając się przed marnotrawstwem pieniędzy spółki.

Kiedy 29 kwietnia 2009 roku Leszkiewicz został wiceministrem skarbu, PAP już od trzech i pół miesiąca działał bez zarządu, ponieważ poprzednie władze spółki podały się do dymisji, a konkurs ogłoszony w połowie lutego zakończył się 16 kwietnia 2009 r. bez wyłonienia kandydatów do zarządu. Co ciekawe, uchwała rady nadzorczej o zamknięciu konkursu została podjęta dzień po dymisji nadzorującego wcześniej PAP wiceministra Michała Chyczewskiego.

Zamknięcie konkursu nastąpiło, mimo że wystartowali w nim kandydaci z odpowiednimi kwalifikacjami. Rada pod przewodnictwem Krzysztofa Andrackiego nie podała powodów zamknięcia konkursu. Kilkadziesiąt tysięcy złotych beztrosko wyrzucono w błoto. Sens tego posunięcia objawił się, gdy Andracki, oddelegowany do pełnienia obowiązków prezesa, wycofał się z członkostwa w radzie nadzorczej i wystartował w drugim konkursie, ogłoszonym 3 czerwca 2009. Konkurs jednak najwyraźniej nie szedł po jego myśli, bo wycofał się z udziału w nim i odwołał swoją rezygnację z prac w radzie nadzorczej PAP. Rada zaś 1 lipca ub.r. zamknęła kolejny konkurs "bez wyłonienia kandydatów", ponownie nie podając żadnych przyczyn podjęcia takiej uchwały. PAP stracił kolejne kilkadziesiąt tysięcy złotych z powodu hamletyzmu przewodniczącego rady nadzorczej.

Trzeci konkurs, ogłoszony 13 sierpnia, od poprzednich różnił się jedynie tym, że rada nadzorcza pod przewodnictwem Krzysztofa Andrackiego nie podała powodów zamknięcia konkursu, który trwał aż do kwietnia 2010, kiedy też został zakończony bez wyłonienia kandydatów. W tym czasie część członków rady nadzorczej zmęczona bałaganem i trwającym od miesięcy stanem zawieszenia w funkcjonowaniu spółki pozbawionej pełnoprawnego zarządu przeforsowała odwołanie Andrackiego ze stanowiska przewodniczącego.

W odpowiedzi Andracki złożył ponowną rezygnację z członkostwa w radzie, skutecznie blokując wybór zarządu wpisany do porządku obrad w grudniu 2009 r. Rada w składzie czteroosobowym nie mogła podjąć uchwały o powołaniu nowego zarządu, gdyż nie pozwalają na to kodeks spółek handlowych i statut PAP. Wtedy do akcji wkroczył wiceminister Adam Leszkiewicz, który w styczniu br., najprawdopodobniej z naruszeniem prawa, o czym dalej, uzupełnił składy rady nadzorczej o trzy osoby zamiast o jedną. Trudno usprawiedliwić ten błąd, gdyż MSP popełniło go już raz w czasach rządów PiS. Skończyło się zaskarżeniem uchwały walnego zgromadzenia akcjonariuszy przez dwóch członków rady nadzorczej, którzy wygrali w sądzie z ministerstwem.

Błędy kopiują od PiS-u

Szkodnictwo Leszkiewicza jest tym bardziej rażące, że można było przewidzieć, iż sprawa i tym razem trafi do sądu. Tak też się stało. Jerzy Domański, jeden z członków rady, zaskarżył uchwały walnego zgromadzenia i 13 sierpnia stołeczny sąd okręgowy, na razie w I instancji, uznał rozszerzenie składu rady nadzorczej, podobnie jak trzy lata wcześniej w analogicznej sprawie, za naruszenie prawa. W uzasadnieniu wyroku sędzia Piotr Wierzchowski przypomniał pozwanemu, że zgodnie z ustawą o Polskiej Agencji Prasowej skład rady nadzorczej może być zmieniony przed upływem jej kadencji jedynie w przypadku udostępnienia akcji spółki osobom trzecim, podczas gdy cały czas właścicielem 100 proc. akcji PAP jest skarb państwa. W ocenie sądu ustawodawca w 1997 r. celowo ograniczył możliwości ingerencji w skład rady nadzorczej, co świadczy o zamiarze "przyznania pierwszeństwa niezależności i uchronienia rady nadzorczej PAP od doraźnych celów politycznych". Sędzia Wierzchowski uświadomił pozwanemu, że PAP ma charakter publicznej agencji prasowej, której celem jest rzetelne, obiektywne i wszechstronne informowanie odbiorców.

