2009/02/27

Ursynów odzyska miliony za Arenę?

Władze dzielnicy poniosły kolejną sądową porażkę w walce o odzyskanie 74 mln zł kar za opóźnienia w budowie hali sportowej przy Pileckiego.
Chodzi o karę, którą firma Mostostal-Export powinna – zgodnie z umową – wpłacić do budżetu Ursynowa za oddanie do użytku hali sportowej dwa lata po terminie. Nie zapłaciła jej, bo wygrała sprawę w sądzie dzięki opieszałości ursynowskich urzędników i prawników. Najpierw zgodzili się oni na zawieszenie postępowania sądowego na wniosek Mostostalu, a później przez 17 miesięcy nie zrobili nic, by sprawę wznowić. A gdy już sąd się nią zajął, szybko ją umorzył.
Dzielnica próbowała bronić się zażaleniem. Ale wczoraj do ratusza dotarła wiadomość, że sąd apelacyjny skargę dzielnicy oddalił.
– Będziemy wnioskować o kasację wyroku, bo postanowienie jest prawomocne – zapowiada burmistrz Ursynowa Tomasz Mencina (PO). Zamówił w Lublinie ekspertyzę prawną w tej sprawie.
Są pierwsze konsekwencje personalne ursynowskiej afery. Burmistrz odwołał z funkcji naczelnika biura prawnego mecenasa Zdzisława Pietrzaka, który prowadził sprawę hali sportowej.
– Po takiej kompromitacji sam burmistrz, jako człowiek honoru, powinien podać się do dymisji – stwierdza Piotr Guział z lokalnego stowarzyszenia Nasz Ursynów.
Mencina jednak rezygnować nie zamierza. Ratusz też zwolennikiem „cięcia głów“ nie jest, zwłaszcza w mateczniku PO – na Ursynowie.
– Dopóki procedura sądowa nie została wyczerpana, nie można mówić o konsekwencjach personalnych – mówi wiceprezydent Warszawy Andrzej Jakubiak. – A co, jeśli kasacja zostanie uwzględniona? Ściętej głowy burmistrzowi już się nie doklei.
Życie Warszawy
Izabela Kraj

Ostateczna przegrana Ursynowa z Mostostalem

Przez zaniedbanie ursynowskich urzędników miasto straciło gigantyczne odszkodowanie, które Mostostal Eksport miał zapłacić za spóźnienie budowy hali sportowej przy ul. Hirszfelda. Właśnie zapadł w tej sprawie prawomocny wyrok.
Miasto przegrało przez spóźnienie: w lutym 2007 r. zgodziło się przed sądem na zawieszenie postępowania w sprawie egzekucji kar umownych od Mostostalu. Potem z niejasnych powodów przez półtora roku zwlekało z jego wznowieniem. W październiku ub.r. sąd okręgowy uznał, że to sprawa gospodarcza i że się przedawniła.
Miasto wprawdzie odwołało się od tego werdyktu, ale wczoraj w sądzie apelacyjnym dowiedzieliśmy się, że zażalenie zostało oddalone. To oznacza, że korzystny dla Mostostalu Eksport wyrok się uprawomocnił. Firma nie zapłaci więc ani grosza.
Gdy po raz pierwszy opisaliśmy zaniedbania miasta w tej sprawie, władze Warszawy i rządzącej nią Platformy nie chciały przyznać się do błędu. Broniły burmistrza dzielnicy Ursynów Tomasza Menciny (PO) i jego urzędników. Teraz zmieniły zdanie.- Burmistrz Mencina oddał się do dyspozycji prezydent Warszawy, bo ponosi odpowiedzialność za działanie swojego urzędu. Być może wystąpimy z wnioskiem o jego odwołanie. Ale wcześniej musimy z panią prezydent Warszawy zapoznać się z uzasadnieniem wyroku sądu apelacyjnego - mówi Małgorzata Kidawa-Błońska, szefowa warszawskiej PO.
- Przegraliśmy - przyznaje wiceprezydent Warszawy Andrzej Jakubiak. Choć wcześniej nie chciał przyznać, że urzędnicy ratusza popełnili błędy.Jego zdaniem spór miasta z Mostostalem został przez sąd niesłusznie zakwalifikowany jako gospodarczy, a nie cywilny. Ma to decydujące znacznie, bo sprawy gospodarcze ulegają przedawnieniu po roku, a cywilne po trzech.
- Nasza dzielnica straciła gigantyczną kwotę przez rażące niedopełnienie obowiązków przez urzędników Ursynowa. Współczuję burmistrzowi Mencinie. Będzie miał za to sprawę karną - mówi Piotr Guział (SdPl), lider opozycji w radzie Ursynowa. Jego zdaniem burmistrz sam powinien podać się dymisji. - Jeśli tego nie zrobi, z wnioskiem o jego odwołanie wystąpimy my - radni Ursynowa. Wiem, że poprze nas w tej sprawie nawet część klubu PO - zapowiada Guział.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki

2009/02/26

74 miliony przepadły. Ursynów chce kasacji wyroku

Sąd Apelacyjny oddalił skargę dzielnicy, która starała się o odzyskanie utraconego odszkodowania od wykonawcy hali sportowej na ul. Pileckiego. Urzędnicy się jednak nie poddają. Jak twierdzą, dysponują opinią prawną, która stanie się podstawą do wystąpienia o kasację wyroku.
Władze dzielnicy informują, że wniosek kasacyjny do Sądu Najwyższego na pewno zostanie złożony.
To reakcja Ursynowa na decyzję Sądu Apelacyjnego. Na posiedzeniu niejawnym 20 lutego 2009 r. oddalił zażalenie dzielnicy Ursynów na umorzenie wcześniejszego postępowania o wypłatę odszkodowania od "MOSTOSTAL-EXPORT" S.A. Chodzi o kwotę prawie 74 mln zł, które mogłaby uzyskać od wykonawcy tytułem kar umownych za nieterminowe wykonanie hali.
- Postanowienie jest prawomocne. Miasto może jeszcze wystąpić o kasację wyroku - potwierdziła portalowi tvnwarszawa.pl sędzia Barbara Trębska, rzeczniczka Sądu Apelacyjnego.
Radni: domagamy się dymisji burmistrza
- Burmistrz Ursynowa powinien podać się do dymisji - skomentował dla portalu tvnwarszawa.pl radny Piotr Guział ("Nasz Ursynów"). Radni PiS będą domagać się wyciągnięcia konsekwencji od władz dzielnicy.
Dzielnica zaniedbała?
Z dwuletnim opóźnieniem, w marcu 2007 r., zostały oddane do użytku dwie hale sportowe na Ursynowie. Wykonawca, Mostostal-Export, miał zapłacić dzielnicy karę za spóźnienie. W 2007 roku postępowanie, w którym dzielnica próbowała wyegzekwować należności, zostało zawieszone. W sierpniu 2008 r., gdy dzielnica przypomniała sobie o pieniądzach, było już za późno. Sąd uznał, że to sprawa gospodarcza, która po roku od zawieszenia uległa przedawnieniu.
Burmistrz tłumaczył, że proces o odszkodowanie od Mostostalu-Eksport, który spóźnił się z budową hali, musiał być przerwany w 2007 roku. Opozycja kwestionowała bowiem ważność mandatu prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, a to w jej imieniu miasto mogło się procesować.
- Dzielnica niczego nie straciła. Postępowanie jest w toku. Nie zapadło żadne prawomocne orzeczenie - mówił jeszcze na początku lutego burmistrz Ursynowa.
tvnwarszawa.pl

2009/02/25

Bulwersujące działania Andrzeja Kani!

Bulwersujące działania Andrzeja Kani! Poseł do radnego: albo wstąpisz do PO, albo stracisz pracę. Dowodem mają być nagrania
Dotarliśmy do pisma, w którym ostrołęcki radny Wiesław Szczubełek opisuje postępowanie posła Platformy Obywatelskiej Andrzeja Kani. Pismo wpłynęło m.in. do sejmowej Komisji Etyki Poselskiej oraz Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka.
Wiesław Szczubełek jest również kierownikiem oddziału Mazowieckiego Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Ostrołęce. Radny opisuje szczegółowo, jak poseł Kania najpierw próbował namówić go do wstąpienia w szeregi Platformy, a po odmowie usiłuje pozbawić stanowiska pracy. "Otóż z chwilą, gdy pan Andrzej Kania został posłem na Sejm RP, zaczęły się problemy zawodowe niektórych ludzi w Ostrołęce, w tym moje. Poseł Andrzej Kania kilkukrotnie, poprzez swoich ludzi (…) oraz osobiście naciskał na mnie, abym wstąpił w szeregi Platformy Obywatelskiej i przeszedł do grupy opozycyjnej w Radzie Miasta. Informując, że jeżeli tego nie zrobię - będę musiał pożegnać się ze stanowiskiem, na którym pracuję.” - opisuje Szczubełek. Kiedy radny odpowiedział, iż chce pozostać bezpartyjny, usłyszał od Kani, "że w dzisiejszych czasach tak się nie da i tak na pewno nie będzie”. Dalej Szczubełek pisze: "Całe drugie półrocze 2008 r., przy okazji różnych spotkań (…) oraz podczas rozmów telefonicznych z działaczami PO - dawano mi do zrozumienia, że moje dni są policzone. Pan poseł Andrzej Kania wręcz stwierdzał, że mandat radnego mnie nie ochroni, bo są różne metody, aby tę sprawę załatwić.” Szczubełek twierdzi też, że ma na zachowanie posła dowody - są to nagrania rozmów telefonicznych i świadkowie. Poseł i radny odmówili nam na tym etapie komentowania sprawy.O czym jeszcze pisze Wiesław Szczubełek przeczytacie w najbliższym papierowym wydaniu Tygodnika Ostrołęckiego
Paweł Krajewski
Tygodnik Ostrołęcki

2009/02/24

Czy radni oprą się pokusie politycznych posad

Czy radni, tak jak się to dzieje w Warszawie, powinni pracować w instytucjach zależnych od swoich politycznych liderów? - To powinno być zabronione. Aby dobrze wypełniać swoje zadania, muszą być niezależni materialnie od ośrodków władzy - mówi Grażyna Kopińska, szefowa programu "Przeciw Korupcji" Fundacji Batorego.
Wczoraj opisaliśmy w "Gazecie" kariery warszawskich radnych. Okazuje się, że większość tych najbardziej wpływowych z rządzącej Warszawą koalicji PO-Lewica dostało posady w instytucjach kontrolowanych przez Platformę: w urzędzie marszałkowskim, państwowych spółkach, firmach wojewody i ministerstwach.
Rozmowa z Grażyną Kopińską, szefową programu "Przeciw Korupcji" Fundacji Batorego
"Gazeta": Czołowi warszawscy radni - szefowie komisji i klubów - zawdzięczają pracę wojewodzie, ministrom, marszałkom województwa. Czyli radnego PO zatrudnia wysoki urzędnik z PO.Grażyna Kopińska: Trzeba sprawdzić, czy pracowali w tych instytucjach, zanim zdobyli mandat radnego, czy dopiero później.
Z 20-osobowej grupy radnych na takich posadach mniej więcej trzy czwarte dostało je po wygranych przez PO wyborach.
- Od lat powtarzam: radny jest po to, by rozwiązywać problemy swojej dzielnicy czy środowiska zawodowego. Dlatego powinien być materialnie niezależny od innych ośrodków władzy. Nie może się ich obawiać. Dziwię się, że Platforma stosuje wciąż te praktyki. Pamiętam, jakie cięgi w PO zbierał Paweł Piskorski za obsadzanie urzędów zaufanymi ludźmi. Gdy odszedł z partii, miało się to skończyć raz na zawsze.
Dlaczego stało się inaczej?
- Bo o takich sprawach łatwo wypowiadać się w teorii. Gdy pojawia się pokusa, zaczynają dochodzić do głosu inne racje. Pojawiają się argumenty typu: "dotąd wszyscy brali stanowiska z partyjnych parytetów", "ci z poprzedniej ekipy byli mniej kompetentni", "właściwe dlaczego ja mam nie brać posady, skoro tak bardzo angażuję się w życie publiczne".
Jak można ten problem rozwiązać?
- Mogą to zrobić władze partii, zakazując swoim radnym brania stanowisk z puli politycznej, np. w przygotowanym na własny użytek kodeksie etycznym. Kłopot w tym, że rządzący mają skłonność do zachłystywania się popularnością. Gdy ich partia ma dobre wyniki w sondażach, wpadają w samozachwyt i nie palą się do ograniczania przywilejów.
Rozmowa z Małgorzatą Kidawą-Błońską, szefową warszawskiej PO
"Gazeta": Czy radni pani organizacji partyjnej powinni pracować w kontrolowanych przez PO instytucjach?Małgorzata Kidawa-Błońska: Każdy przypadek należy rozstrzygać indywidualnie. Sam fakt posiadania mandatu nie może zamykać drogi do urzędowej kariery.
Ale wszyscy zgodzili się, że radny nie może pracować w urzędzie miasta, bo powinien go kontrolować. Czy nie można tego zakazu rozszerzyć na inne państwowe instytucje i spółki, by radni stali się bardziej niezależni od politycznych mocodawców?
- To byłoby chyba zbyt mocne ograniczenie ich praw, obawiam się, że niezgodne z konstytucją. Warszawscy radni naprawdę nie mają lekko - są pod ciągłą kontrolą bardzo silnych tu mediów.
Czyli rozdawania stanowisk według partyjnego klucza nie da się ograniczyć?
- Tego nie powiedziałam. Wiem, że to psuje wizerunek mojej partii. Chcę zorganizować debatę na ten temat. Może uda się znaleźć jakieś rozwiązanie.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Rozmawiał: Jan Fusiecki

Koszt remontu kortów rośnie o 100 procent

Remont kortów przy Legii miał kosztować 8 mln zł. Będzie kosztował dwa razy więcej, jeśli zgodzą się radni.
Modernizacja kortów tenisowych przy ul. Myśliwieckiej – wstrzymana w grudniu 2007 roku – ma szansę znów ruszyć. Pod warunkiem, że na czwartkowej sesji Rady Warszawy samorządowcy zgodzą się, by z kasy miasta poszło na tę inwestycję nie 8 mln zł – jak planowano wcześniej – a 16 mln zł. Z jednej strony radni mówią dziś: – To marnotrawstwo, że korty niszczeją. Z drugiej krytykują, że tak duże pieniądze samorząd wykłada na remont prywatnego obiektu.
Inwestycja wstrzymana
Inwestycja została wstrzymana, bo radnym nie podobały się zasady, na jakich stowarzyszenie, kierowane przez byłego samorządowca i posła Jerzego Hertla (wyrzuconego z PO), otrzymało 30-letnią dzierżawę obiektu. Umowę podpisał tuż przed wyborami w 2006 r p. o. prezydent Kazimierz Marcinkiewicz. Oddał grunt za niską cenę – 38 gr za mkw. A miasto podjęło się remontu obiektu nie tylko w części sportowej, ale i komercyjnej.Prezes kortów mówi dziś o zaciekających i gnijących trybunach. – To ostatni moment, żeby uratować to, co zostało już zrobione – ocenia Jerzy Hertel. Liczy, że w przetargu uda się uzyskać na remont całości nawet niższą cenę niż 16 mln zł.
– Chcemy przekazać pieniądze na dokończenie modernizacji kortów, ale warunkiem jest renegocjacja umowy dzierżawy miasta z Klubem Tenisowym Legia – mówi radny Bartosz Dominiak (SdPl) z Komisji Sportu. – Umowy z ratusza jednak nie dostaliśmy, choć o nią prosiliśmy.
– Bo jeszcze nie jest podpisana notarialnie – tłumaczy szef Biura Gospodarki Nieruchomościami Marcin Bajko. Nowy kontrakt jest natomiast wynegocjowany i został podpisany protokół uzgodnień. Wynika z niego, że klub będzie płacił miastu miesięcznie za dzierżawę 20 tys. zł, a nie 5 tys. zł jak dotychczas. Miasto będzie mogło organizować tam bezpłatnie cztery turnieje w ciągu roku, szkolić dzieci i młodzież. Pomyślano nawet o promocyjnym drobiazgu – na krzesełkach na trybunie znajdzie się logo miasta.
Umowa tuż tuż
Kiedy zatem umowa zostanie podpisana? – Gdy radni zgodzą się zawrzeć w budżecie pieniądze na inwestycję – odpowiada dyrektor Bajko. I kółko się zamyka.
W czwartek jednak radni PO i SLD raczej zgodzą się na zwiększenie o 100 procent tegorocznego zapisu na korty. Łącznie inwestycja pochłonie więc 28 mln zł. Pierwsze 12 mln zł, wydane do grudnia 2007 r, poszło na widownię, stropy i elewację.
– To tak, jakby polakierować posadzkę, ale nie zrobić remontu dziurawego dachu – ocenia wykorzystanie pierwszej dotacji Marcin Ochmański z biura prasowego ratusza.
Życie Warszawy
Izabela Kraj

Pitera ma ochronę, choć w policji bieda

Minister Julia Pitera, jedna z największych zwolenniczek cięć finansowych w policji, korzysta z tajnej ochrony. Niemal przez całą dobę jeździ za nią nieoznakowany radiowóz - dowiedział się DZIENNIK. "Towarzyszy jej dwóch policjantów z elitarnego wydziału" - mówią nasi informatorzy.

