2010/01/29

Nowi bohaterowie komisji śledczej

Rosół i Wawrzynowicz mogą przynieść komisji więcej emocji niż Chlebowski i Drzewiecki
Marcin Rosół i Piotr Wawrzynowicz – ich nazwiska coraz częściej pojawiają sie w zeznaniach kolejnych świadków hazardowej komisji śledczej. I to zawsze w negatywnym kontekście. Zwłaszcza Rosół, z racji swej osławionej już rozmowy z Magdaleną Sobiesiak w warszawskiej kawiarni Pędzący Królik. Opozycyjni członkowie komisji hazardowej wiele sobie obiecują po ich przesłuchaniach.
Afera słupowa
Rosół i Wawrzynowicz mają dziś zaledwie po 31 lat. Do wybuchu afery hazardowej znali ich tylko pilni czytelnicy gazet. Formalnie bowiem byli jedynie skromnymi pracownikami centralnych struktur Platformy Obywatelskiej. Jednak faktycznie – bardzo bliskimi współpracownikami najważniejszych ludzi w PO: Donalda Tuska i Grzegorza Schetyny.
Na jakiś czas musieli zniknąć z życia partii po tzw. aferze słupowej. Według oskarżeń medialnych – które obaj całkowicie odrzucają – wyprowadzali z Platformy pieniądze. Śledztwo w tej sprawie prowadziła prokuratura, jednak zostało umorzone. Nawet jeśli są całkowicie niewinni, rozgłosem wokół siebie boleśnie zaszkodzili wizerunkowi PO.
Do wybuchu afery hazardowej Rosół był dyrektorem gabinetu politycznego ministra sportu. Po dymisji Mirosława Drzewieckiego założył własną firmę. Boi się wezwania przed komisję hazardową. Jak mówił znajomym: „sam nie utonie”.
Unika też kontaktu z mediami. Dziennikarzowi jednego z tygodników odpowiedział, że nie będzie rozmawiał, „bo media wydały już na niego wyrok”. Szybko jednak dodał, że w sprawie przecieku z akcji CBA jest całkowicie niewinny. Bo gdyby o operacji wiedział, prędzej zacząłby wycofywanie CV Magdaleny Sobiesiak z Totalizatora Sportowego, w którego zarządzie starał się dla niej o posadę. A on – jak tłumaczył – był jeszcze wtedy na urlopie. Wiadomo natomiast, że odwoływanie kandydatury córki Sobiesiaka zaczął 20 sierpnia 2009 r., czyli dzień po spotkaniu jego przełożonego z premierem Donaldem Tuskiem i Grzegorzem Schetyną.
– Kto panu rekomendował Rosoła? – wypytywał wczoraj Drzewieckiego Zbigniew Wassermann (PiS). – Nikt. To była moja decyzja – odpowiedział Drzewiecki.
Czy pytanie Wassermanna miało związek z kilkoma publikacjami w mediach, według których szefów gabinetów politycznych ministrów w rządzie PO typował Grzegorz Schetyna? Pytany o to przez „Rz” Wassermann odpowiedział jedynie uśmiechem.
Miłośnik sportu
Mniej znany kolega Rosoła Piotr Wawrzynowicz też otrzymał w ostatnich latach odpowiedzialne stanowiska. Pracuje w Polskim Komitecie Olimpijskim. Drzewiecki zapytany wczoraj przez Bartosza Arłukowicza o to, jak Wawrzynowicz tam trafił. odpowiedział rozbrajająco: – Chyba dlatego, że interesuje się sportem.
Wawrzynowicz ma też zasiadać w kilku innych miejscach, które wymieniał Arłukowicz. Według naszych informacji kolekcja stanowisk 31-letniego byłego zastępcy skarbnika PO (czyli Mirosława Drzewieckiego) imponuje: jest przewodniczącym rady nadzorczej spółki Gaz Stal w Zielonej Górze i spółki ELWO w Pszczynie, głównym doradcą ds. public relations w Elektrim-Volt i doradcą przewodniczącego rady nadzorczej w Towarowej Giełdzie Energii oraz członkiem rady nadzorczej Rafako.
Od wolontariusza...
Rosół i Wawrzynowicz zaczynali jako wolontariusze w młodzieżówce Platformy. Pierwszy został zauważony Rosół, uważany za inteligentniejszego od Wawrzynowicza. Szli jednak do przodu razem. Głośno zrobiło się o nich, gdy tygodnik „Newsweek” opisał rzekome wyciąganie przez nich pieniędzy partyjnych w czasie kampanii wyborczych: do europarlamentu w 2004 r., parlamentarnej i prezydenckiej w 2005 r. Według tygodnika byli odpowiedzialni za „Dojenie Platformy”, jak zatytułował to „Newsweek”. Proceder polegał na zawieraniu umów za wykonanie fikcyjnych zadań dla sztabu wyborczego. Na konta „słupów” wpływało po 3 – 5 tys. zł, czasem nawet 10 tys. Następnie mieli oddawać pieniądze Rosołowi.
Gdy sprawa wyszła na jaw, politycy PO odcięli się od obu panów. Jednak już w lutym 2007 (pół roku po publikacji „Newsweeka”) Rosół znalazł pracę w zarządzie Agencji Rozwoju Mazowsza, którym kierowali wówczas działacze Platformy. Jesienią 2008 r. trafił do Ministerstwa Sportu.
Rzeczpospolita
Michał Szułdrzyński , Piotr Gursztyn

2010/01/28

Tajemnica ostatniego spotkania Mira i Rycha

Mirosław Drzewiecki przed hazardową komisją śledczą sporo opowiadał o swoim ostatnim spotkaniu z Ryszardem Sobiesiakiem. Doszło do niego 22 września. Były minister mówił, że był wtedy namawiany do udziału w turnieju golfowym. Okazuje się jednak, że takiego turnieju nie było i być nie mogło.
Nie znam, nie załatwiałem, lubię golfa

To, co mówi o mnie były szef CBA, to insynuacje. Nie lobbowałem i niczego nie załatwiałem - grzmiał przed komisją śledczą były minister sportu. A potem długo tłumaczył, że Ryszarda Sobiesiaka zna bardzo słabo.

Drzewiecki trzymał się tej samej poetyki co Zbigniew Chlebowski. Aferę hazardową nazwał wyssaną z palca mistyfikacją, a byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego - człowiekiem "chorobliwie ambitnym i niebezpiecznym, fanatycznie oddanym partii".

Był świetnie przygotowany. Prezentował nawet kolorową tablicę, na której opisał proces legislacyjny ustawy hazardowej i inwestycje w Euro 2012. Długo mówił o swoich dokonaniach. Zaprzeczył, że był źródłem przecieku z akcji CBA. Przyznał się do znajomości z biznesmenem Ryszardem Sobiesiakiem. Ale według niego była to znajomość incydentalna. Bo z ludźmi, z którymi się przyjaźni, Drzewiecki widuje się niemal codziennie. Tymczasem Sobiesiaka spotykał jedynie na zawodach golfa i 2-4 razy gościł w domu. I nigdy nie rozmawiał z nim o biznesie i hazardzie. Zanim posłowie zaczęli zadawać Drzewieckiemu pytania, przewodniczący Mirosław Sekuła przerwał przesłuchanie. "Z uwagi inne ważniejsze wydarzenia" - argumentował. Chodziło o oświadczenie premiera.
A po przerwie członkowie komisji dopytywali Drzewieckiego o dopłaty. Według CBA Sobiesiakowi zależało na tym, by nie został rozszerzony katalog gier objętych dopłatami. A dochody z nich miały być przeznaczone na inwestycje sportowe, m.in. przygotowania do Euro 2012. W tej sprawie Drzewiecki jako minister sportu wysłał cztery pisma do resortu finansów. Raz stwierdzał niecelowość rozszerzenia katalogu, raz opowiadał się za takim rozwiązaniem. 30 czerwca 2009 r. podpisał trzecie pismo, w którym zaproponował wykreślenie dopłat z projektu. W czwartek tłumaczył, że wycofał się z dopłat, bo w tym czasie zrezygnowano z budowy drugiego etapu Narodowego Centrum Sportu, więc pieniądze z dopłat nie były potrzebne. "Nie mogło wpłynąć na ustawę" - podkreślił.

W sierpniu 2009 r. o pismo z 30 czerwca Drzewieckiego spytał premier. Były minister zeznał, że 18 sierpnia 2009 r. Donald Tusk kazał mu przygotować informację na temat toku prac w resorcie sportu nad projektem ustawy o grach losowych. Dzień później zwołał urzędników odpowiedzialnych za prowadzenie nowelizacji. Ci pokazali mu szczegółowe kalendarium prac nad projektem, a także tryb przygotowania pisma z 30 czerwca. Te dane i kalendarium Drzewiecki przekazał premierowi, uznając sprawę za zakończoną.

Czy był zaniepokojony zainteresowaniem premiera? Czy mógł być źródłem przecieku? Były minister twierdzi, że ani podczas spotkania 19 sierpnia, ani później premier nie informował go o akcji CBA. I nie odniósł wtedy wrażenia, że coś złego dzieje się wokół ustawy. Tyle że zupełnie inną wersję przedstawiał nam w październiku jego asystent Marcin Rosół: "Minister zarządził śledztwo w sprawie pisma. Wszystkie osoby, które miały kontakt z dokumentem, musiały napisać obszerne wyjaśnienia. Sam napisałem kilkadziesiąt stron na ten temat. Wtedy już było jasne, że wokół pisma jest zamieszanie, ale nie wiedzieliśmy, o co chodzi".

Drzewiecki sporo opowiadał posłom o swoim ostatnim spotkaniu z Sobiesiakiem. W październiku nie przyznał dziennikarzom, że doszło do niego 22 września w warszawskim hotelu Radisson. Krótko po tym spotkaniu Drzewiecki zadzwonił do żony, mówiąc, że szykowana jest jakaś intryga. W czwartek przekonywał, że spotykał się z kim innym, a Sobiesiak dołączył na chwilę, i to przypadkiem. Znajomy ministra Michał Goli, który zaprosił Sobiesiaka, był sponsorem turnieju golfowego mającego się odbyć następnego dnia i miał nadzieję, że z Sobiesiakiem namówią Drzewieckiego do wzięcia w nim udziału. Mieli mówić, że "obecność ministra sportu podniesie rangę zawodów".
Turniej miał się odbyć na polu golfowym w Jabłonnie. Zadzwoniliśmy tam w czwartek. Usłyszeliśmy, że takiego turnieju nie było i być nie mogło. 23 września to była środa, a turnieje nie są urządzane w środku tygodnia.

Wojciech Cieśla
Dziennik

Drzewiecki: nie lobbowałem za zmianami

Były minister sportu Mirosław Drzewiecki oświadczył przed hazardową komisją śledczą, że nie jest sprawcą tzw. afery hazardowej i wbrew twierdzeniu byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, nie był "załatwiaczem" ani lobbystą w pracach przy projekcie zmian w ustawie hazardowej.
Oświadczył też, że nie był źródłem przecieku o działaniach CBA. Zarzucił natomiast Kamińskiemu, że wykorzystał Biuro do "prowokacji politycznej". - Z moim udziałem na pewno afery hazardowej nie było - mówił polityk

Drzewiecki opisał swoje działania związane z kwestią dopłat do gier w trakcie prac w latach 2008-2009 r. nad zmianami w ustawie hazardowej. - Nie było nigdy takiej sytuacji, że nie chciałem dopłat - powiedział b. minister sportu.

Według materiałów CBA, biznesmenom z branży hazardowej zależało wtedy na tym, by nie rozszerzać katalogu gier objętych dopłatami o gry spoza monopolu państwa, a więc te prowadzone w kasynach i salonach gier. W tej sprawie mieli - według materiałów CBA - kontaktować się wtedy z politykami PO - Zbigniewem Chlebowskim i właśnie z Drzewieckim. Środki z dopłat do gier nie trafiają do budżetu państwa tylko, w przeważającej części, do Funduszu Rozwoju Kultury Fizycznej, którym zarządza minister sportu.

Drzewiecki podkreślił, że jego najważniejszym zadaniem jako ministra sportu było zabezpieczenie finansowania przygotowań do Euro 2012. Jak mówił, aby skutecznie zrealizować to zadanie, skupił się "na zagwarantowaniu pewnego, bezpiecznego i stabilnego finansowania inwestycji, bez których nie byłoby Euro 2012 w Polsce", czyli stadionów.

W jego ocenie pewnym źródłem finansowania tych inwestycji mógł być tylko budżet państwa. Takim źródłem - według niego - nie mogły być dochody z dopłat zapisanych w projektowanej dopiero noweli ustawy hazardowej. Drzewiecki podkreślał, że nie mógłby liczyć na pieniądze z dopłat m.in. dlatego, że nikt nie był w stanie wskazać wiarygodnych wyliczeń, jakiej wysokości byłyby wpływy z dopłat.

Jak powiedział, w notatkach CBA jest mowa o kwocie 469 mln złotych (zdaniem CBA tyle miało stracić państwo, gdyby zapisu o dopłatach nie było w noweli ustawy hazardowej), ale - jak dodał - CBA opierało się w tej sprawie na materiałach prasowych. - Jak na raport specjalistycznej służby, materiał prasowy to mało miarodajne źródło - ocenił Drzewiecki.

Podkreślił, że wtedy, gdy CBA poinformowało premiera, iż w wyniku nieprawidłowości przy pracach nad zmianą ustawy hazardową Polsce grozi utrata prawie 0,5 mld zł na inwestycje związane z Euro 2012, inwestycje te od ponad roku były w 100 proc. gwarantowane w budżecie państwa. - W mojej ocenie mogło to być świadome przygotowanie gruntu do ataku na rząd i premiera Donalda Tuska - powiedział.

Drzewiecki przypomniał, że w styczniu 2008 r. przedstawił na posiedzeniu rządu swoje stanowisko, że budowa Stadionu Narodowego powinna być w 100 proc. finansowana ze środków z budżetu państwa oraz powinno być wsparcie z budżetu dla pozostałych inwestycji stadionowych w miastach ubiegających się o status miast-gospodarzy turnieju. Jak wyjaśnił, wartość dofinansowania przedsięwzięć na Euro 2012 zł z budżetu państwa w latach 2008-2012 wyniosła 1 mld 752 mln 900 tys. zł. Zaznaczył, że 24 czerwca 2008 r. została przyjęta przez rząd nowa uchwała w tej sprawie.

- Od tego dnia twierdzenie, że jakiekolwiek prace nad projektem nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych, w tym tzw. dopłaty, mają służyć finansowaniu Euro, jest nieprawdą - oświadczył Drzewiecki. - Nie zmienią tego kłamstwa powtarzane przez pana Kamińskiego - dodał.

Drzewiecki zaznaczył, że gospodarzem projektu zmian w ustawie hazardowej i inicjatorem wprowadzenia dopłat do gier od początku było Ministerstwo Finansów, a nie resort sportu. Zeznał, że 8 maja 2008 r. w trakcie debaty nad założeniami budżetu państwa na 2009 rok na prośbę ministra finansów Jacka Rostowskiego odbyło się spotkanie w resorcie finansów. Wzięli w nim udział, oprócz niego i Rostowskiego, m.in. ówczesny szef gabinetu politycznego ministra sportu Adam Giersz (obecnie minister sportu - PAP) oraz wiceminister finansów Elżbieta Suchocka-Roguska.

