2008/12/31

Max Film nie chce kin

W apartamentowcu, który zostanie zbudowany na miejscu zburzonego kina Skarpa, miały powstać dwie sale kinowe. Jednak firma Max Film zrezygnowała z nich. Wycofała się także z urządzenia jednosalowego kina w budynku dawnego kina Wars. - Te kina byłyby deficytowe - przekonuje Lech Jaworski, prezes Max Filmu.
Na miejscu kina Skarpa jest dziś ogrodzony pusty plac. Budynek dawnego kina rozebrała firma BBI Development. Zbuduje w tym miejscu luksusowy apartamentowiec Rezydencja Foksal, w którym cena metra kwadratowego mieszkania dochodzić będzie do 35 tys. zł. Kino kupiła od Max Filmu, podlegającej samorządowi województwa mazowieckiego spółce, do której należy kilka kin w Warszawie, m.in. Luna czy NoveKino Praha. W umowie podpisanej przez poprzedniego prezesa Max Filmu Krzysztofa Andrackiego zapisano, że w budynku musi się znaleźć miejsce na ogólnodostępne małe kino. Projekt przygotowany przez firmę Juvenes przewidywał, że na pierwszej podziemnej kondygnacji powstaną dwie sale kinowe mieszczące po 50 widzów. Kilkanaście dni temu BBI Development dostało prawomocne pozwolenie na budowę apartamentowca. - Zaczynamy w marcu - powiedział nam Michał Skotnicki nadzorujący inwestycję w imieniu BBI Development. I dodał: - Ale kina nie będzie. Max Film, który miał być jego operatorem, wycofał się z umowy. Zamiast sal kinowych powstanie m.in. sala do squasha i 11-metrowy basen dla mieszkańców apartamentowca.
- Nie operatorem, tylko myśmy mieli to kino wybudować, wyposażyć i prowadzić. Deweloper dostarczyłby nam tylko pustą betonową klatkę, a później pobierałby od nas słony czynsz - tłumaczy Lech Jaworski, obecny prezes Max Filmu. - Koncepcja była taka, że to miało być luksusowe kino z fotelami po 2 tys. zł sztuka. Wyposażenie kina pochłonęłoby grube miliony. Nie bylibyśmy w stanie uzyskać zwrotu inwestycji, kino przynosiłoby tylko straty tak jak to, które prowadzimy w Tychach w galerii handlowej.
Krzysztof Andracki nie zgadza się. - Kino działałoby wieczorem, a wcześniej obie sale byłyby wynajmowane na konferencje i prezentacje. Takie sale są bardzo pożądanym towarem w Warszawie. Nieduża salka multimedialna w siedzibie Polskiej Agencji Prasowej przy Brackiej jest wynajęta prawie codziennie. To kino miało szanse na gospodarczą samowystarczalność - uważa.
Choć oficjalnie BBI Development ubolewa nad rezygnacją z kina, decyzja ta jest dla dewelopera korzystna, bo dzięki niej może zbudować tylko dwie, a nie trzy podziemne kondygnacje. To spora oszczędność. Ponieważ z umowy wycofał się Max Film, deweloper nie zapłacił żadnej kary.
Lech Jaworski wycofał się także z umowy przewidującej budowę jednosalowego kina w budynku, który BBI Development chciało zbudować na miejscu nieczynnego od kilku lat kina Wars przy Rynku Nowego Miasta. - Ten sam powód: to byłoby drogie, nieopłacalne kino. A ponieważ tym razem inicjatywa wyszła od dewelopera, wynegocjowaliśmy wyższą cenę za nieruchomość: 6 zamiast ok. 4 mln zł - podkreśla.
BBI Development na miejscu Warsa też chciał budować apartamentowiec, ale ta inwestycja raczej nie dojdzie do skutku. - W styczniu układ urbanistyczny Rynku Nowego Miasta zostanie wpisany do rejestru zabytków. Remont czy przebudowa kina Wars będą możliwe tylko za zgodą konserwatora zabytków - mówi Monika Dziekan, rzecznik wojewódzkiego konserwatora zabytków. Konserwator zniweczy też nadzieje Max Filmu na budowę nowego kompleksu kulturalno-biurowego na miejscu kina Ochota - w styczniu zostanie ono uznane za zabytek.
Gazeta Stołeczna
Michał Wojtczuk

2008/12/30

Władze stolicy uwierzyły w czarodziejskie puszki

Wydatki na walkę ze złą energią na jednym ze skrzyżowań zaniepokoiły radnego PiS. Hanna Gronkiewicz-Waltz całkiem poważnie odpowiada mu, że ratusz zlecił tam ekspertyzę "promieniowania geopatycznego".
Na trop tej historii natknęliśmy się na oficjalnej stronie internetowej urzędu miasta. Można tam znaleźć interpelacje radnych. A kiedy radny pyta, urzędnik musi złożyć wyjaśnienie na piśmie."
Okazuje się, że drogowcy warszawscy wezwali bioenergoterapeutę na trzy bemowskie skrzyżowania i za instalację tzw. odgromników, które miały neutralizować negatywną energię, zapłacili 2,6 tys. zł. Chciałbym wiedzieć, co to jest w ogóle zła energia? Jakie badania naukowe potwierdzają skuteczność tej metody?" - dopytuje się Maciej Maciejowski z PiS. A oto, czego się dowiedział: "Do Zarządu Dróg Miejskich zgłosił się pan Lucjan Margol, radiesteta, który zaoferował nieodpłatnie zbadanie miejsca o dużym zagrożeniu, a następnie jego zabezpieczenie przed tzw. obciążeniami geopatycznymi" - pisze prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz (PO). I szczegółowo wyjaśnia, że "radiestezja, czyli odczuwanie promieniowania, pochodzi z połączenia dwóch wyrazów z języka greckiego: radia, czyli promień i aisthezis, czyli odczuwanie". A radiesteta to "człowiek, który własnym zmysłem i za pomocą swoich przyrządów wychwytuje promieniowanie badanych ciał i przedmiotów".
Pani prezydent przypomina, że choć na skrzyżowaniu Wrocławskiej z ul. Powstańców Śląskich działa sygnalizacja świetlna, dochodziło tam do śmiertelnych wypadków. Bezpieczeństwo poprawiło się jej zdaniem właśnie po zainstalowaniu wynalazku Lucjana Margola. Dlatego ratusz postanowił zlecić "wykonanie ekspertyzy promieniowania geopatycznego wraz z zabezpieczeniem [czyli zamontowaniem podobnych urządzeń - red.] na kolejnych skrzyżowaniach: Grochowskiej z Żółkiewskiego, Radiowej na wysokości WAT i na Powstańców Śląskich z Radiową".
O wynalazku "Gazeta" pisała po raz pierwszy w 2002 r. "Przekonanie o pozytywnym działaniu przedmiotu umieszczonego na rozstaju dróg przypomina wiarę w amulety i talizmany" - mówił nam wtedy antropolog kultury Roch Sulima. A Ilona Buttler z Instytutu Transportu Samochodowego wolała nie komentować, bo "jeszcze się panowie w ZDM obrażą".Wczoraj zadzwoniliśmy do Zarządu Dróg Miejskich, ale okazuje się, że nawet tam nie wiedzą, jak wygląda wynalazek Margola. Mówią tylko o tajemniczych puszkach zakopanych w dodatku nie pod samym asfaltem, ale gdzieś w pobliżu skrzyżowania.
- Zdajemy sobie sprawę, że to może wywoływać uśmiechy i część ludzi nie będzie w to wierzyć - przyznaje Adam Sobieraj, rzecznik ZDM. - Dlatego nie robiliśmy rozgłosu w tej sprawie - dodaje. Twierdzi jednak, że radiestezja to poważny fach. - Sąd Najwyższy w 1985 r. uznał radiestetę jako biegłego w jednej ze spraw. Jest traktowany jako rzemieślnik i wpisany na listę zawodów przez ministra pracy - podkreśla. Czy są jakieś badania naukowe, które potwierdzałyby skuteczność tej metody? - Najlepszym potwierdzeniem są wyniki statystyczne. Po zainstalowaniu odpromiennika wypadków nie ma - odpowiada rzecznik ZDM.- Po pierwsze to skrzyżowanie udało się przebudować. Po drugie zaczęliśmy tam wysyłać więcej patroli. A radiesteta być może też przyczynił do poprawy statystyk. To było skoordynowane działanie - ocenia podinsp. Krzysztof Głowiński ze stołecznej drogówki.
Dr Andrzej Brzeziński z Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej pytany o "odpromienniki" tylko się uśmiecha. - Zamontowano je na kilku drogach w Polsce. Zdaje się, że statystyki na chwilę się poprawiły, a potem znowu się pogorszyły - mówi. Nie słyszał o żadnych opracowaniach naukowych na temat stosowania radiestezji w poprawie bezpieczeństwa na drogach.Ale Hanna Gronkiewicz-Waltz pisze do radnego Maciejowskiego, że metodę uwiarygadnia literatura fachowa. Powołuje się na wydaną przez Krajową Radę Związku Działkowców książkę pt. "Radiestezja dla każdego". Maciej Maciejowski: - Sam miałem kiedyś w domu taki neutralizator. Miał zaradzić chorobom. Było to tekturowe pudło wypełnione trocinami. Nie pomogło.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Jan Fusiecki, Krzysztof Śmietana

2008/12/27

Co ma Warlikowski do Pragi

W artykule "Nowy teatr Warlikowskiego bliżej siedziby" ("Gazeta Stołeczna", 17.12.2008) znalazł się taki cytat: "Obiecałam, że zatrzymam pana Warlikowskiego w Warszawie, i słowa dotrzymam".Powinienem się cieszyć z tego, że prezydent mojego miasta nie rzuca słów na wiatr, ale niestety pamięć mam dobrą. Bo raptem osiem miesięcy temu Hanna Gronkiewicz-Waltz powiedziała: "Inne warszawskie dzielnice będą musiały na jakiś czas oddać pierwszeństwo inwestycyjne Pradze".
W artykule „Nowy teatr Warlikowskiego bliżej siedziby” („Gazeta Stołeczna", 17.12.2008) znalazł się taki cytat: „Obiecałam, że zatrzymam pana Warlikowskiego w Warszawie, i słowa dotrzymam”.Powinienem się cieszyć z tego, że prezydent mojego miasta nie rzuca słów na wiatr, ale niestety pamięć mam dobrą. Bo raptem osiem miesięcy temu Hanna Gronkiewicz-Waltz powiedziała: „Inne warszawskie dzielnice będą musiały na jakiś czas oddać pierwszeństwo inwestycyjne Pradze”.
Słowa te odnosiły się do planów kompleksowej rewitalizacji prawobrzeżnej Warszawy, przez całe lata zaniedbywanej przez wszystkie rządzące miastem ekipy. Wiatr poniósł słowa, ale nie bądź bezpieczny - wyborca pamięta.
Dwa lata temu pani prezydent zrezygnowała z wykupienia Praskiej Fabryki Wódek „Koneser” z przeznaczeniem na centrum kultury, w tym na siedzibę... teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Wtedy 57 mln zł było kwotą zbyt wygórowaną („Miasto nie może sobie pozwolić na nabywanie tak drogich nieruchomości” - kto to powiedział?), dzisiaj 39 mln jest w sam raz. Prezentem, jaki ratusz zgotował prażanom z okazji kończącego się Roku Pragi, było odebranie pieniędzy na budowę siedzimy Muzeum Warszawskiej Pragi. Pierwszego muzeum, jakie miało powstać na prawym brzegu. Wytłumaczeniem był światowy kryzys, pustki w miejskiej kasie, konieczność realizacji innych inwestycji. Czy uprawnione jest łączenie tych dwóch zdarzeń: zabrania Pradze 40 mln na muzeum i odkupienia od MPO budynków za podobną kwotę? Pierwszy uczynił to Marcin Ochmański z biura prasowego urzędu miasta. Zapytany o przyczyny wykreślenia z budżetu Warszawy praskiego muzeum, z rozbrajającą szczerością powiedział: „W tej chwili priorytetem dla nas jest m.in. stworzenie Centrum Kultury przy ul. Madalińskiego, przy którym będzie działać Teatr Nowy Krzysztofa Warlikowskiego”. Jak widać zasada divide et impera cieszy się niesłabnącym powodzeniem.
Cytowany w tekście rzecznik pani prezydent Tomasz Andryszczyk powiedział o wsparciu dla Teatru Nowego: "Poza tym już wcześniej zarezerwowaliśmy pieniądze na ten cel w wieloletnim planie inwestycyjnym miasta". Wcześniej, Panie Rzeczniku, zarezerwowane były środki, ale na siedzibę Muzeum Pragi. Dla odświeżenia pamięci polecam lekturę budżetu Warszawy na 2008 r. (140 str., zadanie OM/VII/7/5, termin rozpoczęcia: 2006, zakończenie: 2010). O Teatrze Nowym ani słowa. Pouczające może też być dla Pana zapoznanie się z Lokalnym Programem Rewitalizacji m.st. Warszawy, gdzie szczegółowo zapisano wysokość wydatków na Muzeum Warszawskiej Pragi w poszczególnych latach (2009 r. - 20 mln zł, 2010 r. - ok. 18 mln zł).
Jako mieszkaniec Pragi jestem rozgoryczony decyzją rządzącej Warszawą ekipy.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Michał Sokolnicki

2008/12/26

Śródmieście wyrzuca Gwardię na bruk

To właśnie tutaj, na Gwardii, swoje pierwsze kroki stawiali tacy bokserzy jak Jerzy Kulej czy Krzysztof "Diablo" Włodarczyk. I wszystko wskazuje na to, że byli to ostatni mistrzowie, którzy zeszli z tego ringu. Klubu nie stać na utrzymanie.
Jerzy Rybicki na igrzyskach olimpijskich zdobywał złote medale. Dziś miasto chce go wyrzucić z jego Gwardii bo klubu nie stać na płacenie wysokiego czynszu.
- Trenujemy w bardzo skromnych warunkach - mówi TVN Warszawa Jerzy Rybicki. - Wszystko zależy tu praktycznie od naszych trenerów, którzy są hydraulikami, elektrykami, malarzami - i robią wszystko by utrzymać klub.Od bohatera do... zeraDla wielkiej kiedyś Gwardii zostały tylko 3 małe salki."To dla mnie drugi dom", "dzięki temu klubowi pojechałem na igrzyska olimpijskie. Spełniłem swoje sportowe marzenia" - mówią młodzi bokserzy. Te marzenia chce sportowcom zabrać burmistrz Śródmieścia Wojciech Bartelski, który bagatelizuje osiągnięcia warszawskich bokserów.
Dzielnica chce pomóc- Zasady musza być równe dla wszystkich, nie możemy dawać ulg z uwagi na jakąś zaszłość historyczną - mówi Wojciech Bartelski i odsyła do dyrektora biura sportu.Biuro sportu bezradne...- Udzielamy wsparcia z naszej strony. Jesteśmy za stosowaniem jak najniższych stawek jeżeli chodzi o możliwość korzystania z tego obiektu. Ale ostatnia decyzja należy do burmistrza - odbija piłeczkę Zenon Dagiel, wicedyrektor biura sportu.Nie będą mieli gdzie trenować?- Nie życzę burmistrzowi Bartelskiemu, żeby spotkał takiego boksera wyrzuconego z sali - kwituje zdenerwowany trener.Czy znajdzie się pomysł na ratowanie klubu?Leszek Dawidowiczbolo/roody/mz
tvnwarszawa.pl

2008/12/24

Palikota mocno wyboista droga do gwiazd

Przedświąteczne przygotowania na lubelskiej starówce - cieśle stawiają szopkę. Kiedyś budowano ją kilkaset metrów dalej, pod ratuszem. Od dwóch lat stajenka powstaje pod oknami Janusza Palikota. Dosłownie - na jego podwórku - czytamy w DZIENNIKU.