Operacja ma najwyższą klauzulę tajności. Posiada nawet swój kryptonim – przydzielany zazwyczaj tylko najpoważniejszym akcjom. Nasze dwa niezależne źródła mówią, że to akcja "Rzym".
Operacja sprowadza się do dyskretnego dbania o bezpieczeństwo członkini rządu i jej samochodu. "Zajmują się tym policjanci z elitarnego wydziału patrolowo-wywiadowczego. Pracują tam ludzie, którzy noszą długie włosy, kolczyki i nigdy nie zakładają munduru. Ich zadaniem jest nierzucanie się w oczy" - mówi nam oficer Komendy Głównej Policji.
"Gdy minister jest na spotkaniach, oni nie spuszczają z oka jej auta" - mówi nasz inny rozmówca. "Mają obowiązek również jeździć za panią Piterą, choćby w drugi koniec Polski. Nie licząc się z kosztami" - dodaje.
Najbardziej kuriozalny jest jednak fakt, że policjanci towarzyszyli minister nawet w czasie programu w Radiu Zet, kiedy usprawiedliwiała rządowe cięcia w policji (w niektórych komendach pochłonęły nawet dwie trzecie budżetu) i opowiadała, że patrole piesze są „jedyną skuteczną metodą patrolowania miasta”. "Jaki sens ma patrol samochodowy w ciasno zabudowanych ulicach?" - pytała.
Jak się dowiedzieliśmy, ochrona została jej przyznana, gdy w grudniu 2007 r. spłonęło jej prywatne auto zaparkowane pod warszawskim mieszkaniem. Wtedy początkowo strażacy ocenili, że samochód zapalił się w wyniku samozapłonu instalacji elektrycznej. Dopiero biegli powołani przez prowadzących śledztwo doszli do wniosku, że auto minister zajmującej się korupcją podpalono. Sprawą zajęła się specjalna grupa dochodzeniowo-śledcza pracująca pod kontrolą Komendy Głównej Policji. Choć w wykrycie sprawcy zaangażowane było nawet Centralne Biuro Śledcze, sprawa zakończyła się klapą.
"Wtedy ze strony Ministerstwa Spraw Wewnętrznych padła sugestia, aby panią minister chronić w szczególny sposób" - mówi emerytowany już dziś, wysoki rangą oficer stołecznej policji. Według niego od tamtego czasu po prostu nikt rozkazów nie odwołał ze strachu przed powtórzeniem się incydentu.
MSWiA odmawia w tej sprawie komentarza. Nie chce też odpowiedzieć, dlaczego Piterę chroni policja, a nie Biuro Ochrony Rządu. "Nawet, jeżeli pani minister jest otoczona taką opieką, to nie mogę nic powiedzieć. To są tajne sprawy" - tłumaczy rzecznik resortu spraw wewnętrznych Wioletta Paprocka. Podobnie odpowiada rzecznik komendanta stołecznej policji Marcin Szyndler: "Nie mogę ani potwierdzić, ani zaprzeczyć" - mówi.
Bardziej rozmowni są policjanci, gdy mogą się wypowiedzieć anonimowo. "To element . BOR-owcy zawsze rzucają się w oczy i robią wokół siebie szum. A tak można pokazać: proszę, pani minister chodzi bez ochrony. A policjanci? Przecież są po cywilu, więc nikt ich nie widzi" - mówi jeden z naszych rozmówców w policyjnej centrali. "Ta operacja powinna się nazywać , a nie " - ironizuje.
Inni ludzie z policji, którzy znają sprawę, też popadają w ironię. "Teraz choć policjanci pracują po ciemku, bo nie stać ich na żarówki, a patrole, zgodnie z radą pani minister są piesze, to nikt nie będzie szukał oszczędności na ochronie ważnej pani minister" - mówi.
Julia Pitera też nie chciała komentować sprawy. "Nigdy nie prosiłam o żadną ochronę. Nie jeżdżę także policyjnymi samochodami" - ucina.
Robert Zieliński
dziennik

2009/02/23

Ministerstwo za Olsztyn?

Bój o prezydenta miasta. PO boi się przegranej z PSL. Za ustąpienie miała oferować ludowcom resort kultury
W drugiej turze zmagań o fotel po odwołanym w referendum Czesławie Małkowskim zmierzą się kandydaci Platformy i PSL. Głosowanie już 1 marca.
W sondażach większe szanse na sukces ma kandydat ludowców Piotr Grzymowicz. Pierwszą turę wygrał z poparciem39 proc. Wystawiony przez PO Krzysztof Krukowski był drugi, zbierając 28,3 proc. głosów.
Platformie bardzo zależy na zwycięstwie. – My tych wyborów przegrać nie możemy – mówi polityk z partii Donalda Tuska. – Olsztyn to miasto wojewódzkie i przegrana może bardzo boleć. Tym bardziej że za kilka miesięcy będą wybory do europarlamentu. W kampanię zaangażowaliśmy wszystkie siły. Wsparł nas rząd. Do teraz niewiele zyskaliśmy. Nadal w sondażach jesteśmy za Grzymowiczem.
Dlatego w poprzednim tygodniu PO zaatakowała i zapowiedziała, że w przypadku przegranej nie będzie w radzie miasta koalicji z ludowcami.
– Nie będzie możliwe rządzenie – ostrzegał Janusz Cichoń, poseł Platformy z Olsztyna.
Jak dowiedziała się „Rz” tuż przed pierwszą turą wyborów w Olsztynie koalicjanci spotkali się w Warszawie, by o tym porozmawiać. – Koledzy z PO przekonywali nas do rezygnacji. Pytali, czy bylibyśmy skłonni wycofać kandydaturę Grzymowicza albo przynajmniej poparcie dla niego – mówi poseł PSL.
Inny polityk ludowców dodaje: – W zamian obiecano nam, że moglibyśmy liczyć na dodatkowe ministerstwo. Propozycję odrzuciliśmy.
Rozmówcy „Rz” z PO także przyznają, że rozmawiano o Olsztynie. – Była oferta, ale nic z tego nie wyszło – ucinają.
Według naszych informacji PSL zaoferowano posadę ministra, którą miałoby dostać w ramach rekonstrukcji rządu. Operacja nastąpiłaby z opóźnieniem, by nikt nie wiązał zmiany w resorcie z wyborami w Olsztynie. O jakim resorcie rozmawiano? – Nasz wiceminister kultury miałby zostać ministrem za Bogdana Zdrojewskiego, który wystartowałby w wyborach do europarlamentu. Cała operacja odbyłaby się więc w czerwcu – zdradza polityk z kierownictwa PSL.
Jednak oficjalnie do rozmów o ministerstwie dla ludowców nikt się nie przyznaje. Stanisław Żelichowski, szef Klubu PSL: – Platforma nas się boi, to prawda. Nie oferowała nam jednak nic w zamian.
Sławomir Rybicki, sekretarz Klubu Platformy: – Nie było takiej oferty.
Po tym, jak ludowcy odrzucili propozycję, PO może mieć bardzo trudne zadanie. Od dawna wiadomo, że ta partia ma bardzo słabe kadry na Warmii i Mazurach. W wyborach do Sejmu jedynki dostali działacze z Gdańska: Sławomir Rybicki i Krzysztof Lisek. Także w nadchodzących wyborach do europarlamentu z pierwszego miejsca w Olsztynie ma startować Lisek.
– Przegrana walka o prezydenta miasta mocno skomplikowałaby naszą kampanię – mówi „Rz” polityk PO. Do Olsztyna wysłano z Gdańska Macieja Krupę, byłego dyrektora biura posła Sławomira Nowaka. Ma pilotować kampanię. Szefem sztabu Krukowskiego był najpierw poseł Cichoń. Teraz zadanie to przejął Sławomir Rybicki.
Gdy rezygnuje kandydat
Jeśli PSL uległoby namowom PO i wycofało kandydata z wyborów na prezydenta Olsztyna, do drugiej tury weszłaby kolejna osoba z listy, która otrzymała najlepszy wynik podczas pierwszej tury wyborów.
Za kandydatami ludowców i Platformy uplasowali się: Jerzy Szmit (PiS) – 19,01 proc.; Danuta Ciborowska (własny komitet wyborczy) – 5,81 proc.; Bogusław Rogalski (własny komitet wyborczy) – 3,97 proc.; Krzysztof Kasprzycki (SLD)– 3,64 proc.
Jeśli PKW nie zdążyłaby przygotować nowych kart do głosowania, wówczas wybory prezydenta w Olsztynie mogłyby się odbyć w późniejszym terminie.Poprzedni prezydent miasta Czesław Małkowski został odwołany w referendum przez mieszkańców 16 listopada 2008 roku.
Śledczy postawili mu między innymi zarzuty zgwałcenia ciężarnej urzędniczki i molestowania pracownic ratusza. W wyborach Małkowski wsparł Ciborowską – byłą posłankę SLD.
Rzeczpospolita
Mariusz Kowalewski