- Rozmawialiśmy głównie o finansowaniu inwestycji związanych z Euro 2012. Minister finansów przekonywał mój resort do zmiany stanowiska, to znaczy do poparcia koncepcji finansowania tych inwestycji z dopłat do gier. My stanowczo podtrzymywaliśmy nasze stanowisko, że w grę wchodzi jedynie finansowanie budżetowe, jeżeli projekt Euro 2012 ma być zrealizowany na czas - powiedział Drzewiecki.

Podczas dyskusji minister Rostowski zaakceptował konieczność finansowania inwestycji stadionowych Euro 2012 z budżetu państwa. - Wspólnie ustaliliśmy, że środki z dopłat do gier gromadzone w Funduszu Rozwoju Kultury Fizycznej będą przeznaczone na inwestycje sportowe wokół Stadionu Narodowego (m.in. hali sportowej i pływalni - red.) - relacjonował.

Drzewiecki dodał, że wysłał do Ministerstwa Finansów pismo z potwierdzeniem tych ustaleń. Podkreślał, że planowane inwestycje wokół Stadionu Narodowego - tzw. II etap budowy Narodowego Centrum Sportu - nie były związane z Euro 2012. Zaznaczył, że jego resort chciał wydłużenia czasu obowiązywania rozszerzonego katalogu gier objętych dopłatami, aby zabezpieczyć II etap budowy NCS. Jak przekonywał, było to działanie wbrew interesom branży hazardowej.

Drzewiecki dodał, że uwagę na temat wydłużenia z 2012 do 2015 roku czasu obowiązywania rozszerzonego katalogu gier objętych dopłatami przekazał podsekretarz stanu w Ministerstwie Sportu 8 lipca 2008 r. w związku z planowanym posiedzeniem Komitetu Stałego Rady Ministrów. Jak dodał, uwaga ta została uwzględniona przez resort finansów i była to "jedyna zmiana w projekcie zmian w ustawie hazardowej, zainicjowana przez Ministerstwo Sportu".

Przypomniał, że 18 września 2008 roku projekt zmian w ustawie o grach i zakładach wzajemnych został rekomendowany rządowi przez Komitet Stały. - Nie wiem, co się działo później, i nie interesowało mnie to, bo gospodarzem ustawy było Ministerstwo Finansów - zaznaczył Drzewiecki.

Tłumaczył też kwestię pisma z 30 czerwca 2009 r., które podpisał jako minister sportu, a w którym znalazł się zapis o rezygnacji z zapisu dotyczącego dopłat w projekcie noweli ustawy hazardowej.

Drzewiecki mówił, że 18 sierpnia 2009 r., po posiedzeniu rządu, premier polecił mu przygotowanie informacji na temat toku prac w resorcie sportu nad projektem nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych. Jak mówił, 19 sierpnia rano odbyło się spotkanie, w którym poza nim uczestniczyli dyrektor generalna resortu sportu Monika Rolnik, dyrektor departamentu ekonomiczno-finansowego Bożena Pleczeluk, dyrektor departamentu prawno-kontrolnego Rafał Wosik oraz szef gabinetu politycznego ministra sportu Marcin Rosół.

Drzewiecki relacjonował, że podczas tego spotkania urzędnicy przedstawili mu szczegółowe kalendarium prac nad projektem, a także tryb przygotowania pisma z 30 czerwca. Jak powiedział treść tego pisma była wynikiem nieporozumienia pomiędzy urzędnikami ministerstwa sportu oraz "zwykłego ludzkiego błędu". Według niego, urzędnik, który przygotował pismo, napisał jedno zdanie za dużo. Zaznaczył przy tym, że na szczęście pismo nie wywołało żadnego skutku.

- To pismo, które stało się przyczynkiem do tego, żeby stawiać mi jakiekolwiek zarzuty jest dokumentem, który w standardowy sposób jest przygotowywany przez pracowników ministerstwa. Tak jest nie tylko w ministerstwie sportu, ale we wszystkich ministerstwach. Nie ja miałem inicjatywę, nie ja prosiłem o to pismo, nie ja sygnalizowałem. W związku z tym w żaden sposób nie mogę poczuć współodpowiedzialności - oświadczył były minister.

Podkreślił, że jego intencją nie było wykreślenie z projektu zapisu dotyczącego dopłat, a w piśmie miano jedynie zwrócić uwagę, że w związku z rezygnacją z realizacji II etapu budowy NCS - na co miały iść środki z dopłat - konieczna jest zmiana uzasadnienia dla rozszerzenia katalogu gier objętych dopłatami.

Drzewiecki zaznaczył, że II etap NCS był błędnie utożsamiany z inwestycjami związanymi z przygotowaniem do Euro 2012. Podkreślił, że w uzasadnieniu do projektu nowelizacji ustawy o grach drugi etap budowy NSC był wskazany jako cel, na który miały być przeznaczone wpływy z dopłat.

Z tego względu - jak przekonywał - gdy zrezygnowano z II etapu budowy NCS (m.in. dlatego, że okazało się to "nierealne finansowo" oraz dlatego, że UEFA zdecydował, że trzeba "zabezpieczyć dużą powierzchnię wokół stadionu narodowego na potrzeby obsługi Euro 2012"), dyrektor generalna w jego resorcie Monika Rolnik uznała za konieczne poinformowanie o tym fakcie wiceministra finansów Jacka Kapicy jako odpowiedzialnego za projekt zmian w ustawie hazardowej.

Drzewiecki zaznaczył, że polecił jej przygotowanie stosownego pisma i nie ingerował w jego treść; z kolei Rolnik zleciła przygotowanie pisma dyrektorowi departamentu prawno-kontrolnemu w resorcie sportu Rafałowi Wosikowi. Zdaniem Drzewieckiego intencją Rolnik było to, aby pismo do Kapicy dotyczyło zmiany uzasadnienia, ale Wosik nie do końca zrozumiał intencję, co spowodowało, że piśmie znalazły się sformułowania, których konsekwencją byłaby rezygnacja z dopłat.

Drzewiecki zaznaczył, że szczegółowy opis trybu przygotowania pisma do Kapicy z 30 czerwca znalazł się w pismach skierowanych przez Rolnik i Wosika do szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego 6 października. Podkreślił, że pismo z 30 czerwca było wadliwe, nie miało żadnych skutków prawnych, ani legislacyjnych.

Były minister sportu wyjaśniał także intencje drugiego pisma do Kapicy 2 września 2009 roku (w którym wycofywał się z uwag z 30 czerwca i decyzję w sprawie dopłat pozostawiał resortowi finansów). Drzewiecki przekonywał, że pismo z 2 września miało związek z pracami nad budżetem na 2010 roku, a nie z nowelizacją ustawy hazardowej.

Wyjaśnił, że 7 sierpnia otrzymał z resortu finansów założenia budżetu na rok 2010 z mniejszymi nakładami na sport. - Równocześnie 11 sierpnia skierowaliśmy do uzgodnień międzyresortowych projekt wieloletniego planu inwestycyjnego przewidujący zwiększenie finansowania budowy Stadionu Narodowego o ponad 441 mln zł w roku 2010 - zaznaczył. Dodał, że po analizie budżetu na rok 2010 zgodził się z sugestią Moniki Rolnik, żeby poinformować resort finansów o chęci pozyskania środków z ewentualnych dopłat do gier "na inne cele sportowe niż związane z II etapem NCS".

Drzewiecki dodał, że 19 sierpnia kalendarium oraz wszelkie ustalenia i dane otrzymane od urzędników przekazał premierowi. Jak mówił, premier przyjął jego sprawozdanie do wiadomości, a on tę sprawę uznał za zakończoną.

Jak podkreślił, jego spotkanie z premierem składało się z dwóch części, a ówczesny wicepremier i szef MSWiA Grzegorz Schetyna uczestniczył tylko w drugiej. Drzewiecki relacjonował, że spotkanie z premierem rozpoczęło się około godz. 16 i odbyło się w gabinecie szefa rządu. - Zostałem poproszony przez pana premiera. Pan premier był sam w gabinecie i poprosił mnie o przedstawienie, co się dzieje z ustawą o grach i zakładach wzajemnych - powiedział były szef resortu sportu.

Jak zeznał, później do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów przyjechał wicepremier Grzegorz Schetyna i gdy premier dostał informacje o tym, poprosił wicepremiera na spotkanie. "W drugiej części rozmawialiśmy o dofinansowaniu stadionu narodowego" - powiedział Drzewiecki.

Drzewiecki zeznał, że podczas obu części spotkania premier nie wspominał o swojej rozmowie z szefem CBA Mariuszem Kamińskim 14 sierpnia; nie informował też o działaniach operacyjnych CBA związanych z nieprawidłowościami dotyczącymi prac nad nowelizacją tzw. ustawy hazardowej. Jak mówił, nie rozmawiali też na temat Ryszarda Sobiesiaka. Drzewiecki podkreślił, że z materiałem CBA, który Kamiński przekazał premierowi 12 sierpnia, on zapoznał się dopiero za pośrednictwem mediów.

Odpowiadając na pytania śledczych, Drzewiecki oświadczył, że nie był źródłem przecieku o działaniach CBA w tzw. aferze hazardowej. Jego zdaniem były szef CBA Mariusz Kamiński "barwnie i sugestywnie przedstawił komisji śledczej scenariusz wymyślonych wydarzeń". - Problem w tym, że działy się one jedynie w jego głowie. Uczynił to, nie mając cienia dowodów, bo też nie ma żadnych dowodów - ocenił były minister sportu, odnosząc się do wersji dotyczącej przecieku w tzw. aferze hazardowej, przedstawionej przez Kamińskiego podczas przesłuchania przed komisją.

Drzewiecki uznał, że "cały wywód Kamińskiego w sprawie przecieku to jedno wielkie kłamstwo i mistyfikacja, potrzebne, aby uderzyć w rząd". "Nie byłem źródłem przecieku" - zapewnił. Jak dodał, ani podczas spotkania 19 sierpnia 2009 roku, ani później premier nie informował go o toczącym się postępowaniu CBA.

- Charakter rozmowy i pytania dotyczyły jedynie prac ministerstwa i nie wskazywały na żadne nadzwyczajne okoliczności. (...) Pytania dotyczące procesu legislacyjnego jednej z ustaw (zmian w ustawie hazardowej) oraz roli, jaką odgrywało Ministerstwo Sportu, nie wzbudziły mojego zdziwienia. Również prośba o przekazanie pełnych informacji na temat prowadzonych przez ministerstwo działań nie odbiegała od standardowej procedury - mówił Drzewiecki.

Drzewiecki zarzucił Kamińskiemu, że wykorzystał Biuro do "przeprowadzenia przemyślanej i zrealizowanej z bezwzględną konsekwencją prowokacji politycznej". Dowodem tego - zdaniem Drzewieckiego - jest to, że on sam był podsłuchiwany.

Drzewiecki przywołał artykuł w "Rzeczpospolitej" z 20 listopada 2009, w którym - jak mówił - pojawiła się informacja o treści jego rozmowy telefonicznej z żoną, jaką odbył tuż po spotkaniu 22 września w hotelu Radisson (spotkanie z udziałem Ryszarda Sobiesiaka). - Oznacza to, że albo mnie, albo mojej żonie założono podsłuch, w tym czasie byłem nie tylko posłem, ale też konstytucyjnym ministrem. Fakt, że byłem podsłuchiwany nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, że Mariusz Kamiński wykorzystał CBA do przeprowadzenia przemyślanej i zrealizowanej z bezwzględną konsekwencją prowokacji politycznej - powiedział Drzewiecki.

O Kamińskim mówił, że "jest fanatycznie oddany partii i obsesyjnie nienawidzący przeciwników politycznych, chorobliwie ambitny i niebezpieczny". Ocenił też, że Kamiński "dostał rozkaz" przeprowadzenia przecieku o działaniach CBA w sprawie nieprawidłowości przy pracach nad zmianami w ustawie hazardowej. Mówił, że Kamiński "wiedział, że musi zaaranżować przeciek sam", bo "panowie z CBA nie mieli żadnych atutów".

- Ponieważ pan premier zachował tajemnicę, CBA samo przekazało informację o trwającym postępowaniu, proponując możliwość rzucenia oskarżeń pod adresem premiera i nie tylko. Wiedzieli, że będzie można bezkarnie formułować oskarżenia, które choć nie zamienią się w zarzuty karne, oznaczają faktyczną śmierć polityczną - mówił.

Dodał, że ma nadzieję, iż komisja wyjaśni, czy Kamiński mógł być źródłem przecieku, choć jednocześnie - zastrzegł - że jego wersja przecieku "jest absurdalna, tak samo jak wersja przedstawiona przez Kamińskiego, nie opiera się o żadne dowody, a jedynie o przekonania".

Były minister sportu powiedział też, że mimo iż na podstawie stenogramów rozmów podsłuchanych przez CBA jego znajomość z biznesmenem Ryszardem Sobiesiakiem może sprawiać wrażenie "dużej zażyłości", naprawdę sprowadzała się do spotkań na turniejach golfa i innych imprezach sportowych. Zaznaczył, że nie bywał u Sobiesiaka w domu ani w jego pensjonacie. - Nie rozmawialiśmy na temat jego interesów, także tych związanych z hazardem. Nie pomagałem mu w sprawach związanych z jego działalnością gospodarczą - powiedział.

Jak wyjaśnił, znajomość z Sobiesiakiem miała charakter towarzysko-sportowy, oparty o wspólną pasję do golfa. Na pytanie Sławomira Neumanna (PO) o to, jak częste były to kontakty, odpowiedział, że wtedy, gdy został ministrem sportu, stały się rzadsze. - Dysponowałem (...) czasem w weekendy i wtedy mogłem grać w golfa - powiedział.

Drzewiecki powiedział, że nigdy nie był w żadnym ośrodku należącym do biznesmena. Zeznał też, że Sobiesiak był kilkakrotnie u niego w domu "wracając z golfa albo jadąc na golfa, przejeżdżając przez Łódź". Jak wyjaśnił, gdy został ministrem miał mało wolnego czasu, a soboty spędzał na otwarciach "orlików", dlatego w niedziele - gdy ktoś ze znajomych chciał się z nim spotkać - zapraszał do domu. Powiedział też, że o tym, iż Ryszard Sobiesiak był skazany za korupcję, dowiedział się z mediów w październiku 2009 r.