Jeżeli sąd w II instancji utrzyma wyrok z 13 sierpnia PAP znów będzie bez zarządu, a stanie się to z winy wiceministra Leszkiewicza, który systematycznie lekceważy prawo. Świadczy o tym także oferta złożona za pośrednictwem Anny Borkowskiej, przewodniczącej rady programowej PAP, Adzie Kostrz-Kosteckiej, która przez siedem lat zasiadała w zarządzie agencji, a z racji swego doświadczenia i kompetencji (wykształcenie ekonomiczne, dziennikarskie i techniczne) startowała we wszystkich konkursach na nowy zarząd spółki i była bardzo mocną merytorycznie kandydatką. Rozmowa odbyła się w obecności Tadeusza Myślika, sekretarza generalnego Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. Wiceminister Leszkiewicz przekazał Annie Borkowskiej propozycję dla Ady Kostrz-Kosteckiej, gwarantując tej ostatniej, że jeśli wycofa się z kandydowania na prezesa PAP, będzie członkiem zarządu przez dwie kadencje. Jak wiceminister może coś takiego gwarantować, skoro obowiązuje tryb wyboru kandydatów do zarządu w drodze konkursu? Odpowiedź na to pytanie znać powinien Leszkiewicz, który najpierw uparcie forsował kandydaturę Krzysztofa Andrackiego na prezesa PAP, a kiedy ta koncepcja ostatecznie upadła, zapewnił miejsca w zarządzie spółki osobom o dyskusyjnych kompetencjach, ale za to odpowiednio ustosunkowanych.

Aby to umożliwić, rada nadzorcza, której przewodniczącym jest teraz radca ministra skarbu Krzysztof Hofman (w gremium zasiada jeszcze dwóch innych urzędników - jeden z MSP, drugi z Ministerstwa Finansów), ogłaszając w kwietniu br. kolejny, czwarty już konkurs na członków zarządu PAP, wprowadziła istotną zmianę warunków dla kandydatów. Do niezbędnego pięcioletniego stażu na stanowisku kierowniczym doliczono pełnienie funkcji dziennikarskich - redaktora naczelnego lub jego zastępcy. We wcześniejszych konkursach liczyło się tylko doświadczenie menedżerskie. Dzięki poprawce do zarządu wszedł Jerzy Paciorkowski, który odpadł w jednym z poprzednich konkursów ze względów formalnych. Jest on znajomym Tomasza Arabskiego, szefa kancelarii premiera, którego zastępcą przed przejściem do MSP był Adam Leszkiewicz.

Do zarządu agencji weszła też Lidia Sobańska, z zaledwie rocznym stażem na stanowisku dyrektora jednego z oddziałów PAP, ale za to z błogosławieństwem Krzysztofa Andrackiego. Z kolei inny członek nowego zarządu Zbigniew Krzysztyniak to kolega Witolda Grzybowskiego, byłego doradcy ministra skarbu Aleksandra Grada.

Jak taki towarzysko-polityczny klucz w kompletowaniu władz PAP ma się do deklaracji premiera Donalda Tuska, który prawie trzy lata temu w exposé zapowiadał "realizację precyzyjnie zdefiniowanej misji publicznej oraz odpolitycznienie nadzoru i bezpośredniego zarządzania mediami publicznymi"?

Ale kto by się tam przejmował jakimś exposé szefa rządu, skoro przewodniczący rady nadzorczej PAP Krzysztof Hofman nie zgodził się na wprowadzenie w ostatnim konkursie arkusza ocen kandydatów do zarządu, mimo że wymaga tego rozporządzenie Rady Ministrów w sprawie przeprowadzenia postępowania kwalifikacyjnego na stanowiska członków zarządu w niektórych spółkach handlowych?

Uchwała o wyborze zarządu powinna zawierać ocenę wszystkich kandydatów. Tym razem jednak z niewiadomych przyczyn poprzestano na ogólnym stwierdzeniu, który kandydat był najlepszy, bez podania uzasadnienia tej oceny. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że uchwały o powołaniu członków zarządu PAP są sprzeczne z rozporządzeniem rządu.
Żaden z członków zarządu PAP nie ma doświadczenia w zarządzaniu dużymi firmami i w ich restrukturyzacji, brakuje im też wiedzy o finansach. A właśnie tego najbardziej dzisiaj potrzeba menedżerom PAP, gdyż agencja, a zwłaszcza należąca do niej Drukarnia Naukowo-Techniczna, wymagają zmian. PAP musi się zreorganizować i rozwinąć, jeśli dalej ma pozostać znaczącym dostawcą informacji, zdjęć i innego rodzaju plików multimedialnych nie tylko dla odbiorców z rynku mediów, ale także dla liczących się instytucji finansowych.