Rządząca koalicja na posadach u swoich liderów

Większość radnych rządzącej Warszawą koalicji PO-Lewica ma posady z pensjami od 2 do 10 tys. zł w firmach zależnych od partyjnych liderów. - To patologia, tracą przez to niezależność, źle reprezentują interesy mieszkańców - krytykują eksperci ds. samorządności .
Radni powinni nadzorować i kontrolować ratusz. Nie mogą więc być w nim zatrudnieni. - Dlatego, gdy zdobyłam mandat, odeszłam z biura edukacji - chwali się Mariola Rabczon z PO. Nie miała jednak kłopotów ze znalezieniem nowej pracy. Jako pedagog specjalny została szefową biura edukacji ekologicznej w urzędzie marszałkowskim. Zarabia lepiej - ok. 5 tys. zł miesięcznie.
Choć nie łamie prawa, pracuje w urzędzie zależnym od tego samego ośrodka władzy - warszawskiej Platformy. Bo o zatrudnieniu w urzędzie marszałkowskim decyduje polityka. Rządzi tu koalicja PO-PSL. Bez poparcia tych partii zdobycie kierowniczych stanowisk jest właściwie niemożliwe. Tam właśnie zatrudniła się największa grupa warszawskich radnych PO i lewicy.
Ich drugim co do wielkości pracodawcą jest wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski (PO). W podlegających mu przedsiębiorstwach dwie wpływowe radne Platformy Dorota Lutomirska i Maria Łukaszewicz dostały posady zarządców komisarycznych.
Dzięki wojewodzie w mundur leśnika nie musi się już ubierać Wojciech Rzewuski. Radny PO wcześniej pracował jako główny specjalista w Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych. Ostatnio Jacek Kozłowski powołał go na stanowisko wiceszefa Mazowieckiego Ośrodka Doradztwa Rolniczego, który zatrudnia ok. 700 pracowników. Wojciech Rzewuski to z wykształcenia matematyk, pedagog specjalny i leśnik. Rolnictwo jest bliskie jego sercu, bo, jak mówi, "jego rodzina ma ziemiańskie korzenie". - Nie przywiązuję się zbytnio do nowego stanowiska, bo wiem, jak bardzo zależy od koniunktury politycznej. Mój szef jest z PO, druga zastępczyni z PSL. Jak się zmieni układ rządzący, będę musiał odejść. Wtedy wyciągnę z szafy mundur leśnika - planuje Rzewuski.
Jak tłumaczą się działacze?
Jolanta Gruszka, radna PO i szefowa gabinetu politycznego minister zdrowia Ewy Kopacz. - Jest mi bardzo ciężko godzić pracę w ministerstwie z byciem radną. Trzymam się i jakoś daję radę - przekonuje, choć ostatnio trudno ją spotkać na posiedzeniach podkomisji nazewnictwa.
Małgorzata Żuber-Zielicz, radna PO i absolwentka fizyki na UW, jako wicedyrektor Muzeum Sportu odpowiada za administrację i edukację. Przyznaje, że nie startowała w konkursie na to stanowisko, ale czuje się właściwą osobą na właściwym miejscu.
Wojciech Rzewuski, radny PO, dawniej w Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych. - W Ośrodku Doradztwa Rolniczego jestem zastępcą dowódcy. To lepsza posada. I pensję mam wyższą, zarabiam 8-9 tys. zł miesięcznie - cieszy się.
Adam Cieciura, radny SLD, ma etat w Max-Filmie, ale nie musi codziennie przychodzić do pracy. - Dostałem propozycję, to ją przyjąłem. Moim zadaniem jest przygotowywanie opracowań na temat rozwoju spółki. Część pracy wykonuję w domu, szukając informacji w internecie, ale czasem muszę ruszyć w teren.
Marek Rojszyk, wiceprzewodniczący Rady Warszawy z SLD, za doradzanie w Agencji Rozwoju Mazowsza dostaje ok. 4 tys. zł miesięcznie. - Ta praca mnie satysfakcjonuje. Tak jak każdego człowieka satysfakcjonuje to, co robi.
Dariusz Klimaszewski, radny SLD, w urzędzie marszałkowskim zarabia ok. 4,5 tys. zł. - Pracę zawodową stawiam na pierwszym miejscu. Polityka to zawsze był dla mnie tylko dodatek - przekonuje.
Rada pośrednictwa pracy
Zarządowi Mazowsza kontrolowanemu przez koalicję PO-PSL lukratywne posady zawdzięcza czołówka radnych Platformy. Przewodniczący tego klubu w Radzie Warszawy Marcin Kierwiński dostał posadę wiceszefa samorządowej spółki Port Lotniczy Modlin. Lech Jaworski, były przewodniczący Rady Warszawy, cieszący się szczególnym zaufaniem prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, stoi na czele Max-Filmu. To jedna z największych spółek samorządu Mazowsza, która zarządza kinami na terenie całej Polski.
Pracę w tej firmie ma też Adam Cieciura, radny SLD, czyli koalicyjnego klubu Platformy w radzie miasta. W Max-Filmie jest doradcą zarządu. W podległej zarządowi województwa Agencji Rozwoju Mazowsza pracuje inny prominentny działacz Sojuszu Marek Rojszyk, wiceprzewodniczący Rady Warszawy. Jego partyjny kolega radny Dariusz Klimaszewski też zawdzięcza pracę zarządowi Mazowsza: pracuje jako wiceszef departamentu opłat środowiskowych w Urzędzie Marszałkowskim.W jednostce podległej marszałkowi Adamowi Struzikowi (PSL) zatrudniła się radna PO Małgorzata Żuber-Zielicz. W przeszłości nauczycielka fizyki i wicedyrektor liceum Batorego trafiła do warszawskiego Muzeum Sportu i Turystyki. Jest tu zastępcą kierownika.
Tym, którzy nie dostają świetnie płatnej posady w zarządach samorządowych spółek (pensje z reguły powyżej 10 tys. zł miesięcznie), zarząd Mazowsza ma do zaoferowania mniej intratne posady w radach nadzorczych. Tu dostaje się dietę 2-3 tys. zł. Za to pracy nie ma dużo - z reguły jedno posiedzenie miesięcznie.Szef komisji ładu przestrzennego w Radzie Warszawy Paweł Czekalski (PO), szefuje dwóm spółkom: Agencji Rozwoju Mazowsza i Pl.2012 (zależnej od ministra sportu i zajmującej się organizacją piłkarskich mistrzostw).
Wśród radnych Platformy można też odnaleźć wpływowych urzędników ministerialnych. Ligia Krajewska (PO), wiceszefowa rady, jest jednocześnie szefem gabinetu politycznego w resorcie edukacji. Jej klubowa koleżanka Jolanta Gruszka szefuje w gabinecie politycznym minister zdrowia Ewy Kopacz.
Na tych praktykach warszawskich radnych suchej nitki nie zostawia prof. Jerzy Regulski, współtwórca samorządu terytorialnego w Polsce po 1989 r.: - Ideą samorządności było to, że radni reprezentują interes społeczeństwa. Powinni być więc niezależni finansowo od władzy. Jeśli jest inaczej, to niedobry układ - mówi.
Komentarz Jana Fusieckiego: Jednym z najważniejszych testów sumienia radnych koalicji PO-Lewica było głosowanie za przyznaniem blisko pół miliarda złotych na rozbudowę stadionu Legii. Skorzysta na niej głównie komercyjny klub piłkarski. Radni zdawali sobie sprawę, że za te pieniądze można rozwiązać dziesiątki ważniejszych dla ogółu warszawiaków problemów: zbudować brakujące przedszkola, wyremontować drogi czy szkoły. Jednak decyzja o kosztownym prezencie dla Legii zapadła na tzw. partyjnym szczycie. Radni dostali polecenie, by ją przyklepać. I ostrzeżenie, że wobec nieposłusznych będą wyciągane konsekwencje. W rezultacie sprzeciwili się nieliczni; jak widać dzisiaj - zatrudnieni poza samorządem i niezależni finansowo od swoich politycznych liderów. Po przejrzeniu miejsc pracy tych, którzy byli "za", widać, jak dużo mieli do stracenia.
Liderzy PO tłumaczą, że wśród radnych na stanowiskach jest dużo fachowców i ludzi prawych, że takie same metody stosowali ich poprzednicy z PiS. To prawda, ale idąc do wyborów, Platforma obiecywała, że do polityki wprowadzi wysokie standardy. Tymczasem jej warszawskie struktury stały się wielkim biurem pośrednictwa pracy dzielącym posady na niespotykaną dotąd skalę. Zdominowana przez Platformę rada miasta wykonuje polecenia krajowych liderów, zamiast skoncentrować się na rozwiązywaniu spraw lokalnych i kontroli ratusza. Tego dotknięci kryzysem finansowym warszawiacy mogą jej nie wybaczyć.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki, Dominika Olszewska

2009/02/22

"Tusk powinien przetrzepać Nowakowi tyłek"

Choć Sławomir Nowak odwołał słowa o grożącym Polsce bankructwie, to politycy nadal nie mogą darować mu tej wypowiedzi. Czy premier powinien wyciągnąć konsekwencje wobec szefa swojego gabinetu? "Powinien mu trochę tyłeczek przetrzepać" - uważa Eugeniusz Kłopotek z PSL.
"Młodość rozumiem, temperament rozumiem, ale polityk na takim szczeblu powiedział jednak o jedno słowo za dużo" - stwierdził poseł PSL Eugeniusz Kłopotek w TVN 24. Zapytany, czy szef rządu powinien wyciągnąć wobec Nowaka konsekwencje, stwierdził: " Powinien mu trochę pan premier tyłeczek przetrzepać"
W piątek Sławomir Nowak w radiu RMF powiedział, że jeśli euroobligacje pojawią się na rynku, to utrudnią Polsce sprzedaż papierów dłużnych, które "łatają" nasz deficyt budżetowy. "To oznacza, że możemy nie sfinansować swoich długów. A to oznacza bankructwo" - powiedział szef gabinetu politycznego premiera.
Sławomira Nowaka bronił szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. "Może użył mocnego słowa, ale starał się przedstawić skalę zagrożenia" - powiedział
Oburzenia słowami Chlebowskiego nie krył poseł PiS Tadeusz Cymański. "My za takie słowa bylibyśmy rozjechani" - stwierdził. "Mówienie o grożącym bankructwie to bardzo nieodpowiedzialna wypowiedź" - wtórował mu prezydencki minister Michał Kamiński.
PC
TVN24
Dziennik

Interesy gangstera z Platformą w tle

Afera korupcyjna w Sopocie zatacza coraz szersze kręgi. CBA i prokuratorzy sprawdzają okoliczności, w jakich firma krakowskiego gangstera kupiła od władz Sopotu atrakcyjną nieruchomość. Potem pracę w tej firmie znalazł syn szefa sopockiej PO - donosi "Rzeczpospolita".

Śledczy sprawdzają sprzedaż przez miasto budynku domu dziecka. Dziś to luksusowy hotel Villa Baltica.
W 2004 roku nieruchomość kupiła krakowska firma KFT, którą kieruje poszukiwany listem gończym Artur Ładocha. Prokuratorzy twierdzą, że dowodzi on również gangiem lichwiarzy z Krakowa, powiązanym między innymi z bandytami z podwarszawskiego Pruszkowa.
Pytań w sprawie transakcji jest kilka. Przede wszystkim - dlaczego za dom dziecka, wyceniony przez rzeczoznawcę na ponad 2,1 miliona złotych - KFT zapłaciła pół miliona mniej. CBA sprawdza przebieg dwóch nierozstrzygniętych przetargów na zakup budynku. Krakowska firma kupiła go dopiero w trzecim podejściu, gdy cena spadła do 1,6 miliona złotych - informuje "Rzeczpospolita".
Centralne Biuro Antykorupcyjne poprosiło sopocki magistrat o dokumenty w tej sprawie. Chce sprawdzić, kto stawał do dwóch pierwszych przetargów i czy przebiegły one zgodnie z prawem. Prezydentem miasta w tym czasie był Jacek Karnowski, oskarżony niedawno przez sopockiego biznesmena o żądanie łapówek.
Śledczych zainteresowała również osoba Jakuba Woźniaka, który po zakupie przez KFT nieruchomości reprezentował interesy krakowskiej firmy w Sopocie, przebudowującej w tym czasie dom dziecka w luksusowy hotel - podaje "Rzeczpospolita".
Co ciekawe, Jakub Woźniak jest synem Michała Woźniaka, szefa sopockiej Platformy Obywatelskiej. Wcześniej był także asystentem pomorskiego polityka Aleksandra Halla.
Michał Woźniak twierdzi, że nie wiedział o związkach KFT z krakowskimi gangsterami. O karierze syna też nie chciał rozmawiać. "Odszedł z firmy wiele lat temu, po wielkiej awanturze" - powiedział tylko "Rzeczpospolitej" szef sopockiej PO.
mn
"Rzeczpospolita"
Dziennik

2009/02/21

Może być nawet były narzeczony mojej córki

Miała być reforma i prywatyzacja spółek miejskich, jest dzielenie synekur według partyjno-towarzyskiego klucza. Do działaczy mazowieckiej PO, którzy dostali pracę w zależnych od samorządu firmach, dołączył gdański działacz młodzieżówki, prywatnie przyjaciel córki Ewy Kopacz, minister zdrowia
W swojej kampanii wyborczej Hanna Gronkiewicz-Waltz zapowiadała prywatyzację miejskich firm. Rządzi miastem już przeszło dwa lata, ale nie udało się jej dotąd przygotować do sprzedaży żadnej. Miasto jest wciąż właścicielem ok. 30 rozmaitych firm - wielkich jak SPEC czy wodociągi oraz średnich i małych żyjących często z majątku, na którym się uwłaszczyły.
Znacznie sprawniej poszła wymiana kadr. Po triumfie wyborczym PO zarządy i rady nadzorcze miejskich spółek obsadzili ludzie związani z tą partią. Nie zabrakło ludowców, koalicjanta Platformy w samorządzie Mazowsza, oraz działaczy lewicy, koalicjantów PO w samorządzie warszawskim.
Magazyn we Włochach
We władzach miejskich firm zasiadają urzędnicy i działacze partyjni z Warszawy i Mazowsza z jednym wyjątkiem - w radzie nadzorczej miejskiego Przedsiębiorstwa Produkcyjno-Handlowo-Usługowego "Zaplecze" (utrzymuje się głównie z wynajmu nieruchomości przemysłowych i handlowych) można znaleźć Piotra Borawskiego, gdańskiego działacza Młodych Demokratów, partyjnej młodzieżówki PO.W Gdańsku Borawski prowadzi firmę budującą m.in. stacje uzdatniania wody. W Warszawie za udział w radzie nadzorczej dostaje miesięcznie 2,5 tys. zł na rękę. To nie pierwsza warszawska rada nadzorcza pomorskiego działacza - wcześniej zasiadał w radzie nadzorczej spółki TBS Praga Północ.
- Idzie nowe: młodzi zastępują starych - komentuje Mateusz Stępień, działacz Młodych Demokratów z Radomia, bliski współpracownik Borawskiego.
- Nie starałem się o tę pracę. O nominacji dowiedziałem się po fakcie. Teraz odpowiadam za przygotowanie budowy nowego magazynu we Włochach - mówi Borawski.
Dlaczego stołeczna firma wzięła do rady nadzorczej 26-letniego polityka z Gdańska? - Borawski należy do tych, którzy odzyskali młodzieżówkę dla partii. Wcześniej miała opinię niepewnej, nasyconej ludźmi związanymi z Pawłem Piskorskim - mówi jeden z działaczy Młodych Demokratów.
Piotrek i córka pani minister
Działacze młodzieżówki PO wskazują też na inny powód nominacji. - Piotrek od lat przyjaźni się z córką Ewy Kopacz, minister zdrowia, do niedawna lidera mazowieckiej PO - mówią.
Ewa Kopacz pochodzi z sąsiadującego z Radomiem Szydłowca. W "Gazecie" wielokrotnie pisaliśmy o tzw. desancie radomskim, czyli o działaczach PO z Radomskiego, którzy dostali posady w kontrolowanych przez samorząd instytucjach lub spółkach skarbu państwa.
Zdaniem naszych informatorów to właśnie grupa radomska wywalczyła dla Borawskiego miejsce w radzie nadzorczej. - To wyjątkowo zdeterminowane środowisko. Potrafi walczyć o stanowisko i przywileje - mówi nam jeden ze współpracowników prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Oficjalnie ratusz tłumaczy. - Borawski spełniał tzw. warunki brzegowe, ma wykształcenie prawnicze. Wiedzieliśmy, że działa w Młodych Demokratach, ale o jego związkach towarzyskich nie mieliśmy pojęcia - mówi Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza.
- Jeszcze niedawno byłem związany z córką minister Kopacz. Ale dzisiaj to już nieaktualne. Poza tym to moja prywatna sprawa. Moja działalność w radach nadzorczych miejskich spółek nie ma nic wspólnego z moim życiem osobistym - przekonuje Borawski.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Dominika Olszewska, Jan Fusiecki

Co łączy krakowskiego gangstera z Sopotem

Nowy wątek w aferze sopockiej. Przestępca z Krakowa po kupieniu atrakcyjnej nieruchomości od miasta Sopot zatrudnił syna szefa tamtejszej PO
Według informacji „Rz”, CBA i gdański wydział ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Krajowej badający tzw. "aferę sopocką" interesuje się sprzedażą przez miasto budynku domu dziecka. Dziś to luksusowy hotel - Villa Baltica.
Jego właścicielem w 2004 r. została krakowska firma KFT, którą formalnie kieruje poszukiwany listem gończym Artur Ładocha. Według śledczych stał on na czele gangu lichwiarzy z Krakowa, powiązanego z tamtejszymi prawnikami i bandytami z Pruszkowa. Ładocha jest poszukiwany w związku ze sprawą tzw. Kantoru Wielopole - serią brutalnych wymuszeń pieniędzy i nieruchomości, co najmniej od 2000 roku. Śledztwo w tej sprawie prowadzi prokuratura okręgowa w Kielcach.
Choć śledczy nie zamierzają zabezpieczyć majątku KFT, sprawą zainteresowały się organa ścigania w Trójmieście. CBA wystąpiło do Urzędu Miasta Sopotu o dokumenty inwestycji. Śledczy chcą bowiem sprawdzić, czy procedura sprzedaży była zgodna z prawem.
Za likwidowany zgodnie z uchwałą rady gminy z 2003 roku dom dziecka, wyceniony przez rzeczoznawcę na ponad 2,1 mln złotych, KFT zapłaciła pół miliona mniej.
Doszło do tego, po rokowaniach, gdzie cenę wywoławczą zmniejszono do niespełna 2 mln zł. Wcześniej gmina ogłaszała dwa przetargi. Ale według informacji z sopockiego magistratu nie przyniosły one rozstrzygnięcia a na ogłaszane później dwa razy rokowania nikt się nie zgłaszał. Do trzeciego stanęła firma KFT kupując budynek za 1,6 mln zł.
Tajemnicą jednak pozostaje ilu i jacy oferenci stawiali się na zakończone fiaskiem przetargi i jakie były ich dokładne warunki. Sopocki magistrat nie odpowiedział "Rz" na pytania dotyczące ich szczegółów.
Firma KFT po kupnie domu dziecka w 2004 roku rozpoczęła przebudowę budynku. O modernizacji i przebiegu inwestycji spółka chwaliła się mediom: - Otwarcie planujemy na połowę lipca – mówił w czerwcu 2005 roku lokalnemu dodatkowi "Gazety Wyborczej" Jakub Woźniak, podpisany jako "przedstawiciel krakowskiej spółki, budującej hotel". Jakub Woźniak to syn Michała, szefa sopockiej PO, wcześniej był asystentem znanego pomorskiego polityka Aleksandra Halla.
Kiedy sopoccy radni w 2003 roku podejmowali uchwałę o sprzedaży nieruchomości i podczas rokowań z KFT, prezydentem miasta był Jacek Karnowski, zaś Michał Woźniak kierował rządzącym Sopotem klubem koalicji PO i Samorządności. Michał Woźniak do dziś jest szefem koła Platformy w kurorcie, nie sprawuje jednak już mandatu radnego. Michał Woźniak w rozmowie z "Rz" mówi, że nic nie wie o związkach KFT z krakowskimi gangsterami. Pytany o syna, odpowiada krótko: - Odszedł z firmy wiele lat temu, po dużej awanturze.
Z synem Woźniaka nie udało się "Rz" skontaktować. W siedzibie krakowskiej spółki nikt nie odbierał telefonu, nie odniosły również skutku próby kontaktu przez biuro hotelu Villa Baltica.
Rzeczpospolita