Odniósł się też do artykułu z 19 listopada 2009 r. w "Rzeczpospolitej", w którym - jak mówił - nazwano go "kłamcą", ponieważ podczas konferencji 3 października 2009 r. podał inną niż faktyczna datę ostatniego spotkania z Sobiesiakiem. Drzewiecki mówił w czwartek, że "prawdą jest, że ostatni raz widział Sobiesiaka 22 września 2009 roku w hotelu Radisson", ale też - jak przekonywał - prawdą jest, że w czasie konferencji jako punkt odniesienia przyjął daty pism wysyłanych do wiceministra finansów Jacka Kapicy, "o które przede wszystkim pytali dziennikarze i na którym przede wszystkim koncentrowała się ich uwaga" i w odniesieniu do tego okresu "próbował błyskawicznie przypomnieć sobie daty spotkań" z Sobiesiakiem. Chodzi o pisma z 30 czerwca 2009 roku i 2 września 2009 roku w sprawie dopłat do gier hazardowych.

Jak wyjaśnił, spotkanie z 22 września było zaplanowane tydzień wcześniej i Sobiesiak nie miał w nim uczestniczyć. - Uczestników było czterech i pan Sobiesiak dołączył dosłownie na kilka minut, zaproszony w trakcie tego spotkania (...) nie przeze mnie, jak skłamał po raz kolejny pan Kamiński - zeznał Drzewiecki. Dodał, że ma czterech świadków na to, że do spotkania z Sobiesiakiem doszło przypadkowo.

Drzewiecki potwierdził, że Sobiesiak zwrócił się do niego, aby pomógł w załatwieniu pracy jego córce - Magdalenie. Powiedział też, że sprawą zajmował się jego asystent Marcin Rosół. Pytany w jakich okolicznościach Sobiesiak zwrócił się do niego o pomoc w sprawie zatrudnienia córki, Drzewiecki odpowiedział, że "w normalnej rozmowie prosił, czy nie warto by pomóc jego córce, bo ona jest dobrze wykształcona, ma bardzo wysokie kwalifikacje". - W pierwszym momencie nawet wziąłem CV i mówię "OK", zakładając od razu, że nie może to być miejsce pracy w podległym mi ministerstwie ani w żadnych instytucjach, gdzie minister sportu ma wpływ na coś - tłumaczył Drzewiecki.

Podkreślił, że CV córki Sobiesiaka przekazał Rosołowi. - W zasadzie się tą sprawą nie interesowałem - zaznaczył. Według Drzewieckiego, prośba Sobiesiaka dotyczyła znalezienia pracy dla jego córki, ale nie konkretnie w Totalizatorze Sportowym. Drzewiecki pytany, czy wie, dlaczego kandydatura Magdaleny Sobiesiak została ostatecznie wycofana z konkursu na stanowisko w zarządzie TS, odpowiedział: - W momencie, kiedy pan Rosół mnie poinformował, że pani Sobiesiakowa złożyła aplikację w konkursie do Totalizatora, to moja odpowiedź była taka, że to jest głupi pomysł.

Pytany, czy wiedział o spotkaniu Rosoła z Magdaleną Sobiesiak 24 sierpnia w restauracji Pędzący Królik (według byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego wtedy doszło do przecieku o akcji CBA), Drzewiecki odpowiedział: - Nie wiedziałem, że to spotkanie odbywa się tego dnia i w tym miejscu. Mówił, że wiedział jedynie, iż Rosół po tym, jak powiedział mu, że córka Sobiesiaka nie powinna aplikować do Totalizatora, będzie się z nią kontaktował, aby to przekazać.

Zbigniew Wassermann (PiS) pytał, czy były minister sportu w jakiś sposób protegował Magdalenę Sobiesiak u wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza. - Nigdy nie rozmawiałem z panem Leszkiewiczem na temat pani Magdaleny Sobiesiak - odparł Drzewiecki. Wassermann pytał następnie, czy wie, że w wiadomości e-mail przesłanej Leszkiewiczowi 26 czerwca 2009 była informacja, że Magdalena Sobiesiak jest protegowaną Drzewieckiego. Nie powiedział jednak, kto miałby być autorem tego e-maila. - Nie, nie wiedziałem - odparł b. minister sportu.

Wassermann pytał też, czy wie, że Rosół przebywał w ośrodku w Zieleńcu - należącym do Ryszarda Sobiesiaka - w dniach 30 stycznia do 1 lutego i że za ten pobyt zapłacił syn Sobiesiaka. - Takiej informacji nie znam - odparł Drzewiecki.

Powiedział też, że nigdy nie rozmawiał z byłym szefem klubu PO Zbigniewem Chlebowskim na temat prac nad zmianami w ustawie hazardowej. Jak zaznaczył, w przeciwieństwie do Chlebowskiego, hazard nie interesował go w ogóle od momentu, gdy został posłem.

Podkreślił też, że jest posłem od 1991 roku i od tego czasu "nigdy nie składał żadnych wniosków, interpelacji czy propozycji dotyczących tzw. ustaw hazardowych". - W głosowaniach zawsze zajmowałem stanowisko zgodne ze stanowiskiem mojego klubu. (...) Nie wpływałem na kształt tych ustaw ani w rozmowach, ani w korespondencji, ani podczas spotkań, ani w jakikolwiek inny sposób - powiedział.

- Od 1 października 2009 trwa medialno-polityczne zjawisko pod nazwą afera hazardowa. W myśl propagandowej zasady, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą, podjęto próbę uznania mnie za jednego z głównych bohaterów tego widowiska - powiedział Drzewiecki.
PAP, onet.pl

Drzewiecki: sprawą pracy dla córki Sobiesiaka zajmował się asystent

Były minister sportu Mirosław Drzewiecki potwierdził w czwartek przed komisją hazardową, że Ryszard Sobiesiak zwrócił się do niego, aby załatwił pracę jego córce. Drzewiecki powiedział też, że sprawą zajmował się jego asystent Marcin Rosół, a on sam szczegółowo się nią nie interesował.
Drzewiecki był pytany w jakich okolicznościach Sobiesiak zwrócił się do niego o pomoc w sprawie zatrudnienia córki. "W normalnej rozmowie prosił mnie, czy nie warto by pomóc jego córce, bo ona jest dobrze wykształcona, ma bardzo wysokie kwalifikacje. (...) W pierwszym momencie nawet wziąłem CV i mówię +OK+, zakładając od razu, że nie może to być miejsce pracy w podległym mi ministerstwie ani w żadnych instytucjach, gdzie minister sportu ma wpływ na coś" - tłumaczył Drzewiecki.

Podkreślił, że CV córki Sobiesiaka przekazał Rosołowi. "W zasadzie się tą sprawą nie interesowałem" - zaznaczył.
"Jak Rosół przeczytał to CV, to powiedział, że takiego człowieka nam trzeba. (...) Moja odpowiedź była natychmiastowa: ponieważ to jest córka mojego znajomego, to tylko z tego tytułu nie wchodzi w grę, żebyśmy mogli zaproponować jej pracę u siebie" - dodał. Drzewiecki. Zauważył, że takich ludzi jak Magdalena Sobiesiak "w ogóle potrzeba", bo - jak mówił - ukończyła ona prawo na Uniwersytecie Wrocławskim, studiowała prawo w USA i zrobiła studia MBA.

Według Drzewieckiego, prośba Sobiesiaka dotyczyła znalezienia pracy dla jego córki, ale nie konkretnie w Totalizatorze Sportowym.

Drzewiecki pytany czy wie, dlaczego kandydatura Magdaleny Sobiesiak została ostatecznie wycofana z konkursu na stanowisko w zarządzie Totalizatora Sportowego, odpowiedział: "W momencie kiedy pan Rosół mnie poinformował, że pani Sobiesiakowa złożyła aplikację w konkursie do Totalizatora, to moja odpowiedź była taka, że to jest głupi pomysł"

"W Totalizatorze, mimo że to jest kompletnie niezależna od nas spółka skarbu państwa, mamy przedstawiciela w postaci jednego członka rady nadzorczej. W związku z tym uważałem, że nie powinna startować w takim konkursie, bo to by nas stawiało w złym świetle" - dodał.

Drzewiecki podkreślił też, że nie wiedział o tym, aby Sobiesiak chciał przekonać część członków rady nadzorczej TS do kandydatury swojej córki.

Były minister sportu zeznał też, że on sam spotkał Magdalenę Sobiesiak tylko raz, kilka lat temu, gdy ona studiowała w USA, a on przy okazji podróży do Stanów przekazał jej paczkę, prawdopodobnie z lekarstwami.

Pytany, czy wiedział o spotkaniu Rosoła z Magdaleną Sobiesiak 24 sierpnia w restauracji "Pędzący królik" (według byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego wtedy doszło do przecieku o akcji CBA), Drzewiecki odpowiedział: "Nie wiedziałem, że to spotkanie odbywa się tego dnia i w tym miejscu". Mówił, że wiedział jedynie, iż Rosół po tym jak powiedział mu, że córka Sobiesiaka nie powinna aplikować do Totalizatora, będzie się z nią kontaktował, aby to przekazać.

Drzewiecki powiedział też, że Rosół nie był przez nikogo rekomendowany do pracy w ministerstwie sportu. Dodał, że ministerstwo szukało "młodych ludzi, którzy mają dużo energii i znają się na robocie", a Rosół spełniał te warunki. Dodał, że znał Rosoła z pracy w klubie parlamentarnym PO. Drzewiecki przyznał, że zatrudniając Rosoła wiedział, iż prokuratura prowadziła postępowanie dotyczące możliwości wyprowadzenia pieniędzy podczas jednej z kampanii wyborczych PO. Według niektórych mediów Rosół miał wyprowadzać pieniądze z kasy PO. "To było postępowanie w sprawie, nie przeciw komukolwiek (...) To postępowanie zostało umorzone, ponieważ nie wykazano żadnego naruszenia prawa z braku dowodów" - podkreślił.

Drzewiecki powiedział też, że wcześniej Rosół pracował jako asystent Grzegorza Schetyny, a także w jakiś sposób współpracował z Donaldem Tuskiem, choć - jak powiedział - nie wie, czy był jego asystentem, czy prowadził jego biuro.(PAP)


Źródło: PAP

Nowy bohater komisji hazardowej?

Znałem Marcina Rosoła z klubu parlamentarnego PO, jako energicznego i młodego chłopaka. Dlatego zatrudniłem go w resorcie sportu - powiedział przed komisją hazardową Mirosław Drzewiecki, pytany o swojego asystenta, który według CBA mógł być jednym z ogniw przecieku z akcji CBA ws. afery hazardowej.
O Rosoła, który był szefem gabinetu politycznego byłego ministra sportu, pytali Drzewieckiego przede wszystkim posłowie: Bartosz Arłukowicz z Lewicy (swoje tury pytań poświęcił głównie Rosołowi) i Zbigniew Wassermann z PiS-u.

- Dlaczego zaczął u pana pracować? - pytał Arłukowicz. - Szukałem młodych ludzi do pracy. Pamiętałem pracowitość i umiejętności organizacyjne pana Rosoła - wyjaśnił Drzewiecki, podkreślając wykształcenie Rosoła, który ma dwa fakultety.

"Potrzebowałem takich ludzi"

- To bardzo ważna postać tej sprawy (afery hazardowej - red.). Kto panu rekomendował go, jako dobrego pracownika? - dociekał Wassermann. - To była moja decyzja, w oparciu o obserwację pracy pana Rosoła w klubie parlamentarnym PO. Wiedziałem, że jest młodym, sprawnym człowiekiem, więc do projektu "Orliki" wniesie dużo energii - powtórzył po raz kolejny Drzewiecki.
Według CBA, Rosół był jednym z ogniw przecieku z akcji Biura, w wyniku którego biznesmen z branży hazardowej Ryszard Sobiesiak "Rysio" został ostrzeżony, iż interesuje się nim CBA. 24 sierpnia 2009 r. po południu spotkał się z córką Sobiesiaka w warszawskiej kawiarni "Pędzący Królik". Tam, według Kamińskiego, zakończył się przeciekowy łańcuszek: Tusk (ewentualnie szef kolegium ds. Służb Specjalnych Jacek Cichocki) – Drzewiecki – Rosół – Sobiesiakowie.

- Wiedział pan o spotkaniu Rosoła z Sobiesiak? - pytał Drzewieckiego, poseł Urbaniak. - Nie wiedziałem - zapewnił były minister sportu.

Rosół - według CBA - uczestniczył też w załatwianiu pracy córce Sobiesiaka w zarządzie Totalizatora Sportowego. Drzewiecki - pytany o to przez sejmowych śledczych - stwierdził, że kiedy Rosół zaproponował, by dać pracę córce Sobiesiaka, powiedział że to "głupi pomysł", żeby załatwiać coś znajomym w placówkach związanych z jego ministerstwem lub w spółkach z udziałem Skarbu Państwa.

Rosół u Schetyny i Tuska

Ale nie tylko aktywność Rosoła w resorcie sportu interesowała śledczych. Dopytywali też o jego pracę jako pełnomocnika finansowego kampanii wyborczej PO.

Według "Newsweeka", Rosół oraz blisko z nim współpracujący Piotr Wawrzynowicz wyprowadzili podczas kampanii wyborczych z partyjnej kasy grube pieniądze. Odbywało się to poprzez tzw. słupy, czyli osoby podstawione do przeprowadzania fikcyjnych transakcji. Najpierw podstawieni ludzie podpisywali umowy na wykonanie fikcyjnych zadań dla sztabu wyborczego, potem sztab przelewał na ich konta pieniądze (zwykle kilka tysięcy złotych, choć były i wyższe kwoty). Następnie "słupy" oddawały większość tych sum Marcinowi Rosołowi, sobie zostawiając niewielkie kieszonkowe.

Drzewiecki przyznał, że zatrudniając Rosoła wiedział, iż prokuratura prowadziła postępowanie dotyczące możliwości wyprowadzenia pieniędzy podczas jednej z kampanii wyborczych PO. - To było postępowanie w sprawie, nie przeciw komukolwiek i zostało umorzone, ponieważ nie wykazano żadnego naruszenia prawa z braku dowodów - stwierdził.

Poinformował również, że wcześniej Rosół pracował jako asystent Schetyny, a także w jakiś sposób współpracował z Tuskiem, choć - jak powiedział - nie wie, czy był jego asystentem, czy prowadził jego biuro.

"Dostał pracę, bo kocha sport"

Arłukowicz dopytywał też Drzewieckiego o Wawrzynowicza. - Czy pan go zna? - pytał poseł Lewicy. - Tak, znam go siedem lat. Był moim zastępcą jako skarbnika partii. Był też pełnomocnikiem finansowym kampanii wyborczej PO - powiedział Drzewiecki. - A której? - dociekał Arłukowicz. - Jakbym wiedział (że będę o to pytany - red.), to bym się przygotował. Nie chcę wprowadzać w błąd - odpowiedział Drzewiecki. - A czy wyklucza pan, że był pełnomocnikiem finansowym kampanii prezydenckiej Donalda Tuska w 2005 r.? - nie rezygnował Arłukowicz. - Nie wykluczam - powiedział były minister sportu. Dodał, że wówczas, kiedy za kampanijne finanse odpowiadał Wawrzynowicz, PKW miała uwagi do sprawozdania finansowego, gdyż został przekroczony limit wydatków.