Za kilka dni ruszy prawdziwy bożonarodzeniowy festiwal: jasełka multimedialne, grupa teatralna z Ukrainy, kolędy. I może (tak jak to się już kiedyś zdarzyło) Palikot znów stanie w oknie, by popatrzeć na zebranych. A potem otworzy okiennice swej zabytkowej kamienicy, wychyli głowę i majestatycznie pomacha do ludzi. Niczym Jan Paweł II.
To oczywiście musiałoby zakrawać na absurd, nie ten poziom, poseł to poseł, jak - mając taki autorytet - można komuś majestatycznie machać? Palikot i papież?
Owszem, Palikot zawsze miał spore ambicje. Nieraz mawiał znajomym, że mógłby zostać ministrem, na przykład ministrem kultury, że w zasięgu jest fotel premiera, a nawet prezydentura. Szczególnie fascynował go Berlusconi i jak dziecko cieszył się z porównań do magnata z Italii, który ma połowę mediów w kieszeni. (Tym chętniej inwestował w księgarnie i finansował prawicowy tygodnik, co nie przeszkadzało mu wzywać do koalicji z SLD). Nikt jednak nie pamięta, by porównywał się do duchownych. Ale kto wie? Może akurat z badań wyszło Palikotowi, że jakieś gesty warto by zrobić i z papieża ściągnąć?
Sondaż to podstawa
Ci, którzy pracują lub pracowali z posłem PO, są przekonani - tu nie ma żadnych przypadków. Wszystko jest wcześniej przebadane, skalkulowane i dopracowane. Trzeba tylko poczekać na odpowiedni moment, by osiągnąć efekt.
Palikot: "Wpadam na jakiś pomysł, dzwonię do różnych ludzi i pytam o zdanie. Opinie są bardzo różne, ja myślę i wyciągam wnioski."
Przez kilka lat współpracował ze specjalistycznymi agencjami i do dzisiaj korzysta z sieci zawartych wtedy kontaktów. Jest jedynym posłem, który niezależnie od kampanii wyborczych (na własny koszt i tylko dla siebie) co kwartał zamawia szczegółowe badania opinii publicznej i pyta o poglądy, ocenę zachowań (własnych i innych), sonduje nastroje. I szuka kolejnych tematów.
"Kiedy w maju tego roku nazwał o. Rydzyka szatanem i złodziejem, przypomnieliśmy sobie, że już dwa lata temu wyszło mu z badań, że dobrze w Rydzyka uderzyć, bo to się politycznie opłaca" - zauważa Dariusz Jedlina, były szef lubelskiej PO.
W styczniu na swym blogu Palikot zapytał, czy prezydent dużo pije. Antoni Mężydło, poseł PO, który wcześniej był w PiS, spotkał go kilka dni później: "I mówię mu: Janusz, przecież to nieprawda, znam Lecha i wiem, że nie ma z alkoholem żadnego problemu. A ten nic. Po kilku dniach znowu powtarzał te pytania."
Dlaczego?
"Nie wiem. Może brakuje mu już amunicji i sam jej sobie dostarcza."
Według najnowszych badań, jak twierdzi Palikot, jego nazwisko kojarzy aż 70 procent Polaków. Wyszło mu też, że w tzw. twardym elektoracie Platformy więcej entuzjastów mają tylko Donald Tusk i Stefan Niesiołowski.
A więc udało się. Wystarczyło tylko nauczyć się robić to show.
Jak to się robi w PO
Początek października - Polska akurat przygląda się kolejnej wojnie z PZPN, a raczej kolejnej porażce. Palikot prowadzi komisję Przyjazne Państwo. Wieczorem ma wystąpić w TVN 24.
Siedzi na posiedzeniu komisji i rozrysowuje na kartce: PZPN, Listkiewicz, Euro 2012, rozgoryczeni kibice, zabranie mistrzostw, straszne świństwo. Wychodzi mu świński ryj. Zleca asystentowi, by do wieczora znalazł potrzebny rekwizyt. I na ten sam wieczór zaprasza kilku posłów na kolację do dawnego Ambasadora, dziś Lemongrass.
Ze zdobyciem ryja jest jednak kłopot. Choć Lemongrass specjalizuje się w tajskim menu, zdesperowany Palikot w trakcie kolacji prosi miejscowych kelnerów o pomoc. Szukają.
Do towarzystwa dobija dwór: wicepremier Schetyna, minister sportu Drzewiecki, poseł Graś. Za chwilę ma się zacząć program z Palikotem, kelnerzy poprawiają obraz, jest z tym problem, bo w Lemongrass raczej nie ogląda się newsów. W końcu udaje się. Z ryjem też sukces. Palikot mknie do studia.
Głowa owinięta jest w papier, ale krew i tak ciurka na wykładzinę w studiu. Ktoś biegnie po talerz i Palikot może wejść na wizję. Najpierw okłada prezydenta, a potem stawia łeb na szklanym blacie i zapewnia, że to nie koniec gry: "Wysyłam to tym spoconym facetom z mafii PZPN-owskiej w skórzanych kurtkach z łańcuchami na szyi."
Dobrze wie, że to słowa trochę na wyrost. Łba nie trzeba nigdzie wysyłać - Listkiewicz siedzi w pokoju obok. Ale tego nie ma już w planie. W każdym razie poseł PO nie wręcza swego prezentu. Gdy mija Listkiewicza w przejściu, pyta tylko: "Dobry byłem?"
Szef PZPN syczy: "Ja będę lepszy".
Smród staje się nie do zniesienia, łeb ląduje w śmietniku, a Palikot wraca na kolację. Goście w zachwycie, wciąż na niego czekają, poza wszystkim ktoś musi uregulować rachunek za ten miły wieczór w Lemongrass.
Na czele polowania
I to jest właśnie Palikot? Bezmyślny żartowniś, wrzucający granat do szamba? Absolwent filozofii, z rozgrzebanym doktoratem z fenomenologii? Mecenas sztuki, zakochany w poezji Miłosza, któremu zawoził karton wódki Miłoszówki (prywatna edycja z butelkami z popiersiem poety z przodu i fragmentem jego wiersza z tyłu)? Milioner, który wszedł do polityki dla kaprysu? Posłuszny pies, spuszczany przez liderów PO z łańcucha, by odwrócić uwagę od doraźnych kłopotów i zagryźć wrogów?
A może po prostu ambitny, właściwie nader ambitny czterdziestokilkulatek, bez jakichś szczególnych poglądów, z wielkimi za to pieniędzmi, któremu nagle zamarzyła się prawdziwa władza? Chce wejść do pierwszego szeregu, a może nawet wyjść przed szereg i testuje teraz, czy marketingowe sztuczki i duża kasa wystarczą, by rzucić wyborców na kolana, tak jak wino musujące Dorato, którym zalał rynek prawie dwie dekady temu?
Andrzej Długosz, szef Cross Media PR, który swego czasu blisko z Palikotem współpracował, choć nie pochwala wszystkich jego zachowań, samą strategię ocenia wysoko: "Wybrał skandal jako metodę budowania swojej pozycji. Stał się antytezą Kaczyńskiego, bo zrozumiał, że opłaca się atakować prezydenta w imieniu dużej grupy ludzi, którzy nie mogą tego zrobić osobiście. Z punktu widzenia polityka ma fantastyczne wyniki."
Jeden z posłów Platformy: "On mówi to, co wszyscy u nas po cichu myślą".
Jeszcze kilka miesięcy temu natychmiast wzywano go na dywanik i grożono wyrzuceniem z PO. Dziś krytyka nie jest taka oczywista. Niby wciąż Palikot jest śmieszny, wciąż to raczej kategoria błazna, ale już trzeba się z nim liczyć. Nie jest psem, częściej sam staje na czele polowania. Zdarza się, jak z owym świńskim łbem, że płynie w głównym nurcie partyjnych wytycznych, ale większość akcji pracuje na jego własne konto.
Dlatego na spotkania z Palikotem przychodzi nie 30 dyżurnych zwolenników PO, lecz przynajmniej 300. Jego nazwisko zaczyna przebijać się w sondażach, na co normalnie politycy muszą pracować latami.
"Już nie jestem w stanie spokojnie przejść ulicą. Dostałem się do czołówki. Stałem się jednym z liderów" - cieszy się poseł PO.
Wino Dorato - hit!
Jeden z sąsiadów z poselskich ław ogromne aspiracje Palikota tłumaczy tak: "Ten człowiek w sposób niewiarygodny stał się w kilka lat milionerem. Może mu się wydawać, że skoro tamto mu wyszło, to zdoła zrobić wszystko. I nie dziwię się temu."
Z ubogiego studenta z Biłgoraja, któremu przyszły teść kupował pierwszy garnitur i parę przyzwoitych butów, wskoczył na listę najbogatszych Polaków. W nieco ponad 10 lat.
Zaczyna doktorat w PAN i dorabia, sprzedając deski z okolicznych biłgorajskich lasów. Potem handluje wszystkim, w końcu stawia na alkohol. Chadza wtedy, jak wspominają niektórzy, w kufajce i gumofilcach. "To było imponujące: młody, wykształcony człowiek tworzył firmy i zatrudniał ludzi w czasach, gdy wszystko padało" - ekscytuje się Henryk Wujec, były polityk Unii Wolności pochodzący z okolic Biłgoraja. Według internautów Wujec gorąco wspierał biznesy Palikota, bo sam był udziałowcem jego firmy. Ale nie ma na to dowodów - w dokumentach Palikotowych spółek nie ma po bytności Wujca śladu.
Rzutki biznesmen zaczyna zwozić cysternami wino z Włoch i tworzy u siebie rozlewnię. Wprowadza na rynek hit, musujące wino Dorato, w bardzo eleganckiej - jak na tamte czasy - butelce, oklejonej zagranicznymi napisami. Intuicja Palikota wydaje się celna, jego produkty zajmują coraz większą część alkoholowego rynku, do oferty dołącza kolejny przebój - szampan bezalkoholowy Piccolo.
Oprócz intuicji cechuje go ogromna pracowitość. Dla niego doba, mówią znajomi, liczy 36 godzin i na tyle rozpisane są zadania dla podwładnych. Biznes robi się poważny. Matka Palikota, która w jednej z jego spółek jest główną księgową, tytułuje go przy ludziach: "Panie prezesie".
Półtora miliona za twarz
Ściąga niemieckiego udziałowca, a sam zaczyna się interesować Polmosem w sąsiednim Lublinie. Za pośrednictwem spółki Jabłonna SA przejmuje państwową firmą.
To jedna z ostatnich decyzji rządu AWS już po przegranych wyborach, ale jeszcze przed przejęciem władzy przez nową ekipę. Kiedy Palikot zaczął spóźniać się z płaceniem rat, przyjrzano się bliżej tej transakcji. Pojawiły się opinie, że Palikot kupił Polmos właściwie głównie za pieniądze samego Polmosu.
Kontrolerzy NIK też nie zachwycili się tą prywatyzacją. Ocenili, że akcje Polmosu wyceniono absurdalnie nisko, a rozmaite ruchy przeprowadzone tuż po przejęciu spółki sugerowały wyprowadzanie pieniędzy przez jej nowego właściciela. Dokonując różnych transakcji, Polmos musiał korzystać z pośrednictwa innych spółek Palikota, musiał im nawet płacić za pomoc w zarządzaniu, choć miał własny, normalnie działający zarząd.
Sprawa trafiła do prokuratury, która teraz, we wrześniu tego roku, umorzyła postępowanie. Nie wiadomo, dlaczego. Prokuratura twierdzi, że nie może ujawnić uzasadnienia swej decyzji, bo nie jest ona prawomocna.
Nie ma jednak wątpliwości, że Palikot wiedział, jak zadbać o własny interes - gdy Polmos wchodził na giełdę, pojawił się w reklamówkach, zachęcając do kupowania akcji. Swoją twarz, wtedy twarz szerzej nieznanego biznesmena z Biłgoraja, wycenił na 1,5 miliona złotych. I naprawdę tyle od Polmosu dostał!
Najgorsza jest nuda
Zniechęca się do biznesu, gdy kolejny Polmos trafia już w inne ręce (była żona powiedziałaby, że się znudził, tak jak nudzi się wszystkim po jakimś czasie). Akurat dobiega końca ich rozwód. Palikot zdołał zapomnieć o gumofilcach. Ma też za sobą okres szlachecki, z którego najlepiej zapamiętano apaszki pod szyją, tweedowe marynarki z łatami na łokciach i ekscytujące polowania na głuszca.
Teraz smakuje sztukę. Włochy zwiedza z pewnym znanym kuratorem wystaw, który oprowadza go po najlepszych muzeach i uczy czytać najwybitniejsze dzieła kultury. Złośliwi twierdzą, że za to doradztwo i "kształtowanie osobowości" dobrze płaci. Wspiera lokalne inicjatywy, m.in. awangardowy teatr Gardzienice, gdzie poznaje drugą żonę.
Żyje raczej rozrzutnie. Jedna ze znajomych musi tłumaczyć się w urzędzie skarbowym z prawie 300 tysięcy darowizny, jaką jej ofiarował: "Mój konkubent traktował to jako kieszonkowe dla mnie na nieprzewidziane wydatki, a gotówkę wydałam na kosmetyki, bieliznę i środki higieny". On sam nosi teraz kolorowe marynarki, szokuje ekstrawagancją. Znajomych namawia: "Usiądź, coś ci przeczytam" i cytuje obszerne fragmenty Gombrowicza. Na zębach montuje aparat ortodontyczny. Szuka dla siebie miejsca.
Jest rok 2005. Może namawia go na to przyjaciel domu Bronisław Komorowski, którego zna od lat i z którym czasem poluje, a może sam na to wpada? W Lublinie jest akurat wakat - z Platformą żegna się Zyta Gilowska. Palikot wkracza do polityki.
Zwalniam pana
Wszystko jest starannie zaplanowane. Na rynku pojawia się książka Donalda Tuska - wstęp do kampanii prezydenckiej. Wydaje ją firma Palikota, a ten trafia na pierwsze miejsce lubelskiej listy. Do Lublina przyjeżdża ciężarówka z plakatami, które zawisną na niemal każdej ulicy - Palikot wstępuje do PO.
Wkłada w to całą energię. Spotkania rozpoczyna o 6.15 rano i kończy koło północy. Na biurku rozkłada notes, zapisuje każdą myśl. "Intelektem i pracowitością przewyższał wszystkich o głowę" - wspomina jeden ze współpracowników. I pieniędzmi. Partia, biedna jak mysz kościelna (żyła jeszcze wtedy z członkowskich składek), o takich sumach nigdy wcześniej nie słyszała, przynajmniej na poziomie Lublina.
Palikot wynajmuje w Kazimierzu hotel i organizuje medialne szkolenia. Zamawia sondaże, ściąga znanych socjologów, by tłumaczyli wyniki i trendy. Sam też chętnie stosuje się do wszelkich rad - jeździ po okolicy na targi i odpusty, w internecie zamieszcza deklarację majątkową, w prasie drukuje ogłoszenia.
Lokalnym działaczom rzuciło się wtedy w oczy kilka rzeczy: ogromne ambicje, bardzo wysoko zawieszona poprzeczka i przekonanie, że to właśnie on został powołany do tego, by walczyć o najwyższą stawkę. "Przyszedłem do polityki przynajmniej na osiem lat" - mówił na początku. Po dwóch miesiącach, stawiając wino z własnej winnicy, konkretyzował: "Będę jak Berlusconi".
Uwagę działaczy zwracało coś jeszcze - kompletny brak zrozumienia, jak w polityce funkcjonować. Dariusz Jedlina: "Nie znosił krytyki. Oponentowi potrafił powiedzieć: . Tłumaczyliśmy, że partia to nie firma. Nie rozumiał."
Nie musiał, miał poparcie centrali. Przeciwnicy odchodzili, Palikot zawsze wychodził na prostą.
Stał się lokalnym baronem, niby głównym rozgrywającym na lubelskim podwórku. Ale na jednym czy drugim szkoleniu nikt nie nauczy się, jak uprawiać politykę. W każdym razie szkolenia nie wystarczały. Potrzebny był talent albo doświadczenie, a tych Palikot z całą pewnością nie miał.
Dziecko we mgle
Niedziela, rok 2006. Palikot zaprasza działaczy PO do lubelskiego domu, każdego na inną godzinę. Każdemu mówi mniej więcej tak: "Ty jesteś w porządku, ale reszta to zero, karierowicze, spadkobiercy po Zycie Gilowskiej, a Gilowska wiadomo, to zaraz wyjdzie, TW Beata."
Nie wiedział, że prosto z jego domu rozmówcy idą na spotkanie z innymi zaproszonymi i wymieniają się informacjami. I śmieją się, że każdemu mówi to samo. Nie śmieje się tylko syn Gilowskiej, on nie chce w to uwierzyć. Ktoś wpada więc na pomysł, że nagra Palikota, by syn Gilowskiej sam to usłyszał.
Po kilku miesiącach wybucha afera z teczką ówczesnej wicepremier. Według Gilowskiej nagranie jest dowodem, że oskarżenia o współpracę z SB to efekt zaplanowanej akcji. Rzecz trafia do prokuratury, jednak Palikot wychodzi z tej wpadki cało. Tłumaczy się, że powtarzał tylko publiczne plotki.
Ale kolejne postępowanie prokuratorskie może być już bardziej dolegliwe. Dotyczy wpłat na jego kampanię wyborczą przez podstawionych ludzi. Były wiceszef lubelskiego PO Ireneusz Bryzek zeznał prokuraturze, jak do niego i znajomych podeszła na ulicy Joanna Mucha (wtedy pełnomocnik finansowy lubelskiej PO, dziś posłanka PO) z pytaniem, czy nie mogliby wpłacić pieniędzy Palikota na wyborcze konto Palikota. Oficjalnie miała to być darowizna od wyborców. Jeden ze znajomych się zgodził. Wtedy Mucha - twierdzi Bryzek - wyjęła z torebki gotówkę, przeliczyła odpowiednią sumę, razem weszli do banku i pieniądze zostały przelane.
Słoń w porcelanie
Polityczny debiut nie należał więc do udanych, ale co gorsza, sejmowe życie okazało się nie tak atrakcyjnie, jak powinno. Milioner z wielkimi aspiracjami przenosi się do sejmowej ławy i… tonie w tłumie anonimowych posłów. Nikt go nie zauważa, na nikim nie robią wrażenia jego pieniądze. Zakłada od czasu do czasu różową marynarkę, ale niewiele z tego wynika, z powodu jaskrawej marynarki do telewizji jeszcze się nie zaprasza. Palikot popada we frustrację.
Rozpoznawalność zerowa. Szacunek niewielki. Gdy na wyświetlaczu komórki widzi numer sekretarza generalnego partii, wzdycha do współpracowników: "Znowu będzie mnie opieprzał. Schetyna zawsze opieprza."
Nie rozumie jeszcze, że Platforma potrzebuje jego pieniędzy, ale nie potrzebuje kolejnego lidera. "Tyle zrobiłem dla Donalda i Platformy, że to ja powinienem być drugi, zaraz po Tusku" - mawia rozgoryczony.
I popełnia kolejne polityczne faux pas, tym razem na centralnym szczeblu.
Platforma wybiera nowy zarząd, Palikot kandyduje. Kilka dni wcześniej jego asystent (pamiętajmy - szeregowego posła, szefa regionu lubelskiego) wydzwania do szefów innych regionów. Zaprasza w imieniu Palikota, ale z upoważnienia Schetyny. Szefowie regionów uznają, że sprawa musi być ważna. Bez powodu nie wzywa się ludzi z drugiego krańca Polski. Każdy ma wyznaczoną godzinę, karnie stawia się w warszawskim mieszkaniu Palikota, ale jest spóźnienie, pod drzwiami prawdziwa kolejka. Goście porównują swe zaproszenia - już wiadomo, że na każdego przeznaczono pół godziny. Kto wchodzi, patrzy, a tam tylko Palikot, pyta o nastroje, wymienia uwagi. Po Schetynie nie ma śladu.
Szefowie regionów wściekli. Może z zemsty, może w wyniku innych okoliczności, w każdym razie nazajutrz Palikot przepada w głosowaniu.
Co gorsza, nadal niczego nie rozumiał, do ostatniej chwili był pewien zwycięstwa. Wyszedł z sali ze łzami w oczach i zniknął na kilka dni.
Pilot do dyspozycji
I czegoś się w końcu nauczył. Zmienił strategię. Postanowił, że sam zadba o siebie i sam siebie wypromuje. Wciągnął koszulkę z napisem "Jestem gejem", w telewizji pomachał silikonowym penisem. Równolegle rozszerzył dotychczasową ofertę cateringową dla wierchuszki PO.
Do warszawskiego mieszkaniu wstawia porządny telewizor, by czołówka PO mogła popatrzeć na Eurosport. Serwuje coraz lepsze wina, częstuje pierogami lepionymi przez gosposię, o których krążą legendy. Kiedy dwór chce jeść na mieście, proszę bardzo, VIP-roomy najlepszych restauracji otwierają swe podwoje.
Kiedy Tusk odwiedza Lublin, wita go komitet powitalny z Ritą Gombrowicz na czele. Na stół wjeżdżają owoce najlepszych winnic świata. Zabawa przednia, a gdy Tusk wstaje, bo musi wracać do stolicy, skąd rano ma samolot do Gdańska, gospodarz pyta: - Po co się spieszyć? Może polecisz rano z Lublina prosto do Gdańska? Mój pilot jest do twojej dyspozycji.
I jak tu takiego Palikota nie kochać?
W nowym Sejmie dostaje w końcu jakieś zadanie. Komisję Przyjazne Państwo.
Kompan od kieliszka
"Przyjazne Państwo to chyba raczej dla złodziei i to wysokiego lotu" - komentuje Maria Nowińska, była żona.
Palikot odszedł od niej z dnia na dzień, pozostawiając wyczyszczone konto i długi. Zanim wróciła do zawodu (jest lekarką), żyła z sum, jakie były mąż podawał przez kierowcę na dzieci. Równolegle zaczęli nachodzić ją ludzie, pokazując protokoły nieściągalności od komornika i licząc, że ona ureguluje długi byłego męża oraz jego współpracowników.
Rozpoczęła się seria procesów, która wytaczała również żona. Jeden z nich, o zniesienie samodzielnego zarządu ówczesnego męża nad ich wspólnym majątkiem, trwał trzy lata. Palikot (który dziś tak utyskuje publicznie nad przewlekłością postępowań sadowych) miesiącami nie pojawiał się na rozprawach, a sąd odrzucał wnioski Nowińskiej o zablokowanie decyzji przekształceniowych w spółce Jabłonna, którą zakładali za wspólne pieniądze. Przez ten czas Palikot wyprzedał wspólne akcje tajemniczym podmiotom (Nowińska jest pewna, że swoim spółkom, które założył w rajach podatkowych), ich wspólny udział w Jabłonnej skurczył się do 19 proc. Z majątku szacowanego na 120 mln zł pozostało zaledwie 20 mln zł. W efekcie tyle można było podzielić przed sądem.
Gdy Nowińska zawiadomiła sejmową komisję etyki o podejrzeniach wobec byłego męża, ta odpowiedziała, że nie ma odpowiednich narzędzi, by zająć się sprawą ("W końcu marszałek Komorowski to wierny kompan od kieliszka" - kpi Nowińska). Przed rokiem zawiadomiła więc prokuraturę, ale sprawa nie posuwa się naprzód. "Jeśli prokuratura odrzuca wnioski do banku o ujawnienie przepływów finansowych dotyczących Jabłonny i nie zabezpiecza odpowiednich dokumentów spółki, to czy zależy jej na wyjaśnieniu tej sprawy?" - pyta była żona.
I gorzko śmieje się z publicznego wizerunku posła: "Pan Palikot sprawia wrażenie niezależnego milionera, który nic nie musi i na wszystko może patrzeć z góry. Prawda jest taka, że on musi być posłem, bo to mu zapewnia parasol ochronny. W Polsce wymiar sprawiedliwości jest na usługach partyjnych."
Jeszcze pistolet na wodę
Na razie Palikotowi udaje się przykryć swe kłopoty z byłą żoną. Trzy dni po nagłośnieniu sporu odwrócił uwagę pytaniami o prezydenta i alkohol.
"Tych przykrywek uczono nas na szkoleniach, ale zawsze mówiono, by nie przesadzać, bo spowszednieją. Czy on już nie przesadził?" - zastanawia się jeden ze współpracowników Palikota. Według specjalisty od marketingu Eryka Mistewicza rezerwuar pomysłów, które mają odwracać uwagę, nie ma dna: "Nie rozrzucał jeszcze prezerwatyw z trybuny sejmowej? Nie strzelał do posłów PiS z pistoletu na wodę? No właśnie."
Na początku grudnia w programie Tomasza Lisa w TVP 2 widzowie w SMS-owej sondzie gremialnie (70 proc.) zapewnili, że nie wstyd im za Palikota. Wyniki Tuska, który wystąpił tam tydzień wcześniej, aż tak dobre nie były. To musi cieszyć, skoro jeden ze współpracowników zdradza: "Palikot uważa, że pieniądze i odpowiednia strategia mogą załatwić wszystko. Mówił, że skoro Tusk w trzy miesiące był w stanie zgubić wizerunek chłopca w krótkich spodenkach, który gania za piłką, i zaczął być postrzegany jako mąż stanu, to można zrobić wszystko. Zgubić ogon błazna, zatuszować aferę z żoną. Wypromować się na poważnego polityka."
"Mniej więcej za pół roku ludzie na własnej skórze odczują efekty pracy mojej komisji Przyjazne Państwo. Na pewno będą zadowoleni" - przewiduje Palikot.
Te rokowania mogą nieco przerażać - czy można zdjąć kostium pajaca i wejść w buty męża stanu? "Proszę sobie przypomnieć, jakie wyniki miał Lech Kaczyński w 2000 r. Były tak niskie, że sam zrezygnował. A pięć lat później wygrał. Polacy mają, niestety, krótką pamięć" - przypomina Paweł Śpiewak, były poseł PO, który z Palikotem działa w Biłgorajskim Stowarzyszeniu im. Singera.
Milioner jak słup
Tłumy na spotkaniach, dobre wyniki w sondażach - taki sukces przyszedł chyba nieco za wcześnie, tym bardziej że doświadczenia wciąż są zerowe. Można mieć wrażenie, że już jest się na szczycie, stracić czujność, chcieć kopnąć w kostkę albo uszczypnąć, by się odwinąć choć za część upokorzeń z niedalekiej przeszłości.
To był jeden z punktów Palikotowego cateringu. Dwór zaczyna biesiadę. Tego wieczoru Schetyna wypił więcej niż zwykle i zaczepiał kolegów. To chwycił kogoś za kark, to szarpnął czyjeś ramię… (Bez żadnych seksualnych podtekstów, zastrzegają nasi rozmówcy, atawizm w najczystszej postaci). Najbliżsi biesiadnicy znający ten zwyczaj są zwykle w gotowości, by niepostrzeżenie zmienić układ sił przy stole: wyjść gdzieś zadzwonić, zamienić kilka słów z towarzyszem z odległego kąta.
Może Palikot nie znał tego zwyczaju, a może mu nie przeszkadzał? W każdym razie panowie siedzą, debatują, polewają, a Schetyna zaczyna szarpać grzywę lubelskiego posła. Szarpie, czochra, a Palikot nic. Schetyna idzie dalej, poklepuje po twarzy, szarpie za włosy i za klapy marynarki. Palikot udaje, że nic się nie dzieje. Nawet nie drgnie, aż Schetyna znudzony sam wraca na miejsce.
Towarzysze wspominają ten incydent do dziś i wciąż nie mogą uwierzyć, co widzieli, w końcu to dorośli ludzie, każdy się jakoś szanuje. A Palikot, milioner z wielkimi ambicjami, pozwalał na wszystko, nawet nie mrugnął, jak słup.
Ale wygląda na to, że nie zapomniał. Gdy wywołał niedawno kolejny skandal - oskarżył prezydenta, że rzekomo powiedział do szefa BOR: "Won, gnoju!" - dorzucił, że o wszystkim słyszał od Schetyny.
Jak można się domyślić, Schetynę sypnął niechcący.
Luiza Zalewska
dziennik