2009/02/19

Wiceburmistrz Mokotowa zatrzymany przez CBA

Sensacja w mokotowskim ratuszu. CBA zatrzymało wczoraj Grzegorza O., wiceburmistrza dzielnicy. Zarzut: podejrzenie korupcji.
Agenci Centralnego Biura Antykorupcyjnego pojawili się w urzędzie przy ul. Rakowieckiej wczoraj ok. południa. Najpierw poszli do gabinetu burmistrza Jana Rasińskiego. Machnęli nakazem zatrzymania. - Burmistrz tak się przejął, że nie potrafił potem powiedzieć, jaka służba go odwiedziła - relacjonuje stołeczny samorządowiec.
Potem ruszyli prosto do gabinetu Grzegorza O. Wiceburmistrz odpowiedzialny m.in. za nieruchomości i politykę społeczną został zatrzymany i wyprowadzony z budynku. - Nikt nie wiedział, o co chodzi. Agenci nie zaplombowali gabinetu i nic z niego nie zabrali. Dlatego sądziliśmy, że może chodzić o sprawy niezwiązane z jego pracą w zarządzie dzielnicy - dodaje nasz rozmówca.
Według informacji "Gazety" wczorajsze zatrzymanie to ciąg dalszy śledztwa, którego głównym bohaterem jest były wiceburmistrz Ochoty i były działacz SdPl Maurycy S. Według prokuratury jest on zamieszany w korupcję przy dzierżawie parkingu oraz wyłudzanie pieniędzy przez stowarzyszenie Troska, którego był założycielem. Grzegorz O. jest ósmą osobą podejrzaną w tym śledztwie. Wczoraj był przesłuchiwany w warszawskim wydziale Prokuratury Krajowej. Przedstawiono mu zarzut korupcyjny. Nie przyznał się do winy, ale złożył szerokie wyjaśnienia.
- Ktoś pomówił pana O. i stąd zarzut - mówi osoba znająca przebieg śledztwa. - Sprawa nie jest jednoznaczna, więc zalecałbym ostrożność w wyciąganiu wniosków z faktu zatrzymania.
W mokotowskim ratuszu Grzegorz O. odpowiadał za nieruchomości. Było o nim głośno na początku roku, gdy porzucił macierzyste SLD i złożył akces do PO. To nietypowe posunięcie, bo obie partie działają w Warszawie w koalicji. Dotąd żaden z lokalnych polityków lewicy nie zdecydował się na taki ruch. Transfer oburzył działaczy SLD, wówczas postępowanie koalicjanta nazywali "zdradą". - Wiemy, że kolega jest w trudnej sytuacji, ale oceniając sprawę w kategoriach politycznych, można powiedzieć, że PO nie dokonała najlepszego wyboru - słyszymy.
Dziś w PO od wiceburmistrza się dystansują. Przypominają, że wprawdzie zaakceptowały go regionalne władze partii, ale nie zdążyło przyjąć żadne z kół.
Zanim wybrał partię rządzącą, robił udaną karierę w Sojuszu. Zasiadał w krajowych władzach, miał uznanie wśród weteranów lewicy, z którymi łączył go "styl dowcipu, wypowiadania się, patrzenia na świat". Mimo młodego wieku (niespełna 30 lat) zajmował szereg stanowisk w administracji publicznej. Należał do gabinetu politycznego ministra obrony Jerzego Szmajdzińskiego, w końcówce rządów SLD został rzecznikiem spółki Port Lotniczy Modlin, po ostatnich wyborach Sojusz rekomendował go na fotel wiceburmistrza Mokotowa. Miał opinię fachowca. Jak ustalili to w kuluarach byli koledzy partyjni Grzegorza O., nad zmianą jego politycznych barw pilnie pracowali liderzy Platformy. On sam twierdził, że był w trakcie przemiany duchowej. Katolicki światopogląd nie pozwalał mu na dalsze związki z lewicą, której przewodzi radykalny lider Grzegorz Napieralski. Narzekał, że stał się obiektem żartów starszych kolegów z partii. - Dobrze, że tacy jak ja odchodzą. Partia doznaje oczyszczenia - podsumowywał w "Gazecie".
Iwona Szpala, Piotr Machajski

Fizyk z Platformy na czele państwowej spółki

- Nie słyszeliśmy, by Krzysiek wcześniej zajmował się energetyką, ale ma w głowie komputer, da radę - tak działacze radomskiej Platformy komentują nominację swojego partyjnego kolegi, który dostał posadę szefa państwowej spółki zajmującej się hurtową sprzedażą energii elektrycznej.
Chodzi o Krzysztofa Zalibowskiego, jednego z czołowych działaczy mazowieckiej PO. Był jednym z założycieli tej partii w Radomiu, ostatnio wiceszefem tamtejszej struktury partyjnej.
Po zwycięstwie Platformy Obywatelskiej w wyborach samorządowych i parlamentarnych zaczęło się wielkie dzielenie stanowisk w kontrolowanych przez tę partię urzędach i spółkach. We wrześniu ubiegłego roku Krzysztof Zalibowski dostał stanowisko szefa departamentu handlu w spółce państwowej Polska Grupa Energetycznej "Energia", spółce-córce Polskiej Grupy Energetycznej (PGE), największego w naszym kraju producenta energii elektrycznej. Ostatnio awansował na prezesa PGE Electra, spółki-córki PGE.
- PGE Electra to ważna spółka: zajmuje się hurtowym handlem energią elektryczną. Odpowiada też za zakup na wolnym rynku praw do emisji CO2, które potem sprzedaje, m.in. spółkom z koncernu PGE - mówi Krzysztof Żmijewski, ekspert ds. energetyki.
Prócz szefowania PGE Electra Krzysztof Zalibowski kieruje radami nadzorczymi dwóch innych spółek skarbu państwa: PGE Zamojskiej Korporacji Energetycznej zajmującej się dystrybucją energii oraz Narodowego Centrum Sportu, które odpowiada za budowę Stadionu Narodowego.
- Wiedziałem, że Krzysztof Zalibowski jest z Platformy. Radę nadzorczą mianuje minister sportu, ale do tej nominacji nie mam zastrzeżeń. Zalibowski to doświadczony menedżer - przekonuje Rafał Kapler, prezes Narodowego Centrum Sportu.Zalibowski wcześniej nie pracował w branży energetycznej. - Z wykształcenia jest fizykiem. Zarządzał z sukcesem spółką branży komputerowej. Nie jest złotousty i zapewne przez to nie miał większych sukcesów w polityce, ale to pracowity i mądry człowiek. Na pewno będzie dobrym prezesem Electry - zachwala Andrzej Łuczycki, były senator PO z Radomia, dziś wojewódzki inspektor transportu drogowego.
Niechęć Krzysztofa Zalibowskiego do wypowiadania się dała się wczoraj odczuć. Mimo wielokrotnych próśb z naszej strony nie chciał rozmawiać z "Gazetą".Dowiedzieliśmy się, że przez pracę w państwowych spółkach wycofał się z czynnej polityki. - Krzyś jest teraz bardzo zajęty. Zrezygnował z kierowniczych funkcji z Platformie, bo dostał nową pracę w Lubelskiem - przyznaje sekretarka z radomskiego biura poselskiego Ewy Kopacz.
- To kolejna posada dla człowieka ze środowiska mazowieckiej Platformy, która dzięki byłej szefowej regionu i minister zdrowia Ewie Kopacz uzyskała dostęp do lukratywnych posad w urzędach i państwowej spółkach - mówi nam jeden z działaczy PO.
O partyjnych nominacjach pisaliśmy w "Gazecie" wielokrotnie. Ostatnio przypomnieliśmy karierę Marcina Kulickiego, czołowego działacza Platformy w Siedlcach, w PRL funkcjonariusza ZOMO, który dostał posadę szefa Krajowej Spółki Cukrowej, jednej z największych w Polsce firm branży spożywczej, mimo że wcześniej nie kierował tak dużą firmą i nie pracował też w branży cukrowniczej.Przeciwko tej nominacji protestował bezskutecznie Jan Wyrowiński, senator PO, w 2006 r. rzecznik w gabinecie cieni Donalda Tuska odpowiedzialny za skarb państwa. - O wyborze Kulickiego przesądziły względy pozamerytoryczne. To wbrew głoszonym przez PO zasadom - mówił Wyrowiński.
O nominacji Zalibowskiego senator dowiedział się od nas. - Nie znam kwalifikacji tego człowieka, ale wiem, że spółki-córki państwowych firm zawsze wymykały się spod kontroli. To eldorado dla tych, którzy biorą synekury, korzystając z politycznych znajomości - mówi senator Wyrowiński.
Jan Fusiecki, Dominika Olszewska
Gazeta Stołeczna

Głuchota ministra Drzewieckiego

Minister sportu Mirosław Drzewiecki najwyraźniej zapadł na taktyczną głuchotę i nie dosłyszał apelu kolegi z resortu skarbu, by nie obsadzać państwowych spółek partyjnymi fachowcami.
Dzięki tej czasowej niedyspozycji Drzewiecki (PO) zrobił jednego z liderów warszawskiej Platformy – Pawła Czekalskiego – szefem rady nadzorczej spółki PL.2012. To kontrolowany przez resort sportu podmiot, który ma koordynować przygotowania do Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Problem w tym, że Czekalski może sobie nie poradzić z natłokiem obowiązków. Jest już bowiem szefem rady nadzorczej innej spółki zależnej od państwa, Agencji Rozwoju Mazowsza, a oprócz tego radnym Warszawy, członkiem Rady Krajowej PO i kilku pomniejszych partyjnych gremiów. PL.2012 najwyraźniej potrzebuje obrotnych ludzi
JT
Newsweek

Stołeczne kluby sportowe w ruinie

Budynki grożące zawaleniem, zbudowane z trującego azbestu, brak wody w łazienkach, prądu, pieniędzy na sprzęt, miejsca do ćwiczeń. Setki młodych zawodników trenuje w skandalicznych warunkach. Tymczasem 4-milionowa dotacja na rewitalizację dla 12 klubów zalega w kasie ratusza. Urzędnicy nie potrafili wyjaśnić, czemu na czas nie rozdysponowali pieniędzy. Dziś mija termin wyznaczony przez radnych na opracowanie dokładnego planu dla stołecznych klubów sportowych.
O tym, w jakich warunkach trenują w stolicy przyszli olimpijczycy, można się przekonać w najstarszym stołecznym klubie - Warszawskim Towarzystwie Wioślarskim. Klub powstał pod koniec lat 70. XIX-wieku. Mimo, że zawodnicy osiągają sukcesy na zawodach, to siedziba pozostawia wiele do życzenia. Hangar wioślarski grozi zawaleniem, częściowo jest zbudowany z trującego azbestu. Pomieszczenia klubowe pamiętają lata 50, dach przecieka. Dofinansowanie z miasta nie starczyło nawet na jego wymianę.
Basen olimpijski budują od 30 lat
Od kilkudziesięciu lat przeciąga się budowa olimpijskiej pływalni. Kamień węgielny wmurowano już w latach 70! Realizację inwestycji obiecywali kolejni prezydenci Warszawy, tymczasem studenci 80-letniego AWF-u nadal jeżdżą na basen położony ponad 100 km od stolicy. Potrzeba 100 mln na budowę stołecznej pływalni. Uczelnia tłumaczy, że ją na to nie stać. Miasto nie zadeklarowało nic konkretnego.
KS Skra: jest dobrze, jest już prąd
- Teraz jest lepiej, bo jest woda i prąd. Byłem świadkiem jak przychodził komornik i odcinał wodę, prąd czy gaz - mówi Tomasz Majewski, mistrz olimpijski, który miał okazję trenować w klubie Sportowym Skra. - Klub to ruina. W tak złych warunkach ćwiczą mistrzowie. Jeszcze 10 lat temu Skra była chlubą stolicy. Zawodnicy zdobywali mistrzostwo 8 razy z rzędu.
- Prywatni inwestorzy powinni zając się remontem klubów. Jeśli nie oni, to miasto sytuacji nie zmieni - ocenia Majewski.
Firma Global Partners chce wyremontować klub za ponad 180 mln zł: zbudować stadion lekkoatletyczny na 15 tysięcy miejsc i halę sportową. W zamian inwestor chciałby postawić w okolicy budynki mieszkalne. To wymagałoby zmiany studium dla tego obszaru, teraz nie są tu przewidziane budynki mieszkalne.
- Dzisiaj można by tam wpuścić kozy, bo teren na pewno nie nadaje się do treningów. Jednak miasto boi się inwestycji z udziałem prywatnego partnera - skomentowała w poranku TVN Warszawa, Katarzyna Munio (PO) przewodnicząca komisji sportu w radzie miasta, która popierała projekt rewitalizacji Skry.
Drukarz się sypie
83-letni Drukarz jest w ruinie, a trenuje tu 370 osób, głównie dzieci i młodzież z Pragi. - Kiedyś kluby były pod opieką państwa, po 89 roku została tylko garstka zapaleńców, którzy próbują wiązać koniec z końcem - mówił na antenie TVN Warszawa Zbigniew Kania, prezes Klubu Sportowego Drukarz.
Pieniądze są, ale...
Pieniądze na rewitalizację klubów są zarezerwowane w budżecie. Sportowcy mają szansę je dostać najwcześniej na wiosnę. Można było je rozdysponować w na początku roku, ale... - Klub wypełnił wszystkie procedury. Program powinien ruszyć od stycznia. Mamy luty, ale miasto nie ogłosiło konkursu na realizację rewitalizacji - mówił w TVN Warszawa prezes Drukarza Zbigniew Kania. - Do tego czasu klub nie może się starać o inne środki na utrzymanie.
Dlaczego nie udało się ogłosić konkursu na czas? - O to trzeba zapytać dyrektora Wilczyńskiego, dlaczego tak późno organizuje konkurs, mając pieniądze zagwarantowane od stycznia - skomentowała Munio.
W zeszłym roku kluby mogły rozdysponować tylko 25% pieniędzy, bo ratusz też nie zdążył na czas przekazać pieniędzy.
Katarzyna Munio podpowiada, żeby najpierw oddłużyć kluby sportowe. - Można to zrobić od zaraz - twierdzi. - Radni mogą przyjąć uchwałę na najbliższej sesji, ale musimy mieć przygotowane dokumenty, a to muszą zrobić urzędnicy.
- Odpytujemy urzędników, przeglądamy umowy, ale pracownicy biur sportu, prawnego i gospodarki nieruchomościami nie potrafią się porozumieć - podsumowuje Munio.
Urzędnicy nie chcą nic wyjaśniać
Biuro Sportu nie potrafiło wyjaśnić powodów opóźnień. Wiesław Wilczyński, dyrektor biura, mimo zaproszenia nie pojawił się na antenie TVN Warszawa - wyjechał na narty. Nikt z jego urzędników nie był w stanie go zastąpić.
Sprawą interesowali się także dziennikarze "Polska The Times". Opisali, jak Wiesław Wilczyński tłumaczył się radnym, że jego biuro konsultuje z biurem gospodarki procedury przetargowe związane z dzierżawą gruntów klubom. - Nic o tym nie wiemy - odpowiedziała wtedy Izabela Budyta z Biura Gospodarki Nieruchomościami. Jak informowała "Polska" przez opieszałość urzędników może przejść klubom koło nosa także 7,5 mln unijnych dotacji.
Przekroczyli kolejny termin
Zaskoczeni radni zażądali od obu biur, żeby w ciągu dwóch tygodni przygotowały dokładny plan dla stołecznych klubów. Termin mija dziś.- Do komisji sportu nie wpłynęły żadne dokumenty - powiedziała portalowi tvnwarszawa.pl Katarzyna Munio.mz/par
tvnwarszawa