Z kin do Papu

Pieniądze na modernizację agencji mogłyby pochodzić ze sprzedaży gruntu, na którym usytuowana jest drukarnia. Kiedyś istniała koncepcja wybudowania nowej hali dla drukarni, tuż obok obecnego starego budynku. Gdy p.o. prezesa PAP został Krzysztof Andracki, zlecił wykonanie koncepcji zabudowy firmie Juvenes reprezentowanej przez Krzysztofa Tyszkiewicza. Architekt ten w przeszłości wielokrotnie pojawiał się w otoczeniu Andrackiego. Także wtedy, gdy jako prezes spółki Max-Film modernizował warszawskie kina, których właścicielem była spółka należąca do samorządu województwa mazowieckiego, a potem, gdy sprzedawał tereny m.in. po kinach Sawa i Wars. Teren po zlikwidowanym kinie Wars na Rynku Nowego Miasta w Warszawie kupiła firma Serenus, która ma siedzibę pod tym samym adresem co Juvenes (obecnie pod nazwą Juvenes Projekt) i spółka Warszawskie Towarzystwo Medyczne zarządzana przez Jolantę Andracką, żonę byłego szefa rady nadzorczej PAP. Serenus buduje tam luksusowy apartamentowiec. Zarobek jest więc podwójny: dzięki atrakcyjnej cenie nieruchomości, po jakiej Andracki sprzedał ją Serenusowi, i sprzedaży drogich apartamentów.

Zlecenie opracowania koncepcji zabudowy terenu drukarni wstrzymała Ada Kostrz-Kostecka, gdy Krzysztof Andracki wrócił z zarządu do rady nadzorczej agencji. Nie było bowiem jeszcze żadnych formalnych decyzji o przystąpieniu do budowy hali, więc wydawanie kilkudziesięciu tysięcy złotych na tym etapie było przedwczesne. Informacja o wstrzymaniu zlecenia dla Juvenesu wywołała furię Andrackiego.

Źródło: Gazeta Wyborcza

2010/10/18

Platforma dyktatorska? Kontrowersje wokół list

Tak o swojej partii zaczynają mówić działacze podlaskich struktur, oburzeni ingerencją władz krajowych w skład list do sejmiku. - To zabawy w piaskownicy - ripostuje Damian Raczkowski, na którego wniosek wprowadzono zmiany

W miniony weekend partyjna rada regionu, zgodnie ze swoimi kompetencjami, wybrała kandydatów PO do sejmiku województwa. Podczas posiedzenia kolegialnego, wybranego demokratycznie ciała, głosowano nad dwoma listami: zaproponowaną przez tzw. porozumienie powiatów oraz przygotowaną przez Damiana Raczkowskiego. Stosunkiem głosów 24:6 wygrała ta pierwsza. Raczkowski jednak nie złożył broni i od decyzji własnej rady odwołał się do władz krajowych partii. Domagał się kilkunastu zmian.

- To sytuacja raczej bez precedensu. Owszem, zawsze były odwołania, ale składali je tylko ci, co byli niezadowoleni ze swojej pozycji na liście albo z tego, że się na niej w ogóle nie znaleźli. Tym razem od decyzji własnej rady odwołał się przewodniczący - ocenia anonimowo jeden z przedstawicieli władz regionalnych ugrupowania.
W poprzedni czwartek zarząd krajowy Platformy w czterech przypadkach uwzględnił odwołania Raczkowskiego. Największa zmiana dotyczy obejmującego Suwałki okręgu wyborczego numer 2. Rada regionu chciała, by tamtejszą listę otwierała działaczka harcerska Bożena Kamińska. Ostatecznie liderem jednak będzie zwolennik Raczkowskiego, były radny wojewódzki Cezary Cieślukowski. Kamińska spadła na drugą pozycję.

- Miało być: Platforma i młodzi, a jest: Tusk i jego kolesie - oburza się jeden z podlaskich działaczy partii. Nazwisko premiera przywołuje nieprzypadkowo. Do legendy przechodzi już określenie "Rozmawiałem o tym z Donaldem", jakim przy prawie każdej rozmowie z partyjnymi kolegami posługuje się podobno Raczkowski.

