2009/01/30

Oskarżyli byłego ministra w rządzie Tuska

Radomska prokuratura przesłała do sądu akt oskarżenia przeciwko posłowi Krzysztofowi G., byłemu wiceministrowi zdrowia w rządzie Donalda Tuska - dowiedziała się "Gazeta".
W trakcie zakończonego właśnie śledztwa prokuratorzy przedstawili 48-letniemu Krzysztofowi G. w sumie siedem zarzutów. Cztery z nich dotyczą korupcji, a trzy kolejne związane są z nakłanianiem do poświadczenia nieprawdy w dokumentach. Chodzi o lata 2001-2003, kiedy Krzysztof G. pełnił funkcje zastępcy dyrektora ds. medycznych ZOZ w Skarżysku Kamiennej i ordynatora oddziału ginekologiczno-położniczego.
Według prokuratury Krzysztof G. przyjmował łapówki od firmy Johnson& Johnson w zamian za doprowadzenie do zakupu przez skarżyski ZOZ materiałów medycznych tej firmy. Łączna suma, którą przyjął to, zdaniem śledczych, przeszło 22 tys. zł.
Zdaniem śledczych pieniądze przekazywane były na podstawie fikcyjnych faktur wystawianych przez właścicielkę i pracowników Agencji Turystycznej o nazwie Terra Travel ze Skarżyska-Kamiennej. - Faktury poświadczały wykonywanie przez Krzysztofa G. dla firmy Johnson&Johnson szkoleń, zjazdu i seminarium dla lekarzy, które w rzeczywistości nie odbyły się - poinformowała Małgorzata Chrabąszcz, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Radomiu.Krzysztof G. nie przyznał się do winy, ale złożył obszerne wyjaśnienia. Razem z nim na ławie oskarżonych zasiądzie pięć innych osób, które m.in. pośredniczyły w przekazywaniu łapówek. Chodzi m.in. o właścicielkę agencji turystycznej Terra Travel Joannę Ć., dyrektora agencji Andrzeja G. i byłą pracownicę Katarzynę K.
Joanna Ć. i Andrzej G. zostali oskarżeni o cztery przestępstwa polegające na udzielaniu pomocy Krzysztofowi G. w przyjęciu korzyści majątkowych.W czerwcu 2008 r., po wybuchu afery korupcyjnej Krzysztof G. podał się do dymisji. W resorcie odpowiadał on m.in. za reformę systemu opieki zdrowotnej. Jego dymisja osłabiła pozycję minister Ewy Kopacz. Krzysztof G., lekarz z wykształcenia, w 2007 r. wszedł do sejmu z list kieleckiej PO.
Zakończone w radomskiej prokuraturze śledztwo to odprysk wielkiej afery korupcyjnej. Zdaniem śledczych, firma J&J za przychylne traktowanie płaciła wszystkim - od dyrektorów szpitali, po pielęgniarki. W sumie w aferze J&J radomska prokuratura postawiła zarzuty ponad 120 osobom z całego kraju. Chodzi tak o pracowników koncernu, lekarzy, dyrektorów szpitali, jak i osoby odpowiedzialne za organizowanie przetargów.
Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin
jb

2009/01/28

Mostu nie ma, drwale sobie poszli

Głośna wycinka drzew pod most Północny była tylko spektaklem dla mediów. Niedawni drwale zlecą prace profesjonalnej firmie.
To był 30 grudnia ubiegłego roku, dzień przed sylwestrem. Przy skrzyżowaniu Wisłostrady z ul. Pułkową ośmiu drwali ubranych w nowiutkie odblaskowe stroje z furkotem pił spalinowych ruszyło do akcji. Każdy ich ruch śledzili fotoreporterzy i operatorzy telewizyjni. Tego samego dnia w miasto poszedł news: w końcu ruszyła wycinka ponad 3 tys. drzew pod Trasę Mostu Północnego – między Wisłostradą i Modlińską.
...i tyle ich widziano
– Szukałem ostatnio tych drwali kilka razy, nawet z lornetką w ręku – mówi „ŻW“ mieszkaniec Młocin Maciej Sikorski. – Dziwne. Im bardziej patrzyłem, tym bardziej ich nie widziałem. Czy wycinka została odwołana? A może drwale pracują pod osłoną nocy? – podśmiewa się.
Zarząd Miejskich Inwestycji Drogowych zlecił w grudniu wycinkę bez przetargu miejskiemu Zakładowi Remontów i Konserwacji Dróg. Chodziło o to, żeby zdążyć przed rozpoczynającym się w marcu okresem lęgowym ptaków. Tylko jedna dziesiąta drzew to wartościowe gatunki, np. dęby czy kasztanowce. Reszta to topole, którymi ekolodzy się raczej nie interesują.
Podwykonawca od piły
Na wycinkę drzew pod Trasę Mostu Północnego ZMID przeznaczył ok. 1 mln zł. Jak się dowiedzieliśmy, wycinka przerosła możliwości drogowców. Na widok pni o średnicy 1,2 metra uznali, że to robota nie dla nich.– Mam kilku ludzi z uprawnieniami do obsługi pił spalinowych, ale potrzebujemy pomocy specjalistów – przyznaje w rozmowie z „ŻW” dyrektor Zakładu Remontów i Konserwacji Dróg Mirosław Toboła. – Wynajmiemy firmę, która wejdzie w teren najpóźniej w przyszłym tygodniu – zapowiada.
Drogowcy zlecą prace firmie z Lublina, która wykonywała już wycinki pod trasy, m.in. dla Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad.
Czy grudniowy spektakl dla mediów był konieczny?– ZRiKD nie zgłaszał nam żadnych problemów z wycinką – mówi rzeczniczka ZMID Agata Choińska. – Zakład zobowiązał się do wykonania prac przed okresem lęgowym ptaków i to jest dla nas priorytet. Czy zrobią to sami, czy przy pomocy podwykonawcy, to już mniej ważne – twierdzi.
Rozpoczęcie budowy mostu Północnego w 2008 roku obiecał warszawiakom wiceprezydent Jacek Wojciechowicz. Czy to on naciskał na „medialną” wycinkę tuż przed sylwestrem? Wojciechowicz jest na urlopie i nie rozmawia z mediami.
Było parcie na cięcie
Na koniec dobra wiadomość: być może w najbliższy piątek drogowcy otworzą wreszcie oferty w przetargu na wykonawcę mostu Północnego. Inwestycję wstrzymywały procedury przetargowe: oferenci zadali ponad 1350 pytań, na które projektanci i prawnicy odpowiadali – także przez cały miniony weekend.
Szacowany koszt przeprawy między Białołęką i Bielanami to ponad 1,2 mld zł.
To najbardziej pechowa stołeczna inwestycja ostatnich lat. Przygotowania trwają od 2002 r. Zwlekanie z budową mostu Północnego opóźnia remont mostu Grota-Roweckiego.
Życie Warszawy
Konrad Majszyk

Nie będzie powtórki ustawionych konkursów

NIK stwierdził, że ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz ustawiała konkursy w ratuszu. Mimo to władze Warszawy nie muszą ich powtarzać.
NIK uznał, że władze Warszawy łamały prawo przy obsadzaniu kluczowych stanowisk w ratuszu. Rok temu ujawniliśmy, że Hanna Gronkiewicz-Waltz ustawiała konkursy pod z góry ustalonych kandydatów. Komisje konkursowe przepisywały do warunków konkursów dane z CV kandydatów - najbliższych współpracowników pani prezydent. Kontrolerzy uznali, że taki sposób zatrudniania pracowników urzędu miasta łamie zasadę otwartości i konkurencyjności. Urzędnicy zajmowali kierownicze stanowiska, mimo że nie spełniali prawnych wymogów, np. nie mieli dwuletniego doświadczenia w samorządzie.
Mimo że raport NIK był druzgocący dla ratusza, władze Warszawy nie muszą powtarzać konkursów. Wszystko przez to, że od nowego roku zmieniły się przepisy. Nowelizacja ustawy o pracownikach samorządowych jest o wiele mniej restrykcyjna.
Dziś nie obowiązują już zapisy np. blokujące obsadę dyrektorskich posad dla ludzi spoza samorządu, a to właśnie te przepisy złamały przy organizowaniu konkursów władze miasta. - Przyjęliśmy raport do wiadomości, ale nie wskazuje on na konieczność powtórzenia postępowań z konkursów. Dlatego nie będziemy tego robić - mówi Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
domi

2009/01/27

Klich o krok od dymisji?

Nad głowa ministra obrony zbieraja sie czarne chmury. Po ujawnieniu przez prasę, że fundacja jego żony współpracuje z MON oraz po ujawnieniu w resorcie dziury budżetowej szef klubu PO Zbigniew Chlebowski zapowiada wyciągnięcie konsekwencji.
Bogdan Klich to ostatnio jeden z najczęściej krytykowanych ministrów. Premier ponoć już planował dymisję szefa MON, ale musiał najpierw odwołać Zbigniewa Ćwiąkalskiego z resortu sprawiedliwości. Opisana przez "Rz" sprawa finansowania Instytutu Studiów Strategicznych założonego przez Klicha, a prowadzonego przez jego żonę, może jednak przesądzić o losach ministra. DZIENNIK również ujawnił, że w MON szastają pieniędzmi i zamiast oszczędzać chcą kupić świąteczne kartki za pół miliona złotych.
"Tego typu informacje muszą być dobrze sprawdzone i ewentualne konsekwencje szybko wyciągnięte" - oznajmił wczoraj Zbigniew Chlebowski, szef Klubu PO. "Trzeba wyjaśnić, czy decyzje o sponsorowaniu fundacji zapadały, gdy Bogdan Klich był już konstytucyjnym ministrem, czy też wcześniej".
Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski (PO) łagodził: "Tę sprawę bada premier, ale nie sądzę, żeby doszło do złamania prawa i żeby ktoś posunął się do przekonywania jakiejś firmy do sponsorowania". Jednak w MON i wśród polityków pojawiły się informacje o szybkiej dymisji Klicha.
Premier ma bowiem jeszcze inne powody: minister ds. walki z korupcją Julia Pitera bada sprawę obsadzania kluczowych stanowisk w instytucjach wojskowych przez krakowskich działaczy PO i osoby związane z ministrem. Sam Klich ostatnio musiał się gęsto tłumaczyć, dlaczego w tak trudnej sytuacji budżetowej MON nie oszczędza, tylko podpisuje nowe kontrakty.
Nic dziwnego, że w politycznych kuluarach mówi się o ewentualnych następcach Klicha. Najczęściej wymieniany jest Paweł Graś, krakowski poseł PO. Mówi się też o Grzegorzu Dolniaku, wiceprzewodniczącym Klubu PO, członku Sejmowej Komisji Obrony, i Sławomirze Nowaku, ministrze w Kancelarii Premiera.
Nieoficjalnie politycy PO twierdzą, że premierowi nie opłaca się teraz dymisjonować Klicha. "Zostałoby to odebrane jako porażka kolejnego ministra. Lepiej poczekać" - ocenia polityk z władz partii.
"Rzeczpospolita"

Minister obrony o krok od dymisji?

Wczoraj ujawniliśmy, że kierowaną przez żonę ministra fundację sponsorowały firmy zbrojeniowe. Szef Klubu PO Zbigniew Chlebowski zapowiada wyciągnięcie konsekwencji
Bogdan Klich to ostatnio jeden z najczęściej krytykowanych ministrów. Radio RMF podało nawet, że premier już planował dymisję szefa MON, ale musiał najpierw odwołać Zbigniewa Ćwiąkalskiego z resortu sprawiedliwości. Opisana przez „Rz” sprawa finansowania Instytutu Studiów Strategicznych założonego przez Klicha, a prowadzonego przez jego żonę, może jednak przesądzić o losach ministra.
Sprawę bada premier
Ujawniliśmy, że kontrolowane przez Skarb Państwa firmy: Jastrzębska Spółka Węglowa, Katowicki Holding Węglowy oraz koncern paliwowy PKN Orlen, dofinansowywały działalność instytutu. Sponsorowane przez te spółki imprezy i konferencje odbyły się już po objęciu przez Klicha stanowiska szefa resortu.
Jak napisaliśmy, jedną z konferencji instytutu (w październiku 2007 r.), gdy kierował nim Klich, sponsorowały koncerny z branży zbrojeniowej, m.in. amerykański Lockheed Martin i włoski Finmeccanica, w którego skład wchodzi Agusta Westland produkująca śmigłowce.
W 2008 r. przedstawiciele MON zapowiadali, że w ciągu dziesięciu lat za ponad 10 mld zł chcą kupić ok. 50 śmigłowców.
– Tego typu informacje muszą być dobrze sprawdzone i ewentualne konsekwencje szybko wyciągnięte – oznajmił wczoraj Zbigniew Chlebowski, szef Klubu PO. – Trzeba wyjaśnić, czy decyzje o sponsorowaniu fundacji zapadały, gdy Bogdan Klich był już konstytucyjnym ministrem, czy też wcześniej.
Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski (PO) łagodził: – Tę sprawę bada premier, ale nie sądzę, żeby doszło do złamania prawa i żeby ktoś posunął się do przekonywania jakiejś firmy do sponsorowania. Jednak w MON i wśród polityków pojawiły się informacje o szybkiej dymisji Klicha.
Premier ma bowiem jeszcze inne powody: minister ds. walki z korupcją Julia Pitera bada sprawę obsadzania kluczowych stanowisk w instytucjach wojskowych przez krakowskich działaczy PO i osoby związane z ministrem. Sam Klich ostatnio musiał się gęsto tłumaczyć, dlaczego w tak trudnej sytuacji budżetowej MON nie oszczędza, tylko podpisuje nowe kontrakty.Graś, Dolniak, Nowak?
Nic dziwnego, że w politycznych kuluarach mówi się o ewentualnych następcach Klicha. Najczęściej wymieniany jest Paweł Graś, krakowski poseł PO. Jako minister w Kancelarii Premiera zajmował się służbami specjalnymi, obecnie zasiada w sejmowych komisjach: Obrony Narodowej i ds. Służb Specjalnych. – Nie ma takiego pomysłu – ucina jednak współpracownik Donalda Tuska.
Mówi się też o Grzegorzu Dolniaku, wiceprzewodniczącym Klubu PO, członku Sejmowej Komisji Obrony, i Sławomirze Nowaku, ministrze w Kancelarii Premiera (on też jako poseł pracował w Sejmowej Komisji Obrony). Obaj w rozmowie z „Rz” zaprzeczyli tym informacjom.
Nieoficjalnie politycy PO twierdzą, że premierowi nie opłaca się teraz dymisjonować Klicha. – Zostałoby to odebrane jako porażka kolejnego ministra. Lepiej poczekać – ocenia polityk z władz partii.
W wydanym wczoraj oświadczeniu Anna Szymańska-Klich, szefowa fundacji, pisze o doniesieniach „Rz”: „teoretycznie wszystko się zgadza”. Ale polemizuje ze sposobem przedstawienia faktów i podkreśla, że nie bierze udziału w codziennych pracach instytutu.
Sylwetka
Lekarz, politolog, kulturoznawca
Nominacja Bogdana Klicha na stanowisko szefa MON była niespodzianką. Przed wyborami Klich nie był przymierzany do tej funkcji. Wówczas spekulowano, że szefem MON zostanie Bogdan Zdrojewski. Ale ten miał słabą pozycję w kierownictwie Platformy – niejako na otarcie łez został ministrem kultury. Propozycję objęcia MON dostał Klich.
15 listopada 2007 roku zrezygnował z mandatu europosła. Następnego dnia objął stanowisko ministra obrony w rządzie Donalda Tuska.
Klich jest lekarzem psychiatrą oraz politologiem, absolwentem Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Krakowie i Wydziału Filozoficzno-Historycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Na UJ jest wykładowcą w Instytucie Europeistyki.
W latach 70. współpracował z opozycją demokratyczną, był jednym z założycieli Niezależnego Zrzeszenia Studentów. W stanie wojennym został internowany.
W latach 1999 – 2000 w rządzie Jerzego Buzka pełnił funkcję wiceministra obrony narodowej odpowiedzialnego za kontakty Polski z NATO.
Należał do Unii Demokratycznej i Unii Wolności. W 2001 roku wstąpił do Platformy Obywatelskiej. Z jej listy został wybrany na posła do Sejmu IV kadencji z okręgu krakowskiego. Mandat złożył w 2004 roku, bo został wybrany do Parlamentu Europejskiego. Tam należał do frakcji Europejska Partia Ludowa – Europejscy Demokraci.