2008/12/23

Poseł PO: posłowie Platformy tylko służą rządowi Tuska

O tym dlaczego posłowie Platformy Obywatelskiej są zredukowani do roli bezwarunkowego popierania rządu, z Jackiem Żalkiem, posłem PO, rozmawia Mariusz Staniszewski
Jak działa klub PO?
Z pewnością nie spełnia on oczekiwań wszystkich posłów.
Ilu?
Niestety mniejszości.
Z czego są niezadowoleni?
Właściwsze byłoby wyjaśnienie, co jest powodem bezsilności?
Klub nie jest miejscem wymiany myśli. Posłowie zredukowani są do roli bezwarunkowego popierania rządu. To chyba normalne. Niestety klub nie jest partnerem rządu, nie wspiera go własnymi pomysłami, ogranicza się do wykonywania propozycji urzędników. To zdecydowanie za mało jak na posłów marzących o zmianie zastanej rzeczywistości.
O co konkretnie chodzi? O
wolne, nowoczesne państwo pozbawione zbędnej biurokracji, gdzie liczy się obywatel, a problemy się rozwiązuje, a nie obraca w przedmiot nieustającego medialnego sporu. Sam rząd nie jest w stanie tego dokonać, ponieważ opiera się na tych samych opieszałych urzędnikach, którzy pracowali dla ekip PiS czy SLD.
Oni nie wykonują poleceń nowych ministrów?
Proces legislacyjny jest na tyle skomplikowany i tak skonstruowany, że ustawy przygotowują urzędnicy. Minister tylko wyznacza kierunek prac. Ponieważ jednak szefowie resortów nie są w stanie osobiście dopilnować wszystkich poczynań resortu, efekt końcowy rzadko odpowiada pierwotnym oczekiwaniom. Dlatego prawo, które przyjmujemy, jest dalekie od doskonałości. To zaklęty krąg niemocy. Można z niego wyjść właśnie poprzez aktywizację klubu parlamentarnego. Ale tak się nie dzieje. Od kilku kadencji rola Sejmu ogranicza się do tego, żeby "klepnąć" rządowe projekty. Na szczęście na znaczeniu zyskuje Senat. To dzięki niemu często unikamy niezręczności.
Kto zabrania posłom poprawiania rządowych projektów.
Zasada jest taka, że skoro rząd jest nasz, to powinniśmy popierać jego pomysły. Na to nakłada się ogólna atmosfera w Sejmie. PiS jest z zasady przeciw, to PO musi być za. Tyle tylko, że w pośpiechu nie dostrzegamy, że państwo obrasta w biurokrację. To wynik trawiącego nasze państwo procesu rozwolnienia legislacyjnego i pozostawienia nadmiernej swobody pisania ustaw urzędnikom.
A co w nich jest złego?
Ustawy mają czemuś służyć, a przynajmniej kilka projektów Ministerstwa Sprawiedliwości, na które czekaliśmy z nadzieją, nie spełnia tych oczekiwań, np. regulacje dotyczące zawodów prawniczych, zagadnień związanych z korporacjami zawodowymi i licencjami prawniczymi. Chce Pan powiedzieć, że ministrowie i wiceministrowie nie mogą wymusić na urzędnikach realizowania programu rządu?
Prawo jest tak skonstruowane, że urzędnicy czują się jak święte krowy. Ustawa o służbie cywilnej utrwaliła nieudolny układ administracyjny. Znowu niemoc! Prosty przykład. PO miała ograniczyć biurokrację, ale tego nie robi. Nie wynika to z zaniechania, ale z faktu, że urzędnicy przygotowują ustawy. Wiąże się to zwykle z dążeniem do powiększania, a nie ograniczania swoich kompetencji. Wszelkie próby zmniejszenia zakresu władzy urzędników napotykają na ogromny opór. Dowodem na to jest komisja Palikota. Jej pomysły są blokowane na średnim szczeblu ministerstw. Pozostaje więc pytanie: do kogo premier ma większe zaufanie?
Do posłów czy urzędników?
Wyjściem byłaby większa aktywność posłów?
Tak, ale klub nie wypracował mechanizmu twórczej debaty, która będzie inspirowała rząd i nie będzie odczytywana jako brak lojalności. Klub pełni rolę kamerdynera, który służy rządowi. Jak to zmienić? Według mnie nie powinno być tak, że o dyscyplinie podczas głosowań decyduje prezydium klubu, nie zaś wszyscy posłowie. Taką propozycję władze klubu odczytały jako próbę osłabienia jego jedności i zdolności sprawnego działania. A był to pomysł na upodmiotowienie roli posłów. Obecnie czują się oni pominięci przy podejmowaniu istotnych decyzji.
Kto odpowiada za takie funkcjonowanie klubu?
Na pewno trudno za to obarczać personalnie przewodniczącego klubu Zbigniewa Chlebowskiego.
Czujecie się jak żołnierze, którzy mają tylko głosować?
Prawdziwym powołaniem żołnierza jest służba, jej istotnym elementem jest walka, a nie tylko musztra. To nie dotyczy tylko PO, ale wszystkich klubów, które upodobały sobie paradowanie - szczególnie w mediach.
Polska
Rozmawia Mariusz Staniszewski
Fragment wywiadu z Gradem w RMF FM:
Konrad Piasecki: W czym partyjni swojacy lepsi są od wyłanianych w konkursie prezesów publicznych spółek?Aleksander Grad: Ja uważam, że w niczym nie są lepsi…
Konrad Piasecki: Dlaczego jest tak, że polityk Platformy Obywatelskiej zostaje szefem rurociągu „Przyjaźń”? Mimo że był tam szef wyłoniony w konkursie.
Aleksander Grad: Podjąłem tą decyzje w pełni świadomie, to jest wyjątek, który potwierdza regułę. Regułą jest to, że organizujemy konkursy i wybieramy w konkursach. Natomiast jest to spółka, który musi realizować politykę państwa z zakresie bezpieczeństwa energetycznego…
Konrad Piasecki: …ale jak pan może polityka Platformy, członka władz Platformy, szefa sejmiku mazowieckiego robić kimś takim po obietnicach, że Platforma Obywatelska nie będzie obsadzała partyjnie spółek publicznych?
Aleksander Grad: Pamiętajmy, że to nie jest zwykła spółka. Sejm dał prawo ministrowi skarbu powoływać w takich spółkach osoby bez konkursu. To musi być osoba, do której ja mogę mieć pełne zaufanie.
Konrad Piasecki: Dlaczego w kampanii wyborczej nie mówiliście: „Tak, będą takie spółki, gdzie będą partyjni nominaci”?
Aleksander Grad: Szkoda, że nie powiedziałem, że w niektórych spółkach nie będą konkursy, bo faktycznie tego typu spółkach, gdzie mamy do czynienia z bezpieczeństwem energetycznym, muszą być osoby…
Konrad Piasecki: Ale pan zrobił tam konkurs wcześniej i co?
Aleksander Grad: I niestety, ale osoby, które były w zarządzie, prezes i członek zarządu, zamiast ze sobą współpracować, to prowadzili jakąś wojnę podjazdową. Nie mogłem tego dłużej tolerować i uznałem, że w tej spółce musi być osoba, która bezpośrednio będzie realizować politykę państwa, politykę gospodarczą rządu.
Konrad Piasecki: Nawet szef klubu Platformy Obywatelskiej mówi: „To nie jest dobra sytuacja”.
Aleksander Grad: Myślę, że gdyby poznał sytuację w PERN-ie i dlaczego to zrobiłem, to zmieniłby zdanie.
Konrad Piasecki: Premier widział, że dokona pan tej nominacji?
Aleksander Grad: Ja takie decyzje podejmuję sam.
Konrad Piasecki: Czyli premier nie wiedział.
Aleksander Grad: Takie decyzje podejmuję sam.
Konrad Piasecki: Premier nie widział zatem. Podjął pan sam bez wiedzy i zgody premiera. Aleksander Grad: Taką decyzje podejmuje sam, bo to są decyzje przypisane ministrowi skarbu państwa.