2009/02/18

Radni uchwalili bubel z zakazem palenia

Kompromitacja Rady Warszawy. W lipcu radni uchwalili zakaz palenia pod przystankowymi wiatami. Właśnie okazało się, że powołali się wtedy na złą podstawę prawną. Strażnicy miejscy od dziś przestają wystawiać mandaty. A radni mają jak najszybciej poprawić błąd
- Wystosowaliśmy już pismo do przewodniczącej rady w sprawie zmiany bądź uchylenia tego zakazu. Tryb wydania przepisów był niewłaściwy. Dokładnie to zakaz został wydany w oparciu o niewłaściwą ustawę - tłumaczy prokurator Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Okręgowej. - Ale podkreślam, że nie kwestionujemy zasadności wprowadzenia samego zakazu - dodaje.
Informację o nieważności zakazu podała wczoraj wieczorem TVN Warszawa.
Najważniejsza wątpliwość, to co z mandatami, które do tej pory wystawiła straż miejska? Tych jest sporo. - Mamy statystyki z początku stycznia. Wystawiliśmy wtedy 89 mandatów, było ok. 300 pouczeń i cztery wnioski do sądu grodzkiego - informuje rzeczniczka straży miejskiej Agnieszka Dębińska-Kubicka.
- Ten, kto przyjął mandat, może teraz odwołać się do sądu. I to do sądu będzie należeć decyzja, co zrobić - mówi Martyniuk.Strażnicy miejscy nie będą na nią czekać. - Przestajemy wystawiać mandaty. Czekamy na wyprostowanie tej sprawy przez radnych - informuje Dębińska-Kubicka.Informacja o tym, że uchwała o zakazie palenia na przystankach jest nieważna, bo została przyjęta na podstawie złej ustawy, wywołała konsternację radnych.
- Pierwsze słyszę - powiedział nam zaskoczony radny Zbigniew Cierpisz (PiS). Pomysłodawca wprowadzenia zakazu palenia. - To dziwne. Przecież w radzie jest biuro prawne, które sprawdza projekty uchwał.Zdziwienia nie kryła też przewodnicząca Rady Warszawy Ewa Malinowska-Grupińska. - W Polsce prawo jest bardzo skomplikowane. Oczywiście postaramy się ten błąd jak najszybciej naprawić. W czwartek jest konwent i na pewno będziemy się wtedy zastanawiać, co robić - zapewnia.
To nie pierwsza wpadka radnych z tym zakazem. Na początku września pisaliśmy o innej pomyłce. W uchwale była mowa o tym, że przepis wprowadzający zakaz wchodzi w życie 1 września po 30 dniach od opublikowania uchwały w dzienniku urzędowym województwa. A opublikowany został 18 sierpnia. Ostatecznie strażnicy przestrzegania zakazu zaczęli pilnować 18 września. - Biuro prawne rady nie zauważyło niekonsekwencji i ja uchwałę podpisałam. Ale to pierwsza taka wpadka rady, pierwszy nasz bubel prawny. Mam nadzieję, że warszawiacy wybaczą - tłumaczyła się wtedy wiceprzewodnicząca rady Ligia Krajewska.
Gazeta Stołeczna
Wojciech Karpieszuk

Ratusz: poczta nie dostarczyła sukcesów!

Pani prezydent chciała pochwalić się osiągnięciami dwóch lat rządów. Wydała specjalne ulotki, ale nie dotarły one do wszystkich warszawiaków.
„Warszawa – dobry kierunek 2006 – 2010” tak ratusz zatytułował ulotkę. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz (PO) pisze w niej: „Razem budujemy Warszawę, która będzie godna miana stolicy Europy Środkowej na miarę XXI wieku. Wierzę, że nam się uda!”.
– Obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności władzy – tłumaczy Jarosław Jóźwiak z gabinetu prezydent stolicy radnym PiS, którzy zapytali o sens drukowania ulotek.
W grudniu poczta miała przesłać je do skrzynek warszawiaków. Reklamówki nie dotarły jednak do wszystkich. – Nie dostałam nic takiego – opowiada mieszkanka z ul. Niskiej. Pani Zofia Kryształ z al. Jana Pawła II też nic nie wie o przesyłce.
Takich osób jest więcej. – Nie widziałem ulotki. Do mnie też nie trafiła – mówi Marek Makuch, szef radnych PiS i krytykuje sens tego wydawnictwa: – To duże pieniądze. Zamiast na promocję, powinny być przeznaczone na obiady dla dzieci – mówi.
– Ulotka jest najtańszą formą promocji – broni pomysłu rzecznik ratusza Tomasz Andryszczyk. – Nawet w kryzysie nie można oszczędzać na reklamowaniu miasta. Bo dobra promocja zwraca się.
Ratusz wydrukował 800 tys. ulotek oraz 40 tys. broszur. Na druk i wysyłkę wydał ok. 150 tys. zł. Ale urzędnicy wiedzą, że kolportaż nie był udany. – Złożyliśmy reklamację w Poczcie Polskiej. Żądamy wyjaśnienia przyczyn niewykonania usługi – tłumaczy Jarosław Jóźwiak.
Poczta przyznaje się do wpadki. – Ale to nie my dostarczaliśmy ulotki, a firma zewnętrzna. W ramach rekompensaty obiecała dostarczyć bezpłatnie 200 tys. miejskich druków – mówi Michał Dziewulski z PP.
Inną wpadkę promocyjną zaliczył ponad dwa lata temu Kazimierz Marcinkiewicz, wówczas komisarz Warszawy i kandydat na prezydenta stolicy. W nocy z 22 na 23 listopada „zadzwonił” do 10 tys. warszawiaków z prośbą, by na niego głosowali.– Jest mi nieprawdopodobnie przykro. Coś takiego nie powinno się wydarzyć. Bardzo przepraszam wszystkich, którym taki telefon przerwał sen – kajał się potem Marcinkiewicz. Prezydentem nie został.
Życie Warszawy
blik
Życie Warszawy

Afera ulotkowa dosięgła ratusza

Radni PiS i media pytają o ulotki podsumowujące rządy Hanny Gronkiewicz-Waltz, które trafiły do skrzynek pocztowych. - Trafiły teraz, bo dwa miesiące przeleżały w magazynie nieuczciwej firmy, która nie wywiązała się z kontraktu z Pocztą Polską - odpowiada ratusz.
"Warszawa - dobry kierunek 2006-10" - tak zatytułowane są czterostronicowe ulotki w czerwono-żółtych barwach. To podsumowanie dwóch lat prezydentury Hanny Gronkiewicz-Waltz. Za ok. 100 tys. zł wydrukowano 798 tys. ulotek. Jeszcze w grudniu miały być dostarczone do skrzynek pocztowych. Ale większość nie została dostarczona - w styczniu pisaliśmy, że do naszej redakcji zgłosił się pracownik firmy ABC Direct Contact z Marek. Opowiedział, że w magazynie firmy zalegają zafoliowane palety z pakowanymi po tysiąc sztuk ulotkami ratusza, które ABC Direct jako podwykonawca Poczty Polskiej miała dostarczyć do skrzynek. Według pracownika ABC Direct to normalna praktyka firmy - przetrzymywanie, a później utylizacja ulotek. Po telefonach "Gazety" Poczta Polska zapowiedziała kontrolę w ABC Direct, a ratusz reklamację jej usług.
O koszty druku i dystrybucji ulotek pytali już w interpelacjach radni PiS. Ratusz tłumaczył, że to kampania informacyjna, do której obywatele mają konstytucyjne prawo.
Wczoraj Radio RMF (a za nim inne media) podało, że ratusz reklamuje swoje osiągnięcia, wydając "w kryzysie" pieniądze na ulotki. To reakcja na pojawienie się w ich skrzynkach pocztowych.
- To najprawdopodobniej partia niedoręczonych wcześniej ulotek, które wreszcie dotarły do skrzynek po naszych interwencjach w Poczcie Polskiej - wyjaśnia Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza. Dodaje, że kampania planowana była wczesną jesienią, a jej zakończenie miało nastąpić w grudniu, czyli przed kryzysem. - Dziwi nas też, że radni PiS pytają o ulotki na półmetek kadencji. A to przecież ekipa Lecha Kaczyńskiego jako pierwsza wypuściła podobne w listopadzie 2004 r. My tylko kontynuujemy to, wymyślili nasi poprzednicy - mówi Andryszczyk.
Grzegorz Lisicki
Gazeta Stołeczna

2009/02/17

800 tys. ulotek i broszury: prezydent miasta chwali się sukcesami

Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz chwali się swoimi sukcesami. Co drugi warszawiak dostanie do skrzynki ulotkę informującą o tym, co udało się poprawić w mieście przez 2 lata jej rządów. Miasto wyda też specjalne broszury. To rozrzutność - ocenia opozycja.
800 tys. ulotek od władz Warszawy trafi do skrzynek warszawiaków. Gabinet Hanny Gronkiewicz-Waltz podsumowuje 2 lata pracy. Ulotki będą kosztowały 100 tys. zł.
Prezydent chwali się m.in. dokończeniem I linii metra, zakupem nowoczesnych tramwajów i autobusów, wprowadzeniem miniżłobków (200 dodatkowych miejsc dla maluchów). Obietnice z kolei są warszawiakom dobrze znane - jeszcze z kampanii wyborczej. Hanna Gronkiewicz-Waltz obiecuje drugą linię metra, Most Północny i Krasińskiego, Szpital Południowy...
- To dobra praktyka, by podsumować 2 lata rządów - skomentował dla RMF FM Tomasz Andryszczyk, rzecznik prasowy ratusza.
Będzie też broszura
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o pracach ratusza - możesz odesłać urzędnikom kupon umieszczony na ulotce. W zamian dostaniesz 16-stronicowy biuletyn.
- To już przesada. W dobie kryzysu finansowego pieniądze zamiast na ulotki i broszury można było przeznaczyć na dostosowanie jednej szkoły na potrzeby sześciolatków - ocenia w rozmowie z portalem tvnwarszawa.pl Maciej Maciejowski, radny PiS. Pod koniec zeszłego roku interpelował na radzie miasta w sprawie ulotek. Zapowiada, że na najbliższej sesji będzie pytał, ile miasto wyda na broszury.
Informacja czy promocja?
To, co ratusz nazywa informacją, opozycja ocenia jako kampanię promocyjną.
- Nie ma co ukrywać, to nie jest obiektywne informowanie o tym co się dzieje w mieście, co się udało, a czego nie udało zrealizować - mówi Maciejowski.
Poprzednie władze również wydawały pieniądze z budżetu miasta na ulotki. - To nie była promocja Lecha Kaczyńskiego, tylko informowanie o strategii miasta - podsumowuje radny PiS.
Odpowiedź na krytykę PiS?
Czy kampania informacyjna to odpowiedź na krytykę opozycji? W grudniu PiS wyemitował 10 tys. ulotek, w których krytykował korki i zły stan inwestycji drogowych w mieście. Radni PiS podejrzewają, że ulotki mogą być odpowiedzią na wydane przez nich materiały.
tvnwarszawa, rmf
mz/roody

Radni uchwalili bubel prawny. Na przystankach można palić!

Decyzja o zakazie palenia na przystankach komunikacji miejskiej i placach zabaw jest niezgodna z prawem. Reporterka TVN Warszawa jako pierwsza dotarła do wydanego przez prokuraturę nakazu zmiany obowiązujących od września przepisów. Osoby, które wcześniej zostały ukarane za palenie, mogą teraz dochodzić rekompensaty w sądzie.
- Uchwała Rady Miasta w Warszawie na temat zakazu palenia na przystankach miejskich została uchwalona w oparciu o niewłaściwe przepisy - twierdzi Mateusz Martyniuk, rzecznik warszawskiej prokuratury. - Te osoby, które dostały mandat, mogą iść w tej sprawie do sądu - dodaje.
- Do tej pory wystawiliśmy 117 mandatów, 5 wniosków skierowaliśmy do sądu grodzkiego oraz udzieliliśmy 269 pouczeń - informuje tvnwarszawa.pl Agnieszka Dębińska-Kubicka, rzecznik straży miejskiej. - Do czasu wyjaśnienia tej sprawy strażnicy nie będą wystawiać mandatów za palenie - dodaje.
Choć prokurator uznał, że uchwała Rady Miasta o zakazie palenia na przystankach i placach zabaw jest niezgodna z prawem, to cały czas obowiązuje. Pismo z nakazem jej uchylenia trafiło do biura rady warszawy już 23 stycznia. Rajcy dowiedzieli się o tym dopiero we wtorek.
Trzeba poprawić prawo
Jak na razie prokurator zwrócił się jedynie z prośbą do przewodniczącej Rady o uchylenie tej ustawy, gdyż dopatrzył się w niej przynajmniej dwóch nieprawidłowości.Radni przy tworzeniu nowego przepisu powołali się na ustawę o samorządzie terytorialnym, podczas gdy powinni zastosować przepisy o ochronie zdrowia. Po drugie, między podjęciem uchwały a jej wejściem w życie minęło zbyt mało czasu.
- Przy ogromnym zaufaniu do prokuratury warszawskiej, sądzę, że należy się pochylić z troską nad tym, co pisze prokurator i poprawić wadliwe prawo, jeśli wadliwe prawo zostało stworzone - komentuje radny Lewicy, Andrzej Golimont.
- Zakaz palenia został wprowadzony w obronie osób niepalących, którzy stanowią 70 proc. społeczeństwa - informuje radny Zbigniew Cierpisz z PiS, pomysłodawca uchwały zakazu palenia na przystankach.
Dziwią go doniesienia, że uchwała została źle przygotowana. - Uchwała przeszła całą skomplikowaną procedurę, nikt nie zgłosił sprzeciwów. Uważam więc, że uchwała cały czas obowiązuje - mówi.
"Radni zajmą się tym na najbliższej sesji
"Potwierdza to opinia biura prawnego, które kontrolowało dokument przed jego wejściem w życie. - Biuro prawne nie stwierdziło żadnych uchybień w marcu zeszłego roku. Jeżeli prokurator ma rację, to myślę, że biuro popełniło błędy - twierdzi Cierpisz.
W wielu miastach w Polsce podobny zakaz obowiązuje już od dawna. - Jako pomysłodawca wzorowałem się na znacznie bardziej restrykcyjnej uchwale krakowskiej. Od 10 lat zakaz palenia obowiązuje w Toruniu - mówi radny. Oprócz tego zakaz palenia obowiązuje m.in. w Olsztynie.
Jak dodał, Rada Warszawy zajmie się sprawą feralnego prawa na najbliższej sesji 26 lutego.
Marta Jurgamwap/par
tvnwarszawa

Długi Czumy zbada CBA?