—e.ż.
Rzeczpospolita

Piotr Nisztor: Kto zatrudni żonę ministra Klicha w czasach kryzysu?

Apeluję do ludzi dobrej woli (w tym również posła Janusz Palikota) o pomoc w znalezieniu pracy dla Anny Szymańskiej-Klich, prezesa Instytutu Studiów Strategicznych, założonego przez jej męża Bogdana, ministra obrony narodowej. Przykro bowiem, że dla uniknięcia podejrzeń o konflikt interesów powiększyła ona rzesze bezrobotnych.
"Dziś nie mam pracy. Ze względu na konflikt interesów zrezygnowałam z zawodu dziennikarza. I przyznam szczerze, że zaczyna mi to już nieco doskwierać. Proszę o adres tej mysiej dziury, w której mogłabym się bezpiecznie schować" - napisała prezes Anna Szymańska-Klich, w odpowiedzi na artykuł "Rzeczpospolitej" dotyczący spółek skarbu państwa i koncernów zbrojeniowych finansujących działalność kierowanego przez nią Instytutu.
Rzeczywiście sprawa jest poważna, Polakom coraz bardziej zagląda w oczy widomo kryzysu finansowego, kolejne firmy redukują zatrudnienie, dlatego też szukanie dziś pracy zaczyna być nie lada wyzwaniem. W tej sytuacji poświęcenie Pani Prezes zasługuje na duży szacunek społeczny. Naprawdę trzeba to docenić. Bardzo trudno byłoby bowiem być dziennikarzem rzetelnie przedstawiającym działania rządu, którego członkiem jest małżonek. Co bowiem mąż-minister powiedziałby w domu, przy kolacji, gdyby żona skrytykowała w swoim materiale działania jego szefa - premiera? W końcu taką publikacją mogłaby mu załatwić nawet dymisje.
A tak Anna Szymańska-Klich, nie pobierając pensji, nie biorąc udziału w codziennych działaniach instytutu, cztery razy w roku spotyka się z innymi członkami zarządu i dyskutuje o kierowanej przez siebie fundacji. Jednak po co w takim razie, skoro tak bardzo chciała uniknąć jakichkolwiek podejrzeń o konflikt interesów, w ogóle zgodziła się kierować Instytutem, którym jak sama tłumaczy praktycznie nie kieruje? Dlaczego nie zrezygnowała z funkcji prezesa, przynajmniej na czas pełnienia przez męża funkcji szefa MON? Wówczas nie byłoby żadnej afery...
Tymczasem stało się inaczej. Pani Prezes zapomniała bowiem (mimo, że jak sama wskazuje była dziennikarką), że rolą dziennikarza jest pokazywanie prawdy i upublicznianie budzących wątpliwości przypadków, które mogą mieć wpływ na decyzje podejmowane przez wysokich rangą urzędników państwowych. Tak właśnie jest w tym przypadku. Dlatego dziwię się, że Pani Prezes nie napisała nic na temat sprawy wsparcia jednej z organizowanych konferencji przez włoski koncern, którego spółka zależna będzie walczyła w opiewającym na gigantyczne pieniądze przetargu organizowanym przez MON. Ten sam MON, którym kieruje właśnie jej mąż.
Tymczasem zamiast argumentów i sprostowania ewentualnych nieprawdziwych informacji Pani Prezes potwierdziła opisane przez "Rzeczpospolitą" przypadki. Instytut był bowiem finansowany zarówno przez spółki kontrolowane przez Skarb Państwa (Jastrzębska Spółka Węglowa, Katowicki Holding Węglowy i PKN Orlen), jak i koncerny działające w branży zbrojeniowej. W czym więc problem? W tym, że "Rzeczpospolita" zainteresowała się sprawą? Czy może jednak skoro objęła nad niektórymi konferencjami organizowanymi przez Instytut patronat medialny nie ma do tego prawa?
A co do wytycznych, o które prosiła w swoim piśmie Pani Prezes, to proponuje jej przesłać swoje CV do PKN Orlen, Jastrzębskiej Spółki Węglowej czy któregoś z koncernów zbrojeniowych współpracujących z Instytutem. Wierzę gorąco, że nawet gdyby trwał tam akurat konkurs na satysfakcjonujące ją stanowisko, to bez problemu wygrałaby go w cuglach. Oczywiście dzięki dużym kompetencjom...
Rzeczpospolita

Szef MON i instytut jego żony

Pieniądze na działalność instytutu, którym kieruje żona ministra, przekazywały spółki skarbu państwa i koncerny działające na rynku zbrojeniowym
Jastrzębska Spółka Węglowa, Katowicki Holding Węglowy oraz koncern paliwowy PKN Orlen – to kontrolowane przez Skarb Państwa firmy dofinansowujące działalność fundacji Instytut Studiów Strategicznych, której jednym z założycieli jest Bogdan Klich. Sponsorowane przez te spółki imprezy odbyły się już po objęciu przez niego stanowiska szefa resortu obrony narodowej.
Rzecznik MON Robert Rochowicz zaprzecza, by minister w jakikolwiek sposób brał udział w pozyskiwaniu funduszy dla ISS. „Minister obrony narodowej nie odpowiada ani za funkcjonowanie spółek skarbu państwa, ani za działalność zagranicznych podmiotów gospodarczych“ – oświadczył.
Klich szefem resortu obrony został 15 listopada 2007 r., następnego dnia zrezygnował z funkcji prezesa ISS, ale formalnie został z niej odwołany dopiero na początku stycznia 2008 r. Na stanowisku prezesa fundacji zastąpiła go żona Anna Szymańska-Klich.
A spółki węglowe – JSW i KHW – sponsorowały konferencje „(Nie)bezpieczeństwo energetyczne Polski“, która odbyła się 26 listopada 2007 r., gdy Klich był już ministrem i formalnie jeszcze prezesem ISS. Obie firmy przekazały też pieniądze na konferencję „Trend czy konieczność? Innowacyjne technologie a europejska polityka energetyczna“, która odbyła się w połowie grudnia 2008 r. Przedstawiciele węglowych spółek nie chcieli ujawnić, jakimi sumami wsparli ISS.
Nie wiadomo też, ile pieniędzy przeznaczył PKN Orlen. „Wysokość wszystkich umów sponsoringowych objęta jest tajemnicą handlową“ – czytamy w piśmie przesłanym „Rz“ przez koncern.
Wiadomo jednak, że Orlen sponsorował dwie konferencje, które odbyły się już po objęciu przez Klicha funkcji szefa MON, „Bezpieczeństwo energetyczne – filarem bezpiecznej Europy“ (21 kwietnia 2008 r.) oraz „Europa w świecie 50 lat współpracy“ (19 – 20 czerwca 2008 r.).
Z ustaleń „Rz“ wynika również, że jedną z konferencji instytutu (październik 2007 r.), gdy kierował nim Klich, sponsorowały firmy działające w branży zbrojeniowej, m.in. amerykański Lockheed Martin i włoski koncern Finmeccanica, w skład którego wchodzi Agusta Westland produkująca śmigłowce.
– Wiara, że firmy finansują takie przedsięwzięcia bezinteresownie, jest naiwna – podkreśla Janusz Zemke (Lewica), były wiceszef MON. – Takie działania nie są normalne. Tym bardziej że resort ma wybrać śmigłowce, a w przetargu startuje Agusta.
W 2008 r. przedstawiciele resortu obrony zapowiadali, że w ciągu dziesięciu lat za ponad 10 mld zł chcą kupić około 50 śmigłowców dla wojska.
Zapytana o pieniądze dyrektor fundacji Paulina Gas odesłała nas do sprawozdań na stronie internetowej ISS. Nie ma tam jednak zestawień za 2008 r. A w tych z poprzednich lat nie zostały wyszczególnione wpływy na organizowane imprezy. Z dokumentów wynika jednak, że w 2007 r. przychody ISS wyniosły nieco ponad 2 mln zł, z tego ponad 1,7 mln wynosiły dotacje od sponsorów i refundacje. Rok wcześniej przychody były o ponad 200 tys. zł niższe.
Działalność instytutu wzbudziła też kontrowersje, gdy „Nasz Dziennik“ napisał, że w lutym za 20 tys. euro zorganizuje w Krakowie II Forum Euroatlantyckie NATO, w którym udział wezmą minister Klich, szef MSZ Radosław Sikorski i sekretarz NATO Jaap de Hoop Scheffer.
– Minister Klich powinien zrobić wszystko, aby nie wiązać go w żaden sposób z instytutem – uważa Zemke.
Fundacja z 16-letnią tradycją
Instytut Studiów Strategicznych (do 1997 r. Międzynarodowe Centrum Rozwoju Demokracji) to fundacja. Założyły ją w 1993 r. Uniwersytet Jagielloński, Akademia Ekonomiczna w Krakowie oraz Bogdan Klich, który został prezesem. Do rady programowej weszli m.in. Leszek Balcerowicz, Władysław Bartoszewski, Jan Nowak-Jeziorański. Instytut zajmuje się głównie zagadnieniem bezpieczeństwa w kraju i za granicą. Organizuje konferencje, seminaria naukowe, szkolenia, prowadzi też działalność wydawniczą. Głównymi partnerami ISS są niemieckie fundacje: im. Friedricha Naumanna, im. Friedricha Eberta oraz Konrada Adenauera.

Rzeczpospolita
Piotr Nisztor

Minister obrony Bogdan Klich pod ostrzałem

Instytut, którym kieruje żona szefa MON, sponsorowały firmy zbrojeniowe i spółki skarbu państwa. - Nasze finanse są jawne, a informacje sugerujące nieprawidłowości to przejaw polskiego piekiełka - odpowiada Anna Szymańska-Klich.
Instytut Studiów Strategicznych (ISS) założyły w 1993 r. Uniwersytet Jagielloński, Akademia Ekonomiczna w Krakowie oraz Bogdan Klich, który został jego prezesem. 16 listopada 2007 r., gdy Klich został ministrem obrony, zrezygnował z ISS. Jego miejsce zajęła żona.
W ub. tygodniu "Nasz Dziennik" zarzucił ISS, że bez przetargu organizuje konferencję naukową towarzyszącą szczytowi NATO, który odbędzie się w lutym w Krakowie. Wczoraj "Rzeczpospolita" wytknęła ISS, że jego sponsorami były państwowe spółki, m.in. Jastrzębska Spółka Węglowa oraz Katowicki Holding Węglowy. Wsparły konferencję "(Nie)bezpieczeństwo energetyczne Polski" organizowaną krótko po tym, gdy Klich został ministrem. Z kolei PKN Orlen sponsorował dwie inne konferencje, kilka miesięcy później.
- Gdy negocjowaliśmy ze sponsorami, nikt nie wiedział, że będziemy mieć przyspieszone wybory, a co dopiero, że Bogdan Klich zostanie ministrem - odpowiada Anna Szymańska-Klich. Zaznacza, że spółki węglowe są naturalnymi partnerami konferencji o bezpieczeństwie energetycznym.
Sponsorami ISS były też koncerny zbrojeniowe. "Rzeczpospolita" napisała o konferencji sponsorowanej m.in. przez włoski koncern Finmeccanica, w skład którego wchodzi Augusta Westland, która startuje w przetargu MON na śmigłowce.
Bogdan Klich podkreśla jednak, że konferencja odbyła się w październiku 2007 r., kiedy rząd Donalda Tuska nie był nawet sformowany: - Gdybym był wówczas ministrem, można by mówić o konflikcie interesów. Ale premier Tusk zaproponował mi objęcie stanowiska dopiero po tej konferencji. Zresztą tego rodzaju spotkania przygotowuje się dużo wcześniej. - "Rzeczpospolita" sama objęła patronat nad tamtą imprezą. Później wielokrotnie współpracowaliśmy z tą gazetą. W jednej z konferencji panelistą był jej wicenaczelny Marek Magierowski - przypomina sobie Szymańska-Klich. Zapewnia, że odkąd Klich został ministrem, zawieszono współpracę z firmami zbrojeniowymi. Wyjątek był jeden - w październiku ub.r. na organizację I Forum Euroatlantyckiego 10 tys. zł przekazała Thales Group, która zajmuje się dostarczaniem rozwiązań dla obronności, przemysłu kosmicznego i bezpieczeństwa.
- Naszym ekspertem był Edgar Buckley, były zastępca sekretarza generalnego NATO, który obecnie pracuje w Thales Group. Bywa tak, że w ślad za ekspertami idą pieniądze z miejsca, w których pracują. Finansowanie tej konferencji przygotowywaliśmy jednak, gdy Bogdan Klich nie był ministrem - mówi Paulina Gas, dyrektor ISS.
Zdaniem Szymańskiej-Klich na Instytut od dawna szukano haka: - Za czasów rządów PiS co chwilę mieliśmy jakąś kontrolę. Czasami nawet kilka naraz. Nigdy jednak nie wykryto żadnych nieprawidłowości.
Szymańska-Klich podkreśla, że za kierowanie ISS nie pobiera wynagrodzenia.Władysław Bartoszewski, członek rady programowej ISS, nie widzi nic niestosownego w finansowaniu ISS przez spółki skarbu państwa: - Na całym świecie jest tak, że organizacje pozarządowe wspierane są przez biznes czy spółki państwowe. Dzięki temu mogą prowadzić działalność. Klich przypomina, że konferencje ISS były sponsorowane przez wiele fundacji polskich i zagranicznych w tym Fundację Batorego czy German Marshall Fund: - Jedną z moich pierwszych decyzji był zakaz dofinansowywania przez MON przedsięwzięć ISS. Mimo że wcześniej czynili to moi poprzednicy, np. Radosław Sikorski czy Aleksander Szczygło.
Jak twierdzi minister, zaangażowanie Thales w konferencję Instytutu nie miało żadnego wpływu na decyzje MON: - Kilka miesięcy później, czyli w grudniu 2008 r., nie zgodziłem się na podpisanie umowy między stocznią Marynarki Wojennej a tą firmą na dostarczenie zintegrowanego systemu walki dla korwety Gawron. Za moich czasów MON nie zawarł żadnej umowy z Thales.
Szef klubu PO Zbigniew Chlebowski uważa, że sprawa powinna jednak być wyjaśniona. - Trzeba sprawdzić, czy decyzje o ewentualnym sponsorowaniu fundacji zapadały, gdy Klich był konstytucyjnym ministrem, czy znacznie wcześniej. Ewentualne konsekwencje muszą być wyciągnięte szybko.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Magdalena Kursa, Kraków, pw