Druga z poważnych zmian wymuszonych przez władze krajowe na wniosek przewodniczącego dotyczy listy w okręgu numer pięć, czyli na tzw. wianuszku złożonym z powiatów białostockiego, hajnowskiego, monieckiego i sokólskiego. Tu dwójką miał być wicestarosta białostocki Adam Kamiński. Raczkowski na tym miejscu jednak widzi radnego wojewódzkiego Zdzisława Jabłońskiego. Kamiński zaś miałby spaść na zajmowane wcześniej przez Jabłońskiego miejsce czwarte.

- Tego nie da się wytłumaczyć w racjonalnych kategoriach. Przewodniczący wypycha z listy bardzo sprawnego i popularnego wicestarostę największego powiatu w Polsce i zastępuje go radnym wojewódzkim, który w czasie całej kadencji pewnie nie miał nawet dziesięciu publicznych wystąpień - ocenia jeden z członków rady regionu. W jego ocenie, w tym konkretnie przypadku chodzi o zemstę - Raczkowski nie może podobno wybaczyć Kamińskiemu, że wiosną był jego kontrkandydatem w wyborach na stanowisko przewodniczącego Platformy w powiecie białostockim.

- Nie jestem usatysfakcjonowany zmianami wprowadzonymi przez zarząd krajowy. Powinno się uszanować podjęte demokratycznie, zdecydowaną większością głosów, decyzje rady regionu - uważa Tadeusz Arłukowicz, nieformalny rzecznik porozumienia powiatów.

Dlatego na przeprowadzonym w sobotę posiedzeniu rady regionu jej członkowie postanowili jednak w jednym wypadku zmienić, jak to określają, narzucony przez "krajówkę" porządek. Kamiński miałby więc zająć ostatnie miejsce na liście, czwarte zaś dostałby startujący dotychczas z ostatniej pozycji Daniel Szutko. Obaj panowie porozumieli się w tej sprawie. Resztę zmian Raczkowskiego rada uznała, by kolejnymi odwołaniami nie opóźniać rejestracji list i rozpoczęcia kampanii wyborczej.

Przewodniczący jednak najprawdopodobniej znów odwoła się do władz krajowych. Podkreśla, że nie chodzi tu o żadną zemstę na Kamińskim, bo czwarte miejsce na liście też jest bardzo dobre.

- Tu chodzi o zasadę, która została złamana. Nie może być "ot, tak sobie" przesunięć na listach, które zatwierdziły władze krajowe. W ten sposób rada regionu łamie pewien rygor - uważa Raczkowski. Wyjaśnia, że wcześniej zwrócił się do władz krajowych o zmiany na listach, bo chciał, by były jak najsilniejsze, by mogły zbierać głosy jak najszerszych środowisk.

- To zrozumiałe, że przy układaniu list są emocje. W życiu każdej partii to najbardziej gorący okres, kiedy rozstrzyga się przyszłość kilkudziesięciu powiatów i gmin oraz kilkuset ludzi. Przecież o miejsce na liczącej kilkanaście miejsc liście w każdym okręgu zabiega kilkadziesiąt osób - dodaje przewodniczący, który w tą sobotę poniósł kolejną klęskę w starciu z "porozumieniem powiatów". Tym razem przy wyborach zarządu regionu - organu, który wraz z nim będzie rządzić podlaską PO przez najbliższe cztery lata. Poza Barbarą Kudrycką - którą na wiceprzewodniczącą zgłosił zarówno Raczkowski, jak i porozumienie, do zarządu weszli wyłącznie kandydaci porozumienia. Problem był również w przypadku dwóch funkcji, na które kandydatów zgłasza przewodniczący - czyli sekretarza i skarbnika regionu. O ile rada zgodziła się, by sekretarzem został białostocki radny miejski Marek Chojnowski, jednoznacznie kojarzony z Raczkowskim, o tyle w dwóch kolejnych głosowaniach odrzuciła kandydaturę posła Jacka Żalka na skarbnika. Stosunkiem głosów 12 do 18, oraz 7 do 15.

- Robią mi na złość, przypomina to zabawę w piaskownicy. Skarbnik i sekretarz leżą przecież w mojej kompetencji - uważa Damian Raczkowski, który na kolejnym posiedzeniu rady znów zamierza zaproponować Żalka. Dodaje, że dopóki zarząd nie będzie kompletny, de facto nie będzie go w ogóle.