Grad: PERN musi zarządzać osoba ciesząca się zaufaniem ministra

23.12.Warszawa (PAP) - PERN "Przyjaźń" jest spółką realizującą politykę państwa w zakresie bezpieczeństwa energetycznego, dlatego musi nią zarządzać osoba ciesząca się zaufaniem ministra skarbu - tak szef resortu skarbu Aleksander Grad tłumaczył we wtorek zmiany kadrowe w firmie.
Obowiązki prezesa Przedsiębiorstwa Eksploatacji Rurociągów Naftowych "Przyjaźń" SA przejął w poniedziałek Robert Soszyński. Zastąpił na tym stanowisku Krzysztofa Spandowskiego. Soszyński ostatnio był przewodniczącym Sejmiku Województwa Mazowieckiego. Jest członkiem Rady Krajowej PO.
W rozmowie z RMF FM Grad podkreślił, że Sejm dał prawo ministrowi SP powoływać osoby bez konkursu w spółkach odpowiadających za bezpieczeństwo energetyczne kraju.
"Pamiętajmy, że to nie jest zwykła spółka. Sejm dał prawo ministrowi SP powoływać w takich spółkach osoby bez konkursu. To musi być osoba, do której ja mogę mieć zaufanie" - powiedział Grad.
"Podjąłem tę decyzję w pełni świadomie, to jest wyjątek, który potwierdza regułę. A regułą jest to, że organizujemy w konkursach i wybieramy w konkursach. Natomiast jest to spółka, która musi realizować politykę państwa w zakresie bezpieczeństwa energetycznego" - dodał minister.
Zdaniem Grada, osoby, które były w zarządzie prezes i członek zarządu, "zamiast ze sobą współpracować, prowadziły jakąś podjazdową wojnę między sobą". "Nie mogłem tego dłużej tolerować i uznałem, że w tej spółce musi być osoba, która bezpośrednio będzie realizować politykę państwa, politykę gospodarczą rządu" - tłumaczył.
Oprócz Spandowskiego, stanowisko członka zarządu stracił Krzysztof Komorowski. Zastąpił go Jerzy Melaniuk.
Minister zaznaczył, że decyzję o zmianie na stanowisku szefa PERN podjął bez konsultacji z premierem. "Taką decyzję podejmuję sam, bo to są decyzje przypisane ministrowi SP" - mówił w RMF FM.
Obecnie zarząd PERN liczy 4 osoby: Robert Soszyński - prezes, Marek Litka - członek zarządu, Jerzy Melaniuk - członek zarządu oraz Sławomir Stachowicz - członek zarządu - reprezentant załogi, dyrektor ds. gospodarczych.
PERN jest jednoosobową spółką Skarbu Państwa. Tłoczy ropę naftową z Rosji (około 50 mln ton rocznie) do rafinerii polskich - PKN Orlen i Grupy Lotos oraz do rafinerii niemieckich - PCK Schwedt i Mider Spergau. Przesyła również surowiec tranzytem do gdańskiego Naftoportu, w którym ma udziały.
Do chwili planowanego przejęcia przez Operatora Logistycznego Paliw Płynnych (b. spółka Naftobazy) PERN zarządza też siecią rurociągów produktowych, tłoczących paliw gotowe. (PAP)

Jest kryzys, ale na dożynki starczy

Dług rządzonego przez Adama Struzika (PSL) Mazowsza pogłębia się. Ale mimo deklarowanych oszczędności w przyjętym w poniedziałek budżecie województwa znalazły się spore kwoty na rozbuchaną administrację i dożynki
- Jest kryzys, więc musimy ciąć wydatki - oświadczył podczas wczorajszej sesji sejmiku Mazowsza Marek Miesztalski, skarbnik województwa.
Mazowsze jak co roku wyda więcej, niż zarobi. Dochody w przyszłym roku sięgną 3,5 mld zł, a wydatki 4,1 mld zł. Deficyt przekroczy więc 600 mln zł.
Dług Mazowsza rośnie radykalnie. W tym roku wyniósł 870 mln zł, w przyszłym ma to być blisko 1,3 mld zł. Na dodatek województwo będzie musiało w 2009 r. oddać do budżetu państwa największe w historii tzw. janosikowe (875 mln zł) płacone przez zamożne samorządy na rzecz biedniejszych.
Na inwestycje Mazowsze przeznaczy ponad 900 mln zł. Najwięcej pieniędzy pójdzie na transport i drogi. Za prawie 50 mln zł województwo kupi lokomotywy push-pull, pasujące do nowych piętrowych wagonów Kolei Mazowieckich. Pieniądze na inwestycje znajdą się dzięki emisji euroobligacji (360 mln zł) i pożyczek z Europejskiego Banku Inwestycyjnego (220 mln zł) oraz Banku Rozwoju Rady Europy (165 mln zł).
Utrzymanie urzędu marszałkowskiego pochłonie 130 mln zł. Kolejne 24 mln zł trafi do Mazowieckiej Jednostki Wdrażania Programów Unijnych, która zatrudnia ok. 300 osób, ale pod kątem wykorzystania unijnych funduszy nasze województwo jest maruderem statystyk.
Mimo kryzysu znalazły się pieniądze na wyjazdy zarządu Mazowsza na targi krajowe i zagraniczne, organizację konkursu o Laur Marszałka Mazowsza (1,6 mln zł) oraz przygotowanie dożynek (100 tys. zł). - To budżet optymalny, bezpieczny dla finansów województwa - przekonywała podczas sesji Jolanta Koczorowska, radna PO.
- Nie zrobiliśmy dobrej roboty, jeśli chodzi o oszczędności. Zaciągamy rekordowe pożyczki. Zastanawia mnie, co stanie się z równowagą finansową województwa - mówił Marcin Święcicki, radny PD.
Ostatecznie radni koalicyjnych klubów PO i PSL przyjęli budżet. Sprzeciw byli politycy PiS.
Gazeta Stołeczna
Dominika Olszewska

2008/12/21

Chlebowski o zmianie prezesa PERN: to nie jest dobra sytuacja

21.12.Warszawa (PAP) - Zdaniem przewodniczącego klubu PO Zbigniewa Chlebowskiego, fakt iż przewodniczący Sejmiku Województwa Mazowieckiego Robert Soszyński został nowym prezesem Przedsiębiorstwa Eksploatacji Rurociągów Naftowych "Przyjaźń" "nie jest dobrą sytuacją".
"Politycy nie powinni zasiadać w tak ważnych, strategicznych spółkach Skarbu Państwa" - ocenił Chlebowski w niedzielę w rozmowie z dziennikarzami. Zaznaczył, że nie jest to rozwiązanie, które mieści się w standardach określonych w PO.
Jak podało Radio Zet, w piątek przedstawiciele Skarbu Państwa w Radzie Nadzorczej przedsiębiorstwa zdymisjonowali dotychczasowego prezesa przedsiębiorstwa Krzysztofa Spandowskiego i mianowali Soszyńskiego. Informację o zmianie prezesa PERN "Przyjaźń" potwierdził PAP w sobotę rzecznik ministerstwa skarbu Maciej Wewiór.
Z kolei w ocenie Przemysława Gosiewskiego (PiS) ta sprawa powinna stać się przedmiotem zainteresowania minister ds. walki z korupcją Julii Pitery. "To jest próba kontynuowania przez PO polityki obsadzania spółek przez własnych działaczy i sięgania do spółek, które przynoszą ogromne zyski" - mówił.
Stanisław Żelichowski (PSL) powiedział natomiast, iż kwestia zmian w PERN "Przyjaźń" powinna zostać "dokładnie zbadana".
Robert Soszyński urodził się w 1964 roku. Jest przewodniczącym Sejmiku Województwa Mazowieckiego, do czerwca 2008 roku był burmistrzem warszawskiej dzielnicy Mokotów. Jest także członkiem Rady Krajowej PO. (PAP)

Polityk PO szefem spółki paliwowej

Platforma Obywatelska obsadza stołki w spółkach paliwowych. Jak dowiedziało się Radio ZET, szefem firmy, która zajmuje się przesyłaniem i magazynowaniem ropy został prominentny samorządowiec PO Robert Soszyński. Zasiadł na fotelu prezesa Przedsiębiorstwa Eksploatacji Rurociągów Naftowych "Przyjaźń".
Soszyński jest w zarządzie regionu Mazowsze. Jest tam przewodniczącym sejmiku wojewódzkiego. Do niedawna był burmistrzem warszawskiej dzielnicy Mokotów, a później prezesem firmy Ciech-Service. Teraz zastąpił w PERN-ie Krzysztofa Spandowskiego, którego przedstawiciele Skarbu Państwa w Radzie Nadzorczej nieoczekiwanie wczoraj zdymisjonowali.
Platforma Obywatelska tuż po wyborach piętnowała ludzi Antoniego Macierewicza, którzy obsadzili kluczowe spółki paliwowe. Czyżby teraz powtarzała błędy PiS?
Radio ZET

Zaufany polityk PO na prezesa państwowych ropociągów

Nowym szefem państwowych ropociągów Przyjaźń minister skarbu Aleksander Grad nagle i bez konkursu mianował Roberta Soszyńskiego, polityka PO. - Powołałem osobę, do której mam pełne zaufanie - mówi minister Grad .
W piątek wieczorem minister skarbu nieoczekiwanie wymienił zarząd państwowej spółki PERN Przyjaźń, właściciela strategicznych ropociągów, które pompują rosyjską ropę do rafinerii w Polsce i Niemiec Wschodnich.
Grad odwołał prezesa PERN Krzysztofa Spandowskiego i wiceprezesa Jerzego Komorowskiego, którzy w marcu zostali wybrani w konkursie zorganizowanym przez Ministerstwo Skarbu. Z osób wybranych w konkursie zachował posadę tylko Marek Litka, działacz Platformy Obywatelskiej związany z prezydentem Gdańska Pawłem Adamowiczem.
Działaczem PO jest też Robert Soszyński, którego bez konkursu minister Grad mianował nowym prezesem PERN. Soszyński to były naczelnik wydziału kultury i edukacji na Mokotowie, członek zarządu Pałacu Kultury i Nauki, prezes jednego z warszawskich TBS. Jest członkiem rady krajowej PO. W 2006 r. jako kandydat Platformy został burmistrzem Mokotowa i przewodniczącym sejmiku Mazowsza. Pół roku temu z jednej z tych posad zrezygnował, zamieniając fotela burmistrza Mokotowa na prezesurę w firmie CIECh-Service. To spółka kontrolowanego przez Ministerstwo Skarbu holdingu chemicznego CIECh, odpowiedzialna za nieruchomości i park samochodów holdingu.
W kręgach warszawskiej PO Soszyński uchodził za zaufanego posła PO Andrzeja Halickiego, uważanego za sojusznika wicepremiera, szefa MSWiA Grzegorza Schetyny.
Jakie są doświadczenia nowego szefa PERN w branży paliwowej?
Tego nie wiadomo, sam Robert Soszyński nie odbierał telefonu.
Doświadczenia miał za to pewnością Krzysztof Spandowski, który kierował PERN już za premiera Jerzego Buzka i został odwołany przez rząd Leszka Millera (SLD). Dlaczego ponownie utracił posadę? - Odwołałem członków zarządów, którzy nie realizowali tego, czego od nich oczekiwaliśmy i nie mogli się między sobą porozumieć. Spółką taką jak PERN, ważną dla bezpieczeństwa energetycznego kraju, musi kierować zarząd, do którego mam bezwzględne zaufanie - powiedział nam wczoraj minister Aleksander Grad. Nie ujawnił, czego konkretnie nie zrobił dotychczasowy zarząd PERN. Grad przyznaje, że Soszyński nie ma doświadczeń w branży paliwowej. - Zastanawialiśmy się nad ogłoszeniem konkursu, ale pojawiłby się te same co zawsze osoby, które ciągną za sobą różne ogony. Właśnie dlatego postanowiłem wybrać kogoś spoza branży i jestem przekonany, że Robert Soszyński będzie w pełni realizować politykę państwa w PERN - mówił nam minister skarbu.
Roszady w PERN wzbudziły konsternację nawet w PO. - Politycy nie powinni zasiadać w tak ważnych strategicznych spółkach skarbu państwa - powiedział wczoraj przewodniczący klubu poselskiego PO Zbigniew Chlebowski, cytowany przez PAP.
W piątek zmieniły się też władze państwowej spółki Gaz-System, która zarządza siecią strategicznych gazociągów w kraju. W październiku minister Grad nagle odwołał dwóch członków zarządu Gaz-Systemu wybranych w konkursie, a w piątek bez konkursu nowym członkiem zarządu ds. technicznych mianował Wojciecha Kowalskiego, od 13 lat wiceprezesa wrocławskiego Gazoprojektu. - Wojciech Kowalski to fachowiec od projektowania gazociągów - przyznaje anonimowo rozmówca z branży gazowej.
Od kilku miesięcy minister Grad masowo odwołuje ze spółek paliwowych osoby wybrane w konkursach, zastępując ich swoimi nominatami. We wrześniu po konfliktach w zarządzie PKN Orlen ustąpił wybrany w tym roku prezes Wojciech Heydel. Na jego miejsce zdominowana przez rząd rada Orlenu powołała Dariusza Jacka Krawca, który przegrał w konkursie z Heydelem, ale został wiceprezesem Orlenu z nominacji ministra Grada. W październiku minister skarbu z rady Gaz-Systemu odwołał Marzannę Kwiecień, wybraną wiosną w konkursie. Na miejsce Kwiecień, specjalistki branży gazowej w Urzędzie Regulacji Energetyki, Grad powołał bez konkursu dwóch urzędników, m.in. Rafała Wardzińskiego - politologa, który od wiosny pracuje w resorcie skarbu, a wcześniej był dyrektorem biura w zarządzie woj. zachodniopomorskiego i kandydatem PO na posła. Przed miesiącem minister Grad odwołał z rady nadzorczej PGNiG wybranych wiosną w konkursie Joannę Stuglik i Huberta Konarskiego. Ich miejsce bez konkursu zajęli Marek Karabuła - prezes państwowej Nafty Polskiej - oraz dyr. Maciej Kaliski z Ministerstwa Gospodarki. Biuro prasowe Ministerstwa Skarbu w większości przypadków tłumaczyło, że nominaci będą lepiej wprowadzać politykę rządu niż osoby odwołane.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Andrzej Kublik

2008/12/20

Kolejny poślizg z mostem Północnym

W tym roku nie poznamy już proponowanych cen za budowę mostu Północnego. Otwarcie ofert w przetargu ratusz przesunął o trzy tygodnie. To oznacza też poślizg z budową.
Na przeprawę czeka cała Białołęka i podwarszawskie miejscowości, do których trzeba się przedzierać w korkach na moście Grota-Roweckiego. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem miały zostać ujawnione ceny proponowane przez firmy, które chcą zbudować most Północny. Nic z tego nie będzie. - Dostaliśmy aż 300 pytań w sprawie warunków przetargu. Musimy mieć czas na odpowiedź, dlatego termin otwarcia ofert zmieniamy z 23 grudnia na 12 stycznia - mówi Agata Choińska, rzeczniczka Zarządu Miejskich Inwestycji Drogowych.
To oznacza kolejne przesunięcie rozpoczęcia samej budowy. Jeszcze kilka miesięcy temu władze miasta zarzekały się, że pierwsza łopata będzie wbita przed końcem tego roku. Później mówiło się o zimie. Nowy termin to wczesna wiosna. Urzędnicy muszą się jednak pospieszyć z wycinką 3 tys. drzew pod most i trasę od Pułkowej do Modlińskiej. Trzeba to zrobić przed 15 marca, bo wtedy zaczyna się okres lęgowy ptaków. Nie czekając na rozstrzygnięcie przetargu, wycinkę zdecydowano się powierzyć miejskiemu Zakładowi Remontów i Konserwacji Dróg.
Nie wiadomo też, czy to już jest ostatnie przesunięcie terminu otwarcia ofert na budowę. Żeby dokładnie opracować kosztorys i zaproponować ostateczną cenę za roboty, firmy musiały zapoznać się z dokumentacją, która waży tonę i zajmuje kilkanaście pudeł. Ostatecznie została ona zatwierdzona dopiero na początku listopada po rozwiązaniu problemu blisko 800 kolizji nowej arterii z podziemnymi rurami i kablami. Pod trasą mostu Północnego ma prowadzić m.in. sieć przesyłowa ścieków do oczyszczalni Czajka.
Aktualny termin zakończenia budowy mostu to jesień 2011 r. Nie będzie jednak dotrzymany jeśli pojawią się kolejny problemy np. z protestami firm startujących w przetargu.
Gazeta Stołeczna
Krzysztof Śmietana