Konkursy kontrolowane

Konkursy na wybrane stanowiska w ratuszu były fikcją – potwierdza opublikowany właśnie raport Najwyższej Izby Kontroli.
Kontrolerzy zarzucają władzom stolicy, że aż jedna czwarta konkursów z lat 2006 – 2008 nie została przeprowadzona prawidłowo.
„Ratusz m.in. łamał zasadę jawności i otwartości konkursów” – czytamy w raporcie. W jednych przypadkach wymagania wobec kandydatów były zawyżane, w innych zatrudniano na wysokich stanowiskach osoby bez odpowiednich kwalifikacji. W kolejnych warunki konkursu były dostosowywane do konkretnych kandydatów.
Chodzi głównie o zaufane osoby prezydent Warszawy, które Hanna Gronkiewicz-Waltz w 2006 r. ściągnęła ze sobą do ratusza i powierzyła im obowiązki p.o. dyrektorów czy p.o. wicedyrektorów biur. W większości nie mogły one zostać pełnoprawnymi szefami, bo nie miały doświadczenia w samorządzie.
NIK podaje kilka przykładów opisywanych wcześniej w mediach, gdzie warunki konkursu były niemal przepisane z CV przyszłych zwycięzców. Np. że kandydat na stanowisko ds. zapewnienia funkcji reprezentacyjnych prezydenta musiał znać francuski i angielski oraz mieć dyplom nauk politycznych. Wygrał rzecznik ratusza Tomasz Andryszczyk. Kandydat na stanowisko ds. koordynowania kontaktów prezydenta z radą miasta musiał mieć wykształcenie prawnicze, dwa lata stażu pracy i pół roku w administracji. Wygrał wicedyrektor gabinetu prezydenta Jarosław Jóźwiak.
Inny przykład: radca prawny w gabinecie prezydenta musiał wylegitymować się już m.in. 12-letnim doświadczeniem w pracy. Jowita Dzierzgowska, która wygrała, miała wtedy w CV 12,5 roku stażu pracy.
Wątpliwości dotyczyły też m.in. konkursów, które wygrali np. Ewa Gawor, szefowa Biura Bezpieczeństwa (nie wymagano od niej znajomości języków i umiejętności obsługi komputera, choć na 13 innych dyrektorskich stanowiskach było to konieczne).
Bohaterowie raportu NIK bagatelizują przedstawione zarzuty. – To tylko „uchybienia formalne”. Konkursy były przeprowadzone prawidłowo i wygrały w nich osoby najlepsze. Nigdy nie było przecież zarzutów co do ich fachowości i merytoryczności – stwierdza rzecznik ratusza Tomasz Andryszczyk.
To, co ustalili kontrolerzy NIK, dziś już się nieco zdewaluowało. Od 1 stycznia, m.in. na wniosek stołecznego ratusza, Sejm zmienił przepisy dotyczące zatrudniania urzędników w samorządzie. Teraz prezydent nie musi już ogłaszać konkursów, by awansować urzędnika z głównego specjalisty na dyrektora biura. Może to zrobić samodzielnie. Nie jest też wymagany dwuletni staż pracy w samorządzie. Jednak warszawskie PiS nie zamierza pozostawić wyników kontroli bez echa.
– Dajemy pani prezydent czas do marca na zlikwidowanie nieprawidłowości wskazanych przez NIK. Jeśli nie, wezwiemy dyrektorów do dymisji – zapowiada radny miasta Maciej Maciejowski.
Życie Warszawy
Izabela Kraj

Wysokie urzędy tylko dla kolegów

Władze Warszawy ustawiały konkursy na stanowiska urzędnicze pod konkretne osoby - taki zarzut stawia Najwyższa Izba Kontroli, która ujawniła właśnie raport z kontroli w mazowieckich urzędach.
Kontrolerzy wzięli pod lupę okres od 2006 do 2008 roku. Okazało się, że w tym czasie blisko jedna czwarta stanowisk kierowniczych w stołecznym ratuszu została obsadzona niezgodnie z przepisami.
Tymczasem władze miasta tłumaczą, że żadnego naruszenia przepisów nie było. Według NIK ratusz nie przestrzegał procedur konkursowych, zawyżając lub zaniżając wymagane kwalifikacje albo nie podając informacji o tym, na jakie stanowisko prowadzony jest nabór. Zdarzało się też tak, że jedna osoba była zatrudniona w ratuszu na kilku stanowiskach, a niektóre z konkursów były rozpisywane pod konkretną osobę.
Na przykład od kandydatów na stanowisko ds. koordynowania kontaktów prezydenta z radą miasta wymagano m.in. wyższego wykształcenia prawniczego, minimum 2-letniego stażu pracy oraz minimum 6-miesięcznego doświadczenia w pracy w administracji publicznej. Okazało się, że wymagane kryteria spełnia jedynie Jarosław Jóźwiak - w chwili rozstrzygnięcia konkursu był p.o. zastępcą dyrektora gabinetu Hanny Gronkiewicz-Waltz. Jóźwiak skończył prawo, ale... kanoniczne.
Z kolei od kandydatów na stanowisko ds. transportu w gabinecie prezydenta wymagano dziewięciu miesięcy doświadczenia w administracji publicznej. Kryterium to spełniał Leszek Ruta - pracował w ratuszu równo dziewięć miesięcy. Dodatkowo Ruta jest także p.o. dyrektorem Zarządu Transportu Miejskiego. Pełni tę funkcję od grudnia 2006 roku. Tu NIK też ma zastrzeżenia, bo pełniącym obowiązki można być jedynie trzy miesiące.
Osoby ubiegające się o stanowisko ds. pełnienia funkcji reprezentacyjnych prezydenta musiały sprostać bardzo ostrym i rozbudowanym wymaganiom: skończyć studia wyższe na kierunku nauki polityczne, świetnie znać język angielski, francuski i pracować wcześniej w administracji publicznej. Wybrany kandydat (Tomasz Andryszczyk) spełnił wszystkie te warunki.
- Nie podobało się nam ustawianie konkursów pod wybranych kandydatów - komentuje wyniki kontroli rzecznik prasowy NIK Błażej Torański. - Nie dociekaliśmy jednak, z jakich powodów tak się działo: politycznych, rodzinnych czy biznesowych. Wiedzieliśmy jednak, że mamy do czynienia z hipokryzją i tworzeniem podwójnej rzeczywistości - dodaje Torański. NIK wytknął też ratuszowi szereg mniejszych nieprawidłowości. Urzędy nie przestrzegały własnych regulaminów wewnętrznych: przedłużano ogłoszenie wyników konkursów, brakowało podpisów i parafek na dokumentach albo były składane później, a dokumentów aplikacyjnych nie oceniała wyznaczona do tego komisja.
Wyniki kontroli trafiły do rąk prezydent Warszawy już w listopadzie, ale były utajnione. Hanna Gronkiewicz-Waltz złożyła od nich zażalenia, jednak wszystkie zostały przez NIK oddalone.
Wykazane w wystąpieniu kontrolnym "uchybienia" miały wyłącznie charakter formalny - broni ratusza p.o. rzecznik Tomasz Andryszczyk. Jak podkreśla, nigdzie w raporcie nie pojawiły się wątpliwości co do kompetencji osób, które miały startować w rzekomo "ustawionych" konkursach. -W raporcie nie negowano doświadczenia, wiedzy i zaangażowania tych osób w pracę dla mieszkańców Warszawy - dodaje Andryszczyk.
NIK przeprowadził kontrolę po interwencji dziennikarzy i interpelacji dwóch posłów: Karola Karskiego i Jacka Kurskiego. Sprawa nadużyć w warszawskim ratuszu nie trafi jednak do prokuratury. - Naszym celem było naprawienie prawa. Doprecyzowanie procedur, regulacji prawnych, które często bywają różnie interpretowane - tłumaczy Błażej Torański. Jednak jak dodaje, nowa ustawa o pracownikach samorządowych (obowiązuje od 1 stycznia) pozwala na większą swobodę w obsadzie stanowisk urzędniczych. - Silne lobby samorządowe doprowadziło do zmian w ustawie zgodnie ze swoimi interesami - podsumowuje Torański.
Dziennik Polska
Natalia Bugalska, Piotr Olechno

NIK: Stołeczny Ratusz ustawiał konkursy

Władze Warszawy łamały prawo przy obsadzie kluczowych stanowisk w urzędzie miasta - tak wynika z opublikowanego w poniedziałek raportu Najwyższej Izby Kontroli.
Rok temu "Gazeta" ujawniła, że ratusz Hanny Gronkiewicz-Waltz (PO) ustawia konkursy pod z góry ustalonych kandydatów. W serii tekstów opisaliśmy, jak komisje konkursowe przepisywały do warunków konkursów dane z CV zatrudnionych na tymczasowych stanowiskach urzędników. W ten sposób rozstrzygnięto konkursy na najważniejsze stanowiska w gabinecie prezydenta i biurze promocji. Do jednego z nich zgłosiło się aż 18 chętnych, ale wygrała urzędująca p.o. dyrektora. Np. w konkursie na stanowisko ds. wizerunkowo-promocyjnych w stołecznym biurze promocji wystartowała i wygrała Katarzyna Ratajczyk, zaufana prezydent Warszawy i p.o. szefa miejskiego biura promocji. W komisji oceniającej kandydatów zasiadła m.in. Hanna Kalińska, wiceszefowa biura promocji, czyli podwładna Ratajczak.
Podobne konkursy wygrali też Jarosław Jóźwiak, wicedyrektor gabinetu prezydent Gronkiewicz-Waltz, Renata Wiśniewska - pracowała z panią prezydent w NBP - szefowa gabinetu prezydent oraz rzecznik prasowy miasta Tomasz Andryszczyk. Sprawa zbulwersowała opinię publiczną, gdyż Gronkiewicz-Waltz krytykowała swojego poprzednika Lecha Kaczyńskiego za to, że konkursów nie organizował. Twierdził bowiem, że głównym kryterium doboru współpracowników jest zaufanie, a najlepiej wykształceni mogą należeć do wrogiego układu.
Posłowie PiS Karol Karski i Artur Górski poprosili wówczas Najwyższą Izbę Kontroli, by przyjrzała się opisanym przez nas konkursom.
Złamana zasada otwartości i konkurencyjności
Kontrolerzy NIK ponad rok analizowali sposób obsadzania stanowisk w 10 jednostkach samorządu województwa mazowieckiego, w tym w stołecznym ratuszu. Sprawdzili lata od 2006 do pierwszego kwartału 2008 r. Wczoraj NIK opublikował raport, w którym nie zostawił suchej nitki na opisanych przez nas konkursach. Raport mówi jasno: władze Warszawy ustawiały konkursy pod konkretnych kandydatów. Kontrolerzy uważają, że warszawski ratusz łamał zasadę otwartości i konkurencyjności naboru. W ogłoszeniach o naborze wymagano bowiem wyższych kwalifikacji w zakresie wykształcenia i stażu pracy, niż mówią przepisy. Dzięki temu wygrywał "kandydat" ratusza, czyli urzędnik miejski.
- W zdecydowanej większości obsadzanie stanowisk urzędniczych nie było zgodne z prawem. Mamy prawo sądzić, że kryteria ogłaszane w konkursach często łamały zasadę konkurencyjności, czyli ideę, by pracę otrzymywali najzdolniejsi i najlepiej przygotowani. A to jest przejaw patologii w życiu publicznym - mówi Błażej Torański, rzecznik NIK.
Izba wytknęła też ratuszowi, że zatrudniał na stanowiskach kierowniczych osoby, które nie spełniały prawnych wymogów, np. nie miały dwuletniego doświadczenia w samorządzie. Prawo obchodzono w ten sposób, że urzędnicy "tylko" pełnili obowiązki. - Jeśli urzędnik pełni obowiązki, to wskazuje na pewną tymczasowość tego zajęcia. Tymczasem zatrudnianie na p.o. stało się niemal normą, a w skrajnych przypadkach trwało nawet trzy lata - dodaje Błażej Torański.
Wygrali najlepsi
Ratusz nie uznaje raportu NIK. - Wszystkie konkursy zostały przeprowadzone prawidłowo. Zasady były przejrzyste i wygrali najlepsi. Prezydent miasta pozyskała z rynku świetnych fachowców - twierdzi Tomasz Andryszczyk.
Inaczej widzi to Artur Górski: - Od początku czarno na białym było widać, że konkursy były ustawiane. Teraz po raporcie NIK pani prezydent powinna powtórzyć najbardziej kontrowersyjne konkursy. Jeśli tego nie zrobi, najpewniej zawiadomimy prokuraturę - zapowiada poseł PiS.
Dominika Olszewska
Gazeta Stołeczna

2009/01/26

NIK: Stołeczny ratusz ustawiał konkursy

Fikcyjne konkursy, zawyżanie wymagań, a z drugiej strony zatrudnianie osób bez odpowiednich kwalifikacji - Najwyższa Izba Kontroli opublikowała właśnie raport z kontroli w mazowieckich urzędach. Władzom Warszawy zarzucono m.in. ustawianie konkursów pod konkretnych kandydatów. Rzecznik ratusza tłumaczy, że nie dostrzega nieprawidłowości.
Kontrola objęła lata 2006-08, a więc nie tylko kadencję Hanny Gronkiewicz-Waltz, lecz także końcówkę rządów Mirosława Kochalskiego i Kazimierza Marcinkiewicza. W tym okresie prawie 25 proc. skontrolowanych procedur bezkonkursowych była niezgodna z prawem (na całym Mazowszu było to prawie 97 proc.). Nieprawidłowości wykazano też w 40 proc. skontrolowanych procedur konkursowych na Mazowszu.

Jak rozdzielano "stołki"?

Wolne stanowiska kierownicze obsadzone zostały poprzez powierzenie funkcji "pełniącego obowiązki" osobom, które nie posiadały 2-letniego stażu pracy wymaganego od pracowników zatrudnionych na stanowiskach kierowniczych.Potem te same osoby zatrudniane były w ratuszu i podległych mu jednostkach na szeregowych stanowiskach, a następnie powierzano im pełnienie obowiązków kierowniczych.

Dzięki temu osoby, która nie miały wymaganego stażu pracy, mogły dostawać kierownicze pensje.

Fikcyjne konkursyJeszcze poważniejsze nieprawidłowości wykryto w przypadku procedur konkursowych. Urzędy zawyżały wymagane kwalifikacje, nie podawały informacji o tym, na jakie stanowisko prowadzony jest nabór. W raporcie NIK pojawia się też najpoważniejszy zarzut - ustawiania konkursów pod konkretne osoby. Wymagania były bardzo szczegółowe i ustalane tak, by mogły spełnić je konkretne osoby.

Cztery przykłady...

Od kandydatów na stanowisko ds. zapewnienia funkcji reprezentacyjnych prezydenta, jako kryterium konieczne, urząd wymagał m.in. wykształcenia wyższego o kierunku nauki polityczne i dobrej znajomości języka angielskiego, a jako kryterium pożądane m.in. dobrej znajomości języka francuskiego i doświadczenia w pracy w administracji publicznej (bez określenia okresu). Wybrany kandydat posiadał dyplom magistra nauk politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, certyfikat z języka angielskiego, zdany egzamin z języka francuskiego i od 27 grudnia 2006 r. pełnił obowiązki rzecznika prasowego w urzędzie.

Od kandydatów na stanowisko ds. koordynowania kontaktów prezydenta z radą miasta, urząd wymagał m.in. jako kryterium konieczne – wykształcenia wyższego o kierunku prawo, minimum 2-letniego stażu pracy i minimum 6-miesięcznego doświadczenia w pracy w administracji publicznej. Wybrany kandydat spełniał dokładnie te kryteria.

Od kandydatów na stanowisko radcy prawnego w gabinecie prezydenta urząd wymagał m.in. doświadczenia co najmniej 12-letniego, w tym co najmniej 8 lat na stanowisku radcy prawnego. Wybrana kandydatka w dniu ogłoszenia naboru miała 12,5 lat stażu pracy, w tym 8 lat jako radca prawny.

Od kandydatów na stanowisko ds. transportu w gabinecie prezydenta urząd wymagał jako kryterium pożądane m.in. minimum 9-miesięcznego doświadczenia w administracji publicznej (nabór w grudniu 2007 r.). Wybrany kandydat rozpoczął pracę w urzędzie właśnie w 2007 r.