Konflikt w podlaskiej PO trwa od maja tego roku, kiedy to Raczkowski ku zaskoczeniu wielu pokonał dotychczasowego przewodniczącego regionu posła Roberta Tyszkiewicza. Zjazd wyborczy na półtora miesiąca przerwano. Po jego wznowieniu w pozostałych organach regionalnej Platformy, czyli radzie regionu, komisji rewizyjnej i partyjnym sądzie zdecydowaną przewagę zdobyli przeciwnicy Raczkowskiego. W jego ocenie steruje nimi właśnie Tyszkiewicz. Oni sami podkreślają, że są ruchem oddolnym, niezależnym od nikogo.

Źródło: Gazeta Wyborcza Białystok

2010/10/13

Zmiany na listach PO. Kara za Palikota?

Lokalni działacze Platformy, którzy murem stali za Januszem Palikotem, wypadli z list wyborczych tej partii lub zostali zrzuceni na dalekie miejsca. Tak zdecydował zarząd krajowy Platformy i szef partii Donald Tusk. - To kara za współpracę z Palikotem - nie mają złudzeń w PO
Kiedy wydawało się, że lokalni działacze PO doszli do porozumienia co do list wyborczych, zarząd krajowy pod wodzą Tuska zrobił rewolucję. Wykreśleni lub przesunięci na dalsze pozycje zostali ludzie, którzy przez ostatnie cztery lata wspierali Palikota. Kiedy Palikot porzucił partię i tworzy własny ruch polityczny, lokalni działacze stracili "plecy".

Radny i były prezydent Lublina Paweł Bryłowski wspólnie z Palikotem zawsze bronił Adama Wasilewskiego przed krytyką. Teraz nie jest już numerem 1 na liście do rady miasta z Kalinowszczyzny. Spadł na ostatnią pozycję, a jego miejsce zajęła Marta Wcisło. Dodajmy - "jedynka" niemal gwarantuje wygraną.
- Odnoszę wrażenie, że jest to rodzaj kopniaka - mówi Bryłowski.

Wyborczych zmian jest więcej. Z listy do sejmiku zostali wykreśleni mecenas Krzysztof Kamiński i członek zarządu województwa lubelskiego Marek Flasiński, który miał otwierać listę w powiecie lubelskim. Palikot często na konferencjach prasowych wychwalał Flasińskiego za skuteczność przy realizacji programów unijnych. - Szkoda trochę, ale przyjmuję tę decyzję. Takie jest życie, taka jest polityka - mówi Flasiński.

Jacek Sobczak stracił "jedynkę" na liście do sejmiku z Lublina. Jego miejsce zajął Krzysztof Żuk, którego lokalna PO umieściła na 10 pozycji. Sobczak jest teraz na drugim miejscu.

Podczas wiosennych wyborów szefa partii w województwie Sobczak popierał Palikota, a zgłaszając jego kandydaturę wygłosił nawet laudację na cześć posła.

Z listy do sejmiku całkowicie skreślony został Krzysztof Łątka, do niedawna jeden z "przybocznych" Palikota. Nazwisko Łątki przewijało się w śledztwie dotyczącym nielegalnego finansowania kampanii posła. Nikomu nie przedstawiono zarzutów.

Łątka nie kryje, że czuje się ukarany: - Po 10 latach lojalnej, skutecznej pracy dla Platformy Obywatelskiej bardziej bym oczekiwał nagrody niż kary, ale taka jest polityka - mówi. Na swoim blogu napisał "Rewolucja zjada własne dzieci". Dokłada jeszcze kilka przemyśleń, w których znajduje się i takie: "Twoja pozycja zależy od pozycji Twoich mentorów".

Decyzja władz krajowych jest nieodwołalna. W miejscach, gdzie powstał wakat na listach - tak jest np. w przypadku Flasińskiego - tymczasowy szef wojewódzkiej PO Stanisław Żmijan dostał od Tuska wolną rękę.

Flasiński: - Toczyłem i toczę różne dyskusje w Platformie. Także z posłem Włodzimierzem Karpińskim [krytykiem Palikota - red.] i sądzę, że to są tego wyniki.

W lubelskiej PO wątpliwości nie mają: - Najbliżsi ludzie Palikota zostali ukarani - mówią.

- Mam nadzieję, że nie, choć trudno oprzeć się takiemu wrażeniu. To przemoc ze strony partii. Przeciwko temu powstaje Ruch - komentuje Palikot.

Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin

2010/10/12

Koledzy z PO dali medal koledze. Bo wypełniał obowiązki

Radni sejmiku przyznali w poniedziałek odznakę honorową Zasłużony dla Mazowsza wojewodzie mazowieckiemu i byłemu wicemarszałkowi Mazowsza Jackowi Kozłowskiemu (PO). O to wyróżnienie wnioskował partyjny kolega wojewody i szef sejmiku Robert Soszyński (PO).
W uzasadnieniu czytamy: "Za ogromne zaangażowanie w zwalczanie i niwelowanie skutków powodzi, jaka nawiedziła Mazowsze wiosną 2010 r.".

Jacek Kozłowski, choć nie krył zaskoczenia, z wyróżnienia był zadowolony. - Cieszę się, że doceniono moją pracę i tych, którzy nam pomagali - skwitował.

Nie chcę tu oceniać Jacka Kozłowskiego jako wojewody, wydaje mi się jednak, że monitorowanie wałów, organizowanie akcji ratunkowej, zarządzanie sztabem kryzysowym w trakcie powodzi to jego zwykłe obowiązki służbowe.

Szkoda, że radni sejmiku nie przestrzegają starej zasady nieprzyznawania wyróżnień urzędującym urzędnikom. Żenujące to trochę - koledzy dali medal koledze.

Dominka Olszewska
Gazeta Stołeczna

2010/10/11

PO skreśla najaktywniejszych radnych z list wyborczych

Krytyka prasowa nie pomogła: władze PO wycięły z list kandydatów na radnych najaktywniejszych działaczy. Postawiły na lojalnych, ale często kontrowersyjnych.
- Promujemy doświadczonych samorządowców, którzy potrafią pracować w zespole - tłumaczy Małgorzata Kidawa-Błońska, szefowa warszawskiej PO, pytana, dlaczego władze jej partii ostatecznie wykreśliły z list wyborczych Michała Kubiaka. Jak pisaliśmy, należał do bardzo aktywnych radnych.

Niepokorni na bruku

Miał nadzieję, że - jak przed czterema laty - znów będzie mógł kandydować do rady Woli. Niestety, nie ma go na liście zatwierdzonej w weekend przez regionalne władze Platformy. Władzom partii Kubiak naraził się forsowaniem nazwy ronda Wolnego Tybetu (aby nie drażnić Chin, PO zgodziła się jedynie na rondo Tybetu). Proponował też racjonalną korektę lokalizacji stacji drugiej linii metra, na co z niejasnych powodów ratusz przystać nie chciał.
- Moje interpelacje i dokumenty świadczące o moim zaangażowaniu zajmują cztery obfite segregatory. Niestety, nikt z tego radnych nie rozliczał - mówi Michał Kubiak. Czuje żal do władz partii, ale pozostaje jej wierny, bo "na scenie politycznej nie ma alternatywy".

- Nie żal panu tego radnego? - pytamy Małgorzatę Kidawę-Błońską.

- Mam nadzieję, że nie rozmawiamy o nim ostatni raz - odpowiada. - Jeśli się sprawdzi, może kandydować za cztery lata.

Taki sam los spotkał Wojciecha Tumasza, radnego PO w Białołęce, który walczył o wytyczenie buspasów na Modlińskiej i Trasie AK. Sprzeciwiał się forsowanemu wbrew mieszkańcom przebiegowi linii tramwajowej na Tarchomin. Werdykt władz PO był taki jak w przypadku Kubiaka: rzekomy brak umiejętności pracy w zespole.

Platforma utrzymała za to rekomendację dla tak kontrowersyjnej postaci jak Tomasz Mencina, były burmistrz Ursynowa. Musiał odejść w niesławie z urzędu, gdy okazało się, że jego urzędnicy przegapili terminy w sądzie i Warszawa straciła szansę na uzyskanie gigantycznego odszkodowania od firmy Mostostal Eksport za opóźnienie budowy hali przy Pileckiego. Ku uciesze politycznej konkurencji Mencina otworzy listę kandydatów PO do rady Ursynowa.

Do rady Włoch będzie kandydował Krzysztof Czuma, który cztery lata temu walczył o mandat pod sztandarami LPR. Lokalni działacze narzekają, że dostał miejsce tylko dlatego, że ma wpływowego ojca: posła, byłego szefa resortu sprawiedliwości.

Matura, partia, praca

W weekend władze regionu zatwierdziły też listy kandydatów do sejmiku Mazowsza. Liderzy w warszawskich okręgach nie zaskakują. W prawobrzeżnej Warszawie numer jeden to Tomasz Kucharski, burmistrz Pragi-Północ i radny wojewódzki. Marcin Święcicki, były prezydent Warszawy, który od miesięcy stara się bezskutecznie o przyjęcie w poczet członków PO, wystartuje z listy tej partii, ale z numeru trzeciego. Przed nim znajdzie się Wioletta Paprocka, była rzeczniczka MSWiA, bliska współpracowniczka Grzegorza Schetyny.