Obietnice wielkich budów. Jak co roku

Prawie tysiąc inwestycji za ponad 3 mld zł zapowiadają na 2009 rok władze miasta. Czekają nas korki m.in. na Trasie W-Z, Łopuszańskiej, Andersa, Modlińskiej i Marsa. Ma też ruszyć budowa mostu Północnego.
W przyszłym roku w stolicy zacznie się mnóstwo inwestycji. Będzie się działo, i to sporo – zapowiada miejski koordynator remontów Wiesław Witek podczas konferencji w swojej siedzibie przy Marszałkowskiej.
To właśnie tu odbyło się od 3 grudnia w sumie sześć narad koordynacyjnych z udziałem rządowych, miejskich i prywatnych inwestorów – np. Zarządu Miejskich Inwestycji Drogowych, Tramwajów Warszawskich, Polskich Linii Kolejowych, Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji itd. Każdy z nich przedstawiał plany swoich inwestycji.
– Rekordowy okazał się remont torów tramwajowych na Trasie W-Z. Tutaj musieliśmy skoordynować ze sobą aż 19 inwestycji – mówi Wiesław Witek.Pasażerów i kierowców czekają kolejne utrudnienia – od marca do końca sierpnia. Prace mają ruszyć w marcu na skrzyżowaniu Wolskiej z Młynarską; na tej ostatniej w ich wyniku powstanie pas tylko dla tramwajów w stronę centrum. Jednocześnie w związku z remontem ul. Pancera zamknięty zostanie odcinek torowiska od pl. Bankowego do ul. Targowej. Na moście Śląsko-Dąbrowskim prawdopodobnie zostanie utrzymany jeden pas dla aut, który będzie zmieniał kierunek: rano do centrum, a po południu – na Pragę. W maju zamknięty zostanie Kercelak – czyli skrzyżowanie al. Solidarności z Okopową – a także skrzyżowanie przy kinie Femina.
Zarząd Dróg Miejskich planował wymienić w przyszłym roku w ramach weekendowych remontów fragmenty 80 ulic. Witek pozwolił na 49, na 31 innych oddając pierwszeństwo wodociągowcom, ciepłownikom itd. Dzięki temu nowe ulice może nie będą od razu niszczone (tak stało się w grudniu na Sobieskiego). I tak nowa nawierzchnia ma się pojawić m.in. w Dolinie Służewieckiej, Radzymińskiej i Mickiewicza.
Zarząd Miejskich Inwestycji Drogowych obiecuje zacząć budowę m.in. mostu Północnego, estakad na skrzyżowaniach Al. Jerozolimskich z Łopuszańską i Trasy Siekierkowskiej z Marsa.
Jednak wśród tysiąca inwestycji większość to drobne budowy, np. wymiana rury pod ulicą. Wśród większych mamy tzw. pobożne życzenia. Ratusz twierdzi np., że zacznie budowę obwodnicy Pragi od ronda Wiatraczna do Zabranieckiej (ale na razie nie ma jeszcze nawet projektu).
Życie Warszawy
Konrad Majszyk

2008/12/19

Dwie pensje doradcy ministra sportu

Kolejna afera w otoczeniu ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. DZIENNIK dowiedział się, że szef jego gabinetu politycznego Marcin Rosół był zatrudniony także w Agencji Rozwoju Mazowsza i pobierał dwie pensje. Wcześniej DZIENNIK ujawnił, że jeden z doradców ministra Drzewieckiego, Lech Barycki, naciskał na samorządowców, by pomogli w interesach spółce zarządzanej przez jego żonę.
29-letni Marcin Rosół to były pełnomocnik finansowy sztabu wyborczego PO, były asystent Grzegorza Schetyny i Donalda Tuska. Kiedy dwa lata temu "Newsweek" zarzucił mu nielegalne wyprowadzanie pieniędzy z partyjnej kasy, został zawieszony w partii, a sprawą zajęła się prokuratura. Śledztwo w tym roku umorzono (proces Rosoła z autorem artykułu trwa), działacz został odwieszony. We wrześniu został doradcą ministra sportu i dziś jest szefem jego gabinetu politycznego.
Kiedy Rosół trafiał do gabinetu ministra Drzewieckiego, był jednocześnie jednym z prezesów obsadzanej przez PO Agencji Rozwoju Mazowsza (ARM). Z AMR do tego samego gabinetu trafił też działacz PO Lech Barycki (został zawieszony po ujawnieniu przez DZIENNIK, że lobbował na rzecz prywatnej spółki). "Minister stwierdził, że skoro dobrze nam się kiedyś współpracowało, a prokuratura umorzyła dochodzenie, to nie ma powodu, bym nie pomógł mu w zajmowaniu się bieżącymi sprawami resortu. Obowiązków mam tyle, że pod koniec października zamierzam odejść z Agencji Rozwoju Mazowsza" - deklarował niemal trzy miesiące temu Rosół w rozmowie z TVP Info.
Okazuje się, że obowiązki w ministerstwie (gdzie - jak twierdzi - zarabia 6,5 tys. zł brutto) nie przeszkodziły Rosołowi zarządzać Agencją (gdzie ma dostawać 8,5 tys. zł brutto). W sumie na dwóch posadach zarabia 15 tys. zł brutto. Działacz PO dowodzi Centrum Obsługi Inwestora, Agencji wciąż ma gabinet, ale jak poinformowano nas w biurze ARM, jest tam trudno uchwytny.
Działalność Rosoła na dwóch posadach w ministerstwie nie jest tajemnicą. Kiedy pytamy Małgorzatę Pełechaty, rzecznik ministra, czy członkowie jego gabinetu mogą dorabiać w zewnętrznych firmach, obiecuje sprawdzić to w kadrach. Po kilku minutach oddzwania i przekazuje słuchawkę... Marcinowi Rosołowi. Działacz PO twierdzi, że złożył rezygnację z pracy w ARM 10 grudnia.
Sprawdzamy. Pracownica jego sekretariatu w ARM twierdzi, że prezesa Rosoła dziś nie będzie, ale chętnie podaje jego służbowy numer. Dzwonimy na ten numer Rosoła. Jest wyraźnie niezadowolony. Według niego do końca grudnia jeszcze "zamyka sprawy"" w Agencji, ale już pożegnał się ze współpracownikami. Nie ma sobie nic do zarzucenia. "W ministerstwie nie ma przepisów, które zabraniają pracy w innych firmach, o ile nie jest to działalność konkurencyjna, na przykład w związku sportowym" - mówi.
Wojciech Cieśla, PC
www.dziennik.pl

2008/12/18

Jak spółka Max-Film pozbawiła Warszawę kultowych kin

Czy działalność spółki Max-Film stała się przykrywką dla podejrzanych interesów? Jedno stwierdzić można na pewno – uwłaszczony państwowy majątek został roztrwoniony i wyprzedany. Firma przynosiła straty, swoją misję miała za nic, a kultowe warszawskie kina zostały sprzedane developerom. Reporterzy „Kawalerii” spróbowali rozwikłać sprawę niejasnych działań spółki.
W latach 2004-2007 z mapy Warszawy zniknęły kina w atrakcyjnych lokalizacjach: kino Skarpa, kino Praha, kino Relax oraz kino Wars, którymi zarządzała samorządowa spółka Max-Film. 100 % jej udziałów należy do marszałka województwa mazowieckiego.
Spółka w 2005 roku została skomercjalizowana i od tego momentu zaczęły się niejasności, doprowadziły do wyprzedaży przez Max-Film swojego majątku, żeby pokrywać straty. W planach firma miała zdobycie 20 procent krajowego rynku kinowego. Skoncentrowała się jednak na wyprzedaży najbardziej wartościowych działek w stolicy. Pod koniec 2007 roku prezes podał się do dymisji. Czy działania spółki były jasne?
Kto do tego doprowadził?
Kontrowersyjne decyzje podejmowali były prezes Krzysztof Andracki i jego dwaj zastępcy, Jacek Rusiecki i Jan Maria Jackowski. Kim są ci ludzie?Krzysztof Andracki to członek PO, uważany za człowieka Pawła Piskorskiego. W latach 2004-2007 był prezesem Max-Filmu i to za jego kadencji doszło do kontrowersyjnych transakcji. Pod młotek poszło kino Wars za 6,2 mln, Relax za 18,1 mln, Skarpa za 8,8 mln zł.
Zastępcą Andrackiego był Jacek Rusiecki z PiS, który miał już okazję zarządzać kinami na Pomorzu z ramienia spółki Neptun Films. Udziały w niej bardzo szybko zostały sprzedane firmie developerskiej. Drugi zastępca, Jan Maria Jackowski, kolejno poseł z listy AWS, od 2002 roku w LPR, to były członek Trybunału Stanu. Cała trójka odmówiła spotkania się z reporterami "Kawalerii", których metody określono jako "ubeckie".
Zarząd ma misję…
Zdaniem skarbnika województwa mazowieckiego Marka Miesztalskiego spółką kierowali kompetentni ludzie. - Widocznie to jedyni, jakich za te pieniądze, które może zaoferować spółka Max-Film,można było kupić - wyznał.
Założenia były ambitne. Na stronie spółki czytamy: "IF Max-Film inspiruje i edukuje poprzez propagowanie ambitnego kina polskiego i światowego oraz współpracę z wybitnymi twórcami".
- Czujemy się oszukani, gdyż mieliśmy zapewnienia, że jednak będziemy mogli prowadzić to kino pod patronatem SPINKI, która ma wieloletnie doświadczenie w promowaniu kina artystycznego – komentuje Marta Krutel, była dyrektor kina Luna, obecnie dyrektor generalny SPI.
Oburzenia nie krył reżyser Krzysztof Krauze. - Maksimum zysku, minimum filmu. Ja się urodziłem w Warszawie. Patrzę, jak te kina umierają. Czy to jest jakieś obrzydzenie do kultury? Czy chodzi po prostu o posady – zastanawia się w rozmowie z reporterką "Kawalerii" Iwoną Poredą. Przed dwoma i pół roku nikt nie odpowiedział na apele środowiska filmowego.
… jednak robi interesy
W drugiej połowie 2007 roku na wniosek Rady Nadzorczej w Max-Filmie zlecono zewnętrznej firmie przeprowadzenie audytu. Raport firmy Ernst&Young ujawnił szereg nieprawidłowości w działaniu Max -Filmu, m.in. kontrowersyjne umowy zawierane z agencją PR TOKYO.
A w raporcie czytamy: "Brak dokumentacji mimo tego, że spółka centrum Praha wypłacała wynagrodzenie agencji TOKYO. Były też przypadki, gdy kwota na fakturze przedstawionej przez agencję TOKYO odbiegała od wcześniej ustalonego kosztorysu". Wiele kosztowało m.in. dmuchanie balonów. Poza tym renomowana agencja PR prowadziła usługi transportowe dla Max-Filmu i zajmowała się wydobyciem kamienia.
Prokuratura nie widzi problemów
- Była konieczność skierowania wniosku o podejrzenie popełnienia przestępstwa do prokuratury – tłumaczy Lidia Rudzka, przewodnicząca rady nadzorczej spółki Max-Film.
Prokurator jednak nie widział podstaw do wszczęcia postępowania. - Osobiście przesłuchiwałem wyłącznie nowego prezesa pana Lecha Jaworskiego. Nie uznaliśmy za celowe przesłuchiwanie starego zarządu Max-Filmu – przyznaje prokurator z dzielnicy Praga-Północ Hubert Podolak.
- Prokurator zachował się w sposób kuriozalny. Jest doniesienie o poważnym przestępstwie. Prokurator zamiast przesłuchać członków rady nadzorczej, powołać biegłego, przesłuchuje obecnego prezesa i umarza postępowanie – zauważa Piotr Kruszyński, dyrektor Instytutu Prawa Karnego UW.
W sieci niejasnych powiązań
Nowe kino Praha zaprojektował Krzysztof Tyszkiewicz, a wybudowała firma, której jest wiceprezesem - Juvenes. Ta sama firma projektuje apartamentowce w miejscu kina Skarpa i Wars. Jej siedziba mieści się przy ul. Kłopotowskiego 22. Ten sam adres ma Serenus, spółka, która kupiła Wars. W biurowcu ma także siedzibę Warszawskie Towarzystwo Medyczne kierowane przez Jolantę Andracką, żonę eks-prezesa Max-Filmu.
Spółki łączy jeszcze jedno – developerska firma BBI pożyczyła Serenusowi pieniądze na kupno Warsu i to do niej należy Mazowieckie Towarzystwo Powiernicze, właściciel Skarpy.Niedawno BBI wykupiła 100 % udziałów w Juvenesie. Jedno jest pewne – wszystkie wymienione spółki łączy nazwisko byłego prezesa Max-Filmu Andrackiego oraz sam Max-Film.
Ulica Szerokich Interesów
To nie koniec powiązań. Zarówno prezes Juvenesu Rafał Szczepański jak i wiceprezes Krzysztof Tyszkiewicz należą do Stowarzyszenia Ulicy Szerokiej, wśród jej członków znajdujemy także byłego prezesa Max Filmu Krzysztofa Andrackiego. Ulica Szeroka to dawna nazwa ulicy Kłopotowskiego.
Marszałek umywa ręce
Marszałek województwa mazowieckiego przez dwa lata nie zrobił nic, by sprawdzić spółkę. Reporterzy spróbowali się umówić z Adamem Struzikiem. – Nie czuję się odpowiedzialny za likwidację. Uważam, że robienie wokół tego jakiejś zawieruchy, doszukiwanie się politycznych podtekstów, jak również obarczanie odpowiedzialnością mnie osobiście jest nieporozumieniem.
Max-Film szczyci się tym, że jest pomostem łączącym widza z kulturą i filmem, jednak okazało się, że jest pomostem dla developerów do robienia intratnych interesów. Efekt? Warszawę pozbawiono najlepszych kin. Odpowiedzialnych w zarządzie spółki Max-Film już nie ma. Na swoim stanowisku zasiada marszałek województwa Adam Struzik, który posiada 100 % udziałów Max-Filmie. Marszałkowi jednak brakuje poczucia winy.
Iwona Poreda / Jakub Stachowiakmyk/ec
www.tvnwarszawa.pl

Posłowie PO: W klubie już wkrótce może dojść do buntu

Grupa około czterdziestu członków Platformy Obywatelskiej chce zmian w funkcjonowaniu klubu - dowiedziała się "Polska".
- Panuje chaos - mówi jeden z młodych posłów Platformy. - Winny jest przewodniczący klubu Zbigniew Chlebowski. To właśnie on, według młodych posłów PO, odpowiada za kolejne niepowodzenia partii. Przykład: ustawy zdrowotne. Wielu posłów PO pracowało nad nimi po kilkanaście godzin dziennie.
Miesiącami prowadzili konsultacje. Teraz cała ich praca najprawdopodobniej trafi do kosza. Dlaczego? - Ponieważ Zbigniew Chlebowski nie był w stanie tak poprowadzić negocjacji z SLD, by pomogło odrzucić prezydenckie weto - tłumaczy poseł Platformy, który zastrzega anonimowość. Kolejną porażką Chlebowskiego będą emerytury pomostowe. Tu znów w zamian za przełamanie prezydenckiego weta nie zaproponował lewicy niczego konkretnego - mówią sfrustrowani posłowie.
- Zbigniew Chlebowski ma problem z docenianiem zwykłych posłów. Wszystkie przygotowane przez nich projekty przedstawia jako swoje - mówi jeden z ministrów PO. - To pewnie wynika z jego chęci bycia kimś ważniejszym, niż jest. Pragnie być patronem wszystkiego, co dobre w Platformie - takim nadministrem. Zresztą już w czasie kampanii wyborczej często chciał, by mówić do niego ministrze - dodaje.
Posłowie siłą rzeczy porównują go z poprzednim przewodniczącym klubu Bogdanem Zdrojewskim. Wspominają, że jeśli trzeba było, potrafił znaleźć czas dla posła nawet późno w nocy. Teraz nie ma o tym mowy. - Nie zauważyłem w klubie żadnej większej frustracji - dziwi się Zbigniew Chlebowski. - Zanim podejmiemy jakąkolwiek decyzję, każdy poseł ma prawo się wypowiedzieć - dodaje. Szefa klubu broni też Sławomir Nowak, minister z kancelarii premiera. - W klubie PO każdy, kto dobrze pracuje, ma szansę - mówi. - Nie zauważyłem żadnych problemów.
Mimo to posłowie zarzucają przewodniczącemu, że nie liczy się ze zdaniem szeregowych posłów. Narzekają, że "po Sejmie wałęsa się kilkudziesięciu młodych posłów Platformy". Szef klubu nie zaproponował im żadnej pracy, dzięki której mogliby się wykazać. Ich zadanie sprowadza się głównie do podnoszenia rąk podczas głosowania. - Nie po to do Sejmu przyszliśmy - mówi jeden z nich. Sytuację pogarsza jeszcze fakt, że ci sami parlamentarzyści nie mają zbyt wiele do powiedzenia w swoich regionach. Obstawili je bowiem ludzie wicepremiera Grzegorza Schetyny i nikt inny nie może mieć wpływu na decyzje partii.
- Ta grupa jeszcze nie ma żadnego patrona. Na razie łączy ją tylko frustracja - mówi minister w rządzie Donalda Tuska. Wszyscy chcą jednak dać nauczkę Chlebowskiemu i szukają okazji, by na posiedzeniu klubu zagłosować przeciwko niemu. Mówią, że zrobią to, jak tylko partia wypadnie gorzej w sondażach opinii publicznej.
Mariusz Staniszewski
Polska

Posłowie PO: W klubie już wkrótce może dojść do buntu

Grupa około czterdziestu członków Platformy Obywatelskiej chce zmian w funkcjonowaniu klubu - dowiedziała się "Polska".