... i cztery nazwiska

Michał Pretm, autor strony internetowej HGW Watch, krytykującej władze stolicy o ustawianych konkursach pisał już na przełomie 2007 i 2008 roku. Dziś opublikował listę nazwisk, do których jego zdaniem odnosi się NIK. Są to, odpowiednio, Tomasz Andryszczyk (rzecznik ratusza), Jarosław Jóźwiak (p.o. zastępcy dyrektora gabinetu prezydenta), Jowita Dzierzgowska (radca prawny w gabinecie prezydenta) i Leszek Ruta (szef Zarządu Transportu Miejskiego). Wszystkie cztery osoby to współpracownicy Hanny Gronkiewicz-Waltz.

- Pomimo, że od 1 stycznia obowiązuje nowa ustawa o pracownikach samorządu, która poprawiła niedoskonałości poprzedniej, to Najwyższa Izba Kontroli w swoich wnioskach wyraźnie wskazała, że nawet niedoskonałe prawo nie usprawiedliwia prób jego obejścia - komentuje autor bloga w rozmowie z portalem tvnwarszawa.pl.

I dodaje: - Pani Prezydent powinna wyciągnąć wnioski z kontroli NIK-u, znaleźć osoby odpowiedzialne za nieprawidłowości a ci, którzy otrzymali stanowiska niezgodnie z przepisami powinni z nich zrezygnować - podkreśla.

Władze miasta nie zgodziły się z wynikami

NIK wytknął też ratuszowi szereg mniejszych nieprawidłowości, m.in. naruszenie własnych regulaminów wewnętrznych dotyczących naboru: dokumentów aplikacyjnych nie oceniała komisja, brakowało podpisów na protokołach, przedłużano ogłoszenie wyników.

Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz złożyła zażalenia do oceny NIK-u, ale wszystkie zostały oddalone. Ostatecznie ratusz przyjął wnioski NIK-u i zobowiązał się do ich realizacji.

Rzecznik prasowy ratusza w rozmowie z reporterem TVN Warszawa stwierdził, że nie widzi żadnych nieprawidłowości w przeprowadzaniu konkursów. Dementuje, że konkurs na stanowisko rzecznika prasowego był ustawiany: - Osób z takimi kwalifikacjami jak ja mogło być wiele - mówi Andryszczyk.

Nieprawidłowości mogły występować w całym kraju- Trudno ustalić skalę zjawiska w całej Polsce - przyznał w rozmowie z portalem tvnwarszawa.pl Błażej Torański, rzecznik prasowy NIK. - Możemy mówić tylko o wynikach kontroli dla Mazowsza i woj. lubuskiego.

W styczniu NIK opublikowała też wyniki kontroli w Lubuskiem. Izba sprawdzała sposób zatrudniania pracowników samorządowych w największych urzędach. Okazało się, że aż 8 na 11 łamało prawo. Zdarzało się ustawianie konkursów.Rzecznik tłumaczy jednak, że kontroli w innych miastach Polski nie będzie, bo od 1 stycznia została poprawiona ustawa o pracownikach samorządowych.

Milena Zawiślińska/Karol Kobos

tvnwarszawa

2009/01/25

Gronkiewicz-Waltz porządzi w biurze posła Andrzeja Halickiego

W środę po raz pierwszy posiedzenie zarządu Mazowieckiej Platformy Obywatelskiej poprowadzi Hanna Gronkiewicz–Waltz. To będzie trudny dzień dla posła Andrzeja Halickiego. Nie dość, że przegrał z prezydent stolicy walkę o funkcje szefa zarządu PO, to - jak na ironię - posiedzenie władz regionu odbędzie się w… jego biurze poselskim!
Nowa siedziba Mazowieckiej Platformy Obywatelskiej mieści się przy Al. Jerozolimskich 30. To lokal komunalny odnowiony przez partię – jest w nim niewielka sala konferencyjna kuchnia i łazienka. Tutaj również mieści się biuro poselskie Andrzeja Halickiego. W środowy wieczór będzie w nim gwarno, zbierze się tutaj zarząd mazowieckiej Platformy po raz pierwszy z nowa przewodniczącą - Hanną Gronkiewicz-Waltz.
Szorstka przyjaźń?
O tym że stosunki między Hanną Gronkiewicz-Waltz, a ambitnym posłem warszawskim do najlepszych nie należą, w środowisku warszawskich polityków mówi się od dawna. I choć współpracownicy prezydent miasta temu zaprzeczają, robią to niezbyt przekonująco.
- Stosunki między posłem Halickim a panią prezydent są poprawne – zapewnia jej rzecznik Tomasz Andryszczyk.
Innego zdania są politycy PO. - Halickiego boli fakt, że Gronkiewicz-Waltz nie współpracuje z partyjnymi kolegami przy obsadzaniu najważniejszych funkcji w mieście i nie konsultuje w partii ważnych dla stolicy decyzji – mówi jeden z członków Rady Regionu PO.
Niespełnione ambicje
Środowe posiedzenie mazowieckich władz partii będzie dla Andrzeja Halickiego podwójnie bolesne. Już dwa razy funkcja szefa regionu Platformy uciekła mu sprzed nosa. Ponad dwa miesiące temu wybrano go na przewodniczącego tylko na... jeden dzień. Po interwencji u premiera Donalda Tuska minister Ewy Kopacz (byłej szefowej władz regionalnych), uchwała została unieważniona. Ostatnio, przy okazji ponownego wyboru przewodniczącego, Halicki przegrał z Hanną Gronkiewicz-Waltz.
Może kolejne wybory będą dla niego szczęśliwe, w końcu do trzech razy sztuka.
Ewelina Cyranowska
tvnwarszawa.pl

Platforma kłóci się o posady

Na nieskazitelnym wizerunku PO pojawiła się rysa. Bo dotychczas żaden z członków Platformy głośno nie krytykował własnej partii. Wyłomu dokonał senator Jan Wyrowiński z Torunia. Zarzucił PO obsadzanie stanowisk według klucza politycznego. Polityk skrytykował wybór nowego prezesa Krajowej Spółki Cukrowej.

Zdaniem senatora Wyrowińskiego, powołany przed tygodniem na prezesa spółki Marcin Kulicki z Siedlec nie ma doświadczenia w kierowaniu dużymi przedsiębiorstwami. "Krajowa Spółka Cukrowa to największa firma w Polsce w branży spożywczej. Kryterium doświadczenia w kierowaniu, w przypadku takiej firmy jest absolutnie niezbędne" - ocenił.
W liście do ministra skarbu Aleksandra Grada Wyrowiński napisał m.in., że wybór nowego prezesa KSC był podyktowany względami politycznymi, a nie merytorycznymi. Ocenił też, że cała sprawa podważa wiarygodność i dobre imię PO.
"PO przez lata głosiła zasadę, że w przypadku doboru osób mających reprezentować Skarb Państwa w spółkach z większościowym udziałem Skarbu Państwa decydować ma wiedza, kompetencje i doświadczenie. Ta zasada powtarzana była wielokrotnie, także przeze mnie i w obliczu tego, co się stało w KSC, nie mogę milczeć, by być wiernym swoim zasadom" - podkreślił senator Wyrowiński.
"Stąd mój wstyd, że moja partia, która w takich sprawach była pryncypialna, gdy przychodzi do praktyki - choć nie zawsze - postępuje jak poprzednicy. Pokusa, żeby podejmować decyzje personalne +po myśli partii+ będzie zawsze i niestety jako ludzie słabi, także w Platformie, nie jesteśmy w stanie się jej oprzeć. I tutaj mamy taki przypadek" - dodał.
Rzecznik prasowy resortu skarbu państwa Maciej Wewiór poinformował, że ministerstwo odniesie się do zarzutów senatora Wyrowińskiego po otrzymaniu jego listu. Wewiór dodał, że według informacji przekazanych mu przez radę nadzorczą Krajowej Spółki Cukrowej, nowy prezes ma zarówno odpowiednie wykształcenie, jak i doświadczenie.
Nowy prezes KSC stał się szerzej znany podczas wyborów w 2006 roku, gdy ubiegał się o funkcję prezydenta Siedlec z ramienia PO. Wyszło wówczas na jaw, że w latach 80. służył w Zmotoryzowanych Odwodach Milicji Obywatelskiej (ZOMO); zataił to i gdy sprawa stała się głośna, zrezygnował ze startu w wyborach.
Andrzej Geller
PAP

2009/01/24

Słodki żywot zomowca

Wydawało się, że czasy te minęły na zawsze wraz z poprzednim reżimem, ale nie. Oto znów najcenniejszym walorem, jaki może posiadać polityk jest piękny życiorys - pisze w DZIENNIKU Robert Mazurek.
Premier co prawda wychwalając Andrzeja Czumę zauważył też i inne jego zalety. A to w koszykówkę Czuma grał, a to po górach chodził, a to wnucząt ma furę, niemniej skupił się Donald Tusk na nieskazitelnym życiorysie nowego ministra. I słusznie, bo jeśli chodzi o życiorysy, to niewielu ma porównywalne. Trudno się nawet oprzeć wrażeniu, że to biografia, bo przecież nie prawnicze doświadczenie, zdecydowała o powołaniu Czumy, ale ja akurat nie mam zamiaru z tego powodu czynić komukolwiek wyrzutów.
Nominacja dla bohatera antykomunistycznej opozycji zbiegła się w czasie z informacją na temat innego nominata Platformy Obywatelskiej Marcina Kulickiego, który został właśnie prezesem Polskiego Cukru. Firma to wielka, oddziałów osiemnaście w kraju całym, obrotu rocznie miliard złotych, tylko pogratulować. Pan Marcin, jakżeby inaczej, zwyciężył w konkursie i nie ma to związku z tym, że był wiceszefem PO w Siedlcach i wiceprezydentem miasta z ramienia tej partii. Kulicki, z zawodu działacz, kompetencji nie ma być może imponujących, firmą tak wielką nie kierował nigdy, studiował też nie na Harvardzie, ale w Wyższej Szkole Rolniczo-Pedagogicznej, dawniej im. Dymitrowa, w Siedlcach, ale ma życiorys. A w nim kartę piękną i niebanalną. Oto w trudnych latach 80. pan Marcin głowę nadstawiał. Dla Ojczyzny ratowania gotów był na poświęcenia wielkie. Konkretnie w ZOMO się poświęcał.
O, zamilczcie oszczercy! Kulicki nie dla kariery tam poszedł, nie dla krwi braterskiej rozlewu, nie przygody on tam szukał ni interesu własnego! Ot, wojsko poszedł odrobić, bo on, pacyfista z natury, brzydził się karabinem. Gustowna tarcza to co innego. I pałka. Nasz bohater Wallenroda jednak prześcignął był i wcale na demonstrantów się nie zasadzał, a wojnę polsko-jaruzelską w taborach przesiedział. Ściśle rzecz biorąc w taborze drogowym, w fotelu kierowcy.
Dobra, dość tych kpin nieudolnych. Służbą w ZOMO jakoś szczególnie się Kulicki nie chwalił, co zrozumieć można, ale przeszłość i tak go kilka lat temu dopadła. Wtedy partia schowała go na mniej eksponowane stanowisko. Dziś wraca. Szat nie ma po co drzeć. Zomowska służba Kulickiego nie przeszkadzała zresztą -- jeśli wierzyć "Gazecie Wyborczej" -- pisowskiemu prezydentowi miasta we współpracy z nim.
Ot, polska norma. Ot, życiorysy dwa. Czuma i Kulicki. Bohater i hm, a bo ja wiem kto? Dekownik? Drobny koniunkturalista jakich wszędzie pełno? Zresztą, niech sobie żyje, niech sobie polskim cukrem życie słodzi. Tylko niech mi nikt nie mówi, że życiorys się nie liczy.
Robert Mazurek
dziennik.pl

2009/01/23

Senator PO: moja partia obsadza z klucza politycznego

Senator Platformy Obywatelskiej Jan Wyrowiński zarzucił swojej partii, że wybór prezesa Krajowej Spółki Cukrowej był decyzją polityczną.
Polityk wysłał w tej sprawie list do ministra skarbu Aleksandra Grada. Rzecznik prasowy resortu Maciej Wewiór poinformował, że ministerstwo odniesie się do zarzutów po otrzymaniu jego listu. Wewiór dodał, że według informacji przekazanych mu przez radę nadzorczą Krajowej Spółki Cukrowej (KSC), nowy prezes ma zarówno odpowiednie wykształcenie, jak i doświadczenie.
Władze KSC ogłosiły tydzień temu, że w wyniku konkursu nowym prezesem spółki będzie od 20 lutego Marcin Kulicki z Siedlec.
Zdaniem senatora Wyrowińskiego nie ma on doświadczenia w kierowaniu dużymi przedsiębiorstwami. - Krajowa Spółka Cukrowa to największa firma w Polsce w branży spożywczej. Kryterium doświadczenia w kierowaniu, w przypadku takiej firmy jest absolutnie niezbędne - mówił senator.
W liście do ministra skarbu Wyrowiński napisał, że wybór nowego prezesa KSC był podyktowany względami politycznymi, a nie merytorycznymi. Ocenił też, że cała sprawa podważa wiarygodność i dobre imię PO.
- PO przez lata głosiła zasadę, że w przypadku doboru osób mających reprezentować Skarb Państwa w spółkach z większościowym udziałem Skarbu Państwa decydować ma wiedza, kompetencje i doświadczenie. Ta zasada powtarzana była wielokrotnie, także przeze mnie i w obliczu tego, co się stało w KSC, nie mogę milczeć, by być wiernym swoim zasadom - podkreślił senator Wyrowiński.
Marcin Kulicki (45 l.) ukończył Wydział Zarządzania i Marketingu Akademii Podlaskiej, a także studia podyplomowe na Uniwersytecie Warszawskim oraz w Szkole Głównej Handlowej. Jest członkiem zarządu Przedsiębiorstwa Energetycznego Sp. z o.o. w Siedlcach, a wcześniej był m.in. I Zastępcą Prezydenta Miasta Siedlce oraz członkiem zarządu Siedleckiej Centrali Materiałów Budowlanych "Probud" SA.
- Jeżeli w tym dossier napisano, że pan Kulicki kierował Przedsiębiorstwem Energetycznym w Siedlcach, to z całym szacunkiem dla tej firmy, to jednak jest trzecia liga w porównaniu z KSC - podkreślił Wyrowiński.
KSC, powstała w 2002 r., jest największym w Polsce i ósmym co do wielkości w Europie producentem cukru. Firma dysponuje blisko 40-procentowym udziałem w rynku krajowym i 4-procentowym udziałem w rynku całej UE.
PAP
Rzeczpospolita