- Czy ma pan informację na temat zawodowych losów Wawrzynowicza po tzw. aferze słupowej? - dociekał Arłukowicz. - Mam nadzieję, że te pytania mają związek z badaną przez nas sprawą - zareagował przewodniczący komisji Mirosław Sekuła z PO. - Chyba pracuje w PKOl-u (Polskim Komitecie Olimpijskim - red.). Dlatego, że kocha sport i ma dużą wiedzę na ten temat - oznajmił Drzewiecki. - Panie ministrze, gdyby w PKOl-u pracowali wszyscy, którzy kochają sport, to by tam pracowało 20 mln ludzi - stwierdził ironicznie Arłukowicz.

A na koniec zapytał, czy Wawrzynowicz był lub jest doradcą Elektrim Volt S.A, doradcą przewodniczącego rady nadzorczej Towarowej Giełdy Energii, przewodniczącym rady nadzorczej Gaz Stal S.A w Zielonej Górze i członkiem rady nadzorczej Rafako S.A.

- Nie mogę potwierdzić, nie mam takiej wiedzy - odpowiedział Arłukowiczowi, Drzewiecki.

mac/tr
tvn24

Rosół - nielubiany kolega z PO

Na jednego z głównych bohaterów afery hazardowej wyrasta nie tylko Mirosław Drzewiecki, ale i jego asystent Marcin Rosół. Choć sam miał mały wpływ na prace legislacyjne, to działał jako pośrednik między politykami i biznesmenami od hazardu: biegał, umawiał, instruował.


To Rosół miał 26 czerwca wysłać wiceministrowi skarbu Adamowi Leszkiewiczowi CV Magdaleny Sobiesiak z informacją, że to osoba, "którą Ministerstwo Sportu rekomenduje do zarządu Totalizatora Sportowego".
W połowie sierpnia przypomniał Sobiesiakowi, że jego córka musi zbyć udziały w firmie Golden Play, bo "źle by wyglądało, gdyby weszła do zarządu Totalizatora Sportowego, będąc jednocześnie udziałowcem spółki, która jest konkurencją dla Totalizatora". Tydzień później spotkał się z Magdą Sobiesiak w osławionym już Pędzącym Króliku. O czym rozmawiali, nie wiadomo. Ale wiele wskazuje na to, że Rosół mógł powiedzieć kobiecie o akcji CBA, dzień później wycofał jej zgłoszenie do konkursu.

W listopadzie ubiegłego roku wyszło też na jaw, że asystent ministra spędził urlop w ośrodku Sobiesiaka. Rosół nie był w stanie przedstawić dowodu zapłaty za pobyt w pensjonacie Vital & Spa Resort Szarotka.
Choć nie ma jeszcze wyznaczonego terminu przesłuchania, Rosół na pewno stawi się przed komisją i będzie się tłumaczył ze swoich kontaktów z ludźmi od hazardu. - Mam do tego świadka kilka pytań - nie ukrywa Bartosz Arłukowicz, członek komisji, która ma wyjaśnić kulisy afery hazardowej. Jakich? Tego na razie nie chce zdradzić.
Ale politycy PO, a przynajmniej ich spora część, nie mogą się tego przesłuchania doczekać. - Rosół to facet bardzo słaby psychicznie. Łatwo go zirytować, wyprowadzić z równowagi, więc na komisji może być kabaret - cieszy się jeden z nich.

Bo asystent Drzewieckiego nie jest lubiany przez kolegów z PO, zwłaszcza tych z terenu. - Chodził jak paw. Od kiedy wkradł się w łaski Schetyny i Tuska, woda sodowa uderzyła mu do głowy. Wydawało mu się, że jest bardzo ważny - opowiada jeden z nich.

Marcin Rosół, zaledwie 32-latek, przyjechał z Zabrza na studia do Warszawy. - Udzielał się w Młodych Demokratach, i to oni polecili go do biura sejmowego. Tam szybko wszedł w łaski Schetyny - opowiada nam jeden z polityków PO.

Dyskretny, oddany, godny zaufania: szybko stał się asystentem i prawą ręką tego wpływowego polityka Platformy. - Odwalał za niego czarną robotę, bo Schetyna robił wielką politykę, a do tego lubił zobaczyć mecz i napić się dobrego wina - mówi jeden z naszych rozmówców. Rosół często w imieniu szefa jeździł w teren i rozmawiał z lokalnymi działaczami. Wielu z nich, doświadczonych i starszych, traktował niegrzecznie. - Nabrał też nawyków Schetyny: tym, którzy byli mu potrzebni, nieba by uchylił, nieprzydatnych miał za nic - opowiada osoba z kręgu PO.

A Rosół to ponoć człowiek chorobliwie ambitny. - Z naciskiem na chorobliwie - twierdzi Jan Artymowski, kiedyś także działacz Młodych Demokratów, a dziś polityk SD. Rosół przez pewien czas był nawet asystentem Tuska. Polecił go sam Schetyna, by - jak mówią - wiedzieć, co dzieje się w otoczeniu przyszłego premiera.
W latach 2004 i 2005 ambitny asystent polityków Platformy był pełnomocnikiem finansowym PO podczas kampanii wyborczych. Po wyborach w 2005 r. został dyrektorem klubu parlamentarnego PO w Sejmie. I wtedy Marcin Rosół trafił na pierwsze strony gazet.

Jerzy Jachowicz, wtedy dziennikarz "Newsweeka", opisał nadzorowany przez Rosoła proceder wyprowadzania pieniędzy przeznaczonych na kampanię do prywatnych kieszeni za pomocą tzw. słupów.

Rosół musiał usunąć się w cień, zawieszono go w prawach członka PO, ale w zamian dostał ciepłą posadę w Agencji Rozwoju Mazowsza. Nie stracił jednak pewności siebie. Jeden z polityków PO opowiada nam, jak to spotkał się w tym czasie z Rosołem i podczas wymiany wizytówek ten wyciągnął swoją, skreślił na niej "członek zarządu" i napisał długopisem "wiceprezes". - Widocznie nie zdążyli mu zmienić - śmieje się nasz rozmówca.

Rosół wyszedł z cienia, kiedy Platforma doszła do władzy w 2007 r., a prokuratura, która prowadziła sprawę przeciwko niemu, postanowiła ją umorzyć. Wtedy Marcin Rosół został szefem gabinetu Drzewieckiego. Zdaniem polityków PO Rosół wie wiele o finansach partii i zna jej tajemnice. Dlatego dotąd mógł zawsze mógł liczyć na parasol ochronny. Jak będzie teraz?

Dziś Rosół pilnie przygotowuje się do przesłuchań przed komisją. Nie może dać się wyprowadzić z równowagi, a członkowie komisji na pewno będą chcieli wiedzieć, dlaczego tak usilnie załatwiał pracę córce biznesmena Sobiesiaka.
Polska the Times
Dorota Kowalska

2010/01/26

Drzewiecki pożyczał pieniądze od mafii

Sensacyjne doniesienia "Super Expressu". Prokuratura ma dowody na kontakty brata Mirosława Drzewieckiego - Dariusza - z łódzką "ośmiornicą". Obciąża go były wspólnik, który zeznał, że brat polityka pożyczał pieniądze od bossa mafii.
Dariusz Drzewiecki ma kolejny problem. Po ujawnieniu przez "Dziennik Gazetę Prawną" informacji, że brat byłego ministra sportu miał oferować austriackiej firmie Alpine Bau załatwienie rządowych kontraktów na budowę stadionów na Euro 2012, na jaw wychodzą następne niewygodne doniesienia z jego przeszłości.

"Super Express" dotarł do treści zeznań jego byłego wspólnika. Paweł J. zeznał, że Dariusz Drzewiecki, by zdobyć fundusze na remont dyskoteki, pożyczył w latach 90. kilkadziesiąt tysięcy marek od bossa mafii, Tadeusza M., pseudonim Tata. Później zaś odsprzedał mu swoje udziały w lokalu, doprowadzając wspólnika do ruiny finansowej. Paweł J. musiał bowiem oddać dług, oczywiście z ogromnymi, naliczanymi przez gangsterów, odsetkami.

"Darek nie poczuwał się, by spłacić pożyczkę" - skarżył się Paweł J.

To jednak nie koniec kontaktów brata ministra z gangsterami - twierdzi "Super Express". Powołując się na akta ze śledztwa gazeta podaje, że w maju 1999 roku Dariusz Drzewiecki pożyczył 400 milionów starych złotych od innego członka "ośmiornicy" - Andrzeja M., pseudonim Mikser. Pieniądze miały pójść na budowę restauracji "Marhaba" w Zduńskiej Woli. Dług został zwrócony po 10 dniach.

Mniej więcej w tym samym czasie - jak ustalili dziennikarze "Super Expressu" - żona Mirosława Drzewieckiego, Janina, prowadziła ekskluzywną kawiarnię "Wiedeńska", którą upodobali sobie łódzccy gangsterzy. Lokal był częstym miejscem ich spotkań. Drzewieccy zamknęli go, gdy prasa zaczęła się o tym rozpisywać.


"Super Express"

2010/01/25

Ratusz wyjątkowo chętnie wspiera fundację posłanki PO

- To, że przyjaźnię się z prezydent Warszawy, w ogóle nie pomaga przy załatwianiu spraw mojej fundacji w ratuszu. A nawet przeszkadza - utrzymuje posłanka PO Joanna Fabisiak, choć jej Świat na Tak cieszy się wyjątkowym wsparciem urzędu miasta i podlegających mu spółek.
Ratusz na tak dla fundacji posłanki PO

- To, że przyjaźnię się z prezydent Warszawy, w ogóle nie pomaga przy załatwianiu spraw mojej fundacji w ratuszu. A nawet przeszkadza - utrzymuje posłanka PO Joanna Fabisiak, choć jej "Świat na Tak" cieszy się wyjątkowym wsparciem urzędu miasta i podlegających mu spółek
W sobotę odbył się coroczny bal karnawałowy fundacji Świat na Tak. Jednym ze sponsorów były warszawskie Wodociągi, które dotują to stowarzyszenie od wyborczego zwycięstwa Platformy Obywatelskiej w 2006 r. Patronat honorowy nad imprezą objęła Hanna Gronkiewicz-Waltz.

- Tym razem bawiliśmy się w klimacie muzyki lat 60. Uczestnicy dostali gadżety ufundowane przez wodociągi i Pałac Kultury [to też miejska spółka] - relacjonuje Elżbieta Kubik ze Świata na Tak.

Fundację stworzyła i prowadzi Joanna Fabisiak, warszawska posłanka PO, a prywatnie wieloletnia przyjaciółka Hanny Gronkiewicz-Waltz. W ciągu ostatnich dwóch lat ratusz dał tej organizacji przeszło pół miliona złotych. Powierzył jej akcję promowania zdrowego stylu życia wśród młodzieży, sponsorował samorządowy konkurs nastolatków Ośmiu Wspaniałych, w którym nagradzane są postawy prospołeczne. Ofertę fundacji Świat na Tak skierowaną wcześniej głównie do ludzi młodych dzięki dotacji ratusza poszerzono o aktywizację osób w podeszłym wieku.

Zabrakło podpisu

Nie wszystkie organizacje pozarządowe mogą się cieszyć w ratuszu tak przychylnym nastawieniem. - Przez bezduszność urzędników ratusza najpewniej będziemy musieli zamknąć dwa ośrodki rehabilitacji dla osób z niepełnosprawnością intelektualną - alarmuje Anna Machalica, prezes stowarzyszenia Otwarte Drzwi.

Pierwszy przy Białobrzeskiej na Ochocie istnieje od dziesięciu lat, z jego pomocy korzysta 30 osób. Drugi to ośrodek wsparcia Partner na Woli. Od trzech lat niepełnosprawni mogą tam korzystać z fachowych porad i zajęć.

Żeby dostać pieniądze na prowadzenie swoich ośrodków, Otwarte Drzwi muszą stawać w konkursach ratusza. - Pod koniec roku nasz wniosek odrzucono z powodów formalnych - mówi Anna Machalica. - Urzędnicy zakwestionowali źle odbitą pieczątkę na jednym z pism.

- Brakowało podpisu na załączniku. Dlatego Otwarte Drzwi nie dostały dotacji - przyznaje Marcin Wojdat, szef miejskiego biura komunikacji społecznej. Prezes Machalica miała nadzieję, że urzędnicy konkurs powtórzą i ośrodki uda się uratować. - Ale ratusz nic nie robi. Zaczynamy protest. Nasi podopieczni pojadą do biura polityki społecznej i złożą oficjalne pisma z prośbą o pomoc - zapowiada prezes stowarzyszenia Otwarte Drzwi.

Metoda wychowawcza

Takich kłopotów nie ma fundacja posłanki Fabisiak. Jak ustaliliśmy, Świat na Tak korzysta nawet z cichego wsparcia miejskich urzędników. - Jeden z przełożonych nakazał nam poprawiać po godzinach źle wypełnione wnioski o dotacje dla fundacji Świat na Tak. Wiedzieliśmy, że to niesprawiedliwe wobec innych organizacji, ale nikt nie odważył się odmówić - mówi szeregowy pracownik ratusza, prosząc o zachowanie anonimowości.

- Gdy przed laty tworzyłam nowatorską metodę wychowania przez wolontariat, śmiano się ze mnie. Dziś nikt nie ma wątpliwości, że to doskonała forma kształtowania młodych charakterów - przekonuje tymczasem Joanna Fabisiak.

Jeden z kluczowych tekstów ilustrujących cele i metody Świata na Tak to opublikowana na stronie internetowej "Metoda wychowawcza Joanny Fabisiak". - Człowiek chce być kochany, każdy chce mieć kogoś bliskiego, dla kogo jest najważniejszy - pisze posłanka. Potem zauważa, że postawy egocentryczne niszczą przyjaźnie i rozbijają rodziny. Dlatego powołując się na słowa Jana Pawła II, Joanna Fabisiak wywodzi, jak przez kreowanie postaw społecznych "układać człowieka".

- Nie kryje bliskich związków z Kościołem katolickim. Często występuje jako stróż moralności. Potrafi interweniować, gdy jakiś urzędnik łamie w swoim życiu katolickie zasady. Jednego bezpardonowo skrytykowała, gdy doszły do niej słuchy, że bierze rozwód - mówi nam jeden z polityków Platformy.

Pomagają nawet wodociągi

Gdy ponad trzy lata temu Hanna Gronkiewicz-Waltz wprowadzała się do ratusza, wieszczono, że Joanna Fabisiak zostanie wiceprezydentem. Obie panie znały się od dawna i darzyły pełnym zaufaniem. Szefowa fundacji Świat na Tak miała za sobą staż radnej: zaczynała w międzyparafialnych komitetach wyborczych, potem przeszła do AWS. Przyjaźń scementowały wybory prezydenckie w 1995 r. Gdy Hanna Gronkiewicz-Waltz jako żelazna dama i szefowa NBP walczyła bez powodzenia o najwyższy urząd w państwie, Fabisiak szefowała w jej sztabie.

Dziesięć lat później Hanna Gronkiewicz-Waltz dostała od władz PO misję rozprawy z działaczami skupionymi wokół Pawła Piskorskiego. W jej imieniu Joanna Fabisiak jeździła na zebrania kół dzielnicowych tej partii, aby pilnować, czy wszystko idzie zgodnie z instrukcjami. Nie zdecydowała się jednak na urząd wiceprezydenta. Została w Sejmie.