Jeżeli Andrzej Czuma miał długi, to powinien je wymienić w swoim oświadczeniu majątkowym.
W żadnym ze złożonych przez siebie poselskich oświadczeń majątkowych Andrzej Czuma nie wpisał w rubryce “zobowiązania” długów, jakie ma w USA.
Minister utrzymuje, że wszystkie należności spłacił. Jednak “Polityka”, która ujawniła sprawę jego zaległości finansowych, twierdzi, że Czuma mija się z prawdą.
“W wykazie długów spłaconych po sprzedaży domu nie ma informacji o spłaceniu karty kredytowej w wysokości 7107 dolarów. Gdyby ta kwota została spłacona po sprzedaży domu, to korporacja Colonial Credit nie wytoczyłaby sprawy Andrzejowi Czumie. Taka sprawa trafiła do sądu Cook County 28 listopada 2006 r., a więc gdy nie było go już w Chicago” – pisze tygodnik i podtrzymuje, że wbrew temu, co mówi minister, to jego dług, o czym świadczy numer jego ubezpieczenia.
Jeśli to prawda, oznacza to, że Czuma, będąc posłem PO, zataił dług w swoim oświadczeniu majątkowym. Jako zobowiązanie w oświadczeniu Czumy figuruje jedynie pożyczka, którą zaciągnął w Sejmie.
Prawdziwość oświadczeń majątkowych bada z urzędu Centralne Biuro Antykorupcyjne. Dlatego “Rz” zwróciła się w miniony czwartek do ministra Czumy z pytaniem, czy zamierza wystąpić do CBA, by skontrolowało prawdziwość jego oświadczenia. Z podobnym pytaniem zwróciliśmy się do premiera za pośrednictwem Centrum Informacyjnego Rządu. Mimo wielokrotnych monitów do zamknięcia tego wydania “Rz” nie dostaliśmy odpowiedzi.
CBA do sprawdzania prawdziwości oświadczeń majątkowych może wykorzystywać wszelkie środki, w tym zwracać się do instytucji działających w innych krajach.
Ministerstwo Sprawiedliwości do tej pory nie odpowiedziało również na pytanie o to, co się stało z resztą pieniędzy pochodzących ze sprzedaży domu w Chicago.
Z oświadczenia majątkowego posła Czumy wynika zaś, że jest jednym z najuboższych parlamentarzystów. Jego oszczędności opiewają na 3500 zł i 1200 dolarów. Poseł nie wykazał w oświadczeniu żadnych mieszkań ani innych nieruchomości. Jedynym jego majątkiem jest 13-letnia lancia kappa o wartości 10,5 tys. zł.
Mieczysław Klasa, który pośredniczył w sprzedaży Czumie domu w Chicago, twierdzi, że nieruchomość ta jest warta około 200 tys. dolarów. Tymczasem według szacunków suma długów, jaką obecny minister sprawiedliwości spłacił po sprzedaży domu, nie przekroczyła 30 tys. dolarów.
Wśród Polonii w Chicago panuje coraz większy niesmak wywołany postępowaniem i wypowiedziami Czumy oraz broniącego go Stefana Niesiołowskiego. Polonusi są wstrząśnięci wypowiedzią ministra, który przechwalając się, że nigdy nie był zatrzymany za jazdę w stanie nietrzeźwym, zasugerował, że wśród Polonii to prawdziwa rzadkość.
Stefan Niesiołowski z kolei oburzył Polonusów nazwaniem środowiska chicagowskiego małpiarnią.
Przeciw wypowiedzi Niesiołowskiego ostro w liście do marszałka Sejmu zaprotestował prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej Frank J. Spula. “Oczekujemy ze strony p. Niesiołowskiego oficjalnych, szybkich i wyczerpujących przeprosin w mediach polskich i lokalnych w Chicago” – napisał. Poinformował jednocześnie, że biuro KPA zostało zasypane lawiną protestów Polonusów.
Jak w USA rozbijał POMOST
Działacze polonijni oskarżają Andrzeja Czumę o osłabienie ruchu POMOST. W latach 80. była to obok Kongresu Polonii Amerykańskiej najprężniejsza polska organizacja w USA. Wspierała najczęściej kanałami nieoficjalnymi podziemie antykomunistyczne w Polsce.
– Do chwili pojawienia się Andrzeja Czumy POMOST był zwartą, prężną instytucją, bez jakichkolwiek wewnętrznych konfliktów – relacjonuje jedna z redaktorek miesięcznika „POMOST” wydawanego przez ruch Mirosława Kruszewska.
Jak twierdzi inny działacz i dziennikarz polonijny, Czuma usiłował pozbyć się szefa POMOSTU Krzysztofa Raca pod pozorem nadużyć finansowych. Ostatecznie sąd w Chicago uznał, że Czuma i jego grupa nie mają prawa posługiwać się nazwą POMOST i przywrócił jej prawowite władze.
Rzeczpospolita
Cezary Gmyz

2009/02/16

Rząd nie potrzebuje Pitery

Nonsensowny pomysł minister Pitery, by zaoszczędzić na samochodach dla policji, podsuwa mi pytanie: czy naprawdę rząd potrzebuje minister Julii Pitery? - zastanawia się publicysta DZIENNIKA Jerzy Jachowicz.
Nową światłą myśl wypowiedziała dziś minister Julia Pitera: "Policja nie potrzebuje samochodów". Zrobiła to, aby usprawiedliwić odebranie policji z jej budżetu prawie miliarda złotych. Próbując uratować ten absurd, mówiła, że tylko patrole piesze mogą skutecznie kontrolować miasta. Nie ma wielkiego sensu - dodawała - żeby policjanci jeździli samochodami. Szczególnie gdy uliczki są kręte i wąskie.
Nie wiem, czy Julia Pitera zdaje sobie sprawę, że swoim projektem rewolucjonizuje nie tylko polską policję, ale też całego świata. We wszystkich państwach kładzie się nacisk na rozwój łączności w policji i jej szybkiego przemieszczania się. Patrol pieszy jest w stanie zajrzeć na kilkanaście ulic, wliczając w to bramy i ciemne zaułki. Ale zużywa na to całą noc. Funkcjonariusze w samochodzie są w stanie zrobić to samo w ciągu godziny czy dwóch.
Jak sobie pani Julia Pitera wyobraża np. taką sytuację: patrol pieszy widzi kierowcę jadącego z szaloną szybkością? Jest oczywiste, że zanim policjanci dodzwonią się gdziekolwiek, po piracie nie będzie śladu. A może polscy policjanci powinni zacząć trenować pościgi za samochodami na własnych nogach? Jeśli zechcą np. skontrolować jakiś podejrzany samochód, chciałbym zapytać panią minister, w jaki sposób mają dotrzeć do bazy komputerowej, aby sprawdzić, czy nie jest przypadkiem kradziony. Idąc tropem odkrywczej myśli minister Pitery, powinni nosić radiostacje na plecach.
Nonsensowny pomysł minister Pitery podsuwa mi pytanie chyba bardziej usprawiedliwione niż jej propozycja: czy naprawdę rząd potrzebuje minister Julii Pitery?
Jerzy Jachowicz, publicysta DZIENNIKA

Stołeczni urzędnicy w Hiszpanii szukali leku na korki

Delegacja stołecznych urzędników, z miejskim inżynierem ruchu na czele, dokształcała się pięć dni w Hiszpanii. Jak rozwiązać warszawskie korki - na te pytania szukali odpowiedzi w Madrycie.
- To co oglądaliśmy, to system informacji pasażerskiej na przystankach - tłumaczy reporterowi TVN Warszawa Janusz Galas, miejski inżynier ruchu.
Ale przez pięć dni w Madrycie warszawscy urzędnicy nie tylko oglądali rozwiązania komunikacji hiszpańskiej. Jak przyznaje Janusz Galas był też czas na zgłębianie kuchni i kultury Hiszpanii. - Ryż bardziej mi się kojarzy z Azją. Nie wiedziałem, że hiszpanie również przepadają za ryżem - wspomina swoje doświadczenia kulinarne. I dodaje, że sam mimo wszystko za ryżem nie nie przepada.
Droga wycieczka
Do Madrytu Janusz Galas pojechał w towarzystwie trzech swoich urzędników. - Pytanie, do czego były potrzebne tam cztery osoby? Rozumiem, że jedna była od noszenia walizek, druga od notowania, ale od czego była ta trzecia? - radny SLD, Andrzej Golimont nie może nadziwić się celowi tej wycieczki.
Nie rozumieją jej też warszawscy taksówkarze. - Myślę, ze Hiszpanię można tutaj sobie zrobić za dużo mniejsze pieniądze - przyznaje jeden z nich.
A co na to inżynier?
Janusz Galas zapytany, co by odparł na zarzuty, że urzędnicza wycieczka za 2 tysiące euro była niepotrzebna, odpowiada: "No, że podróże kształcą."
Leszek Dawidowicz ag/par
tvnwarszawa

2009/02/14

Piskorski: Tusk zraża do siebie ludzi

"Nikt poważny nie chce skorzystać z jego propozycji wejścia do rządu" - tak Paweł Piskorski mówi o Donaldzie Tusku, czyli o swym szefie z czasów, gdy eurodeputowany był jeszcze w Platformie Obywatelskiej. "Tusk zraża wszystkich poważnych kandydatów" - dodaje Piskorki dowodząc, że premier sieje w swym gabinecie strach.

"Donald Tusk też ma takie zachowania... satrapie - że się tak wyrażę. Tak jak satrapa wschodni potrafi zademonstrować swoją wszechpotęgę usuwając kogoś, wyrzucając z gabinetu w ciągu 15 minut. To jest niestety charakterystyczne dla Donalda" - mówi w wywiadzie dla "Newsweeka" i RMF FM skonfliktowany z PO, Paweł Piskorski."Oni wszyscy obawiają się sytuacji, że z tego gabinetu można bardzo łatwo wylecieć pod lada pretekstem. Jeśli tylko jest następca" - twierdzi Piskorski, zaznaczając jednocześnie, że premier ma bardzo "krótką ławkę rezerwowych", bo - jak się wyraził eurodeputowany - poważni kandydaci nie chcą z Tuskiem współpracować.Piskorski zarzuca też Tuskowi, że nie stosuje tych samych standardów wobec wszystkich ministrów. Przypomniał sprawę Zyty Gilowskiej, która została wyrzucona z PO za to, że - jak to relacjonuje Piskorski - syn Gilowskiej ożenił się z pracownicą jej biura. "Jeśli porównujemy nepotystyczne zachowanie Czumy z tym, jak Zyta Gilowska była usuwana z partii, to w ogóle nie ma porównania" - komentuje Piskorski problemy ministra sprawiedliwości.Andrzej Czuma - któremu zarzucano nierzetelne spłacanie długów i zawodowe otaczanie się bliskimi podczas wykonywania publicznej pracy szefa resortu sprawiedliwości - to, zdaniem Piskorskiego, problem Tuska. "W moim przekonaniu największy problem Tuska ze zdymisjonowaniem Czumy to jest następca" - mówi Paweł Piskorski, który od niedawna działa w Stronnictwie Demokratycznym."Moim zdaniem główny problem jest taki, że premier wytworzył taki mechanizm, który powoduje, że nikt poważny nie chce skorzystać z jego propozycji wejścia do rządu" - dodaje polityk.Twierdzi, że między premierem a wicepremierem Grzegorzem Schetyna miało dojść do konfliktu o dymisję poprzedniego ministra sprawiedliwości. Schetyna miał być przeciwnikiem tej zmiany, bo przewidywał kłopoty wizerunkowe partii, a w związku z tym także kłopoty z przejęciem prezydentury przez Tuska. Schetyna, bowiem, ma apetyt na bycie premierem po Tusku."A komu pan kibicuje w tej wojence? Obecnemu premierowi, czy przyszłemu premierowi?" - pytała Piskorskiego dziennikarka. "Nie kibicuję żadnemu z nich. Proszę wybaczyć, mam osobiste powody, żeby sądzić, że żaden z nich nie powinien zasiadać w tak ważnych funkcjach" - odpowiedział.
Andrzej Mężyński, Michał Pietrzak
"Newsweek", RMF
Dziennik