Lewy brzeg podzielili między siebie wicemarszałkowie województwa. W dzielnicach południowych i Śródmieściu liderem ma być Marcin Kierwiński, zaś w północnych i zachodnich - Ludwik Rakowski.

Wśród kandydatów z okręgu podwarszawskiego zaskakuje nazwisko Jarosława Jóźwiaka, wiceszefa gabinetu Hanny Gronkiewicz-Waltz, którego faktyczne wpływy są dużo większe, niż wynikałoby to z zajmowanej funkcji. Będzie czwarty na liście otwieranej przez Pawła Czekalskiego, dotąd działającego w Radzie Warszawy. W kuluarach ratusza mówi się, że po wyborach Jóźwiak ma zostać wiceprezydentem Warszawy.

- Ja wiem tyle, że pod Warszawą potrzebowaliśmy najlepszych kandydatów, a do takich zalicza się Jarosław Jóźwiak - mówi Małgorzata Kidawa-Błońska.

W Siedlcach lokomotywą listy PO będzie Elżbieta Lanc, radna sejmiku, wcześniej działaczka PSL i PiS. Gdy opisywaliśmy rozdawanie posad w publicznych spółkach według partyjnego klucza, przyznała: - Szukałam pracy, zapisałam się klubu PO i udało się [dostać pracę w spółce miejskiej Przedsiębiorstwo Gospodarki Maszynami "Warszawa"].

Na pytanie, jakie ma kwalifikacje, wyznała, że jest z wykształcenia polonistką, ale w ścisłej branży rady da radę, bo zdała egzamin maturalny z matematyki.

- Wiem, że ta pani była w różnych partiach, ale odnalazła się dopiero w naszej. Czasem trzeba długo szukać - komentuje Małgorzata Kidawa-Błońska.

Gazeta Stołeczna
Jan Fusiecki, Dominika Olszewska

2010/10/04

Co wolno synowi i dyrektorowi

Platforma wycina z list wyborczych społeczników. Kandyduje za to były aktywista LPR, zarazem syn posła PO, oraz były burmistrz, który odszedł z urzędu, bo naraził miasto na gigantyczne straty.
Platforma jako pierwsza przyszykowała listy kandydatów na warszawskich radnych. Jak pisaliśmy dwa tygodnie temu, nie znaleźli się na niej najaktywniej si, którzy ośmielili się prowadzić działania niezgodne z linią narzucaną przez liderów.
Synowi wolno więcej
Ich miejsce zajmują politycy, których konkurencja określa mianem BMW, czyli biernych, miernych, ale wiernych. Wśród kandydatów do rady miasta z okręgu Bielany-Żoliborz znalazła się trójka obecnych radnych, która przez całą kadencję ani razu nie zabrała głosu podczas obrad .
Lokalnych działaczy PO oburza promocja Krzysztofa Czumy, syna byłego ministra sprawiedliwości i posła PO. Zrobiło się o nim głośno, gdy jego ojciec Andrzej objął tekę ministra sprawiedliwości i uczynił swojego syna asystentem społecznym.
Gazety, powołując się na pracowników ministerstwa, donosiły, że Czuma junior „trzęsie ministerstwem“. W pierwszych dniach rządów w resorcie był nieformalnym rzecznikiem ojca. To on kontaktował się z dziennikarzami. Miał ponoć uczestniczyć w spotkaniach prokuratorów z ministrem. Zniknął z ministerstwa, dopiero gdy nagłośniły to media.
Długo w cieniu nie wytrzymał. Jest na liście kandydatów PO do rady Włoch. To zaskakujące, bo cztery lata temu próbował wejść do lokalnego samorządu pod sztandarami LPR. Bezskutecznie. Mimo pierwszej pozycji na liście zebrał zaledwie 139 głosów. Skąd taka zmiana partyjnego szyldu? Tej kwestii Krzysztof Czuma rozważać nie chce. Pytany, czy kandyduje w nadchodzących wyborach, używa formuły: „Nie potwierdzam i nie zaprzeczam“.
Znacznie bardziej rozmowni są lokalni działacze PO. - Nie jest członkiem naszego koła. Nigdy nie pojawił się na żadnym naszym spotkaniu, a nagle ląduje na liście kandydatów. I jeszcze ta jego miłość do LPR - mówi działacz Platformy z Włoch.
Inny oburza się: - Żadnemu z nas partyjne władze nie wybaczyłyby takiej przeszłości. Ale to przecież syn byłego ministra. Widać jemu wolno więcej.
Wiele do zrobienia
Kolejni forsowani przez partyjne władze to Tomasz Mencina, numer jeden wśród kandydatów PO do rady Ursynowa, oraz Wiesław Raboszuk, lider dzielnicowej listy na Targówku.
Pierwszy to były burmistrz Ursynowa, który musiał zrzec się stanowiska, gdy jak media ujawniły, że przez zaniedbanie jego urzędników Warszawa straciła szansę na dziesiątki milionów złotych odszkodowania od firmy Mostostal Eksport.
Dziś Mencina jest szefem biura organizacji i zarządzania w miejskich Wodociągach (to miejska spółka; były burmistrz dostał tę posadę dzięki układom wPO). Tłumaczy, że ze sprawy Mostostalu Eksport rozgrzesza go wyrok Sądu Najwyższego, który dał miastu ostatnią szansę na to, by coś od tej firmy uzyskać.
Kłopot w tym, że ma się to nijak do oczywistych zaniedbań ur synowskich urzędników, którzy przegapili terminy spraw sądowych. Miasto przez cztery lata nie dostało od Mostostalu Eksport nawet złotówki i wciąż nie wiadomo, czy cokolwiek wywalczy.
Wiesław Raboszuk szefuje w Mazowieckiej Jednostce Wdrażania Programów Unijnych - instytucji, która miała sprawnie dzielić brukselskie euro na Mazowszu. Jednak przez nieudolność zatrudnionych z partyjnego klucza urzędników stała się zmorą przedsiębiorców i społeczników, którzy nie mogli doprosić się ani pomocy, ani terminowego załatwienia sprawy.
Raboszuk woli patrzeć w przód. - Wiele zrobiliśmy i wiele jeszcze zostało do zrobienia - tłumaczy pytany, dlaczego znów chce kandydować na radnego.
- Listy kandydatów nie są jeszcze ostatecznie zatwierdzone, dlatego wolę dziś jeszcze nie rozmawiać o konkretnych nazwiskach - mówi Małgorzata Kidawa-Błońska,szefowa warszawskiej PO.
Jan Fusiecki, Gazeta Stołeczna