Dla ludzi skupionych wokół Joanny Fabisiak wyborcze zwycięstwo Platformy oznaczało karierę w urzędach i spółkach zależnych od prezydent Warszawy. Zbigniew Dubiel, którego posłanka znała jeszcze z czasów działalności w komitetach międzyparafialnych, został namaszczony na urząd burmistrza Bielan. A liczni działacze koła PO w tej dzielnicy dowodzonego formalnie przez Joannę Fabisiak wzięli posady w miejskich spółkach. - Mogłam dać więcej posad swoim ludziom, a nawet załatwić coś dla siebie - komentowała wtedy posłanka PO.

Najbardziej spektakularne kariery robią w ratuszu byli pracownicy fundacji Świat na Tak. Jarosław Jóźwiak został formalnie wiceszefem gabinetu prezydenta, faktycznie jest jednym z najaktywniejszych i najbardziej wpływowych ludzi w urzędzie miasta. Z kolei Karolina Malczyk pełni funkcję pełnomocnika prezydenta Warszawy ds. społecznych. Następna osoba w tym gronie to Tomasz Mencina. Na początku kadencji Platforma powierzyła mu stanowisko burmistrza Ursynowa. W zeszłym roku musiał jednak odejść ze stanowiska w atmosferze skandalu. Jak ujawniliśmy w "Gazecie", jego urzędnicy przegapili terminy sądowe i miasto nie dostanie dziesiątek milionów złotych odszkodowania od wykonawcy za dwuletnie spóźnienie budowy hali widowiskowo-sportowej.


Mimo to kilka miesięcy później dostał pracę z należących do miasta wodociągach. Tak się złożyło, że wodociągowa spółka postanowiła wspomóc fundację Świat na Tak. Trzykrotnie przyznała jej 10 tys. zł na organizację balu dla niepełnosprawnych. - Nic mi o tym nie wiadomo. O tym decyduje zarząd - twierdzi Tomasz Mencina, który odpowiada za strategię i promocję wodociągów.

Po prostu zazdrość

Pomocną dłoń do fundacji Joanny Fabisiak wyciąga też komunikacja miejska. Jak podaje Igor Krajnow, rzecznik ZTM, spółka Miejskie Zakłady Autobusowe za darmo udostępnia fundacji Świat na Tak powierzchnie reklamowe w środkach komunikacji miejskiej. W tym roku zgodziła się na ekspozycję 700 plakatów w autobusach należących do MZA. Właśnie zawisły na ich szybach.

Opozycja nie ma wątpliwości. - Świat na Tak to ulubione stowarzyszenie pani prezydent. Z imprez sponsorowanych przez ratusz splendor spływa na szefową fundacji poseł Fabisiak - twierdzi radny Michał Grodzki (PiS). Andrzej Golimont, radny SLD: - Dotowanie fundacji i stowarzyszeń przez spółki miejskie to obejście przepisów. Pieniądze wodociągów czy spółki autobusowej to też pieniądze miejskie.

- Po prostu radni zazdroszczą mi, że tak wiele robię dla wolontariatu - mówi na to Joanna Fabisiak.
Dominika Olszewska, Jan Fusiecki

2010/01/23

"Ta komisja może zabić PO i Tuska"

Platformę czeka trzęsienie ziemi. Niezależnie od tego, czy Donald Tusk wystartuje w wyborach prezydenckich, czy też nie, w jego partii dojdzie do przetasowań. Z partii niemal na pewno wylecą bohaterowie afery hazardowej. "Ta komisja może nas zabić" - przyznaje polityk PO.
Z naszych informacji wynika, że prawdopodobnie z Platformy zostaną wyrzuceni bohaterowie afery hazardowej - Zbigniew Chlebowski i Mirosław Drzewiecki. Na razie jednak, trzy miesiące od wybuchu afery, Platforma nadal nie potrafi wyjść z poślizgu, w jakim się wtedy znalazła.

Powtórka z rozrywki?

Kluczowe dla sytuacji w PO jest to, co dzieje się w komisji. W czwartek 21 stycznia staje przed nią były przewodniczący klubu PO Zbigniew Chlebowski. To od jego kontaktów z Ryszardem Sobiesiakiem, biznesmenem z branży hazardowej, wszystko się zaczęło. Ale Chlebowski nie widzi niczego złego w swoim zachowaniu. Co najwyżej nie podoba mu się niezbyt kulturalny język tych rozmów. Przekonuje, że w swojej pracy poselskiej zawsze kierował się "uczciwością i dbaniem o interesy ojczyzny". Co więcej, twierdzi, że żadnej afery hazardowej nie było.

Przesłuchanie Chlebowskiego odbywa się w Sali Kolumnowej, tej samej, w której siedem lat temu śledczy wyjaśniali aferę Rywina. Sejm świeci pustkami. Po korytarzach błąkają się pojedynczy politycy. Debacie, która się odbywa na sali plenarnej, przysłuchuje się garstka posłów. Reszta siedzi w klubowych pokoikach przed telewizorami i śledzi relację. Dokładnie tak samo Sejm wyglądał dzień wcześniej, gdy przed śledczymi stanął sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych Jacek Cichocki, a także gdy zeznawał były szef CBA Mariusz Kamiński. To on oskarża premiera, że odwołał go w zemście za wykrycie afery hazardowej i uprzedził Mirosława Drzewieckiego o akcji CBA.

Strzelba na ścianie

"Ta komisja może nas zabić" - przyznaje jeden z polityków Platformy. "Może zabić i nas, i Tuska jako kandydata na prezydenta. Dlatego kluczowe będzie jego przesłuchanie. Jeśli Donald tego nie wyprzedzi, rozjadą go i z marzeń o prezydenturze będą nici, a przy okazji nasze sondaże zaczną spadać" - dodaje nasz rozmówca.

Dlatego w PO można usłyszeć, że cały plan działania jest już szczegółowo rozpisany. Tusk wystartuje, a swoją decyzję ogłosi dzień przed przesłuchaniem przez komisję śledczą. Zdaniem naszego rozmówcy premier zdecyduje się także przeprowadzić wewnętrzną rewolucję w partii. "Przed przesłuchaniem musi zabić podejrzenia, które na niego padają, dlatego należy się spodziewać ostrych działań, nie tylko personalnych" - mówi nasz informator. Tusk prawdopodobnie ostatecznie wyrzuci z Platformy Zbigniewa Chlebowskiego i Mirosława Drzewieckiego (pierwszy jest jedynie zawieszony, drugi nie poniósł żadnych partyjnych konsekwencji). Poza tym w końcu ma zostać wprowadzony w życie kodeks etyki PO, niewykluczony jest również jakiś zewnętrzny audyt.

Na razie nie wiadomo, kiedy premier będzie odpowiadał na pytania sejmowych śledczych. Stanie się to jednak niedługo - wymieniana jest data 8 lutego.

By trochę odpocząć i nabrać dystansu do tego, co się dzieje, Tusk spędził cały zeszły tydzień w górach. Tuż po powrocie spotkał się z Grzegorzem Schetyną. Rozmawiali kilka godzin. Według szefa klubu jeszcze nie wiadomo, jakie decyzje podejmie premier. "Donald może startować i wie, że wygra. Ale po tym, co się dzieje na komisji śledczej, rozumie też, że po jego przeprowadzce do Pałacu Prezydenckiego szanse na wyborcze zwycięstwo może stracić cała partia. Musi teraz wybrać, czy walczy o siebie, czy o całą Platformę" - twierdzi prominentny polityk PO.

Komisja hazardowa daje Tuskowi pretekst, by nie zmieniać miejsca pracy. Pytany o to jeden z posłów PO na chwilę milknie, po czym sięga po pilota do telewizora i włącza go. Na ekranie zeznający przed komisją Mariusz Kamiński. "Lepszego pretekstu pan nie znajdzie" - odzywa się nasz rozmówca.

Tusk może mianowicie ogłosić, że rezygnuje z walki o prezydenturę, by "wyczyścić i wypalić partię do cna ze wszystkiego co złe". "A przy okazji jako premier może zacząć wprowadzać poważne reformy. Dzięki temu ocali nie tylko siebie, ale doprowadzi do zwycięstwa innego kandydata PO w wyborach prezydenckich i za dwa lata zwycięstwa całej partii" - twierdzi polityk Platformy.

Za takim scenariuszem przemawia też to, że Tuskowi podoba się stanowisko szefa rządu. Zdał sobie sprawę, że realna władza jest w kancelarii premiera, a funkcja prezydenta jest czysto fasadowa. Co więcej, podobno boi się, że może powtórzyć los Aleksandra Kwaśniewskiego, który w wieku 41 lat został prezydentem, stracił kontrolę nad swoją partią, zerwał bliskie kontakty z partyjnymi towarzyszami, a po odejściu z Pałacu Prezydenckiego stał się młodym emerytem, który nie bardzo potrafi odnaleźć się w bieżącej polityce.

"Ten strach jest szczególnie widoczny teraz, po zerwaniu tandemu, jaki tworzył z Grzegorzem Schetyną. Tusk wie, że odchodząc do Pałacu Prezydenckiego, zostawia partię, a potem gdzie wróci?" - zastanawia się jeden z naszych rozmówców. Gdyby nie udało mu się doprowadzić do reelekcji, za pięć lat może wylądować - podobnie jak Kwaśniewski - na politycznym marginesie, bez możliwości powrotu do bieżącej polityki.

Odchodząc do Pałacu Prezydenckiego, Tusk będzie musiał porzucić funkcję przewodniczącego Platformy, co rozpocznie w partii walkę o przywództwo. Wycinając po kolei potencjalnych rywali, premierowi udało się skupić w jednym ręku wszystkie partyjne sznurki. "Oczywiście zamiast jednego przewodniczącego partią będzie mogło kierować jakieś kolegium" - twierdzi jeden polityków PO. Pytanie, jak pogodzić w takim kolegium konserwatystę Jarosława Gowina z ekstrawaganckim Januszem Palikotem. Dopóki jest Tusk, większego problemu nie ma. "Co więc z tego, że Tusk zostanie prezydentem, jeśli jego partia przegra wybory parlamentarne?" - zastanawia się nasz rozmówca. Inny mówi: "Wojna poszczególnych frakcji o wpływy w partii, o fotel przewodniczącego oraz o funkcję premiera może nas zniszczyć".

Otoczenie Tuska w sprawie jego startu jest podzielone. Część polityków, wśród nich Michał Boni, Jan Krzysztof Bielecki, Włodzimierz Cimoszewicz, a także Lech Wałęsa, uważa, że premier powinien zostać tu, gdzie jest. Także zdaniem wiceszefowej PO i prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz nie stałoby się nic złego, gdyby Tusk nie wystartował w wyborach prezydenckich. "Z punktu widzenia rządu i partii lepiej byłoby, gdyby nie kandydował, tak abyśmy mieli pewną kontynuację" - mówiła ona kilka dni temu w wywiadzie dla Dziennika Gazety Prawnej.

Z drugiej strony są Grzegorz Schetyna, Sławomir Nowak, Rafał Grupiński i Radosław Sikorski, którzy namawiają Tuska do walki o prezydenturę. "Startu Tuska chcą ci, którzy mogą na tym coś zyskać, i on zdaje sobie z tego sprawę" - twierdzi jeden z posłów PO.

Kilka dni temu Schetyna mówił w Radiu ZET, że Tusk jest naturalnym kandydatem na prezydenta i jeżeli nie zdecyduje się na start, będzie musiał to bardzo dobrze uzasadnić, tak by przekonać opinię publiczną. Co więcej, były wicepremier uważa, że start Tuska w wyborach i jego ewentualny sukces nie stworzy jakiejś nadzwyczajnej sytuacji w Platformie. "To byłaby Platforma bez Tuska, zupełnie inaczej skrojona personalnie, z innymi władzami, ale ja się tego nie boję, bo Platforma ma dziewięć lat historii i po okresie dziecięctwa musi się przekształcić w nową formę. Musi mieć przed sobą nowe wyzwanie. To są wybory zarówno prezydenckie, jak i parlamentarne oraz samorządowe, i potrzebni są też nowi ludzie" - oświadczył.
Rola Schetyny przy nowym rozdawaniu stanowisk może się okazać olbrzymia. Przestał być wicepremierem i szefem MSWiA, ale wciąż pozostaje sekretarzem generalnym partii. A zdaniem byłego posła Platformy Pawła Śpiewaka przy obecnym zaangażowaniu Tuska w prace rządowe tak naprawdę realną władzę w partii sprawuje Schetyna. Zapewne to on będzie układał listy kandydatów w jesiennych wyborach samorządowych. "Nie jestem w polityce po to, żeby być w jakichś łaskach u kogokolwiek. Jestem szefem klubu, sekretarzem generalnym, i dobrze się z tym czuję" - mówił kilka dni temu pytany o to, czy teraz musi starać się o powrót do łask Donalda Tuska.

Walki frakcyjne wewnątrz PO to niejedyny problem. "Skoro przez dwa lata Tusk mówił, że nie możemy podejmować trudnych, społecznie kosztownych reform, bo mogą mu zaszkodzić w wyborach prezydenckich, to niby jak teraz mamy tłumaczyć to, że z tych wyborów zrezygnował i dlaczego tych reform nie robiliśmy? Przecież wszystkiego nie da się wytłumaczyć niechętnym nam prezydentem Lechem Kaczyńskim" - nie kryje irytacji jeden z naszych rozmówców.

Tajemnica wąsów marszałka

Niejasną pozycję w całej sytuacji zajmuje marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. To on jest wymieniany jako najpoważniejszy kandydat PO w wyborach prezydenckich, o ile Tusk zrezygnuje. Od kilku miesięcy marszałek dystansuje się od niektórych decyzji rządu, zachęca premiera, by wzorem Jerzego Buzka zabrał się za poważne reformy, nawet jeśli musiałby zapłacić za to utratą poparcia. Wielkim zwolennikiem startu Komorowskiego w wyborach jest Janusz Palikot. "Rozmawiałem z nim o tym. Jestem przekonany, że choć nie jest to łatwe, choć to decyzja trudna dla członków jego rodziny i wymagająca od nich wielkiego wysiłku, Bronisław Komorowski jest zdecydowany kandydować, jeśli taką decyzję podejmie Donald Tusk" - mówił w RMF FM.

Po tym jak w zeszłym tygodniu marszałek Komorowski zgolił wąsy, w Platformie niemal od razu pojawiły się niewybredne żarty, że to znak, iż "Bronek chce być prezydentem". Dlaczego? Z różnych badań opinii publicznej wynika, że Polacy nie za bardzo ufają wąsaczom. A skoro Komorowski po kilkudziesięciu latach zdecydował się pozbyć zarostu, oznacza to, że chce być bardziej wiarygodny. Polityków PO prowadzi to do wniosku, że bardziej wiarygodny chce być tylko po to, by zachęcić do swojej kandydatury wyborców. "To prosty mechanizm. Od kilku dni rozmawiamy o tym z kolegami z partii i innego wyjścia nie ma, zwłaszcza że gdy kilka lat temu ktoś mu powiedział, by się tych wąsisk pozbył, oburzony stwierdził, że zwariowaliśmy" - opowiada nam jeden z polityków PO.