2009/02/13

Czuma i Rokita - niepoważni politycy

Na czołówkach gazet są dziś panowie Czuma i Rokita – politycy nie całkiem poważni. Andrzej Czuma ma piękną przeszłość, to prawda, ale przeszłość była dawno, i nie daje monopolu na rację w każdej sprawie. Nie podobał mi się już fakt, że p. Czuma był (jest?) zwolennikiem łatwego dostępu do broni palnej. Po tym wszystkim, co zobaczył w Stanach Zjednoczonych, po tych szaleńcach, którzy mordowali w szkołach i w koledżach – jak można być zwolennikiem łatwego dostępu do broni? Jeszcze w Stanach to ma jakieś źródła historyczne, Dziki Zachód, samotne domki i osady, a także prawo do broni jako prawo obywatelskie. Ale w Polsce?
Tu dygresja: Jeżeli Donald Tusk zdymisjonował prof. Ćwiąkalskiego za jego wypowiedzi w sprawie Krzysztofa Olewnika – to popełnił błąd. Jeżeli zdymisjonował ministra za wizytę u Stokłosy – to inna sprawa. Koniec dygresji. W każdym razie Andrzej Czuma został ministrem Sprawiedliwości. Jego pierwsze spotkanie rodziną PP. Olewników trwało dłużej niż z jego poprzednikiem na stanowisku ministra (na co zwróciła uwagę Janina Paradowska). Na stanowisko ministra przyszedł człowiek bez doświadczenia, bez programu. Donald Tusk wyrządził krzywdę posłowi Czumie mianując go ministrem. W ciągu kilku dni Czuma popełniał gafę za gafą. Powiedział, że w Polsce jest 6 tys. prokuratorów, ale jedna czwarta z nich zajmuje się walką z przestępczością. Zdradził, że polski wywiad znał nazwiska i krewnych bandytów z Pakistanu, i ze cieszą się oni poparciem w rządzie. Wreszcie Czuma wprowadził do ministerstwa jako społecznego doradcę – swojego syna! To już jest na prawdę curiosum. Jeżeli syn jest zdolny i mądry, to przecież znajdzie sobie bez problemu zajęcie, a innych doradców nie brak.
No i wreszcie ta bomba, którą ujawniła „Polityka” – Czuma jako kłopotliwy dłużnik, który latami ociągał się ze spłacaniem wierzytelności, do tego stopnia, że miał sprawy w sądach. Nie dajcie sobie wmówić, że to jest normalne i częste, bo w Ameryce ludzie żyją na kredyt. Spędziłem w USA w sumie 7 lat, byłem redaktorem na czele zespołu, byli w nim ludzie, którzy spłacali kredyty (np. za studia), mieli kłopoty finansowe, ale nie w sądach! W sumie – nominacja Andrzeja Czumy okazała się jego kompromitacją i wpadką premiera Tuska. Premier się przeliczył, że etos zastąpi Czumie umiar i rozsądek. Niestety, stało się inaczej. Zmiana na stanowisku ministra Sprawiedliwości to najpoważniejszy dotychczas błąd premiera Tuska. Błąd, z którego trudno się wycofać. Bracia Kaczyńscy zobaczyli światło w tunelu.
Jest jedno, co łączy obu bohaterów dnia - Czumę i Rokitę: brak powagi. Poważny minister nie ukrywa przed premierem swoich zaszłości finansowych, nie mówi głupstw ani nie wprowadza syna na doradcę. Poważny premier nie daje się nabrać. Poważny polityk, za jakiego pragnął uchodzić Jan Maria Rokita, nie szarpie się ze stewardesą. Owszem, stewardesy bywają nieprzyjemne (wiem to z własnych obserwacji), Niemcy potrafią być służbistami, ale do tanga trzeba dwojga. Poważny człowiek pomyśli, że stewardesa jest nieuprzejma, ale ileż to razy w życiu zetknęliśmy się z nieuprzejmą obsługą – zwłaszcza my, wychowani w PRL? To jest trochę tak, jak z prowadzeniem samochodu. Kiedy ktoś zajeżdża nam drogę, to albo mu ustąpimy, zaklniemy pod nosem i jedziemy dalej, albo trąbimy, wymyślamy i wygrażamy, czyniąc nieprzystojne gesty. Nie wierzę, że na grzecznego i potulnego Rokitę rzuciła się niemiecka policja. Najlepiej by było, gdyby w samolocie była kamera i wszystko zostało nagrane.
Dalszy ciąg był równie żenujący, Rokita stawiał opór, a policja się nie patyczkowała, gdyż nie zajrzała do Wikipedii i nie wiedziała, z kim ma do czynienia – z publicystą i z posłanką! Rokita się opierał, ponieważ nie wyobrażał sobie, że może zostać potraktowany niesprawiedliwie, jak byle kto. Polscy politycy pospieszyli z odsieczą: „Nie może być poniewierany Polak! Policja lżyła Polaka, to jest nas – Polaków” – mówili. „Jestem w ostrym konflikcie z państwem niemieckim” – stwierdził Rokita. A Kamil Durczok z cała powagą pytał, czy Rokita oczekuje reakcji polskich władz. Z odsieczą pospieszył nawet poseł Palikot, który miał podobny incydent i wzywał do bojkotu Lufthansy. Ale nie zapominajmy, kim jest poseł Palikot. Ten jest w silnym konflikcie nawet z prezydentem, którego nazwał „chamem” i z jego bratem, któremu zaglądał do łóżka. I znów – można to i owo myśleć, ale niekoniecznie ubliżać.
Moim zdaniem, gdyby obaj politycy odkładali płaszcze tam, gdzie wszyscy pasażerowie, i mieli ego nie większe niż inni, to do wybuchu kolejnej wojny polsko – niemieckiej by nie doszło.
Polityka
Daniel Passent

Minister na debecie 2

Wszystkie informacje, które podawałem w swoim tekście znalazły potwierdzenie; doszły jeszcze dodatkowe fakty i szczegóły, obrazujące historię amerykańskich kłopotów obecnego ministra.
Mój artykuł, a właściwie informację, pt. "Minister na debecie" Andrzej Czuma i jego syn Krzysztof określali początkowo jako „oszczerstwo" (syn był zresztą bardziej radykalny), dopiero na środowej konferencji prasowej minister sprawiedliwości przyznał, że dziennikarze maja prawo, a nawet powinność, prześwietlać życiorysy polityków. To już jakiś postęp. Zresztą, w kolejnych publikacjach innych mediów, właściwie wszystkie informacje, które podawałem w swoim tekście znalazły potwierdzenie; doszły jeszcze dodatkowe fakty i szczegóły, obrazujące historię amerykańskich kłopotów obecnego ministra.
Pan Minister, w pierwszych zdawkowych jeszcze reakcjach, odpowiadał, że wszystkie długi spłacił, więc w zasadzie nie ma sprawy. Otóż, w moim przekonaniu, nie o niespłacone długi tutaj chodzi. Rzecz w tym, że obecny polski minister sprawiedliwości był bardzo nierzetelnym dłużnikiem, zaciągał pożyczki w instytucjach finansowych, nie mając możliwości ich spłaty, pożyczał także pieniądze u prywatnych osób. Te osoby mu ufały i zostały przez Andrzeja Czumę, jak twierdzą, oszukane. To nawet nie to, że minister Czuma nie mógł im zwrócić pieniędzy, bo to się może zdarzyć, ale ich zwodził, zastraszał (tak mówią), kręcił, nie odbierał od nich korespondencji. Dopiero przymuszony przez sąd regulował płatności. Nie wiem, czy stwierdzenie, „regulował" nie jest w tym wypadku nadużyciem. Bo przecież w dwóch znanych wypadkach prywatnych pożyczek, nawet po wyrokach sądowych Andrzej Czuma dobrowolnie nie chciał oddać pieniędzy. Mieczysław Klasa ściągał należność przez prawie 4 lata za pośrednictwem adwokata. A Alicja Jonik doprowadziła, że dług został wpisany na hipotekę domu Czumy. Pieniądze odzyskała również po 4 latach, gdy dom został sprzedany, a długi urzędowo ściągnięte. Co to było: lekkomyślne podejmowanie zobowiązań, zanik realizmu w planowaniu własnych finansów, wykorzystywanie znajomych? Każdy może wpaść w kłopoty ,ale sposób, w jaki sobie z nimi radzimy, wiele mówi o ludziach. A przecież, słyszeliśmy, jedną z głównych kwalifikacji Andrzeja Czumy do stanowiska ministra sprawiedliwości miała być krystaliczna uczciwość.
Na dzień przed opublikowaniem tekstu w Tygodniku „Polityka" poinformowaliśmy ministra Czumę, że - nie wstrzymując publikacji materiału, opartego na dokumentach i potwierdzonych relacjami zainteresowanych - oddajemy nasze łamy by mógł obszernie odpowiedzieć na zarzuty, bo ze względu na jego funkcję państwową wyjaśnienia powinny być dokładne i publiczne. Dotychczas Andrzej Czuma nie odpowiedział na to zaproszenie, ale cieszymy się, że na konferencji prasowej, już po rozmowie z premierem, przedstawił swoja wersję wydarzeń. Niestety, w tej relacji, znajdujemy nowe niejasności. Oto drobne przykłady.
Skoro dziś Andrzej Czuma, mówi, że w sporze z Mieczysławem Klasą chodziło nie o pożyczkę, tylko o prowizję za sprzedany dom, który Czuma uznał za wadliwy, to dlaczego, kiedyś w sądzie mówił coś zupełnie innego?
Dzięki temu, że zachowały się dokumenty tej sprawy wiemy znacznie więcej. Wiemy, że w sądzie Andrzej Czuma nie wspominał ani o wadliwym piecu, ani o spornej prowizji. Na pewno by o tym wspomniał, gdyż była to okoliczność łagodząca. Wtedy jednak mówił, że pieniądze od Klasy pożyczył i przyznał, że nie wszystko mu oddał. Nie jest prawdą, jak zapewniał w środę minister Czuma, że nie toczyły się przeciwko niemu żadne inne sprawy przed sądami USA, niż te opisane już przez prasę.
W roku 1990 w sądzie karnym w Chicago toczyła się przeciwko Andrzejowi Czumie sprawa karna. O tej sprawie minister Czuma powinien przecież pamiętać, ponieważ został po 10 rozprawach uniewinniony. Pozostaje niewyjaśniona sprawa zadłużenia z karty kredytowej (pisze o tym Gazeta Wyborcza), o której Andrzej Czuma mówi, że nie należała do niego, choć zebrane przez dziennikarzy informacje świadczą o czymś przeciwnym... (szerzej w PS)
Naprawdę, nie mamy żadnej intencji „czepiania się" ministra, nie pracujemy na niczyje zlecenie, nie jesteśmy marionetką w rękach „małpiarni z Chicago". Chcemy wiedzieć kim jest nowy szef polskiego aparatu sprawiedliwości, jaki jest jego stosunek do prawa, do własnych zobowiązań i słów, do ludzi, czy potrafi kierować wielką instytucją, a wreszcie - jaki jest jego stosunek do wymiaru sprawiedliwości, choćby w innym kraju? Syn pana ministra grozi nam procesem karnym i trzema latami więzienia. Przyjmujemy te słowa - że zacytuję -„z zażenowaniem i smutkiem".
Cezary Łazarewicz
Polityka

"Polityka": dowód na to, że Czuma nie spłacił długów

Nie jest prawdą, jak twierdzi minister sprawiedliwości, że po sprzedaży domu w 2005 roku spłacił on wszystkie chicagowskie długi - pisze "Polityka".
Wiadomo to z dokumentów sprawy w Cook County. W wykazie długów spłaconych po sprzedaży domu nie ma informacji o spłaceniu karty kredytowej w wysokości 7107 dolarów.Gdyby ta kwota została spłacona, po sprzedaży domu, to korporacja Colonial Credit nie wytoczyłaby sprawy Andrzejowi Czumie. Taka sprawa trafiła do sądu Cook County 28 listopada 2006 roku, a więc gdy nie było go już w Chicago.
- To nie jest mój dług - powiedział minister dziennikarzom i tłumaczył, że to nie chodzi o jego kartę kredytową i jest to przypadkowa zbieżność imion i nazwisk.
Margaret Bennet, prawniczka z Chicago, mówi, że dość łatwo sprawdzić, czy w sprawie Colonial Credit przeciwko Andrzejowi Czumie z listopada 2006 roku, chodzi o obecnego ministra sprawiedliwości.
By uniknąć takiej pomyłki, sądy amerykańskie przy nazwiskach oskarżonych podają unikalny numer ubezpieczenia i jest on zgodny z tym, który Andrzej Czuma podawał w innych sprawach.
To stuprocentowy dowód, że nie zapłacił on tych pieniędzy - mówi Bennet dla "Polityki".
Z dokumentów sprawy wynika, że chodzi o dług 6 392 dolarów o który już w marcu 2003 upominał się w sądzie Chase Manhattan Bank. A że bank nie mógł odzyskać też wierzytelnosci od Andrzeja Czumy sprzedał ją Colonial Credit. Jak mówi Bennet, gdyby należność ta została uregulowana powinno zostać to odnotowane w dokumencie orders entered, który jest zbiorczą informacją o przebiegu sprawy.
Tu ostatni wpis pochodzi z 28 listopada 2006 roku. Z informacji wpisanych przez sędziego Sanjay T.Taylora wynika, że nie udało się odnaleźć Andrzeja Czumy, a jego pracodawca, czyli Czuma Radio, nie ma pieniędzy by pokryć zadłużenie. Bez słowa o spłacie kredytu - pisze "Polityka".
Polityka, www.onet.pl

Kradli, czy nie kradli w Platformie?

Czy to normalne, że liderzy PO wspierają karierę osoby, która mogła okradać tę partię? A może owo okradanie wcale im nie wadziło? - pyta Luiza Zalewska. Jerzy Jachowicz wygrał proces z Marcinem Rosołem, byłym działaczem PO, którego oskarżył o wyprowadzanie pieniędzy z tej partii.
Jachowicz (wówczas w "Newsweeku") napisał, że w kampanii w 2005 r. Rosół wraz z kolegą Piotrem Wawrzynowiczem płacili tzw. słupom za fikcyjne usługi wyborcze, a potem od owych słupów odbierali w kopertach sporą część wypłaconych sum. Działo się to w czasach, gdy Rosół był asystentem Grzegorza Schetyny i pełnomocnikiem finansowym na czas kampanii, a Wawrzynowicz -zastępcą Mirosława Drzewieckiego, skarbnika PO.
Obu młodych działaczy zawieszono w PO, ale partia nie skierowała, mimo obietnic, sprawy do prokuratury. Ta wszczęła śledztwo dopiero na wniosek jednego z wyborców. W trakcie postępowania jeden z informatorów Jachowicza ujawnił, że naciskano na niego, by wycofał obciążające zeznania. Wśród naciskających miał być m.in. Drzewiecki. Kilku informatorów faktycznie się wycofało i przed rokiem prokuratura umorzyła postępowanie.
Ale sprawa się nie skończyła, bo Rosół pozwał Jachowicza do sądu i zażądał przeprosin. I tu niektórzy świadkowie zmienili zeznania, kwestionując prawdziwość własnych oświadczeń, jakie wcześniej na piśmie złożyli Jachowiczowi. Jeden ze świadków zdania nie zmienił i jemu właśnie dał wiarę sąd. I ten właśnie proces dziennikarz teraz wygrał.
A kariera Rosoła? Kwitnie. Najpierw z rozdania PO trafił on do władz Agencji Rozwoju Mazowsza. Potem przygarnął go Drzewiecki w Ministerstwie Sportu. Niedawno Rosół stanął na czele jego gabinetu politycznego.
W związku z tym rodzi się kilka pytań:
1. Dlaczego prokuratura uznała, że wiarygodne są zeznania tych świadków, którzy przestali obciążać działaczy PO, czyli dokładnie odwrotnie niż ich zeznania ocenił sąd?
2. Czy bez znaczenia jest fakt, że prokuratura umorzyła sprawę kompromitującą PO w czerwcu zeszłego roku, czyli gdy Platforma była już u władzy?
3. Czy to normalne, by młody działacz rządzącej partii, który okazał się być osobą o nie najlepszych kwalifikacjach w dziedzinie obracania publicznych pieniędzy (partie i ich kampanie finansują podatnicy), zajmował dziś tak eksponowane stanowisko w Ministerstwie Sportu?
4. Czy to w ogóle dobry pomysł, by po takich doświadczeniach pozwolić Marcinowi Rosołowi zajmować jakiekolwiek stanowisko opłacane z publicznych pieniędzy?
5. Czy obecna, jego wyjątkowo udana kariera pod skrzydłami rządzącego ugrupowania nie potwierdza najgorszych przypuszczeń, które towarzyszyły tekstowi Jachowicza - że liderom PO wyprowadzanie pieniędzy z kasy tej partii zupełnie nie wadziło?
Luiza Zalewska
dziennik