2010/10/03

Ładny Prezydent

Prezydent Bronisław Komorowski ściągnął do pałacu dwóch nowych fotografów, bo do artystów (też dwóch), którzy uwieczniali Lecha Kaczyńskiego, nie ma zaufania.

Wprawdzie wynagrodzenie dostaje teraz cała czwórka, ale pracę już tylko nowi. – Ci, których zastaliśmy, mogą być nieobiektywni i złośliwie pokazywać prezydenta Komorowskiego w złym oświetleniu albo uwieczniać go z głupimi minami – tłumaczy nam jeden z polityków PO, proszący o zachowanie anonimowości. Na zlecenia może więc liczyć fotograf, który sprawdził się w czasie kampanii wyborczej Bronisława Komorowskiego oraz drugi z nowych, który wykazał się wystarczającym talentem, by robić zdjęcia pierwszej damie.

Informację o tych zmianach przyjęliśmy z pewnym niedowierzaniem, bowiem jeszcze w ubiegłym tygodniu cała Polska słyszała ministra Sławomira Nowaka zapowiadającego koniec Bizancjum przy Krakowskim Przedmieściu. Miała nastąpić wstrzemięźliwość w wydawaniu pieniędzy oraz zmniejszenie liczby etatów.

Zasilenie prezydenckiej drużyny potwierdziło nam jednak biuro prasowe kancelarii – z zastrzeżeniem, że nowi fotografowie nie obciążyli puli etatów. Jeden z nich jako właściciel firmy wypisuje faktury, drugi jest na umowie-zleceniu. Wysokość wynagrodzeń jest, niestety, objęta tajemnicą. W odstawkę poszli też dwaj etatowi fachowcy zatrudnieni przez Lecha Kaczyńskiego do filmowania wydarzeń z udziałem pary prezydenckiej. – Przychodzą codziennie, pytają, co mają sfilmować i codziennie słyszą: „panom dziękujemy” – mówi jeden z pracowników pałacu.

Zarzuty, jakoby prezydent Bronisław Komorowski nie wiedział, jak ma wyglądać jego prezydentura, są więc kompletnie bezpodstawne. Jego pierwsze decyzje kadrowe (wcześniej zatrudnił też stylistkę) dowodzą, że ma być po prostu ładnie.