Start marszałka Sejmu mógłby być na rękę Tuskowi. "Komorowski nie ma ambicji partyjnych. Nie wykorzystywałby funkcji prezydenta do zbudowania swojej pozycji. Fotel prezydenta jest mu bardziej potrzebny do zaspokojenia własnego ego" - uważa jeden z naszych rozmówców.
Komu ufa premier?

Ostatni tydzień wyciszył konflikt między Tuskiem a Schetyną. Wcześniej przewodniczący klubu publicznie krytykował premiera za zbyt niską karę dla prezesa NFZ. Po odejściu z rządu były wicepremier konsekwentnie próbuje budować swoją pozycję, odcinając się od premiera. "Został zdradzony przez Tuska, ale jest wobec niego lojalny" - takie opinie można usłyszeć o przewodniczącym klubu PO.

Wciąż aktualne są jego słowa z jesieni zeszłego roku. "Skończyło się wspólne robienie polityki emocjonalnej, opartej na bliskich, osobistych relacjach. Byliśmy ekipą, która razem robiła politykę i wiele innych rzeczy. Spędzaliśmy czas, lubiliśmy ze sobą być, przebywać tutaj w Warszawie" - mówił w wywiadzie dla Polski The Times. Tak więc, jak tłumaczy nam jeden z bliskich współpracowników Tuska, w Platformie obowiązuje nowy sposób działania. "Jesteśmy jak U2, spotykamy się rzadko i potem każdy rozchodzi się do swoich zadań" - mówi, nawiązując do głośnej wypowiedzi Schetyny.

Konflikt na linii Tusk - Schetyna w samej Platformie odbierany jest raczej jako zdrowa konkurencja i próba odróżniania się od siebie. Zdaniem naszych rozmówców nowy przewodniczący klubu PO buduje swoją pozycję w warunkach walki o przywództwo w partii i dlatego zdarza mu się publicznie nie zgadzać z premierem, ale relacje między nimi są wciąż dobre. Ma o tym świadczyć choćby to, że po powrocie z urlopu to właśnie ze Schetyną Tusk konsultował swoje najbliższe posunięcia. Nasi rozmówcy mówią, że różnica polega wyłącznie na tym, że wcześniej Schetyna był jedynym, któremu Tusk ufał, teraz zaś szef rządu równie często konsultuje się z Michałem Bonim i Janem Krzysztofem Bieleckim.

Marcin Graczyk, Agnieszka Sopińska
Dziennik

Brat to osobisty pech Drzewieckiego

Kiedy Mirosław Drzewiecki zostawał ministrem, tygodnik "Polityka" napisał: "Ma pecha do ludzi. W cokolwiek się zaangażował, zawsze w jego najbliższym otoczeniu znalazł się ktoś, kto ściągał na siebie i na niego jakieś kłopoty". Osobisty pech ministra Drzewieckiego to młodszy brat, Dariusz.
Kim jest człowiek, który austriackiej firmie proponował rządowe kontrakty za ciężkie pieniądze? Jego biografia obfituje w niespodziewane zwroty i całkiem spodziewane tarapaty. A przecież to wciąż ten sam, dobrze znany w Łodzi restaurator.

Nawet z przyjaciółmi Dariusza Drzewieckiego jest kłopot. Ci, którzy jeszcze latem popijali z nim przy jednym stoliku przy Piotrkowskiej, dziś mówią: "Nie odbiera komórki. Nie widzieliśmy się. Nie wiem, gdzie go szukać. Do widzenia".

Z sąsiadami z ulicy Jaracza to samo. Zrujnowana kamienica, krata przed wejściem, domofon z wizytówkami pożółkłymi ze starości. Niby wszystko się zgadza - "Tu się zameldował, o tam, na drugim piętrze kamienicy, w mieszkaniu matki". "Dawno go pani widziała?". Wzruszenie ramion. "Bywa tu?". "Kto go tam wie".

Od dawna, czyli od czasów, gdy przestał prowadzić dyskotekę Studio, Dariusz Drzewiecki nie pcha się przed obiektywy. Unika publicznych imprez. Kiedy pytam kilku łódzkich fotografów o jego zdjęcia, słyszę ten sam tekst: ciężka sprawa.

Dariusz Drzewiecki zostawia po sobie inne ślady: rozproszone po szafach sądów i prokuratur zeznania, dziesiątki stron akt, w których pojawia się jako świadek, podejrzany lub oskarżony.


Gastronomia i tańce

Lata 90., Łódź. Mirosław Drzewiecki, z wykształcenia prawnik, z przekonań liberał, zarabia poważne pieniądze.

Rok 1995. O restauracji Wiedeńska huczy cała Łódź. Knajpę w dobrym punkcie przy Piotrkowskiej, visa-vis Grand Hotelu, prowadzi Nina, żona Mirosława. Prasa donosi, że gośćmi bywają bandyci, w tym "Tato" i "Gruby Irek". Władze miasta kręcą nosem, a Drzewieccy likwidują lokal z powodu niebezpiecznych klientów.

Mirosław Drzewiecki zbija majątek na szyciu ubrań, produkuje guziki, sprowadza tkaniny z Azji, kupuje lokalną gazetę. W najlepszych latach jego firmy zatrudniają kilkuset pracowników. Jest zamożny, znany i ma brata, któremu brakuje tych przymiotów. Dariusz, młodszy o sześć lat, prowadzi dyskotekę Studio. Idzie mu tak sobie. Właściwie beznadziejnie. "Mirek zawsze pomagał bratu, wyciągał go z kłopotów, pożyczał pieniądze, spłacał długi. Jak trzeba było wejść w interes, Mirek go wspierał" - opowiada jeden z najbliższych współpracowników Jerzego Kropiwnickiego, byłego już prezydenta Łodzi. "Darek jest z innej planety. Nawet studiów nie skończył".

Spotykam się z drobnym biznesmenem, który zetknął się z Drzewieckimi w burzliwych latach 90. ("Pan mnie nie cytuje pod nazwiskiem, oni wciąż są mocni"): "Widywali się po kilkanaście razy dziennie. Darek był facetem od czarnej roboty, a Mirek nigdy nie chciał być oficjalnie zamieszany w to, co robi młodszy brat. Choć bywało różnie. W pewnym momencie Mirek zorganizował prezentację w Teatrze Muzycznym w Łodzi i nie zapłacił za salę. Teatr zaczyna go ścigać i co się okazuje? Imprezę formalnie organizował Darek, a od niego wyciągnąć pieniądze to już sztuka".

Darek działa też na własną rękę. Promuje dyskotekę, jak umie, co miesiąc organizuje wybory miss mokrego podkoszulka. Po Łodzi krąży opowieść, że ma problem z narkotykami. "Darek bał się żony. Nie wierzę w te opowieści o narkotykach. Na własne oczy widziałem, jak wpadła na niego w knajpie: . I Darek potulnie człapie wyprosić dilera" - opowiada jeden z byłych działaczy "Solidarności".


Drzewiecki przedstawia "Tatę"

Pod koniec czerwca 1999 roku komisarz Andrzej Szczepański z Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną Komendy Głównej Policji przesłuchuje 38-letniego Pawła Jankowskiego. Za dwa lata, w procesie łódzkiej ośmiornicy, Jankowski będzie jednym z najważniejszych świadków: pokrzywdzonym i oskarżycielem posiłkowym w procesie ośmiornicy.

Na razie Jankowski opowiada, w jaki sposób stał się znajomym gangsterów i jak popadł w długi. W latach 90. prowadzi dyskotekę Studio razem z Dariuszem Drzewieckim, który postanawia wyremontować lokal za pożyczone 30 tys. marek. Pieniądze pożycza Tadeusz Matera "Tato", jeden z bossów ośmiornicy. Z zeznania Jankowskiego: "Drzewiecki przedstawił mi Tadeusza Materę jako znanego w Łodzi biznesmena, który dysponuje dużą gotówką i może być potencjalnym inwestorem, ewentualnie udziałowcem czy pożyczkodawcą na wyremontowanie. Drzewiecki po prostu podjął decyzję o remoncie, a mówiąc krótko, zmusił mnie do tej decyzji i ja na nią przystałem, nie chcąc konfliktować się ze wspólnikiem".

Potem za 100 tys. dolarów "Tato" odkupuje udziały od Drzewieckiego i staje się cichym wspólnikiem dyskoteki. Jankowski nie chce ani pożyczki, ani nowego wspólnika. Wpada w tarapaty, bo żołnierze bossa chcą, by to on spłacał wysoko oprocentowaną pożyczkę. Jankowski spłaca, ale gangsterom wciąż jest mało. Biznesmen zaczyna się ukrywać.


Z zeznań Jankowskiego: "Jak wiem od Drzewieckiego, on o wszystkich przedsięwzięciach informował swojego brata Mirosława Drzewieckiego, który, jak mi jest wiadomo, zna bardzo dobrze Tadeusza Materę. Ja mówię tutaj o Mirosławie Drzewieckim dlatego, ponieważ mój wspólnik Dariusz Drzewiecki, gdy nie chciałem wyrazić zgody na proponowane przez niego przedsięwzięcia, cały czas straszył mnie, że wykorzysta możliwości i znajomości swojego brata do tego, aby zmusić mnie do tego, abym robił tak, jak on chce. Jak się później okazało, te obietnice mojego byłego wspólnika musiały być chyba zrealizowane, gdyż w późniejszym okresie, już po naszym rozstaniu, miałem wiele różnych kłopotów ze strony organów skarbowych, które były wywołane według mojej oceny interwencją Mirosława Drzewieckiego, wykorzystującego w tych sytuacjach zajmowaną pozycję polityczną".

W 2001 r., dwa lata po przesłuchaniu przez policjanta z KGP, Paweł Jankowski niemal dosłownie to samo powtarza na procesie. Mówi powoli, głośno i dobitnie. Lokalna Gazeta Wyborcza odnotuje, że nie spuszcza wzroku z ławy oskarżonych - tak jakby chciał pokazać, że się nie boi. Zza szyby pancernej przyglądają mu się ci, o których opowiada. Uśmiechają się.

Po remoncie dyskoteki Studio, który na kilka lat wpędzi w kłopoty Pawła Jankowskiego, Dariusz Drzewiecki wychodzi z interesu. Wtedy na Piotrkowskiej powstaje restauracja Marhaba: arabska kuchnia, falafel i kofta, ale bez tłustego smrodu, w jakim gotują się zwykłe kebaby. Pomysł chwyta. Wkrótce w całej Polsce powstanie kilka lokali o tej samej nazwie. Spółkę oficjalnie zakładają nastoletni syn Mirosława Mateusz (jeszcze przed maturą) i Dariusz. Do tego uruchamiają popularną w Łodzi knajpę Madero. Jak pisze tygodnik Polityka, to Mirosław Drzewiecki namówił syna do założenia spółki z bratem, chciał w ten sposób mu pomóc. Potem jeszcze kilkakrotnie spłacał długi po różnych biznesach. "Ponieważ raz, drugi, trzeci nie przyniosło to skutku i popełniał te same błędy, zrezygnowałem z tej formy ratowania go" - zapewniał minister.


Dziś gastronomiczną spółkę prowadzi syn ministra Drzewieckiego. Oficjalnie Dariusz nie ma z nią nic wspólnego. Wciąż jednak ciągnie go do egzotycznej kuchni. Kiedy za kilka lat będzie go szukała policja i wynajęci detektywi, pół Łodzi będzie plotkować, że Darek przeczekuje zły czas przy Piotrkowskiej w arabskiej knajpie przyjaciela Azada Hamada.

Jedyny ślad tego, że Dariusz Drzewiecki miał w ciągu ośmiu ostatnich lat związki z czymkolwiek, co rejestruje się i składa sprawozdania finansowe, to akta łódzkiej spółki W&J. Zakłada ją w 2002 roku razem z Jerzym Idczakiem, znanym dilerem samochodowym (rodzina Idczaków m.in. sponsoruje piłkarski klub ŁKS). Mają handlować samochodami i prowadzić "pożyczki poza systemem bankowym". Darek sprzedaje udziały po dwóch miesiącach.

Sprzedał, choć nie miał

Grudzień 2008 roku. Policja poszukuje Dariusza Drzewieckiego, porozmawiać z nim chciałoby co najmniej trzech łódzkich prokuratorów. Każdy w innej sprawie. "Darek po prostu ma taki styl" - mówi łódzki biznesmen, który zna obu Drzewieckich jeszcze z lat 80. "Nawet średnio rozgarnięty nastolatek wie, że numery, które wycina, mają krótkie nogi. Darek wymyślił, że będzie sprzedawał samochody już wzięte w leasing."

Zaczęło się jesienią 2004 r. od śledztwa w sprawie sprzedawania przez Dariusza Drzewieckiego leasingowanych samochodów. Policja podejrzewa, że sprzedał trzy auta, których nie miał, w sumie za ok. 70 tys. zł. Jak donosiła lokalna prasa, sprawa wyszła na jaw, gdy kupcy pojechali do Katowic odebrać auta. Aut nie było.


Komisariat policji w Ozorkowie szuka brata ministra. "Miejsce jego pobytu nie jest znane. Zachodzi zatem uzasadnione przypuszczenie, iż ukrywa się przed organami ścigania celem uniknięcia odpowiedzialności prawnej" - pisze w 2005 r. policja w postanowieniu o zawieszeniu śledztwa.

Wkrótce policja w całym kraju, na polecenie łódzkiej prokuratury, zaczyna jednak poszukiwać Dariusza. Tęskni za nim też prokuratura w Zgierzu, bo podając się za pełnomocnika firmy swojej żony, w 2004 r. sprzedał za 63 tys. zł znanemu dilerowi samochodów dwa auta wzięte w leasing.

Policja nie spieszy się z ustaleniem miejsca pobytu brata ministra sportu. Dariusz Drzewiecki paraduje po Piotrkowskiej. Diler do odzyskania pieniędzy wynajmuje więc detektywa Krzysztofa Rutkowskiego. Ten 30 grudnia 2008 r. w asyście policji prawie go dopada w Wiśle w hotelu Gołębiewski. Drzewieckiemu udaje się uciec kuchennymi drzwiami, ale czuje, że pętla się zaciska. Za pośrednictwem adwokata zwraca dilerowi pieniądze, prokuratura umarza śledztwo.

Z kolejnego śledztwa brat ministra też wychodzi obronną ręką. Prokuratura Łódź-Widzew stawia mu zarzuty przywłaszczenia wyleasingowanych urządzeń do wentylacji w knajpie w Kaliszu. Ktoś jednak postanawia spłacić jego długi. Wtedy prokuratura w sierpniu 2009 r. umarza sprawę. Jako podstawę decyzji wskazuje "niepopełnienie przez podejrzanego zarzuconego mu przestępstwa".