2009/02/12

Czuma: Jestem zwolennikiem nepotyzmu

Już wydawało się, że nazwisko Czuma przestanie przewijać się w mediach w kontekście wpadek słownych ministra sprawiedliwości. Przecież za lekkomyślne wypowiedzi zganił go premier. Ale syn ministra na to nie pozwala. Właśnie stwierdził, że jest "gorącym zwolennikim nepotyzmu". Tak się składa, że autor słów jest asystentem społecznym taty.
"Jestem gorącym zwolennikiem nepotyzmu, bo każdy polityk, który chce coś zrobić musi być otoczony przez osoby zaufane, czyli rodzinę i przyjaciół. Jeśli polityk nie ma w swoim otoczeniu takich ludzi, to nic nie zrobi. Nie oznacza to jednak, że mój ojciec uprawia nepotyzm, bo ani ja, ani żadna inna osoba z mojej rodziny nie jest pracownikiem ministerstwa ani biura poselskiego" - powiedział Wirtualnej Polskie syn Andrzeja Czumy, Krzysztof.
Skomentował w ten sposób doniesienia o tym, że działa na rzecz swego ojca nie tylko jako jego asystent społeczny, ale i nieformalny rzecznik prasowy. Nieformalnym rzecznikowaniem miał się zajmować do czasu powołania nowego rzecznika resortu sprawiedliwości. A miał nim zostać... Bogusław Mazur, bliski znajomy córki Andrzeja Czumy.
Jak donosi "Rzeczpospolita" Mazur zrezygnował z tej funkcji. "Uważam, że rolą rzecznika jest ujmowanie ministrowi kłopotów, a nie dokładanie nowych" - powiedział gazecie Mazur.
MP, TOKU
"WP"
Dziennik

Syn chwali nepotyzm, ojciec łamie ustawę

Andrzej Czuma naruszył przepisy antykorupcyjne, obowiązujące każdego posła. Jego syn Krzysztof, którego przedstawia jako społecznego asystenta, nie jest zgłoszony do specjalnego rejestru współpracowników. Na dodatek Czuma stracił rzecznika, bo okazało się, że łączą go więzi z córką ministra.
Od dnia, gdy Andrzej Czuma został ministrem, syn Krzysztof był jego nieformalnym rzecznikiem prasowym. To on decydował o zapraszaniu gości na uroczystość wręczenia nominacji. I to za jego zgodą wśród zaproszonych tam gości pojawił się kontrowersyjny polityk Janusz Korwin-Mikke.
Potem minister Czuma ustalił z pracownikami biura prasowego, że do czasu powołania nowego rzecznika to jego syn będzie umawiał z nim wywiady. "Mój syn jest społecznym asystentem mnie posła, nie ministra" - tłumaczył w środę na konferencji minister sprawiedliwości.
Na jakiej podstawie minister Czuma nazywa syna społecznym asystentem? Zgodnie z ustawą poseł musi zgłosić marszałkowi Sejmu swoich asystentów razem z informacją, jak zarabiali pieniądze w ostatnich trzech latach. W poprzedniej kadencji Andrzej Czuma zgłosił Krzysztofa do tego rejestru. Ale w obecnej już nie. "Oczywiście, że jestem asystentem społecznym mojego ojca" - zapewnia Krzysztof Czuma. Czy minister sprawiedliwości łamie więc przepisy antykorupcyjne? Zdaniem Grażyny Kopińskiej z Fundacji Batorego tak. "Żadnej sankcji za to nie ma, ale po to są te przepisy, by ich przestrzegać" - mówi.
Nie jest to jedyny przepis, który łamie minister. Gdy wchodząc do rządu, wypełniał oświadczenie majątkowe, nie wspomniał, że jest członkiem rady nadzorczej spółki Elektron. Właścicielem spółki jest Krzysztof Czuma. W środę na konferencji minister zapewniał, że złożył rezygnację. Dlaczego więc Krajowy Rejestr Sądowy nie odnotował zmiany? "Nie złożyłem wniosku o wykreślenie ojca przez zaniedbanie" - przyznaje Krzysztof Czuma. Formalnie naraził więc ojca na zarzut kłamstwa w oświadczeniu majątkowym.
Krzysztof Czuma nie wie jednak wszystkiego. W rozmowie z DZIENNIKIEM zdziwił się, że rzecznikiem ministra sprawiedliwości miał zostać dziennikarz Bogusław Mazur. Tak go przedstawił sam Andrzej Czuma w środę na konferencji prasowej. Mazur jednak nie będzie pełnił tej funkcji - tak ustaliło Radio Zet. Dlaczego? Zetka podaje, że dziennikarz okazał się bliskim znajomym córki ministra. Andrzej Czuma głosu w tej sprawie nie zabrał. Na jego nieszczęście znów jednak odezwał się syn. "Jestem gorącym zwolennikiem nepotyzmu. Jeśli minister chce coś zrobić, musi otaczać się rodziną i przyjaciółmi" - stwierdził wczoraj Krzysztof Czuma.
Sam Mazur ogłosił, że zrezygnuje z tej funkcji. "Uważam, że rolą rzecznika jest ujmowanie ministrowi kłopotów, a nie dokładanie nowych" - powiedział Mazur portalowi "Rzeczpospolitej".
Ministra czekają też inne kłopoty - tym razem ze strony koalicjanta. Podsekretarzem stanu odpowiedzialnym za więziennictwo będzie Tadeusz Nalewajk z PSL. Ten sam, który kilka miesięcy temu odszedł z MSWiA po podejrzeniach o współpracę ze służbami. To była rano informacja dnia. Skomentował ją na konferencji w Olsztynie Jarosław Kaczyński. Mówił, że jest zaniepokojony nominacją osoby podejrzanej o współpracę z SB. Nieoczekiwanie zareagowała na to PO. Oświadczenie wygłosili szef klubu Zbigniew Chlebowski i wiceminister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski z PO. Zażądali od prezesa PiS przeproszenia Kwiatkowskiego. "To jedyny powołany w ostatnim czasie wiceminister sprawiedliwości" - grzmiał Chlebowski. "To komedia, przecież każdy wiedział wczoraj, że prezesowi chodziło o Nalewajka" - kręcił głową poseł PiS Jan Dziedziczak.
Mikołaj Wójcik, AG

2009/02/11

Komorowski: Długi Czumy to tylko parę amerykańskich pensji

Bronisław Komorowski uważa, że sprawa rzekomych długów ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy wymaga wyjaśnienia. Według najnowszej "Polityki", w sądzie Cook Country w Illinois zapadło kilkanaście wyroków przeciwko Andrzejowi Czumie. Jak napisano, najwięcej spraw wytoczyły banki, którym Czuma nie spłacał zadłużenia z kart kredytowych.
Obecny minister sprawiedliwości od 1986 r. przebywał na emigracji w Chicago, gdzie m.in. pracował fizycznie, a potem założył z przyjaciółmi Radio Czuma.
Pytany, czy dopuszczalne jest, aby minister sprawiedliwości miał wyroki i sprawy w sądzie, marszałek dopowiedział, że "nie zawsze jest się ministrem sprawiedliwości". - Czasami się było, jak w przypadku Andrzeja Czumy, zwykłym polskim emigrantem, żyjącym w niesłychanie trudnych warunkach i z trudem radzącym sobie na rynku amerykańskim - dodałKomorowski zwrócił uwagę, że Czuma, jeszcze jako poseł, musiał złożyć oświadczenie majątkowe, w którym jest mowa o posiadanych składnikach majątku oraz o zasobach finansowych bądź zobowiązaniach.Jak podkreślił, sprawa wymaga wyjaśnienia. - Ja przyjmuję do wiadomości wyjaśnienia ministra Czumy, że są to jego długi, które spłaca - zaznaczył jednocześnie.- Kwoty, które stanowią podstawę do daleko idących i oskarżycielskich wniosków, są - jak na stosunki amerykańskie - nie oszałamiające. To raptem parę solidnych pensji amerykańskich - powiedział marszałek.Wyraził też nadzieję, że "zgodnie z zasadą, że długi płacić trzeba, a jeszcze lepiej ich nie robić w ogóle, minister Czuma te zobowiązania spłaci". - Osobiście nie znoszę mieć długów. Staram się długów unikać - dodał Komorowski.Jak napisała "Polityka", dwa ostatnie oskarżenia Czumy dotyczą 2005 roku, gdy ubiegał się on o mandat posła z list PO. W maju 2005 r. oskarżenie przeciwko Czumie złożyła Colonial Credit Corporation. Korporacja oskarżyła Czumę, że naraził ją na straty w wysokości 7107 dol.; robił zakupy, korzystając z karty kredytowej, ale jednocześnie zawiesił spłatę należności, a wezwania do zapłaty pozostały bez odpowiedzi.Zdaniem tygodnika, poszkodowani informują również sąd, że są trudności z wręczeniem pozwu, gdyż oskarżony nie przebywa już pod wskazanym adresem.Jak pisze "Polityka", polonijny dziennikarz Andrzej Jarmakowski twierdzi, że informacje o ministerialnej nominacji Andrzeja Czumy dotarły już do firm windykacyjnych. Jego zdaniem, jedna z amerykańskich firm zamierza prowadzić windykację w Polsce. Według Jarmakowskiego chodzi o 7 tys. dol., które chce od Czumy odzyskać Chase Bank.
Gazeta.pl

Czuma pilnie wezwany do Tuska

Premier Donald Tusk wezwał do siebie w trybie pilnym ministra sprawiedliwości Andzeja Czumę - donosi Radio ZET
Po godzinie spotkanie się zakończyło, obie strony nie poinformowały jednak o ich efekcie.Spotkanie najprawdopodobniej miało związek z oskarżeniami jakie wysunął przeciwko Czumie tygodnik "Polityka".
Sam Czuma uważa, że spłacił wszystkie długi i nie ma podstaw do tego, by podał się do dymisji.
www.onet.pl

Czuma skazany za długi

Dziennik "Super Express" dotarł do wstydliwych faktów z przeszłości ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy. W amerykańskich sądach minister ma bardzo bogatą kartotekę i kilka wyroków!
Po nominacji Andrzeja Czumy w środowisku amerykańskiej Polonii rozpętała się prawdziwa burza. Przypomnijmy: Andrzej Czuma wyjechał do USA w połowie lat 80. Choć planował szybko wrócić do kraju, ostatecznie został w Stanach prawie 20 lat. I tam zaczął pracę jako robotnik w firmie budowlano-remontowej, którą prowadził Polak Krzysztof Koch (były sekretarz Kongresu Polonii Amerykańskiej). Od początku pobytu w USA Czuma miał problemy finansowe. Na początku lat 90. zwraca się z prośbą o pożyczkę do Mieczysława Klasy (68 l.), wówczas instruktora nauki jazdy i pośrednika sprzedaży domów.
- Znaliśmy się jeszcze z Polski. Czuma żartobliwie nazywał mnie kuzynkiem, gdyż jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Pewnego dnia poprosił mnie o 8 tys. dolarów pożyczki. Przekonywał, że jest w krytycznej sytuacji - wspomina Klasa. I twierdzi, że mimo umowy Czuma zwlekał z oddaniem długu. - Na początku spłacał jakieś drobne sumy. Potem przestał. Na nic zdały się moje prośby i próby wpływania przez wspólnych znajomych. Zresztą od tych ostatnich usłyszałem, że nie jestem jedynym pokrzywdzonym - dodaje. Mieczysław Klasa nie dawał jednak za wygraną.
Z dokumentów sądowych, do których dotarliśmy, wynika, że Czuma przyznał się, iż pożyczył od Klasy 8 tys. dolarów. Przekonywał, że część należności - 4,5 tys. dolarów - oddał. Sąd nakazał mu zwrócić pozostałą część długu wraz z kosztami sądowymi, czyli 3775 dolarów. Ostatecznie obaj panowie zawarli ugodę, w wyniku której Czuma zobowiązał się, że będzie płacił swojemu wierzycielowi 150 dolarów miesięcznie.
Po krótkiej przygodzie z budowlanką Czuma wykupił czas w jednej z chicagowskich rozgłośni i zaczął tam prowadzić audycję, którą nazwał Radio Czuma. Tu - jak twierdzą nasi rozmówcy - też nie obyło się bez problemów finansowych. - Czuma przyszedł do mnie i poprosił o pożyczkę. Powiedział, że jeśli w ciągu godziny nie zapłaci za czas antenowy, to zamkną mu radio. Pożyczyłam mu pieniądze. Nigdy ich dobrowolnie nie oddał - mówi w rozmowie z "Super Expressem" Alicja Jonik, która także skierowała sprawę do sądu. Ten zaś nakazał Czumie zwrócić ponad 3300 dolarów (pożyczka wraz z odsetkami i kosztami sądowymi). Jonik przekonuje, że mimo wyroku pieniędzy nie dostała. - Ja oraz inni wierzyciele, a było ich w Chicago wielu, otrzymaliśmy pieniądze dopiero, gdy bank zajął jego dom - dodaje.
Z dokumentów, do których dotarliśmy, wynika, że Czuma był też ścigany za długi przez amerykańskie banki. Jeden z nich, Capital One Bank, domagał się przed sądem spłaty zadłużenia karty kredytowej na kwotę 1383 dolarów. Sąd nakazał Czumie zwrócić pieniądze i zapłacić koszty procesu - łącznie 1733,61 dolarów. O swoje pieniądze - 5998 dolarów - upomniał się też w sądzie Chase Manhattan Bank, gdzie Czuma otworzył rachunek kredytowy.
Nasi rozmówcy przekonują, że w czasie pobytu w USA Czuma miał problemy nie tylko z długami, ale też... trzymaniem nerwów na wodzy. Przekonał się o tym Tomasz Jagodziński, senator II kadencji, a na początku lat 90. dziennikarz polonijnego tygodnika "Alfa". Jagodziński uczestniczył w konferencji zorganizowanej przez Fundację "Dar Serca". Czuma przedstawił się jako jeden z jej dyrektorów. Oto, jak Jagodziński opisał przebieg konferencji: "Gdy mikrofon dostał się w ręce jednej z pań i padły zarzuty pod adresem członków zarządu, Czuma rzucił się na kobietę z pięściami i szarpiąc ją za ręce, starał się wyrwać jej mikrofon". Jagodziński pisze też, że na niego samego Czuma nasłał osiłków. Artykuł o tym incydencie ukazał się w polonijnym tygodniku "Alfa". - Czuma nigdy nie domagał się sprostowania tekstu - mówi nam dziś Jagodziński.
Mimo wielu starań Andrzej Czuma nie zechciał porozmawiać z "Super Expressem". Skontaktował się z nami jego syn - Krzysztof Czuma, który poprosił o przesłanie pytań. Zapytaliśmy więc bardzo szczegółowo o sprawy sądowe, o długi i rzekomą napaść na kobietę, o której pisał Jagodziński.
Oto, co nam odpisał Krzysztof Czuma:
"Niektóre z poruszonych przez Pana kwestii to kompletna fantazja. Niektóre nic nie są warte. Niektóre sam bym chętnie gdzieś opisał, byle ktoś chciał opublikować. Miecio (chodzi chyba o Mieczysława Klasę - red.) po prostu ma problemy z prawidłową oceną rzeczywistości. Nieszczęsny szajbus dwa tygodnie temu usiłował sprzedać dziennikarzowi informację, że mój ojciec został skazany za spowodowanie wypadku w stanie nietrzeźwym. Przynajmniej część mózgu licząca pieniądze nie uległa uszkodzeniu podczas wypadku. Dobre i to.:)"
Autor: Marta Kossecka-Rawicz , Tomasz Sygut
Źródło: Super Express