- Panuje chaos - mówi jeden z młodych posłów Platformy. - Winny jest przewodniczący klubu Zbigniew Chlebowski. To właśnie on, według młodych posłów PO, odpowiada za kolejne niepowodzenia partii. Przykład: ustawy zdrowotne. Wielu posłów PO pracowało nad nimi po kilkanaście godzin dziennie.

Miesiącami prowadzili konsultacje. Teraz cała ich praca najprawdopodobniej trafi do kosza. Dlaczego? - Ponieważ Zbigniew Chlebowski nie był w stanie tak poprowadzić negocjacji z SLD, by pomogło odrzucić prezydenckie weto - tłumaczy poseł Platformy, który zastrzega anonimowość. Kolejną porażką Chlebowskiego będą emerytury pomostowe. Tu znów w zamian za przełamanie prezydenckiego weta nie zaproponował lewicy niczego konkretnego - mówią sfrustrowani posłowie. - Zbigniew Chlebowski ma problem z docenianiem zwykłych posłów. Wszystkie przygotowane przez nich projekty przedstawia jako swoje - mówi jeden z ministrów PO. - To pewnie wynika z jego chęci bycia kimś ważniejszym, niż jest. Pragnie być patronem wszystkiego, co dobre w Platformie - takim nadministrem. Zresztą już w czasie kampanii wyborczej często chciał, by mówić do niego ministrze - dodaje. Posłowie siłą rzeczy porównują go z poprzednim przewodniczącym klubu Bogdanem Zdrojewskim. Wspominają, że jeśli trzeba było, potrafił znaleźć czas dla posła nawet późno w nocy. Teraz nie ma o tym mowy. - Nie zauważyłem w klubie żadnej większej frustracji - dziwi się Zbigniew Chlebowski. - Zanim podejmiemy jakąkolwiek decyzję, każdy poseł ma prawo się wypowiedzieć - dodaje. Szefa klubu broni też Sławomir Nowak, minister z kancelarii premiera. - W klubie PO każdy, kto dobrze pracuje, ma szansę - mówi. - Nie zauważyłem żadnych problemów. Mimo to posłowie zarzucają przewodniczącemu, że nie liczy się ze zdaniem szeregowych posłów. Narzekają, że "po Sejmie wałęsa się kilkudziesięciu młodych posłów Platformy". Szef klubu nie zaproponował im żadnej pracy, dzięki której mogliby się wykazać. Ich zadanie sprowadza się głównie do podnoszenia rąk podczas głosowania. - Nie po to do Sejmu przyszliśmy - mówi jeden z nich. Sytuację pogarsza jeszcze fakt, że ci sami parlamentarzyści nie mają zbyt wiele do powiedzenia w swoich regionach. Obstawili je bowiem ludzie wicepremiera Grzegorza Schetyny i nikt inny nie może mieć wpływu na decyzje partii. - Ta grupa jeszcze nie ma żadnego patrona. Na razie łączy ją tylko frustracja - mówi minister w rządzie Donalda Tuska. Wszyscy chcą jednak dać nauczkę Chlebowskiemu i szukają okazji, by na posiedzeniu klubu zagłosować przeciwko niemu. Mówią, że zrobią to, jak tylko partia wypadnie gorzej w sondażach opinii publicznej.

Mariusz Staniszewski

Polska

Co teraz może zrobić premier Tusk?

Weto emerytalne jest najważniejszym i najbardziej zaczepnym krokiem na wewnętrznej scenie od ostatnich wyborów. Na granicy politycznego chuligaństwa. Z premedytacją uderza w archimedesowy punkt polskiej polityki, dzięki któremu trwała ona w chwiejnej równowadze. Istotą tej równowagi było zakucie polityki w okowy zimnej wojny PO z PiS - pisze w DZIENNIKU Jan Rokita.
Wojny, w której prowadzono bez wytchnienia zmasowany atak propagandowy, od czasu do czasu kulminujący gorącymi, ale marginalnymi incydentami zbrojnymi (np. awantura samolotowa). Wydawało się, że trwanie owej zimnej wojny bez frontalnego ataku, obie strony traktują jak kanon politycznej taktyki, co najmniej do czasu pełnego rozwinięcia kampanii prezydenckiej. Dla premiera Tuska stanowiła ona uniwersalne alibi dla bierności jego obozu w kluczowych sprawach państwa (przecież prezydent mi i tak nie pozwoli!). Dla jego oponenta - Jarosława Kaczyńskiego - usprawiedliwienie opozycyjnej nieporadności (przecież pół świata walczy z nami!). Niektórzy opisywali ten model jako zmowę obu stron, które wymuszają panowanie partyjnego duopolu PO-PiS nad Polską, dbając zarazem, by nie naruszyć nawzajem swoich życiowych interesów. Zmowę udającą wojnę na śmierć i życie.
Weto emerytalne jest jak prawdziwa rakieta wystrzelona po długim czasie zimnowojennego, podszytego strachem paraliżu. Wytrąca przeciwnika z rutyny teatralnego konfliktu, angażującego dotąd realnie siły ledwie takie jak Palikot, Niesiołowski, tudzież rządowi znawcy czarnego PR-u. Oferuje po raz pierwszy konflikt prawdziwy. Konflikt, którego stawką jest zdolność Donalda Tuska do rządzenia na poziomie rudymentarnym. Weto emerytalne podważa tę zdolność. Ma wykazać, że mimo całej swej potęgi Tusk nie jest w stanie rozwiązywać nawet tak elementarnych problemów kraju, jak domknięcie systemu emerytalnego w wymaganym terminie. Ma go postawić w sytuacji bez wyjścia, zmusić do jednoznaczności, ryzyka, odwetu. Na tym polega jego waga i ożywcza wartość. Weto emerytalne przywraca polityczność polskiej polityce. To dlatego właśnie jestem pewien, że jego koncept zrodził się w głowie polityka tak skłonnego do politycznej zadymy, jak Jarosław Kaczyński. Najwyraźniej lidera opozycji znużył już dotychczasowy pasywizm.
Co może zrobić napadnięty w ten sposób Tusk? Pierwsza myśl, jaka przychodzi mu do głowy, to szybkie nowe wybory z perspektywą powrotu do umocnionych potem własnych rządów osobistych. Ale ta prosta ścieżka jest zamknięta. PiS nie zgodzi się dziś na kompletnie przegrane dla siebie wybory z taką samą otwartą bezczelnością, z jaką PO nie godziła się na nie w maju 2006 roku. A ryzykowanie dymisją rządu i trzykrotną odmową jego powołania na nowo, mimo posiadanej większości grozi rozniesieniem w pył społecznego zaufania do PO. Nie, takich ryzyk Tusk nie zwykł podejmować. Myśl druga - to rozszerzenie koalicji o SLD. Stawka jest tak duża, że każda umowa z Napieralskim oznacza dziś konieczność dokonania wobec niego tylu nieprzyjemnych koncesji, że lepiej już wziąć go wprost do rządu i obciążyć współodpowiedzialnością oraz obowiązkiem lojalności i dyscypliny. Owszem, jest to spełnienie marzeń Kaczyńskiego, ale za tę przykrość odzyskać można na nowo pełnię władzy na następne trzy lata. Cena jest warta rozważenia. Trochę kłopotów wewnątrz PO? Eee tam! Takie kłopoty Tusk zwykł rozwiązywać przy okazji wiązania sznurówek.
Jest jeszcze jedno wyjście. Przyjąć, że w wyniku weta od stycznia naprawdę wygasają przywileje wcześniejszych emerytur. Ostatecznie wszyscy o tym od dawna wiedzieli. Z punktu widzenia interesu publicznego - rozwiązanie tyleż ostre, co słuszne. Takie - wstyd przyznać - "szarpnięcie cugli". A skoro można tak, to i bez ustaw można wrócić na drogę odważnej modernizacji państwa. Wbrew pozorom po przygodzie emerytalnej nie będzie aż tak wiele do stracenia. Szybka i pełna prywatyzacja, prawdziwy powrót do budżetu zadaniowego, poważne cięcie i zreformowanie administracji, uderzenie w przywileje władzy, wymuszenie reformy komunistycznych skansenów, jak koleje albo poczta. Skoncentrowanie uwagi na wielkich projektach do Funduszu Spójności, których - jak słychać od pani komisarz Huebner - rząd ciągle nie przedkłada. Autostrady naprawdę, a nie na niby. Całkiem odważny projekt reformatorski, w duchu niegdysiejszego KLD. I to bez ustaw!
Ale Tusk może także nie zrobić nic. Tylko wtedy musi przyznać się do niemożności rządzenia.
Jan Rokita
dziennik.pl

2008/12/17

Nominacja do "Nogi od Stołka" - Lech Jaworski, prezes należącego do samorządu województwa Max Filmu

Lech Jaworski otrzymuje nominację za "wykurzenie" z Luny SPInki, która przez ostatnie lata promowała w niej ambitny repertuar kina europejskiego i artystycznego.
Jego decyzja była nieodwołalna - spółka sama poprowadzi kino Luna. Nie pomogło 13 tys. podpisów bywalców kina przy Marszałkowskiej, którzy stanęli w obronie dotychczasowej ekipy z SPI. Nie pomogła budowana konsekwentnie marka SPInki, która postawiła na kino ambitne, ani to, że firma należąc do Europejskiej Sieci Kin, zobowiązała się wyświetlać głównie kino europejskie.
Rozstanie z SPI Jaworski tłumaczył długami, które sięgały 300 tys. zł. Prowadzący SPInkę przekonywali, że niekomercyjna oferta Luny nie przyciągnie tłumów. Prosili o rozłożenie długów na raty. Nic z tego. Jesienią ekipę SPI zastąpiła więc polityczna ekipa Max Filmu.
Filmowa spółka to od lat miejsce politycznych synekur i odbicie układu sił w sejmiku województwa, któremu kolejną kadencję przewodzi PSL-owski marszałek Adam Struzik. Posady dostają tam polityczni współpracownicy ludowców. Z takiego klucza wywodzi się też Lech Jaworski. Dawniej związany z ZChN i Markiem Jurkiem w kampanii 2006 r. postawił na Hannę Gronkiewicz-Waltz. Jest dziś radnym Warszawy, wykłada też prawo na UW. Do Max Filmu dostał się dzięki Platformie, która jest koalicjantem PSL w sejmiku województwa. Prezesura miała mu zrekompensować usunięcie ze stanowiska szefa rady Warszawy.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
iwo

Nominacja do "Nogi od Stołka" - Adam Struzik (PSL), marszałek województwa mazowieckiego

Adam Struzik otrzymuje nominację do "Nogi od Stołka" za za blamaż w dzieleniu unijnych dotacji.
Nasze województwo z unijnego budżetu na lata 2007-13 mogło dostać 3 mld euro. Dzieleniem brukselskich euro miała zająć się powołana przez zarząd Adama Struzika Mazowiecka Jednostka Wdrażania Programów Unijnych. Z publicznej kasy na jej organizację wydano kwotę przekraczającą 40 mln zł - najwięcej z wszystkich województw. Okazuje się, że Jednostka pobiła też inny rekord: ze statystyk wynika, że dzieli unijne dotacje najgorzej w kraju. Załatwiła tylko sześć z blisko 2,4 tys. wniosków o unijną pomoc. Jeśli tak dalej pójdzie, Mazowsze unijnego wsparcia nie zdoła wykorzystać. Marszałek Struzik sprawia jednak wrażenie zadowolonego. Osiągnął cel podstawowy, do dzielenia pieniędzy z Brukseli stworzył 300 nowych etatów, które dał swoim zaufanym lub podzielił się nimi z koalicyjną PO.
fus
Gazeta Stołeczne

Księga rozchodów i przychodów PO

Stając w obliczu wyzwań i kryzysów ekonomicznych, PO sięga po rady specjalistów. Ale stając w obliczu wyzwań medycznych i demograficznych, sięga po rady Gowina, którego ignorancja w zakresie zabiegów medycznych jest wprost proporcjonalna do ambicji zostania świętym.
W epoce Gierka socjalizm próbował mieć ludzką twarz, co sprowadzało się do modernizacji kraju i pewnej liberalizacji swobód obywatelskich bez naruszania socjalistycznego status quo. W gospodarce pojawiły się elementy wolnego rynku, wszelako poza nią panował siermiężny „socjalizm”. Rząd Tuska przyjął podobną taktykę: unowocześnia gospodarkę i stara się zracjonalizować ogromne sfery aktywności publicznej, zachowując jednocześnie średniowieczne relacje w dziedzinach dotyczących obyczajowości, rozwoju medycyny i statusu kobiet.
Stając w obliczu wyzwań i kryzysów ekonomicznych, PO sięga po rady specjalistów. Ale stając w obliczu wyzwań medycznych i demograficznych, sięga po rady Gowina, którego ignorancja w zakresie zabiegów medycznych jest wprost proporcjonalna do ambicji zostania świętym.
Po stronie rozchodów są cierpienia kobiet narażonych na wiele bezskutecznych prób zapłodnienia in vitro, niska efektywność proponowanej procedury i duże prawdopodobieństwo narodzin chorych dzieci. Być może - kalkuluje rząd - pojawią się też jakieś drobne protesty organizacji kobiecych, ale rząd wie, że organizacje te nie mają żadnego przełożenia politycznego, co innego górnicy czy kolejarze!
Obecne w PO panie razem z pełnomocniczką ds. równego traktowania zapewne wesprą tę "świętą politykę", a tak zwane "normalne kobiety" zaczną rozpaczać dopiero wtedy, gdy sprawa bezpłodności dotknie je bezpośrednio.
Jeśli jednak będą bogate, to wyjadą na zabieg za granicę, jeśli będą biedne, to PO wytłumaczy im, że powinny z godnością nieść swój krzyż, bo posiadanie dziecka nie zależy od lekarzy, lecz od woli Boga i posła Gowina, a ten dzieci w Polsce mieć nie chce, bo ma własne.
I ostatnie - uchwalenie takiej ustawy spowoduje ogromne zainteresowanie Polską jako krajem nowoczesnego barbarzyństwa, gdzie prawa przydziela się w zależności od płci i statusu embrionalnego. Być może nawet Polska stanie się celem masowych wizyt, i to nie tylko obrońców praw człowieka i antropologów, ale wszystkich znudzonych europejską normalnością i równością. Być może to właśnie ten rodzaj turystyki wydobędzie nas z głębokiego kryzysu ekonomicznego i przyczyni się do wygranej PO w następnych wyborach. I będzie jak za Gierka: i straszno, i śmieszno.
Magdalena Środa, filozof, etyk
Gazeta Wyborcza

2008/12/16

Przez błąd posłów PO nie odbędą się w Polsce eurowybory?