Schetyna złapał gumę – interweniował wóz strażacki

Wielka chwila, wielcy goście. Legniccy strażacy w końcu dostają wóz bojowy. Na miejsce przybywa Grzegorz Schetyna. Pojawia się cudem, bo chwilę wcześniej jego auto łapie gumę.
Wtedy jednak z odsieczą ministrowi ma ruszyć komendant dolnośląskiej straży Jarosław Wojciechowski. Zabiera Schetynę do swojego auta, a na pomoc rządowemu kierowcy ma wysyłać wóz strażacki. Cały ten scenariusz rozegrał się 12 stycznia. - Wicepremier nic o tym nie wiedział. Jeśli tak się zdarzyło, to było to nadużycie - komentuje rzecznik MSWiA Wioletta Paprocka.
Czyje nadużycie? Jak zapewnia rzecznik, "minister Schetyna nie miał pojęcia", że w ogóle była interwencja strażaków w miejscu, w którym samochód wiozący szefa MSWiA złapał gumę. - Nie prosił komendanta o pomoc, nie uczestniczył w całej sytuacji. Po prostu przesiadł się do innego auta i odjechał - tłumaczy Paprocka. Zastrzega jednocześnie, że nie jest pewna czy do interwencji strażaków przy "kapciu" w ogóle doszło.
Podobny ton w rozmowie z nami przyjęła rzecznik wojewody dolnośląskiego Dagmara Turek. Ona także zaznaczyła, że ani jej przełożony, ani wicepremier nie wydawali polecenia wezwania straży pożarnej na miejsce. - Razem wsiedli do samochodu komendanta straży. Wojewoda nie słyszał, by w samochodzie komendant wydawał polecenie wezwania straży, ale podejrzewa, że mógł to zrobić wcześniej - tłumaczyła.
Nam udało się jednak ustalić nieco więcej. Wojciechowski zabierając Schetynę do swojego samochodu miał wykręcić numer telefonu jednostki straży pożarnej w Kątach Wrocławskich i wydać polecenie podległym sobie strażakom by pojechali na miejsce i pomogli pozostawionemu ministerialnemu kierowcy w uporaniu się z problemem.
"Resortowy samochód, a więc nasz"
- Na miejsce udał się wóz strażacki – relacjonuje nam kpt. Remigiusz Adamańczyk, rzecznik prasowy wrocławskiej straży pożarnej. Potwierdził, że zgłoszenie otrzymali od Wojciechowskiego. Jak tłumaczy rzecznik, rządowa limuzyna, to "resortowy samochód, a więc nasz" i "dlatego strażacy ruszyli z pomocą". Okazało się jednak, że wóz przyjechał za późno, bo kierowca sam uporał się z problemem.
- Na miejsce udał się wóz strażacki – relacjonuje nam kpt. Remigiusz Adamańczyk, rzecznik prasowy wrocławskiej straży pożarnej. Potwierdził, że zgłoszenie otrzymali od Wojciechowskiego. Jak tłumaczy rzecznik, rządowa limuzyna, to "resortowy samochód, a więc nasz" i "dlatego strażacy ruszyli z pomocą". Okazało się jednak, że wóz przyjechał za późno, bo kierowca sam uporał się z problemem.
Pitera: To nie jest etyczne
O komentarz do całej sprawy poprosiliśmy Julię Piterę, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją. - To nie jest etyczne, to jest zachowanie które nie ma umocowania w przepisach prawa – grzmiała Pitera. I dodała: – Każda służba wykonuje te zadania, do których jest powołana – uważa minister, która jeszcze raz podkreśla, że taka sytuacja nie powinna mieć miejsca.
Minister studzi emocje
Gdy ujawniliśmy, że chodzi o wicepremiera Grzegorza Schetynę, minister zaczęła studzić emocje i się wycofywać. - On jest osobą chronioną, jeździ z BOR-em – zauważyła Pitera. Jak to określiła, "trudno jej powiedzieć" czy ta sytuacja była etyczna. - Jeżeli mieliśmy do czynienia z ewentualnym zagrożeniem, to być może ta sytuacja jest uzasadniona – uważa minister.
Nadgorliwość czy usłużność
- Komendant straży wykazał się dużą nadgorliwością w usłużności wobec premiera i niewiarą w umiejętności fachowe kierowców – tak całą sprawę komentuje Grażyna Kopińska z Fundacji im. Stefana Batorego. Według niej,"straż nie powinna jeździć i wymieniać koła w samochodzie wicepremiera". – Nie od tego jest wóz straży pożarnej – przypomina Kopińska. Próbowaliśmy także dowiedzieć się od samego komendanta wojewódzkiego, czy często jego strażacy pomagają ludziom w kłopotach z kołami. W jego gabinecie poinformowana nas, że "komendant wyjechał za granicę i jest nieosiągalny". Przed objęciem funkcji szefa dolnośląskiej straży pożarnej, Wojciechowski pracował w jednostce w Kątach Wrocławskich.
Krzysztof Skórzyński TVN24, Tomasz Kaliszewicz tvn24.pl, ŁOs//mat

Dwa miliony na dzielnicowe gazety

Ok. dwóch milionów złotych zapłacą w 2009 r. warszawskie urzędy dzielnic za wydawanie samorządowych gazetek. To pieniądze wyrzucone w błoto - oznajmiło na czwartkowej konferencji prasowej stowarzyszenie Obywatele dla Warszawy.
Jak dowiedziało się stowarzyszenie, tylko pięć z osiemnastu dzielnic (Mokotów, obydwie Pragi, Ursynów i Wesoła) nie wydają własnych gazetek lokalnych. W pozostałych funkcjonują czasopisma, tworzone przez pracowników dzielnicowych ratuszów lub przez firmy zewnętrzne, na zlecenie urzędów.
- Te gazety to pieniądze wyrzucone w błoto. Nie ma tam rzetelnych materiałów, lecz jedynie radni i burmistrzowie chwalący się swoimi dokonaniami - powiedział wiceprzewodniczący stowarzyszenia Sławomir Potapowicz.
Według danych stowarzyszenia, co miesiąc do mieszkańców Warszawy trafia ok. 200 tys. egzemplarzy gazet wydawanych przez dzielnice. Prym wiodą tu: Bemowo (50 tys. egz.) i Wola (24 tys. egz.) - Zamiast zalewać mieszkańców propagandą urzędników, można by np. dofinansować boiska dla dzieci - denerwował się Potapowicz.
Innego zdanie są przedstawiciele urzędów dzielnic.
- W naszej gazecie burmistrz pojawia się bardzo rzadko, skupiamy się na problemach mieszkańców naszej dzielnicy. To ich powinno się zapytać, czy gazeta powinna wychodzić, czy nie - powiedział rzecznik Bemowa Krzysztof Zygrzak.
Zygrzak przytoczył wyniki badania opinii publicznej wykonanego na grupie 600 respondentów z Bemowa przez firmę Lokalne Badania Społeczne w grudniu 2008 r. Mówią one, że 92 proc. czytelników dzielnicowego miesięcznika "Bemowo News" ma o nim pozytywnie zdanie, a żaden z respondentów nie uznał gazety za zbędną. 73 proc. osób uważa miesięcznik za wiarygodny i obiektywny.
PAP
Życie Warszawy

2009/01/22

Promują komunikację, sami jeżdżą autami

Pomimo zapowiadanych oszczędności burmistrzowie dzielnic chętnie kupują drogie auta, a urzędnicy korzystają z ryczałtów.
Najbardziej rozrzutną dzielnicą w ubiegłym roku było Bemowo: wydało ponad 146 tys. zł na przejazdy urzędników (koszty ryczałtów i utrzymanie służbowych aut). Dlatego burmistrz postanowił w tym roku ryczałty obciąć.
– Przeznaczę nadopłaty do benzyny o 20 proc. mniej pieniędzy – mówi Jarosław Dąbrowski. Przyznaje jednak, że łatwiej wydać polecenie pracy w terenie urzędnikowi, który ma ryczałt na paliwo.
– Nie mogę w ogóle odebrać urzędnikom ryczałtów na paliwo do prywatnych aut, bo np. ludzie z Wydziału Sportu często przewożą paczki z umowami. Na papiery trzeba uważać, więc wolę, żeby robił to pracownik, a nie kierowca – tłumaczy Dąbrowski.
Tysiące na... urzędnicze bilety
Na koszty transportu składają się wydatki na paliwo, ubezpieczenia, naprawy, konserwacja i... mycie aut. Utrzymanie w czystości trzech aut z Pragi-Południe kosztuje rocznie 1350 zł, dwóch na sąsiedniej Pradze-Północ aż 3 tys. zł. Każde auto jest myte raz w tygodniu.
Zupełnie inaczej budżet rozplanowało Śródmieście, które jako jedyne nie ma w ogóle ryczałtów dla pracowników.
– Dzielnica ma niewielki obszar, więc pracownicy jeżdżą komunikacją miejską, mamy dla nich bilety jednorazowe – mówi Marcin Rzońca, wiceburmistrz Śródmieścia, który do pracy dojeżdża metrem. Mimo tego tam zwiększono w tym roku wydatki na komunikację z 46 tys. zł aż do 93 tys. zł.
Jak daleko można by dotrzeć „za” kilometry wyjeżdżane przez dzielnice? Każdy samochód z Bemowa mógłby co miesiąc wybrać się na wycieczkę do Brukseli (1300 km), z Wawra do Monachium (1100 km), a z Targówka i Bielan do Salzburga (ok. 1000 km). Urzędnik z Pragi-Północ dojechałby tylko do granicy z Niemcami (500 km ).
Dzielnice mają w sumie 60 aut służbowych. Najwięcej na Mokotowie – aż siedem. Pradze-Północ i niewielkiej Wesołej wystarczają po dwa samochody. Flota nie jest wyjątkowo ekskluzywna, przeważają rodzimej produkcji daewoo – jeździ ich aż 19 (głównie lanosy i leganzy).
A aut ciągle przybywa
Pomimo zapowiadanych oszczędności w tej kadencji urzędnikom przybyło 15 samochodów. Dzielnice kupowały chętnie peugeoty 407 (dwa nowe za 150 tys. stanęły na parkingu Śródmieścia, jeden za 66 tys. w Wawrze) i skody octavie (jedną za 77 tys. ma Rembertów, Ochota za swoją zapłaciła 70 tys. zł). Wola w 2007 roku kupiła aż cztery ople: dwie astry, vectrę i dostawczego vivaro. W japońską jakość wierzy Żoliborz: dzielnica wzbogaciła się o dwie toyoty avensis z 2006 roku – w 2007 roku zapłaciła za jedną 63 tys. zł, w tym za drugą 60 tys. zł.
Zwykle najlepsze auta rezerwują dla siebie burmistrzowie. Na Ochocie jest to nowa skoda octavia, na Woli nowy opel vectra. Burmistrz Pragi-Południe jeździ takim samym oplem vectrą, ale ośmioletnim.
Życie Warszawy

Dzielnice marnotrawią pieniądze na gazetki

Większość warszawskich urzędów dzielnic wydaje własne, bezpłatne pisma. - To propaganda, która kosztuje warszawskich podatników blisko 2 mln zł rocznie - krytykowali w czwartek działacze Stowarzyszenia Obywatele dla Warszawy.
Trzecią stronę miesięcznika "Bemowo News" zajmuje wywiad z burmistrzem Jarosławem Dąbrowskim (PO) pt. "Dzielnica przyjazna mieszkańcom". Rozmówca chwali się osiągnięciami. Anonim prowadzący rozmowę nie szczędzi mu komplementów. Raz w pytaniu wtrąca: "Bemowo co i raz podchwytuje nowe niesztampowe rozwiązania". Gdzie indziej rzuca w stronę burmistrza: "Pamiętamy doskonale, jak z okazji Dnia Dziecka odwiedził pan w towarzystwie maskotki Bemowa ponad 2 tys. przedszkolaków".
Idylla do każdej skrzynki
Zdjęcie Jarosława Dąbrowskiego można też znaleźć w fotoreportażu z otwarcia boiska szkoły podstawowej przy ul. Oławskiej. Tu lokalny włodarz przecina wstęgę, a zaproszony na uroczystość biskup Piotr Jarecki strzela gola. Na bramce stoi "Bemiś", czyli ulubiona maskotka burmistrza.
Ten idylliczny obraz władzy trafia pod każdą bemowską strzechę. Burmistrz Dąbrowski zarządził bowiem, by "Bemowo News" rozsyłano do wszystkich skrzynek pocztowych w dzielnicy, a nakład sięga 50 tys. egzemplarzy.To musi kosztować. Z zestawienia, które podczas wczorajszej konferencji prasowej zaprezentowali działacze Stowarzyszenia Obywatele dla Warszawy, wynika, że "Bemowo News" to najdroższy tytuł wydawany w Warszawie z publicznej kasy. W tym roku pójdzie na niego aż 470 tys. zł. Na drugim miejscu pod względem nakładu (24 tys.) i kosztów (292 tys. zł) znalazła się tuba władz Woli "Kurier Wolski", na trzecim "Kurier Wawerski", na który zarezerwowano 170 tys. zł.
Własnych pism finansowanych z kieszeni podatnika nie mają tylko cztery z 18 warszawskich dzielnic: obie Pragi, Mokotów i Wesoła. - W sumie rocznie na prasę wydawaną przez urzędy dzielnic idzie rocznie blisko 1,9 mln zł. Do tego trzeba dodać koszty pracy i materiałów zużywanych na przygotowanie tych pisemek przez etatowych pracowników biur promocji, którzy mają to w zakresie swoich obowiązków - mówił podczas konferencji Sławomir Potapowicz, działacz stowarzyszenia, były wiceburmistrz Pragi-Południe z ramienia PO.
Nieuczciwa konkurencja
A jego współpracownik Jan Artymowski powołał się na ekspertyzę prof. Michała Kuleszy sporządzoną dla Izby Wydawców Prasy. Ekspert ds. samorządności wywodzi, że samorządy mogą wydawać własne tytuły tam, gdzie jest to jedna z niewielu dróg komunikowania się ze społecznością lokalną, np. w małych miejscowościach. Natomiast dotowanie pism w miastach z rozwiniętym rynkiem wydawniczym łamie - zdaniem prof. Kuleszy - zasadę uczciwej konkurencji, bo publiczny wydawca dysponuje pieniędzmi budżetowymi i nie musi patrzeć na rachunek ekonomiczny.
- Tego typu zarzuty dziwią w ustach polityków, którym nie przeszkadzało wydatkowanie miliona złotych z budżetu miasta na fetę z okazji otwarcia mostu Świętokrzyskiego [Stowarzyszenie dla Warszawy tworzą głównie współpracownicy Pawła Piskorskiego, byłego prezydenta Warszawy - red.] - mówi na to rzecznik ratusza Tomasz Andryszczyk (kłamie, bo ta impreza była z pieniędzy sponsorów, w przeciwieństwie do fety z okazji zakończenia budowy metra - HGW i jej świta zrobili sobie imprezę za publiczne pieniądze - od prawda o platformie).
- Dzięki "Bemowo News" mogę konsultować się z mieszkańcami. Na zamieszczony na pierwszej stronie numer interwencyjny dzwoni mnóstwo ludzi z drobnymi, ale uciążliwymi dla nich sprawami. Dzięki temu wiem, czym powinienem się zajmować - broni swojego pisma Jarosław Dąbrowski. Przyznaje, że w ostatnim numerze było zbyt dużo jego zdjęć. - Teraz już uważam. Znikną moje wizerunki, ale pisma będę bronił, jak niepodległości - mówi.
Jan Fusiecki
Gazeta Stołeczna

Podróż za jeden ryczałt

O ponad połowę wzrosły wydatki warszawskiego Ratusza na utrzymanie samochodów służbowych. To efekt wprowadzenia... oszczędności.
Ponad milion złotych kosztują roczne podróże samochodami służbowymi i prywatnymi warszawskiego ratusza. Kolejne półtora miliona wydają na przejazdy dzielnice. Urzędnicy marszałka województwa przejeżdżają rocznie tyle kilometrów, że trzy razy dotarliby na Księżyc.
Dwa lata temu urząd miasta zapowiadał, że obniży koszty utrzymania samochodów służbowych. W cięciu miało pomóc zmniejszenie liczby aut (nadal jest ich w sumie 125) i przyznanie urzędnikom ryczałtów na benzynę. Te otrzymuje 639 pracowników dzielnic i ratusza. Efekt? Wydatki na wzrosły prawie o milion złotych. Dodatkowe koszty generują dzielnice. O ile ratusz w ciągu trzech ostatnich lat utrzymuje koszty aut służbowych i ryczałtów łącznie na poziomie 1,1 mln zł, to w dzielnicach wydatki podskoczyły drastycznie. W 2006 roku przeznaczyły na ten cel 780 tys zł, w 2008 r. – prawie 1,5 mln zł.
Agata Sabała
Życie Warszawy