W styczniu 2009 r. jedna z łódzkich prokuratur kieruje jednak do sądu akt oskarżenia. Drzewieckiemu zarzuca cztery przestępstwa: trzy oszustwa (sprzedaż trzech samochodów, których nie miał) i sfałszowanie faktury. Krzysztof Kopania, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Łodzi: "Ponieważ Dariusz D. zadeklarował chęć dobrowolnego poddania się karze, wraz z aktem oskarżenia skierowany został wniosek o wydanie wyroku skazującego i kary łącznej 1 roku 6 miesięcy pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem wykonania na okres 3 lat".

W lutym tego roku Dariusz Drzewiecki zostaje skazany. W zawieszeniu na 3 lata.

Wojciech Cieśla
Dziennik

Drzewiecki choruje, a Rosół zapadł się pod ziemię

Obolałe gardło - taktyczny unik czy też strach przed pytaniami śledczych? Mirosław Drzewiecki nie stanął w piątek przed Sejmową Komisją Hazardową. Zasłonił się złym stanem zdrowia i złożył wniosek o zmianę terminu przesłuchania.
Jak ustalił "Super Express", pod ziemię zapadł się też inny z ważnych świadków w aferze Marcin Rosół, asystent Mirosława Drzewieckiego. Według Mariusza Kamińskiego, obaj panowie byli kluczowymi elementami łańcuszka przecieku, który dotarł do Ryszarda Sobiesiaka i ostrzegł biznesmena przed akcją CBA.
"W ostatnich dniach nasiliły się moje problemy zdrowotne związane z uciążliwym bólem gardła, które uniemożliwiają mi swobodnego, wielogodzinne złożenie zeznań przed komisją"- napisał były minister sportu. Nie pofatygował się przed komisję. Wniosek w jego imieniu szefowi klubu Mirosławowi Sekule przekazał sekretarz klubu PO Sebastian Karpiniuk.

To strach, a nie gardło

- Obleciał go strach - skrytykował Drzewieckiego Bartosz Arłukowicz z Lewicy. Jego zdaniem były minister sportu chce przeczytać stenogramy Zbigniewa Chlebowskiego (zeznawał w czwartek), żeby mówić to samo, co on oraz wyjaśnić aferę swojego brata (według "Dziennika" Dariusz Drzewiecki miał proponować załatwianie umów na inwestycje, które znajdowały się pod nadzorem jego brata ministra). Dostało się też Sekule, którego Arłukowicz nazwał adwokatem Drzewieckiego i doręczycielem. - To nie jest ujma być listonoszem, w swoim życiu byłem nawet kelnerem - odpowiedział szef komisji.

Wszystko wyśpiewa

Były minister sportu zostanie przesłuchany w czwartek. Wciąż natomiast nie wiadomo, kiedy w Sejmie pojawi się Marcin Rosół. Według wersji Kamińskiego, to on powiedział o akcji CBA córce Sobiesiaka - Magdalenie. Do ich spotkania doszło 24 sierpnia w warszawskiej kawiarni "Pędzący Królik" (Rosół miał mieć informacje od Drzewieckiego, ten zaś od Tuska).

Nieoficjalnie mówi się, że zeznania Rosoła mogą być w sprawie tzw. przecieku kluczowe.

- Marcin to gorąca głowa. Śledczy mogą to wykorzystać - mówi nam jeden z wieloletnich znajomych Rosoła. Przyznaje jednocześnie, że asystent Drzewieckiego ma wiele do stracenia i przed komisją zezna całą prawdę. Zresztą swoim znajomym miał już powiedzieć, że sam tonąć nie będzie. - Stawał już przed prokuratorem i wie, co wtedy przeżył. Moim zdaniem powie prawdę nawet za cenę bezpowrotnego odejścia z wielkiej polityki - dodaje nasz informator.

Kasa i fura od Drzewieckiego

W 2006 roku "Newsweek" oskarżył Rosoła i jego partyjnego kolegę Piotra Wawrzynowicza o wyprowadzanie pieniędzy podczas kampanii. Władze PO zawiesiły Rosoła w partyjnych obowiązkach. Prokuratura umorzyła jednak postępowanie. No i Rosół szybko wrócił do wielkiej polityki. Najpierw znalazł zatrudnienie w Agencji Rozwoju Mazowsza. Potem został szefem gabinetu politycznego Drzewieckiego. Za wykonywanie swoich obowiązków (pilnowanie kalendarza) minister hojnie wynagradzał młodego polityka Platformy. Zarabiał on ok. 8 tys. zł miesięcznie, miał do dyspozycji swój gabinet oraz co ciekawe, samochód BMW serii 7 z kierowcą (takim samym poruszał się Drzewiecki). Za kilka miesięcy swojej pracy otrzymał sowitą nagrodę w wysokości 37 tys. zł i poleciał w służbową podróż (28 lutego - 6 marca 2009) do Emiratów Arabskich, Kuwejtu, Arabii Saudyjskiej i Kataru. Oczywiście razem z ministrem Drzewieckim.

Własny biznes

Po dymisji ministra Drzewieckiego Rosół również odszedł z resortu. Na osłodę otrzymał miesięczną odprawę. Szybko się okazało, że nie zamierza siedzieć z założonymi rękoma.

Kiedy Drzewiecki przebywał na urlopie (19 października - 6 listopada), Rosół zakładał już działalność gospodarczą. 20 października zaczęła funkcjonować jego firma "Marcin Rosół Doradztwo Związane z Zarządzaniem". Zajmuje się m.in. public relations, komunikacją i doradztwem w prowadzeniu działalności gospodarczej. Chcieliśmy porozmawiać z Rosołem o jego nowej pracy i różnych wątkach afery hazardowej - m.in. o spotkaniu z Magdaleną Sobiesiak i o urlopie, jaki spędził w ośrodku Ryszarda Sobiesiaka. Niestety, nie udało nam się z nim skontaktować. Nie zastaliśmy go też pod warszawskim adresem, pod którym widnieje firma Rosoła. A jak zachowa się Rosół przed komisją śledczą? Zacznie mówić, zagotuje się czy nabierze wody w usta?
Sylwester Ruszkiewicz , Tomasz Sygut
Superexpress

2010/01/21

Prokurator sprawdza, co obiecywał brat "Mira"

Łódzka prokuratura bada doniesienia medialne dotyczące Dariusza Drzewieckiego, brata byłego ministra sportu. Według "Dziennika Gazety Prawnej" proponował on załatwianie umów na inwestycje, które znajdowały się pod nadzorem byłego ministra. Brat b. ministra zaprzecza: - Nigdy nie zgłaszałem jakiejkolwiek gotowości pomocy w załatwieniu kontraktów, czy zleceń przy budowie "Orlików", autostrad i stadionów - oświadcza.
- Ustalamy, czy są podstawy do wszczęcia postępowania, zwłaszcza w zakresie dotyczącym płatnej protekcji. Prokuratura możliwie jak najszybciej, a najpóźniej w ciągu miesiąca, podejmie decyzję, czy wszczęte zostanie postępowanie w tej sprawie - powiedział rzecznik łódzkiej Prokuratury Okręgowej Krzysztof Kopania.

W ciągu miesiąca śledczy z Prokuratury Okręgowej w Łodzi muszą zdecydować, czy wszczęte zostanie postępowanie w sprawie Dariusza Drzewieckiego.
Propozycje brata?

Jak napisał czwartkowy "Dziennik Gazeta Prawna" brat byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego w kwietniu 2009 roku miał złożyć austriackiej spółce Alpine Bau propozycję załatwienia rządowych kontraktów.

Z relacji dziennikarzy gazety wynika, że dwaj menedżerowie Alpine Bau spotkali się z bratem byłego ministra sportu na początku kwietnia - dokładnie 8. - Drzewiecki zapewniał, że może załatwić te kontrakty. Że wszystko zorganizuje. Ma znajomości na wysokim szczeblu. Już nawet wynajął willę w Łodzi, by stamtąd dowodzić projektami. (...) - powiedział w rozmowie z "DGP" menedżer Alpine Bau, Uwe Meyer. - Do spotkania doszło z inicjatywy Drzewieckiego. Razem z nim był obecny jego wspólnik, a także dwóch Austriaków. Zaproponowano nam - Alpinie - współpracę przy budowie stadionów na Euro 2012 oraz odcinka autostrady A2 - dodał.

- Drzewiecki powiedział nam, że ma kontakty i może nam pomóc we wszystkim, może zorganizować dla nas dużą pomoc. Odmówiliśmy współpracy, mówiąc, że nie jesteśmy nią zainteresowani, gdyż pracujemy dla Alpine i realizujemy jej inwestycje. Na kolejne zaproponowane przez niego spotkanie nie poszliśmy - zaznaczył Uwa Meyer.

Meyer twierdzi, że Dariusz Drzewiecki opowiadał, że ma pod kontrolą urzędników. Jakich? Tego nie zdradził. Drzewiecki miał przekonywać także austriacką firmę, że może ona liczyć na ekstra zarobek za dodatkowe, nieplanowane prace. Czy to była propozycja korupcyjna? - Bez komentarza - powiedział Meyer.
Brat byłego ministra zaprzecza

Sam Dariusz Drzewiecki zaprzecza tym doniesieniom. - Nigdy nie brałem udziału w spotkaniach z przedstawicielami Alpine Bau w Polsce. Nigdy nie zgłaszałem jakiejkolwiek gotowości pomocy w załatwieniu kontraktów, czy zleceń przy budowie "Orlików", autostrad i stadionów - napisał oświadczeniu przesłanym dziennikarzom.

Informacje opublikowane przez "DGP" nazwał kłamliwymi. Poinformował, że w związku z tym, że treść artykułu "pomawia jego dobre imię, a przede wszystkim narusza godność i uczciwość jego rodziny", rozważa skierowanie sprawy przeciwko autorowi na "ścieżkę sądową".

Meyer pytany o to, czy Drzewiecki kłamie w swoim oświadczeniu, odparł: "oczywiście, że tak". - Był tam ze mną mój kolega i jeszcze dwóch austriackich mężczyzn. Nie znałem wcześniej Drzewieckiego, nie wiedziałem kim jest i to on nas zaprosił - powiedział.

GDDKiA kontra Alpine Bau

Jak podkreśla "Dziennik Gazeta Prawna" nie jest jasne, dlaczego ws. oferty brata b. szefa resortu sportu, Alpine Bau nie zgłosiła się na policję, do prokuratury, czy CBA. Gazeta ustaliła, że zarząd austriackiej spółki o propozycji Drzewieckiego dowiedział się kilka miesięcy temu.

W połowie grudnia GDDKiA zerwała z Alpine Bau umowę na budowę 18-kilometrowego odcinka autostrady A1 od Świerklan na Śląsku do granicy z Czechami. Jak argumentowano, austriacka firma nie wykonywała prac na czas, a zatrudnione przy budowie osoby nie miały pozwoleń na obsługę specjalistycznego sprzętu.

Austriacy jednak nie przyznają się do winy i twierdzą, że zerwanie kontraktu przez GDDKiA jest nieuzasadnione. Ich zdaniem, poszło o projekt mostu, który - w ich ocenie - jest niewłaściwy i to ten problem - według wykonawcy - był powodem opóźnień prac.

ŁOs,kj, ŁUD//kwj/kdj
TVN24

Kariera platformerskiego człowieka cienia

Kiedyś był pełnomocnikiem finansowym Platformy, dzisiaj - chcąc, a zapewne nie chcąc - występuje w roli głównego bohatera spotkania w kawiarni Pędzący królik.

To właśnie Marcin Rosół, asystent Mirosława Drzewieckiego, a wcześniej również Grzegorza Schetyny i samego Donalda Tuska, wyrasta na kluczowego świadka w aferze hazardowej. Bo to on - wedle słów byłego szefa CBA - mógł być ostatnim ogniwem przecieku z kancelarii premiera. I to właśnie na jego przesłuchanie czekam z największą niecierpliwością.

Nie tylko po to, by usłyszeć odpowiedź na pytanie, dlaczego w takim pośpiechu wycofywał kandydaturę Magdaleny Sobiesiak z Totalizatora Sportowego. Czekam w napięciu, aby Marcin Rosół mógł nam wszystkim, a zwłaszcza rówieśnikom, "sprzedać" przepis na zrobienie tak błyskotliwej kariery
Być powiernikiem tajemnic liderów, zostać dyrektorem klubu parlamentarnego w takim wieku (a jest mężczyzną tuż po trzydziestce) to nie lada wyczyn. I, jak się domyślam, źródło zgryzoty niejednego zazdrośnika. Równie, a może jeszcze bardziej interesujące jest to, jak wspaniale poradził sobie z przeszkodami, które rzucał mu pod nogi los.
Zwłaszcza z oskarżeniem o nielegalne wyprowadzanie partyjnych pieniędzy, za co został nawet zawieszony w prawach członka PO. Kwarantanna była bolesna, ale krótka i szybko powrócił na partyjne łono.
Owszem, prokuratura śledztwo w tej sprawie umorzyła, jednak proces z "Newsweekiem", który zarzucił mu "dojenie Platformy", przegrał. Jako człowiek cienia Marcin Rosół sprawdzał się doskonale.
Czy równie dobrze wypadnie w świetle jupiterów? Wszystko w rękach "siedmiu wspaniałych" z komisji śledczych. A ci, choć wolno, to jednak się rozkręcają.
POLSKA
Bogdan Rymanowski

Brat ministra załatwi wszystko

Brat ministra sportu Mirosława Drzewieckiego skazany za trzy oszustwa, podrobienie dokumentu i podejrzany o przywłaszczenie maszyn z leasingu proponował austriackiej firmie załatwienie rządowych kontraktów. Jak zaczęły się kontakty Dariusza Drzewieckiego z Alpine Bau?
Ustaliliśmy, że pod koniec marca albo na początku kwietnia 2009 r. do szefostwa austriackiej firmy Alpine Bau zgłosiło się dwóch pośredników. Nie udało nam się ustalić ich nazwisk. Wiemy, że obaj byli Austriakami. Nasi rozmówcy opisują ich jako „ludzi z kontaktami”. Pośrednicy przedstawili propozycję: pomoc w interesach w Polsce. Pomagać ma brat urzędującego ministra sportu.

Obroty na miliard euro

Alpine Bau ma w Polsce sporo pieniędzy do zarobienia – i je zarabia. Jej roczne obroty w Polsce to około miliarda euro. Wiosną 2009 r. już buduje autostradę A1 (kontrakt wygrała w 2007 r.), startuje do konkursu na budowę Stadionu Narodowego, stadionu na Euro 2012 w Gdańsku, stadionów piłkarskich w Poznaniu i Krakowie. W ostatnim czasie było o niej głośno, gdy 15 grudnia 2009 r. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad zerwała z Alpine umowę na budowę autostrady A1. Firma miała wybudować odcinek autostrady do granicy z Czechami w Gorzyczkach, ale według GDDKiA miała zbyt duże opóźnienia i wykonała zaledwie połowę prac.

Brat ministra z Łodzi

Austriaccy pośrednicy, którzy rozmawiają z Alpine, już na początku poinformowali, że działają na zlecenie brata ministra z Łodzi.