Czy Polska nie zorganizuje w czerwcu 2009 roku wyborów i nie będzie miała swoich przedstawicieli w europarlamencie? To całkiem możliwe. Jak ustalił serwis internetowy tvp.info, posłowie PO spóźnili się z projektem koniecznych zmian w ordynacji wyborczej do PE. Z tego powodu nowe przepisy może zakwestionować Trybunał Konstytucyjny.
Polska musi zmienić ordynację wyborczą do Parlamentu Europejskiego, bo w najbliższych eurowyborach - w związku z przystąpieniem do UE Bułgarii i Rumunii - będziemy wybierali nie 54, ale 50 lub 51 eurodeputowanych (w zależności od tego czy wejdzie w życie Traktat z Lizbony). Dlaczego, choć brzmi to nieprawdopodobnie, możemy mieć kłopoty z przeprowadzeniem eurowyborów? Bo nowe przepisy mogą wejść w życie zbyt późno, co grozi zakwestionowaniem ich przez Trybunał Konstytucyjny. Wszystko z powodu wcześniejszego orzeczenia TK. W 2006 roku Trybunał rozpatrywał nowelizację ordynacji samorządowej przewidującą możliwość blokowania list. Uznał wówczas , że wszelkie zmiany w ordynacji wyborczej należy przeprowadzać z zachowaniem sześciomiesięcznego okresu między publikacją ustawy, a jej wejściem w życie. „Wszystkie nowelizacje prawa wyborczego w przyszłości będą konfrontowane z tak właśnie pojmowanym wymogiem” – zapowiedział wtedy Trybunał. Jak ustalił serwis internetowy tvp.info, przy przeprowadzeniu zmian w ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego nie uda się zachować sześciomiesięcznego vacatio legis. Ustawa przygotowana przez Platformę Obywatelską (zakłada także wydłużenie wyborów do dwóch dni i umożliwia osobom niepełnosprawnym głosowanie przez pełnomocników) trafiła bowiem do laski marszałkowskiej pod koniec października i do tej pory przeszła tylko przez jedno czytanie. – Zdajemy sobie sprawę, że Trybunał Konstytucyjny zaleca sześciomiesięczne vacatio legis. W odróżnieniu od przeprowadzonej w 2006 roku nowelizacji ordynacji samorządowej, tym razem zmiany mają jednak charakter techniczny. Jestem spokojny o decyzję Trybunału – mówi wiceszef klubu PO Waldy Dzikowski. Wątpliwości ma jednak dr Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego. – Stanowisko Trybunału Konstytucyjnego nie oznacza oczywiście automatyzmu w orzekaniu. Nie ulega jednak wątpliwości, że vacatio legis odpowiedniej długości wydaje się być dla Trybunału bardzo istotne – uważa Piotrowski. – Proponowane zmiany mogą mieć pewien wpływ na wynik wyborów, więc powinny zostać wprowadzone z odpowiednim wyprzedzeniem – dodaje. Jaki był powód spóźnienia PO? Poseł Waldy Dzikowski twierdzi, że nowelizacja ustawy trafiła do Sejmu z opóźnieniem, bo przeciągały się prace nad właściwym zdefiniowaniem, kim jest osoba niepełnosprawna. Zdaniem posła PiS Karola Karskiego, wiceszefa Sejmowej Komisji ds. Unii Europejskiej, posłowie PO nie mogą jednak czuć się usprawiedliwieni. – Skoro Trybunał Konstytucyjny wydaje jakieś zalecenie, obowiązkiem rządu jest się do niego dostosować – uważa Karski. Poseł potwierdza, że zablokowanie przez Trybunał zmian w ordynacji może doprowadzić do sytuacji, w której wybory w ogóle się nie odbędą. – Przeprowadzając wybory na dawnych zasadach wybralibyśmy 54 posłów, czyli o trzech lub czterech za dużo. Miejmy nadzieję, że Trybunał nie będzie w tym przypadku restrykcyjny – zaznacza. Trybunał Konstytucyjny nie może jednak zająć się badaniem ustawy z własnej inicjatywy. Ktoś musi ją wcześniej do Trybunału skierować. Może to zrobić m.in. prezydent, rzecznik praw obywatelskich albo grupa posłów.
www.tvp.info
Wiktor Ferfecki

Skwer Hoovera wciąż pusty, bo urzędnicy odwołali przetarg

Miały tam być koncerty, wystawy, kawiarnia – ważny punkt na kulturalnej mapie miasta. Szybko nie będzie. Przetarg na zagospodarowanie pawilonu na skwerze Hoovera unieważniono.
– Wielka szkoda. Na styczeń planowaliśmy już dwa koncerty – komentuje decyzję urzędników Ryszard Siterski z Mazowieckiej Grupy Inwestycyjnej, która jako jedna z czterech przedsiębiorstw startowała w przetargu. – Nieważne, kto go wygra. Jako warszawiak żałuję, że procedura się przedłuża, bo to naprawdę wspaniały obiekt z dużymi możliwościami. Niecałe dwa tygodnie temu pisaliśmy o hucznym otwarciu nowego pawilonu. Odbył się elegancki koncert, władze miasta zapowiadały stworzenie ciekawego miejsca.
Przed tygodniem odbyła się część publiczna przetargu na zagospodarowanie skweru, w czasie której sprawdzono, czy oferty spełniają formalne kryteria. Dziś miał być rozstrzygnięty.
Zarząd Terenów Publicznych przetarg jednak unieważnił. Powód? Urzędnicy nie doprecyzowali, co może być referencjami przedstawianymi przez oferentów. Poza tradycyjnymi opiniami stający w przetargu przedstawili także artykuły z gazet i afisze przedstawień. Urzędnicy nie wiedzieli, jak je ocenić.
Kto jest odpowiedzialny za to niedopatrzenie? – Regulamin przetargu przygotowuje komisja przetargowa, opiniuje radca prawny, zatwierdza burmistrz Śródmieścia – tłumaczą urzędnicy ZTP. Budynek ma prawie 900 mkw. powierzchni użytkowej.
W warunkach przetargu minimalna kwota miesięcznego czynszu za wynajem lokalu to ponad 40 tys. złotych, które już teraz mogłoby wpływać do kasy miasta. Nie wpływają. Jednak urzędnicy przekonują, że pawilon wcale się nie marnuje. W chwili obecnej w lokalu ma miejsce wystawa fotografii Juliusz Sokołowskiego pt. „Niebo nad warszawą” (pisownia oryginalna – przyp. red.) oraz wystawa pokonkursowa zagospodarowania pl. Grzybowskiego.Warunki kolejnego przetargu powinniśmy poznać w czwartek. Jego rozstrzygnięcie w drugiej połowie lutego. Zapytaliśmy startującego w odwołanym przetargu Wojciecha Trzcińskiego, szefa Fabryki Trzciny, czy złoży swoją ofertę w nowym. – Zadecyduję, kiedy zobaczę nowy regulamin – mówi Wojciech Trzciński.
Maciej Miłosz
Życie Warszawy

Cyberzabawki w Sejmie

Posłom już zupełnie poprzewracało się w głowach! Michałowi Szczerbie (31 l.) z PO marzy się prawdziwe cyberstanowisko pracy w Sejmie.
Oficjalnie poprosił o instalację gniazdek elektrycznych i dostępu do internetu w poselskich ławach. – A jakby był jeszcze mały monitor i klawiatura, to byłoby super – rozmarzył się w rozmowie z Faktem parlamentarzysta.
Pismo w tej sprawie od posła Szczerby wpłynęło już do Komisji Regulaminowej. – Przekazałem je do Kancelarii Sejmu. Tyle mogłem zrobić – mówi Jerzy Budnik (57 l.), przewodniczący tej komisji.Poseł Szczerba chce, aby przy poselskich ławach były gniazdka elektryczne. Tak, by można było podłączyć np. laptopa.
Ale to nie koniec marzeń. Reporter Faktu zadzwonił do Michała Szczerby. Przedstawił się jako fikcyjny pracownik Kancelarii Sejmu. I wtedy się zaczęło. Lista życzeń posła PO okazała się dużo dłuższa niż tylko gniazdko elektryczne. Poza tym poseł chce stałego dostępu do internetu, niewielkiego monitora i klawiatury przy każdym poselskim stanowisku. Oczywiście oficjalne tłumaczenie brzmi, że chce tego używać do pracy: – Można by było na bieżąco ściągać druki, analizować – przekonuje poseł Szczerba.
Nie jemu jednemu zresztą do głowy przychodzą takie fanaberie. Na przykład poseł Jan Rzymełka (56 l.) z PO zaproponował w marcu, by założyć kamerę na sejmowym basenie i w siłowni. Oczywiście z obawy o własne życie. – Bywa tak, że poseł czy senator pływa w basenie. A nuż by się zachłysnął? – argumentował Rzymełka. Z kolei Krystyna Skowrońska (54 l.) pytała o możliwość rezerwacji sejmowej pływalni na określone godziny przez grupy posłów. – Nie każdy ma ochotę, załóżmy, kapać się w towarzystwie przypadkowym, bądż to w zagęszczeniu – uzasadniała.
Całe szczęście na posterunku są reporterzy Faktu, którzy wyłapują poselskie zachcianki. – Jestem w tej komisji trzecią kadencję. Posłowie są teraz dużo ostrożniejsi. Wszystko dlatego, że to opisujecie – przyznaje Jerzy Budnik. Przykład cybermarzeń posła Szczerby pokazuje jednak, że z tą ostrożnością nie jest jednak zbyt dobrze.
FAKT: – Przewodniczący Jerzy Budnik przesłał do nas pana pismo. To jest wniosek większej grupy posłów? Czy to gniazdko elektryczne ma być tylko przy pana stanowisku?
MICHAŁ SZCZERBA: – Wystąpiłem w imieniu grupy, całej sali. Zależy nam, by w rzędzie, gdzie jest pięć foteli, były przynajmniej dwa gniazdka, aby można było się podłączyć.
F: – Dlaczego pisma nie przesłał pan od razu do nas? Zajmiemy się tym. Może ma pan jeszcze inne tego typu sprawy?
M.Sz.: – Acha. Koniecznie internet na sali. Wi-fi lub gniazdko, gdzie byśmy mogli podłączyć kabel. Najlepiej przy każdym fotelu. Wiem, że z wi-fi może być jakiś problem. Więc stałe łącze byłoby najlepsze.
F: – Czyli coś podobnego do stanowisk, jakie są w Parlamencie Europejskim. Tam są też klawiatury i monitory.
M.Sz.: – To byłoby najlepsze. Ale nie chcę narażać na koszty. Teoretycznie każdy z nas ma laptopa. Gdyby się udało wmontować jakiś mały monitor i klawiaturę, to by było super. Można by było na bieżąco ściągać druki, analizować.
F: – Zorientujemy się.
M.Sz.: – Dobra. Fajnie. Bardzo dziękuję.
[ZŁO ]
Fakt

2008/12/14

Jak Platforma hartuje się na Ursynowie

- Ursynowem rządzą ignoranci i aparatczycy. Trzeba skończyć z tą gomułkowszczyzną i odsunąć ich od władzy - postuluje jeden z najaktywniejszych warszawskich polityków SdPl Piotr Guział. I zapowiada: - Mam plan, dzięki któremu na wiosnę odsunę od władzy zarząd dzielnicy złożony z oportunistów.
Tym razem się nie udało, choć zwycięstwo wisiało na włosku. Tydzień temu rada Ursynowa odwołała szefa z rekomendacji PO Michała Matejkę. Wydawało się, że ułożona przez Platformę koalicja sypie się i będzie musiała oddać władzę. Opozycja, czyli dowodzone przez Piotra Guziała lokalne ugrupowanie Nasz Ursynów oraz PiS, przeciągnęła na swoją stronę pojedynczych radnych z PO i lewicy. Ten nowy układ miał odwołać burmistrza z PO Tomasza Mencinę.
Żołnierze pani prezydent
Ursynów to matecznik PO. Partia Tuska w wyborach parlamentarnych i prezydenckich ma w tej dzielnicy rekordowe wyniki. I właśnie tu Platforma miałaby stracić władzę? Aby temu zapobiec, na obrady w ekspresowym tempie zjechali Jarosław Jóźwiak, wiceszef gabinetu i prawa ręka Hanny Gronkiewicz-Waltz, oraz Marcin Kierwiński, szef klubu PO w Radzie Warszawy.
Pod ich dowództwem Platforma obroniła się przed atakiem. - To, co się wtedy działo, przechodzi ludzkie pojęcie. Tzw. funkcyjni krzyczeli na szeregowych radnych, szukali zdrajców, którzy zagłosowali przeciwko szefowi rady. Burmistrz Mencina oświadczył, że musimy być żołnierzami pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. A ja szedłem do samorządu, by rozwiązywać problemy, a nie wykonywać rozkazy - mówi nam jeden z ursynowskich radnych PO.
Innemu ursynowskiemu radnemu PO również nie podobają się obyczaje panujące w Platformie. Przywołuje kazus szefa rady i jego żony, też radnej PO Karoliny Mioduszewskiej - on wszedł do gabinetu politycznego ministra zdrowia, ona do rady społecznej w ursynowskiego ZOZ. - Oboje na służbie zdrowia się nie znają. A my mamy w swoich szeregach osobę fachowca, byłego prezesa naczelnej rady lekarskiej. Jemu partia nie dała nic - mówi radny PO.
Koleżeńska kontrola głosów
Ostatecznie ursynowscy radni PO nie odważyli się na otwarty sprzeciw. Głosowanie powtórzono i po dwóch godzinach wyznaczony przez partię Matejka wrócił na stanowisko szefa rady. Pomogła wewnątrzpartyjna kontrola. Głosowania personalne w samorządzie są tajne. Warszawscy liderzy PO znaleźli na to sposób: przed powtórzonym głosowaniem radni Ursynowa z PO musieli wzajemnie pokazywać sobie wypełnione kartki. Dzięki tej koleżeńskiej kontroli odnalazła się większość dla Matejka.
- Złamali kilka osób. Jeden z radnych Jan Kosowski miał łzy w oczach, ale pokazał siedzącym obok, młodszym o pokolenie radnym swoją kartkę wypełnioną zgodnie z partyjną instrukcją - wspomina Piotr Guział. Potem gruchnęła wieść, że Kosowski w proteście opuszcza PO i Platforma ma tyle samo głosów co opozycja. Jednak Kosowski na razie na ten temat rozmawiać nie chce. Przeżył ciężko te wydarzenia i prosi o czas do namysłu.
Piotr Guział nie odpuszcza. - Nawet jeśli nie przekonam Kosowskiego, znajdę innych. Brakuje mi tylko dwóch głosów. Na pewno kogoś przeciągnę. W koalicji mam swojego politycznego wychowanka Piotrka Skubiszewskiego z SdPl, w klubie PO zasiada mój wspólnik w interesach, znam kilku radnych, którzy bardzo nie lubią burmistrza. Wiosną odwołamy zarząd - zapowiada.
Burmistrz Mencina nie boi się. - Radny Guział od dziesięciu lat działa aktywnie w polityce, ale zawsze jest w opozycji. I pozostanie w niej. Te wydarzenia były dla nas dobrą lekcją: będziemy teraz pilnować naszego stanu posiadania w radzie - mówi.
Przyznaje, że Guział sprawia mu stale problemy: mobbinguje radnych PO, namawiając, by przeszli na stronę klubu Nasz Ursynów. Jest przy tym niestrudzony, nie zraża się porażkami. - Inteligentny człowiek, wypala się, żal mi go - mówi Mencina.
Gazeta Stołeczna
Jan Fusiecki

2008/12/13

"Rząd beztroski jak Czerwony Kapturek"