Ferie radnych kontra 74 mln złotych

Czy radni PO są w Dolomitach? – pytali rajcy PiS, czekając na rozpoczęcie nadzwyczajnej sesji Rady Warszawy. Nie odbyła się, bo PO i większość Lewicy zbojkotowały obrady.
Sesję zwołano na wniosek PiS. Opozycyjni radni domagali się od władz miasta wyjaśnień w sprawie afery na Ursynowie. Chodzi o 74 mln zł kar, które powinien dzielnicy zapłacić Mostostal-Export za blisko dwuletnie opóźnienia w budowie hali przy ul. Pileckiego. Ale nie zapłacił, bo sąd uznał, że sprawa się przedawniła.
– Chcemy wiedzieć, czy to efekt niegospodarności i zaniedbań urzędników. Ale PO próbuje nam zamknąć usta, żeby chronić burmistrza Ursynowa, jednego z zaufanych ludzi pani prezydent. Burmistrz musi odejść! – grzmią radni PiS.
Platforma już wcześniej, na sesji Ursynowa, nie dopuściła do dyskusji na ten temat. Odmówiła jej też na ubiegłotygodniowej sesji Rady Warszawy. – Dlatego zażądaliśmy sesji nadzwyczajnej – stwierdza Marek Makuch, szef PiS w radzie miasta.
Ale to nie pomogło. Z 60-osobowej rady na sesję przyszło 20 rajców PiS, dwóch z Lewicy i jedna radna z PO. – Są ferie. Radni mają dzieci i mają prawo jechać na narty – tłumaczyła szefowa rady Ewa Malinowska-Grupińska (jedyna reprezentantka PO).
– Gdy jest kryzys w Polsce, premier jest w Dolomitach. Gdy jest kryzys na Ursynowie, radni Platformy też uciekają w góry i nas olewają – ironizował radny Maciej Maciejowski (PiS).
– Pan też w Dolomitach? – spytaliśmy szefa klubu PO w radzie Marcina Kierwińskiego. – Nie. Ja w pracy – odpowiedział. I wyjaśnił, że radni PO nie przyszli na sesję, bo PiS nie uzgodniło wcześniej, że chce rozmawiać o Ursynowie.
– My też chcemy usłyszeć informacje na ten temat, ale nie jest do tego potrzebna polityczna szopka, tylko kulturalne uzgodnienie porządku obrad normalnej sesji. Na następnej, w lutym, wprowadzimy ten punkt pod obrady – zapowiada.
– Nie wyobrażam sobie, by miasto udzielało wyjaśnień w sprawie Ursynowa, zanim zakończy się kontrola – stwierdza radna Malinowska-Grupińska. Aferą ursynowską oprócz Biura Kontroli z ratusza zajmą się też prokuratura i CBA. – Nie mam sobie nic do zarzucenia – mówił wczoraj dziennikarzom burmistrz Ursynowa Tomasz Mencina. Tłumaczył, że cała awantura wzięła się stąd, że sąd nagle zakwalifikował sprawę odszkodowania od Mostostalu jako gospodarczą (przedawnia się po roku). Wcześniej prowadził ją jako cywilną (trzy lata na przedawnienie). – Złożyliśmy zażalenie na wyrok sądu. I ja wierzę, że te pieniądze, może nawet 74 mln zł, prędzej czy później wpłyną do budżetu dzielnicy.
Życie Warszawy
Iza Kraj

Warszawa/ Na dzielnicowe gazety miasto wyda w br. około 2 mln zł

22.1.Warszawa(PAP) - Ok. dwóch milionów złotych zapłacą w 2009 r. warszawskie urzędy dzielnic za wydawanie samorządowych gazetek. To pieniądze wyrzucone w błoto - oznajmiło na czwartkowej konferencji prasowej stowarzyszenie Obywatele dla Warszawy.
Jak dowiedziało się stowarzyszenie, tylko pięć z osiemnastu dzielnic (Mokotów, obydwie Pragi, Ursynów i Wesoła) nie wydają własnych gazetek lokalnych. W pozostałych funkcjonują czasopisma, tworzone przez pracowników dzielnicowych ratuszów lub przez firmy zewnętrzne, na zlecenie urzędów.
"Te gazety to pieniądze wyrzucone w błoto. Nie ma tam rzetelnych materiałów, lecz jedynie radni i burmistrzowie chwalący się swoimi dokonaniami" - powiedział wiceprzewodniczący stowarzyszenia Sławomir Potapowicz.
Według danych stowarzyszenia, co miesiąc do mieszkańców Warszawy trafia ok. 200 tys. egzemplarzy gazet wydawanych przez dzielnice. Prym wiodą tu: Bemowo (50 tys. egz.) i Wola (24 tys. egz.) "Zamiast zalewać mieszkańców propagandą urzędników, można by np. dofinansować boiska dla dzieci" - denerwował się Potapowicz.
Innego zdanie są przedstawiciele urzędów dzielnic.
"W naszej gazecie burmistrz pojawia się bardzo rzadko, skupiamy się na problemach mieszkańców naszej dzielnicy. To ich powinno się zapytać, czy gazeta powinna wychodzić, czy nie" - powiedział PAP rzecznik Bemowa Krzysztof Zygrzak.
Zygrzak przytoczył wyniki badania opinii publicznej wykonanego na grupie 600 respondentów z Bemowa przez firmę Lokalne Badania Społeczne w grudniu 2008 r. Mówią one, że 92 proc. czytelników dzielnicowego miesięcznika "Bemowo News" ma o nim pozytywnie zdanie, a żaden z respondentów nie uznał gazety za zbędną. 73 proc. osób uważa miesięcznik za wiarygodny i obiektywny. (PAP)

Spór o urzędowe gazety: władze promują się za nasze pieniądze?

Ok. dwóch milionów złotych zapłacą w 2009 r. warszawskie urzędy dzielnic za wydawanie samorządowych gazetek. - To promocja władz dzielnicy za pieniądze podatników - oskarża stowarzyszenie Obywatele dla Warszawy.
Jak dowiedziało się stowarzyszenie, tylko pięć z osiemnastu dzielnic (Mokotów, obydwie Pragi, Ursynów i Wesoła) nie wydaje własnych gazetek lokalnych. W pozostałych funkcjonują czasopisma, tworzone przez pracowników dzielnicowych urzędów lub przez firmy zewnętrzne.- Te gazety to pieniądze wyrzucone w błoto. Nie ma tam rzetelnych materiałów, lecz jedynie radni i burmistrzowie chwalący się swoimi dokonaniami - powiedział wiceprzewodniczący stowarzyszenia Sławomir Potapowicz.
Bemowo i Wola wydają najwięcej
Według danych zebranych przez stowarzyszenie, co miesiąc do mieszkańców Warszawy trafia ok. 200 tys. egzemplarzy gazet wydawanych przez dzielnice. Prym wiodą: Bemowo (50 tys. egz.) i Wola (24 tys. egz.).W budżecie na 2009 rok władze zaplanowały 470 tys. zł na bemowski miesięcznik. Roczny koszt druku "Kuriera Wolskiego" to kwota 291 tys. 930 zł. Pozostałe dzielnice zaplanowały średnio 100 tys. zł.
- Zamiast zalewać mieszkańców propagandą urzędników, można by np. dofinansować boiska dla dzieci - radził się Potapowicz.
Mieszkańcy chcą urzędowej gazety?
Innego zdanie są przedstawiciele urzędów dzielnic. - W naszej gazecie burmistrz pojawia się bardzo rzadko, skupiamy się na problemach mieszkańców naszej dzielnicy. To ich powinno się zapytać, czy gazeta powinna wychodzić, czy nie - powiedział PAP rzecznik Bemowa Krzysztof Zygrzak.
Zygrzak przytoczył wyniki badania opinii publicznej wykonanego na grupie 600 respondentów z Bemowa przez firmę Lokalne Badania Społeczne w grudniu 2008 r. Mówią one, że 92 proc. czytelników dzielnicowego miesięcznika "Bemowo News" ma o nim pozytywnie zdanie, a żaden z respondentów nie uznał gazety za zbędną. 73 proc. osób uważa miesięcznik za wiarygodny i obiektywny.
Urzędowe gazety kontra niezależna prasa
W dzielnicach wydawane są także prywatne gazety lokalne, np. "Informator Żolborza" na Żoliborzu, "Echo Białołęckie" na Białołęce, "Mieszkaniec" na Pradze Południe, czy "Passa" i "Pasmo" na Ursynowie.
- Nie ma żadnego uzasadnienia dla wydawania publicznych pieniędzy na gazety urzędowe, z których większość to promocja władz dzielnicy - skomentował dla TVN Warszawa Krzysztof Katner, wydawca siedmiu lokalnych gazet lokalnych "Echo", które ukazują się w stolicy i najbliższych okolicach. - Każda dzielnica ma niezależną prasę lokalną, gazety ogólnopolskie wydają stołeczne dodatki, są dwie warszawskie telewizje. Urzędnicy mogą docierać do mieszkańców także za pomocą stron internetowych.
- Wydawanie takich gazet to oprócz oficjalnych kosztów, także ukryte pieniądze przeznaczone na dodatkowe etaty w biurach promocji. Rzecznicy zamiast udzielać informacji prasie, zajmują się tworzeniem urzędowych gazet - tłumaczy Katner.mz
tvnwarszawa.pl

2009/01/21

Rada Warszawy nie zajęła się sprawą nieprawidłowości na Ursynowie

21.1.Warszawa (PAP) - Wbrew zapowiedziom Rada Warszawy nie zajęła się w środę domniemanymi zaniedbaniami władz dzielnicy Ursynów, przez które dzielnica straciła szanse na wielomilionowe odszkodowanie od firmy budującej halę sportową przy ul. Pileckiego.
Zwołana na wniosek opozycyjnego klubu radnych PiS nadzwyczajna sesja rady miasta nie odbyła się ponieważ na sali nie było kworum (co najmniej połowy z 60 radnych) - nieobecni byli samorządowcy z PO oraz część radnych Lewicy i PiS. Przewodnicząca miejskiej radny Ewa Malinowska-Grupińska powiedziała, że część radnych wyjechała na ferie zimowe bądź jest chora.
Radni PiS chcieli, aby prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz złożyła informację na temat przyczyn odstąpienia od dochodzenia ponad 70 mln zł należności za nieterminowe wybudowanie hali widowiskowo-sportowej przy ul. Pileckiego. Wykonawcą tej inwestycji był Mostostal-Export.
Sprawa został skierowana do prokuratury oraz Centralnego Biura Antykorupcyjnego.
Na początku stycznia stołeczna "Gazeta Wyborcza" podała, że miasto straciło szanse na wyegzekwowanie kar umownych od Mostostalu-Export, ponieważ urzędnicy zbyt późno złożyli pisma procesowe i sprawa przedawniła się.
Umowę na budowę hali władze Ursynowa podpisały z firmą w 2000 roku; hala miała być gotowa pod koniec 2003 r. Budowa opóźniła się o blisko dwa lata. Pod koniec 2006 r. władze Ursynowa wystąpiły do sądu z żądaniem wypłaty prawie 74 mln zł. Jednak kilka miesięcy później zdecydowano o zawieszeniu postępowania - informował lokalne media.
Samorządowcy z Ursynowa złożyli stosowny wniosek dopiero w połowie 2008 r. Sąd uznał wówczas, że to sprawa gospodarcza a nie cywilna i w związku z tym, zgodnie z przepisami uległa przedawnieniu.
Burmistrz Ursynowa Tomasz Mencina (PO) powiedział dziennikarzom, że złożył odwołanie od decyzji sądu. "Toczy się postępowanie przed sądem, nie ma w tej sprawie żadnego prawomocnego rozstrzygnięcia, zostało złożone zażalenie na postanowienie sądu, przedstawiliśmy szereg argumentów prawnych i czekamy na ostateczne rozstrzygnięcie przez sąd apelacyjny" - powiedział.
Burmistrz poinformował, że w tej sprawie na jego wniosek prowadzona jest kontrola przez urząd miasta, która ma się zakończyć w ciągu kilku dni. "Nie czuje się winny tej sytuacji" - powiedział Mencina.
Przewodniczący klubu radnych PiS Marek Makuch uważa, że mieszkańcy Warszawy powinni otrzymać pełną informację "na temat tego jak ta sprawa wygląda, jakie są potencjalne zagrożenia, czy rzeczywiście miasto straciło te pieniądze i kto doprowadził do zaniechań". "Niestety, ku naszemu rozczarowaniu Platforma Obywatelska się na tej sesji nie pojawiła" - powiedział Makuch.
Zdaniem jednego z wnioskodawców zwołania sesji radnego Macieja Maciejowskiego (PiS) fakt, że sesja się nie odbyła oznacza, że "wyborcom odmawia się prawa do informacji".
W połowie stycznia szef stołecznego PiS i poseł tej partii Mariusz Błaszczak zapowiedział złożenie wniosku do Centralnego Biura Antykorupcyjnego w tej sprawie. Zdaniem Błaszczaka CBA powinno wyjaśnić, "jakie były powody braku działań administracji Platformy Obywatelskiej" i administracji urzędu miasta. (PAP)

Burmistrz Ursynowa nie złożył wyjaśnień

Ważą się losy burmistrza Ursynowa. Opozycja żąda jego dymisji za to, że dzielnicy przeszło koło nosa ponad 70 mln złotych odszkodowania, za opóźnienie w budowie hali sportowej. W środę na specjalnej sesji rady miasta burmistrz miał złożyć wyjaśnienia. Ostatecznie jednak sesję odwołano, ponieważ radni z Platformy nie pojawili się na sesji.
- Dzielnica niczego nie straciła. Postępowanie jest w toku. Nie zapadło żadne prawomocne orzeczenie - broni się Tomasz Mencina, burmistrz Ursynowa.
Burmistrz tłumaczy, że proces o odszkodowanie od Mostostalu-Eksport, który spóźnił się z budową hali, musiał być przerwany w 2007 roku. Opozycja kwestionowała bowiem ważność mandatu prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, a to w jej imieniu miasto mogło się procesować.
"Musimy się przygotować"
Innego zdania jest część radnych z Ursynowa. - Burmistrz nie tylko mijał się z prawdą, ale po prostu kłamał. Oszukał opinię publiczną, oszukał panią prezydent, oszukał nas, radnych - mówi zbulwersowany Piotr Guział, szef klubu "Nasz Ursynów".
Burmistrz miał się wytłumaczyć na nadzwyczajnej sesji rady miasta. Rada jednak się nie odbyła, bo część radnych z Platformy Obywatelskiej wyjechała na ferie.
- To jest ważna sprawa. Tym bardziej musimy być do niej przygotowani. Nie wyobrażam sobie, żeby ratusz wypowiadał się w sprawie, jeżeli nie jest zakończona kontrola, którą sam powołał - twierdzi Ewa Malinowska - Grupińska, przewodniczące Rady Miasta.
Dostaną odszkodowanie, ale mniejsze
Radni opozycji nie mają wątpliwości. Burmistrz musi odejść.- Do momentu wyjaśnienia spraw powinien się po prostu podać do dymisji po to aby nie istniało podejrzenie, że na siłę trzyma się stołka - uważa Marek Makuch, radny PiS.
Według Zdzisława Pietrzyka, pełnomocnika miasta, sprawa jest jeszcze do wygrania. Nie liczy jednak na pełne odszkodowanie. - Nie znam przypadku w praktyce żeby wysokość kary wielokrotnie przekraczała wartość inwestycji - mówi.
W najlepszym wypadku miasto może otrzymać kilka milionów zamiast kilkudziesięciu.
Andrzej Rudnickimwap/par
TVN