Co tajemniczy biznesmen proponuje budowlanej firmie? Pomoc w prowadzeniu projektów. I spotkanie. Alpine się zgadza. Dlaczego? Uwe Meyer, jeden z menedżerów Alpine: – Takich ludzi przychodzi do nas mnóstwo. I zwyczajowo się z nimi spotykamy, bo mogą mieć ciekawe propozycje.

8 kwietnia w słynnym łódzkim Grand Hotelu na ulicy Piotrkowskiej spotyka się sześciu mężczyzn. Alpine reprezentują Uwe Meyer, główny koordynator budowy A1, i Peter Russegger, szef czeskiej odnogi firmy. Po drugiej stronie stolika siadają człowiek przedstawiony jako Dariusz Drzewiecki, brat ministra, i jego dobrze mówiący po niemiecku wspólnik (nie wiemy, kim jest i jak się nazywa). Oprócz nich – dwaj austriaccy pośrednicy.

Spotkanie w Grand Hotelu trwa krótko. Biznesmeni z Łodzi nie chcą tu rozmawiać. Proponują restaurację vis a vis, do której wystarczy przejść przez ulicę – z tradycyjnym polskim jedzeniem. Kilka lat temu w tym miejscu lokal pod nazwą Restauracja Wiedeńska prowadziła żona ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Wtedy Dariusz Drzewiecki – jak twierdzą jego znajomi – bywał tu kilkanaście razy dziennie. Dziś lokal należy do jednego z byłych wspólników Mirosława Drzewieckiego.

Wyrok za oszustwa

Rozmowa (częściowo po polsku, częściowo po niemiecku) jest rzeczowa. Dariusz Drzewiecki nie wspomina, że jeszcze pół roku wcześniej ukrywał się przed wierzycielami, a w lutym 2009 r. został skazany na półtora roku w zawieszeniu za cztery przestępstwa (trzy oszustwa i jedno podrobienie dokumentu). W kwietniu 2009 r. miał też status podejrzanego o przywłaszczenie maszyn, które wziął w leasing dla swojej restauracji.

Kilka lat wcześniej nazwisko Dariusza Drzewieckiego pojawiło się w zeznaniach świadków w sprawie tzw. łódzkiej ośmiornicy. Pod koniec lat 90. miał załatwiać pożyczki od bossów gangu.

Budowa orlików

Drzewiecki powołuje się na swoje wpływy w urzędach. Obiecuje załatwić kontrakty na budowę orlików, stadionów (nadzoruje je jego brat) i autostrady A2. Warunek: Alpine zawiąże z nim spółkę. Firma nie chce współpracy z bratem ministra. Do powstania spółki ostatecznie nie dochodzi.

Alpine Bau (jej odnoga niezwiązana z budową dróg) miesiąc po spotkaniu w Łodzi wygrywa kontrakt na budowę Stadionu Narodowego za 1,2 mld zł.

Przez kilka tygodni próbowaliśmy znaleźć w Łodzi Dariusza Drzewieckiego. Zapadł się pod ziemię. Komórka, której używał rok temu, jest wyłączona. Jego byli adwokaci nie wiedzą, gdzie go szukać. Pod adresem, pod którym jest zameldowany na ulicy Jaracza w Łodzi, od dawna nikt nie bywa. Jego przyjaciel, łódzki restaurator Azade Hamad, jeszcze rok temu spędzał z nim sylwestra. Dziś mówi: – Od pół roku nie wiem, gdzie jest Darek.

Mirosław Drzewiecki, były minister sportu, nie odbiera telefonów od dziennikarzy.

W tej sprawie więcej jest pytań niż odpowiedzi: kim byli austriaccy pośrednicy? Kim był wspólnik Drzewieckiego? Dlaczego Austriacy podjęli się rozmów z nieznanymi w branży biznesmenami? Dlaczego nie zawiadomili o niedwuznacznej propozycji prokuratury, policji czy CBA? Skąd mieli pewność, że rozmawiali z bratem ministra sportu? Czy Dariusz Drzewiecki namówił w końcu kogoś na spółkę joint venture?

Dwa tygodnie temu Uwe Meyer z Alpine Bau zgodził się na spotkanie z reporterem DGP. Nie odpowiedział na większość pytań. Potwierdził jednak dokładnie taki przebieg wypadków, jaki odtworzyliśmy. Potwierdził też, że zarząd Alpine Bau dysponuje służbową notatką sporządzoną po spotkaniu z Dariuszem Drzewieckim.
Alpine kontra GDDKiA

Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad zerwała umowę z firmą Alpine Bau 15 grudnia 2009 r. Alpina budowała 18-kilometrowy odcinek autostrady A1 do granic z Czechami. GDDKiA zarzuca Austriakom gigantyczne opóźnienia – prace powinny być zaawansowane w 85 proc. (oceniono je na zaledwie 50 proc.). Kontrole stwierdziły, że na placu budowy pracowało zbyt mało ludzi, brakowało sprzętu, a robotnicy nie mieli uprawnień do obsługi maszyn.

Alpine odrzuca zarzuty. Według niej doszło do opóźnień, bo z placu trzeba było usunąć kilkaset niewybuchów, a GDDKiA tak przygotowała projekt jednego z mostów, że zbudowanie go groziło katastrofą. Wyrzucenie wykonawcy z budowy autostrady to wypadek bez precedensu. Sąd Okręgowy w Warszawie kilka dni temu pozwolił Alpine zostać na placu budowy o miesiąc dłużej, niż chciała tego GDDKiA. Alpine wciąż prowadzi rozmowy o powrocie na A1, ale już oficjalnie zapowiada złożenie pozwu przeciwko Generalnej Dyrekcji. Będzie się domagała odszkodowania za bezzasadne zerwanie umowy. Wartość kontraktu opiewała na 273 mln euro. GDDKiA zapowiada z kolei, że Alpine Bau może być obciążone karą umowną w wysokości 15 proc. wartości kontraktu.

Wojciech Cieśla
Dziennik.pl

Zgodę na wylesienie miał załatwić Rosół

Były szef CBA zeznał, że to asystent ministra sportu zdobył w resorcie środowiska zezwolenie kluczowe dla inwestycji Ryszarda Sobiesiaka w Zieleńcu
Podczas przesłuchania przed komisją śledczą Mariusz Kamiński przywołał artykuł, w którym „Rz” ujawniała kulisy powstania wyciągu narciarskiego Winterpolu, firmy należącej do Sobiesiaka i jego rodziny. Pokazaliśmy, jak urzędnicy przymykali oczy na bezprawną wycinkę pół hektara lasu w parku krajobrazowym i samowolę budowlaną w Zieleńcu, a nawet swoimi decyzjami legalizowali działania biznesmena. W efekcie wyciąg ruszył w Wigilię Bożego Narodzenia 2008 r. Gdyby dochowano procedur, Sobiesiak mógłby ubiegać się o pozwolenie na budowę dopiero w marcu 2009 r. Zdaniem byłego szefa CBA mechanizm, który opisała „Rz”, dobrze obrazuje sposób działania biznesmena.

Kamiński dodał do ustaleń „Rz” nowe szczegóły. Ujawnił, że kluczową decyzję – pozwolenie na trwałe wylesienie gruntów, na których Winterpol chciał zlokalizować górną stację wyciągu – załatwiał w resorcie środowiska Marcin Rosół, asystent byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Jak ustaliła „Rz”, oryginał pisma ekspresowo w ciągu jednego dnia dostarczono do regionalnej dyrekcji lasów we Wrocławiu. Z kolei Kamiński opowiadał, że Rosół od razu wysłał decyzję ministerstwa faksem do Sobiesiaka. A ten, według informacji CBA, natychmiast zadzwonił do burmistrza Dusznik, nakazując mu zwołanie rady miejskiej, która miała uchwalić plan zagospodarowania Zieleńca. – Sobiesiak mówił, że w razie czego jego samochody dowiozą radnych na sesję – zeznał Kamiński.

– Podczas przesłuchania wypłynęło nazwisko asystenta Mirosława Drzewieckiego, ale afera sięga znacznie wyżej – uważa Beata Kempa, posłanka PiS z komisji hazardowej. – Wystarczy odtajnić podsłuchy i billingi.

Byłego szefa CBA zbulwersował fakt, że urzędnicy z Lasów Państwowych nie zawiadomili prokuratury o nielegalnej wycince i samowoli budowlanej.

– Już w październiku 2008 r. pytaliśmy starostę, dlaczego wydał zgodę na budowę, choć tereny nie zostały wylesione. Potraktowaliśmy to jako zawiadomienie o naruszeniu prawa – mówi Grzegorz Pietruńko, wicedyrektor Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych we Wrocławiu.

Kontrowersyjna jest też sprawa kary za nielegalną wycinkę. Jak ustaliła „Rz”, Winterpol ponad pół roku zalegał z zapłatą 220 tys. zł (wpłacił tylko 11 tys. zł), a nikt z dyrekcji Lasów Państwowych nie upominał się o tę kwotę, choć firma wnioskowała o jej rozłożenie na raty. Dopiero w poniedziałek uiściła 360 tys. zł (kara plus odsetki). – Zgodziliśmy się na termin do 15 stycznia, bo wyciąg przynosi sezonowe dochody – wyjaśnia Pietruńko.

Bogdan Malinowski, burmistrz Karpacza, w którym Sobiesiak też chce zbudować wyciąg (tu zdymisjonowano nadleśniczego, który blokował wylesienie), twierdzi, że biznesmen nie próbował go korumpować. – To nie jest najważniejszy inwestor w Karpaczu, a jego zabiegi trwają od kilku lat – mówi Malinowski. – To, że CBA podsłuchiwało nasze rozmowy i że Karpacza nie ma wśród afer, za którymi stoi Sobiesiak, to najlepszy dowód na nasze zgodne z prawem działania.

Rzeczpospolita
Jarosłucki,jj

2010/01/18

Jak zdobyć władzę w Miliczu

Czy lokalni działacze Platformy obietnicami i szantażem próbowali swojemu partyjnemu koledze zapewnić rządy w mieście?
Od 29 grudnia 12-tysięcznym podwrocławskim Miliczem rządzi powołany przez premiera komisarz Dariusz Duszyński z PO. Dotychczas urzędnik starostwa powiatowego. Przejął obowiązki po zmarłym lewicowym burmistrzu Ryszardzie Mielochu. Na czas wyboru nowego burmistrza.
Ale ponieważ do terminowych wyborów samorządowych zostało mniej niż 12 miesięcy, komisarz mógłby sprawować urząd do końca kadencji. Wymaga to jednak zgody rady miejskiej. Wniosek zgłosili radni PO. Głosowanie w tej sprawie wyznaczono na 7 stycznia, a jej przedstawiciele zaczęli działać, by wniosek nie przepadł. Mógłby, na 21 radnych PO ma tylko trzech przedstawicieli. Rządzi w koalicji z dwoma lokalnymi komitetami. Platforma szukała więc sojuszników.

Grażyna Głowacz to radna Bezpartyjnej Inicjatywy Milickiej. Jest sprzątaczką w miejscowym gimnazjum. 29 grudnia zjawili się u niej w pracy Duszyński i szefowa powiatowego koła PO Halina Smolińska.

- Byłam zdziwiona, bo wcześniej widywaliśmy się jedynie na sesji. Pytali, jak będę głosować, a potem czy dobrze mi się pracuje i jak pracuje się mojej córce, też zatrudnionej w szkole. Nic nie było powiedziane wprost, ale odebrałam to jako próbę nacisku - opowiada Głowacz.

Zaraz po Nowym Roku komisarz Duszyński zaprosił na spotkanie radnego LPR Ireneusza Wołyniaka. Jego żona do końca roku na umowę-zlecenie pracowała w milickim magistracie. Wołyniak opowiada, że dostał propozycję: poprze wniosek PO, ewentualnie nie pojawi się na sesji, albo żona nie będzie miała przedłużonej umowy. Wołyniak rozmowę nagrywa na dyktafon. Na nagraniu słychać:

Duszyński: - W czwartek jest sesja (...), jeśli podejmie pan kroki takie, jak się umawialiśmy, to ja podpiszę z nią tę umowę.

Wołyniak: - Ale to jest szantaż!

Duszyński: - No... jest szantaż, ale ja po prostu nie mam czasu.

Komisarz nie wypiera się, że spotykał się z radnymi, ale rozmowy pamięta inaczej: - Z radną Głowacz rozmawiałem prywatnie, jeszcze przed oficjalnym powołaniem na komisarza, i sondowałem, na ile głosów w radzie możemy liczyć. Z Wołyniakiem spotkałem się na jego prośbę. Mówił, że ma nóż na gardle, prosił o pomoc. O szantażu nie mogło być mowy.

Po godzinie Duszyński dzwoni do nas. I mówi: - Z podpisaniem umowy z żoną radnego Wołyniaka zwlekałem, bo miałem informacje, że w poprzedniej pracy była oskarżona o przywłaszczenie pieniędzy. Nie chciałem o tym mówić, bo nie zajmuję się plotkami.

Wołyniak odpowiada na to: - Obrzydzenie mnie bierze, kiedy tego słucham. Będzie proces.

O sądzie mówi też Smolińska. Chce pozwać Głowacz o zniesławienie. - Pytałam radną Głowacz, jak będzie głosowała. Stwierdziła, że wybory są niepotrzebne, ale podczas sesji zmieniła zdanie. Ktoś musiał ją w to wszystko wmanewrować, jednak takich oskarżeń nie mogę puścić płazem - mówi Smolińska.

Kolejny radny Arkadiusz Kowol (LPR) pracuje w podlegającym Lasom Państwowym Nadleśnictwie Żmigród. Twierdzi, że też był poddany naciskom, nie chce zdradzić, z kim się spotkał. - Ściągnięto mnie z urlopu. Usłyszałem, że jestem na czarnej liście pracowników do zwolnienia, ale jeśli zagłosuję przeciwko wyborom, to nie muszę się obawiać o pracę.

Dzień przed głosowaniem do Kowola zadzwoniła kadrowa i poinformowała, że 7 stycznia ma przejść szkolenie, 70 km od Milicza. Tego dnia odbywała się sesja. Radny jednak wcześniej wyszedł z zajęć i pojechał zagłosować za przeprowadzeniem wyborów. Cztery dni później otrzymał od przełożonych pismo z żądaniem wyjaśnień, dlaczego oddalił się ze szkolenia.

Kowol: - Dostałem je 11 stycznia, a na odpowiedź dano mi czas do 9 stycznia. 13 stycznia do związków zawodowych trafiła już informacja, że jestem przeznaczony do zwolnienia.

Szef dolnośląskiej PO Jacek Protasiewicz zapowiada, że wyjaśni sprawę. Po rozmowie z "Gazetą" skontaktował się z liderami milickiej PO, którzy zapewniali go, że nacisków nie było, a cała sprawa to prowokacja.

Protasiewicz: - Zapewnili, że wystąpią na drogę sądową. Liczę, że tam sprawa zostanie szybko wyjaśniona.

7 stycznia wniosek PO o nieprzeprowadzanie wyborów upadł. Siedmiu radnych było za, dziesięciu przeciw, czterech się wstrzymało. Wybory odbędą się w marcu.
Gazeta Wyborcza
Jacek Harłukowicz