Spółka SPECjalnego znaczenia

Ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz zaparła się. Zamierza doprowadzić do prywatyzacji SPEC, mimo oporu Lewicy i PiS. Ale rajcy PO na razie nie mają ochoty wracać do pomysłu, za który zostali wyzwani od złodziei. Prezydenckim urzędnikom coraz trudniej jest forsować autorskie pomysły na Warszawę .
Potraktujmy to jak pierwsze starcie w meczu bokserskim i trenujemy przed kolejnym wyjściem na ring – mówił jeden z urzędników ratusza zaraz po burzliwej czwartkowej sesji Rady Warszawy, na której Platforma poniosła największą w tej kadencji polityczną porażkę. Zaiskrzyło nie tylko w koalicji PO – Lewica, ale także na linii radni PO – ratusz.
O co poszło? O zgodę na sprzedaż 100 procent udziałów miasta w Stołecznym Przedsiębiorstwie Energetyki Cieplnej – to druga po MPWiK najbogatsza i największa miejska spółka. W historii warszawskiego samorządu nie było dotąd tak wielkiej prywatyzacji.
Księgowa wartość tej firmy zajmującej się dostarczaniem ciepła to ponad 720 mln zł. Transakcja miałaby przynieść do kasy miasta, lekko licząc, pół miliarda. Ale rządzącemu stolicą ugrupowaniu zabrakło większości w strategicznym głosowaniu. 26 osób (w 60-osobowej radzie) było za prywatyzacją, 28 – przeciw. Platformie (która przy pełnej frekwencji klubu i poparciu radnej niezależnej może liczyć na 29 głosów) nie udało się przekonać do pomysłu koalicyjnego partnera – Lewicy, ani nawet ściągnąć wszystkich swoich radnych na obrady. Dwie panie – Joanna Sasak i Małgorzata Załęcka – wyjechały poza Warszawę. Strategicznie? Zapewniają, że nie. Trzecia – Mariola Rabczon – rozchorowała się, a mimo to została wezwana na sesję z 40-stopniową gorączką. Poczuła się jednak tak źle, że odesłano ją z powrotem.
Powrót za pół roku?
Przeciwko prywatyzacji SPEC zmobilizowały się SLD, SdPl i opozycyjne PiS przy wtórze tłumu związkowców „Solidarności“. Pod adresem Platformy leciały gwizdy i gromkie okrzyki: „Złodzieje!“. Takiego przyjęcia radni dawno nie słyszeli. Zwłaszcza że „wybuczany“ był każdy indywidualnie – bo na żądanie PiS i przy poparciu Lewicy odbyło się głosowanie imiennie. – To nie było miłe, gdy maszerowaliśmy przez salę do mikrofonu mówić, że jesteśmy „za“, ze świadomością, że przegramy – irytuje się radna PO. – Drugi raz w kanał nie dam się wpuścić!
Platforma ma za złe miejskim urzędnikom, że słabo przygotowali się do tej sesji. Za karygodny uznali błąd w uzasadnieniu, z którego kpiła Lewica. Zamiast 500 mln zł spodziewanych wpływów z prywatyzacji SPEC widniało tam... 500 tys. zł.
Platforma wybaczyła już koalicjantowi głosowanie przeciwko prywatyzacji, ale wciąż jest obrażona za imienne głosowanie. – Może trzeba zwolnić kilku działaczy SLD ze spółek, żeby się uspokoili? – słyszymy groźbę. – Żeby daleko nie szukać, w zarządzie SPEC zasiada były szef mazowieckiego SLD Jacek Pużuk.
Wiceprezydent Warszawy Jarosław Kochaniak (autor pomysłu prywatyzacji SPEC) o zwolnieniach nie mówi. Ale podchodzi do sprawy ambicjonalnie. – Nie poddam się. Pewne wątpliwości trzeba jeszcze wyjaśnić. Ale do głosowania wrócimy – zapowiada.
– Szansa, że wrócimy, jest spora. Ale nie szybko – zastrzegał wczoraj, gdy emocje po sesji już nieco opadły, szef klubu PO Marcin Kierwiński. Radny Paweł Lech ocenia, że powtórna próba prywatyzacji nastąpi za około pół roku. – Pierwsze podejście do podwyżki czynszów też się nie udało, a kilka miesięcy później wynik był pozytywny – stwierdza. Inni nie są już tak pewni, czy scenariusz SPEC będzie analogiczny.
– Czy oni nie widzą, że my tu samodzielnie nie rządzimy i tych szabel brakuje nawet, gdy będziemy w komplecie?! Jeśli nie zbierzemy 31 głosów, nie ma sensu w tę prywatyzację brnąć – samorządowcy PO nie kryją irytacji na odgórne partyjne decyzje.
Zdobycie dodatkowych dwóch głosów będzie jednak trudne, bo i PiS, i Lewica deklarują, że zdania nie zmienią. Platforma może więc liczyć tylko na słabą frekwencję na sesji.
Skąd ta determinacja
Dlaczego ratusz jest tak bardzo zdeterminowany, że chce pozbyć się dobrze prosperującej spółki, która przynosi rocznie ok. 30 mln zł zysku i ok. 10 mln zł dywidendy do kasy miasta?
Główny argument to pieniądze w budżecie. Do 2012 r. ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz chce na duże budowy wydać jeszcze ok. 4 mld zł. W tym miliard miałby pochodzić z emisji obligacji. Ta operacja jednak, w związku z kryzysem finansowym, stoi pod dużym znakiem zapytania. Prywatyzacja SPEC przynajmniej częściowo załatałaby więc dziurę w miejskiej kasie.
– To jedyny powód czy jest drugie dno? – zastanawiają się samorządowcy. Mają kilka teorii. Jedni sugerują, że to realizacja odgórnych poleceń w Platformie. Na prywatyzacji sektora ciepłowniczego zależy bowiem biznesowemu lobby tej partii.
Inna wątpliwość dotyczy nowego właściciela SPEC. Głównym kandydatem do nabycia udziałów miasta wydaje się dziś Vattenfall (spółka o państwowym szwedzkim kapitale, w Warszawie właściciel m.in. Elektrociepłowni Siekierki). Radny Bartosz Dominiak (SdPl) zażądał od miasta kompletu korespondencji wpływającej do miasta w sprawie SPEC. Chce sprawdzić, czy ratusz miał już jakieś sygnały od zainteresowanych tą spółką inwestorów. – Nic nie wiem o jakichkolwiek pytaniach naszej spółki o SPEC – stwierdza Ewa Pfutzner z Vattenfalla. Ale nie wyklucza zainteresowania w przyszłości, gdy Warszawa przygotuje już ofertę prywatyzacji. – Tylko dlaczego mamy miejską własność zamieniać na państwowo-szwedzką? – pyta radny Tomasz Zdzikot (PiS).
Obiekcje wzbudza też sposób, w jaki ratusz chce sprzedawać miejskiego giganta. Zakłada on, że radni, godząc się na prywatyzację, dadzą urzędnikom carte blanche do negocjacji. Miasto zleca wycenę, ale ta jest tajna, „by nie osłabiać pozycji miasta“ aż do momentu podpisania umowy sprzedaży.
Choć specjaliści od prywatyzacji potwierdzają, że to normalna praktyka, dla radnych taki kredyt zaufania wydaje się nie do zaakceptowania. Jak inaczej ratusz miałby wynegocjować dobrą cenę za SPEC – już nie odpowiadają.
Ratusz nie przekonuje też argumentem, że zmiana właściciela SPEC nie musi oznaczać drastycznych podwyżek za ciepło. Kontrargument: ostatnie podwyżki energii wprowadzone przez RWE (właściciela dawnego STOEN) wbrew Urzędowi Regulacji Energetyki.
Zapomniane porozumienie
Jeszcze dwa lata temu SPEC został wpisany do porozumienia programowego Platformy z Lewicą jako ta spółka, która dla miasta ma (nomen omen) specjalne znaczenie i której prywatyzować nie należy. O tym jednak Platforma... zapomniała.
– Gdy mieliśmy mówić o SPEC, przyszedł radny Dominiak (SdPl), wachlując się odbitką tego porozumienia. I odświeżył pamięć – opowiadają rajcy. – Porozumienie podpisywano, gdy jeszcze nie było szczegółowych analiz i wiedzy o sytuacji warszawskich spółek. Teraz wiadomo, że SPEC jest do prywatyzacji najlepiej przygotowany – usprawiedliwia „zmianę planów“ rzecznik ratusza Tomasz Andryszczyk.
Ratusz przekonuje, że SPEC nie będzie jedyną spółką prywatyzowaną w tej kadencji. Strategia prywatyzacji – dokument, który w tym tygodniu radni mają otrzymać z ratusza – zakłada, że do sprywatyzowania jest dziesięć z 54 miejskich firm.
Ale polityczne realia mogą nie pozwolić Platformie na realizację planów. Im bliżej wyborów samorządowych, tym trudniej będzie uzyskać poparcie w radzie. – Już teraz trudno porozumieć się z Lewicą, która zaczyna walczyć o elektorat na wybory w 2010 r. Za rok będziemy się różnić jeszcze bardziej – ocenia polityk PO.
Te różnice ujawnią się znów, prawdopodobnie za trzy tygodnie, jeśli ratusz zdecyduje się wprowadzić na sesję sprawę restrukturyzacji w stołecznej służbie zdrowia. To kolejny autorski pomysł wiceprezydenta Jarosława Kochaniaka.
– SPEC to był tylko trening przed meczem. Sprywatyzować szpitali nie damy, choćbyśmy mieli zrywać sesje, boksować się i kłaść się Rejtanem – zapowiada szef warszawskiego SLD Tomasz Sybilski.
Życie Warszawy
Izabela Kraj

Kto odpowie za niegospodarność na Ursynowie

- Burmistrz mojej dzielnicy Tomasz Mencina (PO) ucieka się do kłamstw, próbując tłumaczyć swoich prawników z opieszałości, przez którą dzielnica straciła dziesiątki milionów złotych. Prezydent Warszawy nie może tolerować takiego stylu - alarmuje Piotr Guział, lider klubu Nasz Ursynów w radzie dzielnicy .
Dziś okoliczności przegranego przez miasto procesu z Mostostalem-Eksport będą próbowali wyjaśnić radni opozycji. Chodzi o opisywaną przez nas w ubiegłym tygodniu sprawę hali sportowej przy zbiegu Hirszfelda i Pileckiego. Firma Mostostal-Eksport SA zbudowała ją z blisko dwuletnim opóźnieniem. Zgodnie z kontraktem powinna zapłacić blisko 74 mln z tytułu tzw. kar umownych.
Pozew do sądu skierował w 2006 r. poprzedni zarząd dzielnicy. Obecny początkowo rozważał ugodowe załatwienie sprawy. Nie udało się, ale zwlekał z wnioskiem o wznowienie postępowania przez półtora roku i sprawa uległa przedawnieniu.
Tomasz Mencina tłumaczy, że sąd zawiesił sprawy w 2007 r., bo wtedy nie było jasne, czy mandat prezydent Warszawy jest ważny (PiS uważał, że Hanna Gronkiewicz-Waltz powinna odejść z urzędu, bo nie złożyła na czas oświadczeń majątkowych). W aktach tej sprawy, do których dotarliśmy, słowa te nie znajdują potwierdzenia. Wynika z nich, że pełnomocnik Ursynowa przystał na wysuniętą przez Mostostal propozycję ugody, a decyzja sądu była formalnością, nie zaś, jak sugeruje Mencina, wątpliwościami dotyczącymi ważności mandatu prezydent Warszawy.
Jak rozmawiał Mostostal z Ursynowem, nie wiadomo. W aktach nie ma ten temat śladu, a władze dzielnicy mówią, że żadnej próby ugody nie było. - Przez nieudolność urzędników miasto straciło dziesiątki milionów złotych. I to na Ursynowie, mateczniku PO, gdzie ta partia uzyskuje rekordowe wyniki w kraju, a burmistrzem jest jeden z najbliższych współpracowników Hanny Gronkiewicz-Waltz - mówią radni Naszego Ursynowa.
Na dziś zwołano nadzwyczajną sesję rady miasta, podczas której urzędnicy pani prezydent mieli tłumaczyć, dlaczego zaniedbali sprawę o odszkodowanie dla Mostostalu. Obrad jednak najpewniej nie będzie można rozpocząć, bo zabraknie kworum. - Są ferie, radni się porozjeżdżali - mówi Ligia Krajewska (PO), wiceszefowa rady miasta
- No to poczekamy, aż skończą się zimowe wakacje i złożymy kolejny wniosek o zwołanie sesji nadzwyczajnej w tej sprawie - zapowiada Adam Kwiatkowski, radny opozycyjnego PiS.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki

Odwołany, bo postawił się premierowi

Politycy Platformy Obywatelskiej mają żal do Donalda Tuska za zdymisjonowanie ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. "PiS powinno wysłać Donaldowi kosz kwiatów, bo lepszego prezentu nie mógł im zrobić" - mówią DZIENNIKOWI.
Zamieszanie w Platformie Obywatelskiej po tym jak Donald Tusk iespodziewanie przyjął wczoraj dymisję ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Dla wielu polityków PO ta decyzja premiera była kompletnie niezrozumiała.
"Jak za pół roku jakiś policjant zastrzeli kogoś przez przypadek, to Schetynę też będziemy odwoływać?" - pyta zdziwiony jeden z członków zarządu PO.
Nie tylko on w partii ma takie zdanie. Jednak jak mówią rozmówcy DZIENNIKA, w sprawie dymisji Ćwiąkalskiego i jego najważniejszych urzędników Tusk był głuchy na argumenty. "Decyzje w tej sprawie podejmował osobiście, w porozumieniu tylko ze swoimi najbliższymi współpracownikami" - tłumaczy osoba z władz partii Tuska.
Politycy PO mają żal do premiera przede wszystkim o to, że pozwolił, by przez cały poniedziałek bronili Ćwiąkalskiego. A teraz, po decyzjach Tuska, wychodzą na ludzi niepoważnych. "Podnieśliśmy gardę wysoko i zbudowaliśmy mur, zza którego się ostrzeliwaliśmy, a okazuje się, że mur rozbił nasz własny premier. Przecież to idiotyzm" - nie kryje rozgoryczenia jeden z naszych rozmówców.
Tusk przez cały poniedziałek rzeczywiście milczał. Sytuacja zmieniła się późnym wieczorem. "Siedziałem już w domu, jadłem kanapkę i oglądałem telewizję. Nagle widzę Sławka Nowaka, który mówi o konieczności wyciągnięcia poważnych konsekwencji w tej sprawie. Byłem tak zaskoczony, że się tą kanapką zadławiłem i to dość poważnie" - relacjonuje jeden z prominentnych polityków Platformy.
Skąd tak nagla zmiana stanowiska? Według informacji DZIENNIKA w poniedziałek wieczorem Tusk spotkal się właśnie z Nowakiem, a także Rafalem Grupińskim i Igorem Ostachowiczem, czyli grupą która pracuje nad jego wizerunkiem. To właśnie w czasie tego spotkania postanowiono, by w sprawie Olewnika podjąć bardziej zdecydowane działania, ale dymisja Ćwiąkalskiego nie była jeszcze poważnie brana pod uwagę.
Zaczęła, kiedy Tusk obejrzał "Kropkę nad I". "Premier oczekiwał, że Ćwiąkalski przynajmniej poinformuje o dymisji szefa więziennictwa. Zirytowało go, że minister lekceważy sprawę" - mówi osoba z otoczenia szefa rządu.
Wtedy właśnie poważnie zaczęto myśleć o odwołaniu minsitra sprawiedliwości. Tusk rozmawiał o tym z Grzegorzem Schetyną. Ostatecznej decyzji wciąż nie było. Premier wezwał jednak Ćwiąkalskiego na dywanik.
Według rozmówców DZIENNIKA minister mógł jeszcze uratować głowę. Stało się inaczej. Rano Ćwiąkalski pojawia się w radiu TOK FM. W rozmowie z Janiną Paradowską ponownie mówi, że nie ma sobie nic do zarzucenia.
"Wtedy Tusk się wściekł, to było już kompletne lekceważenie" - twierdzi jeden z naszych rozmówców. Ćwiąkalski jednak o tym nie wie, wchodząc do premiera jest przekonany, że Tusk jego dymisji nie przyjmie. "Wierzył, że złoży ją tylko tak pro forma" - mówi nam jeden ze współpracowników Ćwiąkalskiego.
Premier ją jednak przyjmuje. "Tusk nie powinien mieć pretensji do Ćwiąkalskiego skoro nikt mu wcześniej nie powiedział, jakie są oczekiwania szefa rządu" - mówi polityk PO.
Pierwszy raz Ćwiąkalski usłyszał je dopiero w trakcie spotkania z premierem. Tusk chciał głów osób odpowiedzialnych za zaniedbania. "Zażądał dymisji tych, których potem sam zwolnił. Ćwiąkalski odmówił i sam za to zapłacił" - mówi rozmówca DZIENNIKA z rządu.
"To dymisja wizerunkowa" - oficjalnie skomentował po spotkaniu z Tuskiem minister sprawiedliwości.
Sam premier zabrał głos dopiero po kilku godzinach. "Nie mogę zaakceptować: zaniechań, niechlujstwa i słabości służb, które odpowiadają za to samobójstwo. Odpowiedzialność ponosi za to minister sprawiedliwości, dlatego przyjąłem jego dymisję" - oświadczył.
Wieczorem w TVN24 Ćwiąkalski odpowiadał: "Nie wykryto na razie żadnych zaniedbań w sprawie samobójstwa Roberta Pazika".
Nieoficjalnie politycy PO przyznają, że Ćwiąkalski nie był ulubieńcem premiera i o jego odejściu mówiono od dawna. Ale uważają, że wybrano na nią bardzo zły moment. Ich zdaniem trzeba było to zrobić albo w poniedziałek rano, albo poczekać kilka tygodni.
"PiS powinien teraz Donaldowi wysłać kosz kwiatów z podziękowaniami, bo lepszego prezentu dwa tygodnie przed ich kongresem nie mógł im sprawić?" - ironizuje ważny polityk PO. Inny podsumowuje: "Jazda po bandzie i mega ryzykowny krok. Dla mnie niezrozumiały".
Politycy PO przyznawali, że Platforma nie ma oczywistych następców Ćwiąkalskiego. Jeden z rozmówców DZIENNIKA z rządu przyznawał: "Co do następcy nie było we wtorek rano decyzji. Jednak wczesnym popołudniem Tusk na konferencji mówił, że ma dwóch kandydatów, a na przyszłotygodniowym posiedzeniu rządu będzie już nowy minister sprawiedliwości.
Marcin Graczyk, Anna Gielewska
www.dziennik.pl

2009/01/20

Prawdy trzeba szukać w aktach sądowych. Czy Ursynów straci 73 miliony złotych?

Poważnie zakotłowało się w ursynowskim samorządzie. Tym razem sprawa jest nadzwyczaj poważna. Z powodu zaniechania i braku nadzoru miasto i dzielnica Ursynów mogą stracić kilkadziesiąt milionów złotych.
Chodzi o umorzenie przez Sąd Okręgowy XXIV Wydział Cywilny odsetek w wysokości ponad 73 milionów zł, których miasto i dzielnica domagały się od Mostostalu Export za nieterminowe wykonanie hali widowiskowo-sportowej Arena. Mostostal Export, spółka giełdowa, poinformował 30 października ub. r. Komisję Nadzoru Finansowego, że – tu cytat: „podstawą wydania postanowienia, było uznanie przez sąd przedmiotowej sprawy za sprawę gospodarczą, a nie cywilną, co w konsekwencji, wobec zawieszenia postępowania w dniu 7 lutego 2007 roku i niezłożenia w terminie rocznym, wskazanym w art. 479 kpc, w jego brzmieniu sprzed nowelizacji, wniosku o podjęcie postępowania, winno skutkować jego umorzeniem”. Prawdopodobnie urzędnicy dzielnicy Ursynów przegapili termin wyznaczony przez sąd, co może zakończyć się i dla urzędników, i dla mieszkańców dzielnicy bardzo smutno. Gigantyczne odsetki nie były bowiem wzięte z księżyca, zostały precyzyjnie wyliczone na podstawie stosownego punktu umowy, którą zleceniodawca – Mostostal Export – dobrowolnie podpisał. Były to więc prawie pewne pieniądze, które poważnie zasiliłyby budżety miasta i dzielnicy. Wszystko wskazuje na to, że zostały bezpowrotnie stracone.
Zaatakowany przez media zarząd Ursynowa zamieścił na łamach lokalnych gazet dosyć zawiłe wyjaśnienia, z których – niestety – niewiele wynika. Nie zamierzamy się do nich odnosić, zanim nie zapoznamy się z aktami sądowymi. Tam bowiem, i wyłącznie tam, leży prawda. Stosowny wniosek o wgląd do akt jest już na biurku prezes Sądu Okręgowego, sędzi Beaty Waś. Dotychczas ujawnione przez prasę fakty są niekorzystne dla burmistrza Tomasza Menciny (PO). Jeśli instancje odwoławcze zatwierdzą postanowienie wydane przez sędziego z XXIV Wydziału Cywilnego, polityk Platformy Obywatelskiej i jeden z najbardziej zaufanych ludzi prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz może na wiele lat utracić możliwość zajmowania wysokich stanowisk w administracji publicznej. Mimo to nie przyłączymy się do chóru dziennikarzy wietrzących sensację. Sprawa jest zbyt poważna, aby zawczasu ferować wyroki.
Stoimy jednak na stanowisku, że rada dzielnicy Ursynów powinna niezwłocznie złożyć wniosek do Centralnego Biura Antykorupcyjnego lub Centralnego Biura Śledczego o gruntowne zbadanie sprawy i objęcie jej procedurami operacyjnymi. Podkreślamy – cała rada, nie tylko opozycja. Chodzi bowiem o 73 miliony złotych, pieniądze nawet w skali bogatej Warszawy bardzo znaczne. Należy zbadać m.in., czy ktoś nie wykorzystał sytuacji i nie zarobił na nagłej zwyżce akcji Mostostalu Export na giełdzie. Jest niezaprzeczalnym faktem, że przed zawieszeniem obrotu akcje spółki straciły 1,5 proc., po odwieszeniu zdrożały o ponad 16 proc. (Puls Biznesu). Należy także wyjaśnić rolę, jaką mógł pełnić w tej sprawie pewien radny Ursynowa, który w latach 1999-2003 piastując funkcję radnego, pracował jednocześnie na stanowisku doradcy zarządu Mostostal Export. Przede wszystkim jednak, trzeba ustalić, jak urzędnicy dzielnicy Ursynów mogli „zapomnieć” o terminowym złożeniu wniosku w tak kluczowej i mającej ogromną wagę sprawie. Rzetelnie mogą to zrobić wyłącznie instytucje wyposażone w odpowiednie instrumenty – m.in. możliwość prowadzenia działań operacyjnych oraz wglądu w każdy dokument znajdujący się w obiegu w tym państwie. Takimi instytucjami są CBA i CBŚ. Jesienią rada dzielnicy Mokotów wykryła poważne nieprawidłowości w projekcie planu zagospodarowania przestrzennego obszaru Pod Skocznią. Mimo podziałów politycznych radni jak jeden mąż zdecydowali się przekazać sprawę do zbadania właśnie CBA. I była to właściwa decyzja, wszak człowiek niewinny nie powinien się niczego bać. Mamy nadzieję, że podczas czwartkowej sesji ursynowskiej rady, przedstawiciele rządzącej dzielnicą koalicji (PO – Lewica) nie będą blokować wniosku o zbadanie sprawy przez organy ścigania, który ma zamiar złożyć opozycja (Nasz Ursynów, PiS). Utrącenie wniosku opozycji będzie dowodem na to, że interes partyjny jest na Ursynowie ważniejszy niż interes mieszkańców i dotarcie do prawdy.
Tadeusz Porębski
passa.waw.pl

PO znajomości, bez przetargu?

Założonemu przez Bogdana Klicha, a prowadzonemu przez jego żonę Instytutowi Studiów Strategicznych w Krakowie powierzono organizację konferencji poświęconej kwestiom bezpieczeństwa i dalszego rozwoju NATO. Stało się tak bez procedury przetargowej - dowiedział się "Nasz Dziennik". Organizatorzy zgodnie twierdzą, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Udział w II Forum Euroatlantyckim "NATO przed szczytem jubileuszowym. Czy Sojusz potrzebuje Nowej Koncepcji Strategicznej?" wezmą m.in. Jaap de Hoop Scheffer - sekretarz generalny NATO, Bogdan Klich - minister obrony, Radosław Sikorski - szef MSZ, oraz Robert Gates - sekretarz obrony USA. Oprócz Kwatery Głównej NATO partnerami instytutu w organizacji imprezy są MSZ oraz Konsulat Amerykański w Krakowie. Dofinansowanie imprezy ze strony Paktu Północnoatlantyckiego to około 10 tys. euro. Nie wiadomo jeszcze, jaki będzie wkład finansowy polskiego MSZ. Budżet imprezy przekracza 20 tys. euro. Instytut Studiów Strategicznych najpierw prowadził obecny minister obrony Bogdan Klich. Kiedy objął ministerialną tekę, zarządzanie placówką przeszło w ręce jego żony Anny Szymańskiej-Klich, która - jak poinformowało nas anonimowe źródło zbliżone do MSZ - blisko współpracuje (również na stopie towarzyskiej) z ambasadorem przy NATO Bogusławem Winidem oraz stałym przedstawicielem Polski w strukturach NATO Robertem Pszczelem. - To krąg towarzyski, który wzajemnie się wspiera - ocenił nasz informator.Robert Pszczel, oficer prasowy Kwatery Głównej NATO, w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" odpierał te zarzuty. - Biorąc pod uwagę fakt, że spotkanie ministrów obrony będzie się odbywać w Krakowie, Instytut Studiów Strategicznych jest naszym stałym najpoważniejszym partnerem w tym mieście - tłumaczył. - Za długo się nie zastanawialiśmy. My zaproponowaliśmy, instytut się zgodził - dodał.Cały problem jednak w tym, że nie przeprowadzono żadnej procedury przetargowej w celu wyłonienia organizatora konferencji. Tymczasem mogło się podjąć tego zadania wiele ośrodków, w tym Polski Instytut Spraw Międzynarodowych, Stowarzyszenie Euroatlantyckie czy jakakolwiek inna, kompetentna instytucja. Co zatem zadecydowało o powierzeniu tego żonie ministra Bogdana Klicha? - Myśmy już organizowali wcześniej tego typu konferencje. Instytut od 1995 r. zajmuje się tematyką euroatlantycką. W zeszłym roku było organizowane pierwsze forum bezpieczeństwa euroatlantyckiego. W związku z tym było w zasadzie oczywiste, że również my będziemy organizować drugie - wyjaśniała w rozmowie z nami Ewa Bieńkowska z Instytutu Studiów Strategicznych w Krakowie. - Ministerstwo wiedziało, że mamy odpowiednie kontakty wśród ekspertów. To też nie było bez znaczenia. Połączenie konferencji z tym szczytem wydawało się dość logiczne - skonstatowała.Z kolei odpowiedzialna za koordynację całego projektu dyrektor ISS Paulina Gas argumentowała, że od piętnastu lat, odkąd istnieje instytut, organizuje on konferencje bez względu na to, kto jest prezesem lub dyrektorem fundacji. - Konferencja, którą organizujemy w dniach 19-20 lutego, jest to konferencja, którą zaplanowaliśmy w roku ubiegłym i którą realizujemy. Jest to konferencja ekspercka, typowo naukowa. Jednym z partnerów jest NATO, inni to konsulat amerykański oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych - poinformowała Gas. Prezes Anna Szymańska-Klich nie chciała wypowiadać się w tej sprawie. Paulina Gas dodała, że prezes ISS nie jest zaangażowana w prace nad konferencją, a w czasie jej trwania będzie pełnić obowiązki, zgodnie z protokołem, przewidziane dla żony ministra obrony.Zarówno według ISS, jak i Roberta Pszczela, wszystko odbyło się zgodnie z prawem. - Te pieniądze są przeznaczone na bardzo konkretne cele. NATO ma bardzo rygorystyczne przepisy i procedury dotyczące wydawania pieniędzy - tłumaczył Pszczel. Podkreślił, że powierzenie organizacji tej konferencji ISS było inicjatywą NATO, zatem postępowanie w tej sprawie było zgodne z obowiązującymi w strukturach Paktu Północnoatlantyckiego procedurami. - Procedury przetargowe zaczynają się u nas od dosyć dużych sum - stwierdził. Nie był jednak przy tym w stanie podać konkretnej granicy, od której wymagana jest procedura przetargowa. - To jest standardowa procedura: jak jest jakieś spotkanie ministerialne, zawsze staramy się zorganizować seminaria lub imprezy o charakterze promocyjnym NATO, które poszerzają wiedzę o Sojuszu i stymulują debatę na temat problematyki bezpieczeństwa - podkreślał. Odsunąć prezydenta?Pojawiły się głosy, że zarówno umiejscowienie konferencji, jak i zorganizowanie spotkania ministrów obrony państw NATO w Krakowie jest próbą promowania środowiska PO i odseparowania się od prezydenta. - Wydaje mi się, że specjalnie Klich umiejscowił to w Krakowie. Chce promować swój światek, tam też ściąga premiera. To jest też próba odseparowania prezydenta i tych instytucji, które z prezydentem pracują - ocenił nasz anonimowy rozmówca. Zupełnie inne zdanie w tej materii wyraził Robert Pszczel. - Kraje, które chcą być gospodarzami spotkań NATO, same proponują konkretne miasto czy miejsce, a już jedno spotkanie ministerialne odbyło się w Warszawie w 2002 r. - powiedział. Jednocześnie podkreślił, że ISS to najbardziej prężny i najbardziej znany instytut z siedzibą w Krakowie.
Rzecznik prasowy MSZ Piotr Paszkowski przyznał, że organizacja imprezy w Krakowie niesie za sobą problemy logistyczne, jednakże, według niego, miasto to jest optymalne dla tego typu imprez. Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie wypowiedziało się jeszcze oficjalnie w tej sprawie.Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. przeciwdziałania korupcji, odmówiła wydania opinii na temat kwestii organizacji tej konferencji, argumentując, że nie ma pełnej wiedzy w tej materii. "Okoliczności przywołane w zadanych przez Panią pytaniach nie są mi znane. Przed udzieleniem komentarza muszę uzyskać wyjaśnienia z MON. Bez pełnej wiedzy moja opinia byłaby nierzetelna" - napisała w przesłanym do naszej redakcji oświadczeniu.
Wiodącym tematem konferencji "NATO przed szczytem jubileuszowym. Czy Sojusz potrzebuje Nowej Koncepcji Strategicznej?" jest nowa strategia Sojuszu. Nad jej kształtem debatować będą eksperci z krajów członkowskich i aspirujących do NATO. Dyskusja, w której weźmie udział ok. 200 osób, zostanie podzielona na cztery sesje odpowiadające najważniejszym problemom, jakie stoją przed Sojuszem. Pierwszego dnia eksperci wypowiedzą się na temat miejsca NATO w systemie bezpieczeństwa światowego i partnerstwa transatlantyckiego. Na drugi dzień zaplanowana jest debata dotycząca rozszerzenia oraz przyszłości misji NATO. Po każdym panelu odbędzie się otwarta dyskusja. Anna Wiejak
Nasz Dziennik