Nikt nie wie, ile toksycznych aktywów i na jakie wirtualne kwoty jest poupychane w bilansach różnych instytucji na świecie. Absurd polega na tym, że dzisiaj płacimy za utratę pieniędzy wirtualnych prawdziwymi pieniędzmi z naszych podatków. Dlatego wszyscy zubożejemy - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM była minister finansów Zyta Gilowska.
KAMILA WRONOWSKA: W Polsce mamy już kryzys czy on dopiero nadejdzie? Powinniśmy się bać?
ZYTA GILOWSKA*: Zaburzenia na rynkach finansowych przekształcają się w ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. To bardzo poważne zjawisko i nie może być bagatelizowane. Sytuacja jest bez precedensu. Być może to, co się wydarzyło, jest surogatem wojny - odzwierciedla konflikt, nie niszcząc życia. W istocie na tak wielką skalę transferu pieniędzy z sektora publicznego do sektora prywatnego bez wojen raczej nigdy nie było. Mówiąc bardziej obrazowo, można powiedzieć, że wybuchła swojego rodzaju bomba "F", bomba "Finanse". To jest bardzo czysta bomba i niebywale humanitarna. Nikogo nie zabija, nie rani, nie niszczy infrastruktury materialnej, zabiera tylko pieniądze. Nadal nie znamy pełnej skali tego wybuchu. Polskę czekają teraz kolejne fale uderzeniowe. Bo eksplozja była daleko od nas. A my jesteśmy gospodarką peryferyjną. W każdym znaczeniu. Dlatego kolejne fale docierają do nas stopniowo. Ale dotrą.
Jak silne będą to fale?
Trudno powiedzieć. Z dotychczasowych szacunków wynika, że kryzys już kosztował gospodarkę światową ok. 15 proc. światowego PKB, a końca nie widać. Kwoty skierowane na akcję ratunkową przekroczyły 10 bilionów dolarów. W przypadku Wielkiej Brytanii jest to prawie 40 proc. PKB. Irlandczycy zaangażowali się na ponad 200 proc. PKB. Więc kryzys Polskę dotknąć musi. Aczkolwiek moim zdaniem, głównie pośrednio. Wymiar kryzysu zależy od tego, jak będziemy reagować. Na razie raczej nie reagujemy. A czeka nas istotne spowolnienie gospodarcze.
Ale to przez nadciągający kryzys rząd obniżył w końcu prognozę wzrostu PKB do 3,7 proc.To nie była odpowiedź na kryzys, ale na fakt, że projekt rządowy od początku oparto na nierealistycznych założeniach.
Twierdzi pani, że ten budżet nie jest dostosowany do naszych realiów?
Budżet uchwalony przez Sejm jest bardziej realistyczny niż pierwotne przedłożenie rządowe. To wszystko, co w tej kwestii mam do powiedzenia.
Wracając do kryzysu: rząd nic nie robi?
Rząd administruje. A w sprawie kryzysu rząd zachowuje się jak Czerwony Kapturek - beztrosko bieży przez ciemny las. Bo konkretne działania podejmowane w Polsce są wyłącznie częścią działań europejskich. Przykład: podwyższenie limitu gwarantowanych środków na rachunkach bankowych. To część akcji zainicjowanej przez Komisję Europejską. Zresztą w Polsce to podwyższenie nastąpiło najpóźniej. Podobnie jest z nominalnymi stopami procentowymi. Wszyscy zdecydowali się na radykalne obniżki stóp procentowych i nawołują do takich obniżek. A Polska działa tutaj, oględnie mówiąc, opieszale.
Z czego to wynika? Rząd nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji?
Nie wnikam w to, co członkowie rządu myślą. Oceniam to, co robią. Działania rządu są powolne, spóźnione i szablonowe.
A co pani by zrobiła, gdyby była dziś ministrem finansów?
Zrealizowałabym swoją zapowiedź z czerwca 2007 r. Deklarowałam wtedy potrzebę obniżki w 2009 r. podstawowej stawki podatku od towarów i usług. Obecnie podobne działania sugeruje Komisja Europejska, a Gordon Brown po prostu to robi. Półtora roku temu nie przewidywałam aż takiej skali wydarzeń kryzysowych. Ale to byłby najlepszy ruch polskiego rządu w sytuacji nadciągającego spowolnienia gospodarczego.
To jaką ma pani receptę?
Niestety, trzeba zapłacić. Rząd może biernie płacić postojowe. I to, zdaje się, zamierza robić. Jest też druga możliwość: może dodać paliwa do tej maszynerii, jaką tworzy gospodarka kraju.
Czyli...?
Dodawać paliwa można na kilka sposobów. Jedni próbują zasilać system finansowy. Tak początkowo robili Amerykanie. Inni próbują zasilać bezpośrednio producentów. Tak klaruje się opcja Francuzów. Jeszcze inni obniżają podatki i próbują doprowadzić do ożywienia popytu. O takim planie debatują Brytyjczycy. Natomiast Niemcy powiadają tak: doprowadziliśmy do niskiego deficytu budżetowego, mamy finanse zrównoważone i nie pozwolimy tego ruszyć, bo to bardzo ładnie wygląda. Osobiście z takim estetycznym podejściem się nie zgadzam, zresztą poczekajmy na to, co Niemcy faktycznie zrobią. W Polsce pojawiają się sugestie, by ulżyć przedsiębiorcom. Raczej nie w gotówce, bo nie jesteśmy Francuzami i nam by to nie uszło na sucho, zwłaszcza po doświadczeniach ze stoczniami. Więc mówi się o ulgach inwestycyjnych. Ale przecież przedsiębiorcy nie inwestują dla ulg. Ulgi mogą jedynie ich trochę skusić. Przedsiębiorcy inwestują przede wszystkim wtedy, gdy z ich kalkulacji wynika, że rośnie popyt na towary bądź usługi, które oferują.
To, co można zrobić? Obniżyć podatki?
Tak, bo w Polsce jest potężny rynek wewnętrzny i mnóstwo podstawowych potrzeb. A że jesteśmy krajem relatywnie biednym, to Polacy w zakupach kierują się głównie ceną. Więc obniżenie części cen zachęca do większej konsumpcji. Ale obniżanie cen musi być dla biznesu neutralne, bo inaczej maleje skłonność do inwestowania i gospodarka się zwija. Dlatego najlepsze, co możemy zrobić, to obniżać ceny, zmniejszając podatek, który w tych cenach jest, czyli VAT. A tak się akurat składa, że VAT w Polsce ma bardzo wysoką stawkę, jedną z najwyższych w Europie. Przecież minimalna stawka wymagana przez dyrektywę UE wynosi tylko 15 proc. Półtora roku temu planowałam, by tę stawkę obniżyć o 3 czy 4 proc. Teraz, kiedy mamy nadciągające duże spowolnienie gospodarcze, to powinny być co najmniej 4 pkt proc., czyli zmniejszenie stawki z obecnych 22 proc. do 18 proc.
Rząd przygotował plan antykryzysowy na sumę 91 mld zł. To mało?
To nie są całkiem prawdziwe pieniądze. To są pododawane różne różności, taki niby bigos. Ale bigos na zimno.
Jadła pani?
Pewnie, że nie, nikt czegoś takiego nie jadł. Niektóre składniki są teoretycznie smaczne, część już została zmielona na pasztet (np. ustawowa obniżka PIT uchwalona jesienią 2006 r. została praktycznie połknięta przez rynek), a jeszcze część jest raczej mało jadalna. To ładnie wygląda, taka dekoracja, słowem - PR. Więc mówienie o tych pieniądzach jest bardzo sympatyczne, ale jest to czysta propaganda. Na realną gospodarkę nie podziała.
Premier Tusk zapewniał, że działania rządu w sprawie kryzysu w najmniejszym stopniu nie podważą finansów publicznych i deficyt budżetowy nie zostanie zwiększony. Wierzy pani w takie zapewnienia?
Też byłam dumna z niskiego deficytu, ale wykonanego, a nie planowanego. Dobrze, gdy deficyt budżetu jest niski. Ale to jest trochę takie patrzenie na karoserię, gdy silnik słabnie. Jeśli Irlandczycy zaoferowali ponad 200 proc. PKB, Amerykanie 20 proc., Niemcy 25 proc., no to przepraszam, ale my się tu nie uchowamy. Albo będziemy nadal mili i zapłacimy wielkie postojowe, i wtedy rzeczywiście nam się wydatki z dochodami rozjadą całkowicie. Wtedy będziemy mieli deficyt taki, którego teraz nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Albo zaczniemy dolewać paliwa do maszynerii gospodarki kraju. Więc rozmawianie o tym, że mamy zredukowany deficyt, to tak jakby mówić, że się ma silny maszt, który powiewa nad naszym okrętem. Tyle że w żaglu rosną dziury i coraz słabiej łapie wiatr. To jest problem kalkulacji - jak równoważyć cały układ pędny, a nie tylko jeden element.
Jak odczujemy skutki kryzysu?
Nastąpi wzrost bezrobocia. Jak duże ono będzie, zależy, na jakie spowolnienie sobie pozwolimy. Jeśli będziemy chcieli płacić postojowe, to spowolnienie będzie większe i bezrobocie wyższe. Bo jeśli zmniejszy się zapotrzebowanie na polskie towary i usługi za granicą, a także nie będzie rosło zapotrzebowanie w kraju, to będziemy widzieli klasyczny zestaw objawów zwijania się gospodarki. Polacy mogą się spodziewać, że wszystko będzie szło wolniej, nie będzie nadziei na podwyżki wynagrodzeń, skurczą się kredyty i pożyczki. Zaczniemy mniej kupować, ciułać na większy zakup, firmy wprowadzą liczne oszczędności itp., itd. Od takiego życia odwykliśmy, w III Rzeczpospolitej jeszcze nie było klasycznej recesji, zrobimy się smutniejsi i mniej skłonni do ryzyka. Stracimy sporo wiary w realność sukcesu, a ta właśnie wiara była naszą największą siłą, była motorem naszego wzrostu gospodarczego. W najlepszym razie posmutniejemy, ale może się pojawić gniew, rozczarowanie i złość.
Jak długo będzie trwać kryzys?
Nie wiem, bo nie wiem, jaka jest jego skala. Nikt tego nie wie. Nikt nie wie, ile toksycznych aktywów i na jakie wirtualne kwoty jest poupychane w bilansach różnych instytucji na świecie. Absurd polega na tym, że dzisiaj płacimy za utratę pieniędzy wirtualnych prawdziwymi pieniędzmi z naszych podatków. Dlatego wszyscy zubożejemy.
Według rządu antidotum na kryzys w Polsce byłoby przyjęcie unijnej waluty. Kiedy powinniśmy wejść do strefy euro? PO chce jak najszybciej, PiS mówi z kolei: nie tak szybko. Pani zawsze była zwolennikiem szybkiego przyjęcia euro.
Byłam i jestem nadal. Bo uważam, że euro jest fascynującym eksperymentem. Może się uda.
Może? To trochę przerażające. Oczywiście, że może. Europejska waluta też przechodzi chwile próby właśnie teraz. Siłuje się z dolarem. Dolar ma dużo mocniejszą markę. A z walutami jest, jak z każdym innym towarem - liczy się marka. Amerykanie na marce dolara zbudowali istotną część swojej potęgi. I tak łatwo nie popuszczą.
To głównym zagrożeniem euro będzie dolar?
Nie. Głównym zagrożeniem dla euro jest niemrawość gospodarek europejskich. Na pewno nie zdolność do wpadania w kryzysy. Bo w tym to akurat Amerykanie są mistrzami świata. Ale gospodarka amerykańska ma olbrzymie umiejętności wychodzenia z tych kryzysów, jest wybitnie innowacyjna, żywiołowa, zawsze gotowa do mobilizacji. Ta umiejętność jest w Europie nieporównywalnie mniejsza. Taka jest specyfika państw europejskich, które wyznają zasadę: spokojnie, spokojnie, spokojnie. Zmęczyliśmy się stuleciami wojen i rzezi, czego w Ameryce na taką skalę nie było. Jesteśmy sterani życiem. Europa to jest dzisiaj taki 60-latek, który sobie myśli: ja już chcę sobie pożyć, ja chcę mieć spokój. I zapominamy, że czyha szalenie mobilna, drapieżna gospodarka amerykańska, potężne światowe laboratorium. A z drugiej strony jest Wschód - w tej perspektywie niczym prący do przodu 20-latek. Przykładowo liczba osób, które opuściły wieś chińską i pracują w warunkach dla Europejczyka niewolniczych, jest większa niż podaż siły roboczej w całej Unii z Polską włącznie.
Wracając do euro. Wyobraźmy sobie sytuację, że dziś jesteśmy w strefie euro. Sytuacja Polski byłaby lepsza?
Dzisiaj nie moglibyśmy być w strefie euro. W najlepszym razie moglibyśmy być w tzw. poczekalni, czyli systemie ERM2. Bo weszliśmy do Unii w połowie 2004 r. Zaś w systemie ERM2 też nie mogliśmy być, bo uniemożliwiła nam to sama Unia, która nas nie chciała.
Pytam czysto teoretycznie. Czysto teoretycznie: gdybyśmy dziś byli w systemie ERM2, to po niedawnych wahaniach kursowych nie mielibyśmy już ani jednego dolara rezerw walutowych. Wydalibyśmy wszystko na utrzymanie się w reżimie kursowym ERM2. I to by nas kosztowało wszystko to, co mamy. Więc pod tym względem dobrze się stało. Komisja Europejska niechcący zrobiła nam przysługę. Tak samo czysto teoretycznie: gdybyśmy byli dziś w strefie euro, to poza wyjątkiem braku irytujących wahań kursowych, chyba nic by to nie zmieniło. Bo to ze strefy euro idzie recesja. Może byłoby tylko mniej nerwowo, czulibyśmy się bardziej "w kupie". Jak te pingwiny, które przetrzymują zimę, zbijając się w zwartą grupę.
Tusk mówił o wprowadzeniu euro w 2012 r. To jest realne?
Jestem prawie pewna, że tak mu się tylko powiedziało.
Tak mu się powiedziało?
Tak. Bo pojechał do Krynicy i musiał tam coś mocniejszego powiedzieć.
Rok 2012 nie jest realny?
Nie. Kiedy półtora roku temu mówiłam, że najwcześniej możemy myśleć o 2012 r., to wtedy to jeszcze było realne. Dzisiaj już nie jest.
Dlaczego?
Z dwóch przyczyn. Po pierwsze: bardzo zaostrzyła się walka polityczna. I nie ma dzisiaj klimatu do zmiany konstytucji, co wszyscy, włącznie z Komisją Europejską, uważają za warunek konieczny, żeby wejść do systemu ERM2. Po drugie: jest kryzys. I w takim przypadku nikt nie podejmuje się budowy domu, kiedy nie jest pewien, czy nie będzie musiał uciekać precz. Zresztą proszę zauważyć, że sama Komisja dość chłodno zareagowała na deklaracje premiera Tuska. Komisarz Joaquin Almunia wielokrotnie mówił, że nie przewiduje w najbliższym czasie wejścia nie tylko Polski, ale w ogóle nikogo.
Komisji nie zależy na naszym wejściu?
Chłodna reakcja Komisji nie może być przypadkowa.
Z czego ona wynika?
Komisja nie składa się z proroków. I też, jak nikt dzisiaj, nie ma pełnej wiedzy na temat dalszego rozwoju wydarzeń. Dlatego z rezerwą podchodzi do nowych, dużych przedsięwzięć. A wprowadzanie Polski do strefy euro jest dużym przedsięwzięciem. Skończyła się faza radosnej improwizacji w polskiej polityce. Niektórym wydawało się, że wystarczy kilka soczystych epitetów i jedno hasło. Powstała atmosfera jakiejś sztucznej fiesty i Polacy zapragnęli jeszcze więcej. Stąd uwierzyli w obietnice o cudzie. A teraz wróciliśmy na ziemię. Wracanie na ziemię oznacza także to, że nie będziemy już tak lekko rzucać haseł, tylko będziemy musieli myśleć w perspektywie średnio- i długookresowej.
Jest pani za referendum w sprawie euro jak PiS?
Tak. Zawsze za tym byłam. Dlatego zgadzam się z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Referendum jest bardzo dobre. Bo w Polsce nie ma innego sposobu, by uciąć niektóre spory. To tak jak z ekshumacją gen. Władysława Sikorskiego. Ona na pewno wielu ludzi zgorszyła. Ale może była konieczna, żebyśmy przestali bez opamiętania fantazjować. Referendum przedakcesyjne zrobiło dobrze wszystkim. Ponieważ skutecznie zmarginalizowało wszystkich pryncypialnych przeciwników naszego członkostwa w Unii. Referendum w sprawie euro miałoby podobny charakter. Choć ja oczywiście rozumiem przyczyny oporu. Bo to już nie jest ogólne bla, bla, bla jak przy akcesji. Będzie trzeba ludziom uczciwie wyjaśnić wady i zalety przyjęcia euro. I trzeba to zrobić profesjonalnie. A nasi politycy niechętnie działają profesjonalnie. Uważają, że po co mają działać profesjonalnie, skoro można tyle samo osiągnąć przy pomocy prostych działań PR-owskich takich jak odpowiedni kolor ocząt oraz układanie dłoni w piramidkę.
Ale jeśli euro w Polsce jest konieczne, to nie boi się pani, że ludzie w referendum je odrzucą?
Nie. Decyzja o zmianie waluty jest absolutnie fundamentalna i powinni ją podjąć obywatele. My wprawdzie ją podjęliśmy, przystępując do Unii. Ale wtedy ja sama brałam udział w kampanii przedreferendalnej i pamiętam doskonale, jakie ogólniki wtedy serwowałam. Jak sobie przypominam ówczesne wystąpienia, to wiem, że o euro mowy nie było. Dlatego uważam, że jesteśmy winni ludziom porządną informację.
A co, jeśli Polacy odrzucą euro?
Jestem na 99 proc. pewna, że nie odrzucą.
Skąd taki optymizm?
Mam duże zaufanie do swoich rodaków. Wiem, że jeżeli są traktowani poważnie, jeżeli im się uczciwie, bez krętactwa przedstawia za i przeciw, to Polacy nigdy nie zachowują się pochopnie, dziecinnie. Jestem za tym, żeby Polaków traktować jak najpoważniej. Kiedy przez ponad rok milczałam w polityce, to robiłam to także dlatego, że jestem przeciwnikiem zdziecinnienia polskiej polityki. Politycy zachowują się jak dzieci, podczas gdy obywatele, których mają za ciemnych, wszystko to widzą.
Jaka jest realna data wejścia do strefy euro?
Jak będziemy gotowi do wejścia, a oni będą gotowi, żeby nas przyjąć. To jest jedyna dzisiaj sensowna odpowiedź. My gotowi do wejścia możemy być całkiem niedługo.
Ale nie w 2012 r.?
Nie. W samym ERM2 jest się dwa lata. Poza tym musimy zmienić konstytucję. Nawet jeśli wszyscy wpadliby w jakiś miłosny amok i chcieli się wyłącznie ściskać, to w pół roku konstytucji się nie zmieni.
Tusk w roli premiera sprawdza się?
Wygląda na zmęczonego i rozgoryczonego.
Czym jest rozgoryczony?
Oporem materii. Tak przypuszczam.
Oporem opozycji i prezydenta?
Rządzenie jest rzeczą trudną.
Premier chyba zdawał sobie z tego sprawę wcześniej?
A tego to wcale nie jestem pewna.
Tusk nie wiedział, co go czeka?
Wcześniej nie pełnił żadnej funkcji państwowej.
Ale jest już długo w polityce. Jak się przekracza próg gabinetu, to wtedy bardzo wiele rzeczy się zmienia. I na wiele spraw człowiekowi otwierają się oczy.
PiS zarzuca rządowi, że ten nic nie robi i że ma tylko dobry PR.
To uproszczenie, rząd jakoś państwem administruje. Ale działa powoli, opieszale i szablonowo. PR rzeczywiście ma niezły.
Jak pani ocenia rząd po roku?
Mogę ocenić moją działkę. Minister Rostowski zrobił trzy rzeczy. Po pierwsze: nie próbował odkręcać obniżek, które ja przygotowałam i przeforsowałam, zarówno podatku PIT, jak i składki rentowej. To dobrze o nim świadczy. Po drugie: niepotrzebnie przygotował nową wersję programu konwergencji za 2007 r. I jeszcze bardziej się naprężył, obiecując zejście z deficytem do 1 punktu procentowego. A w świetle tego, co się dzisiaj dzieje w Europie, to była zbyteczna nadgorliwość. Po trzecie: przygotował nierealistyczny budżet, który z wielkimi oporami nieco poprawił. I to jest wszystko.
Ale jak to pani ocenia?
Po pięciu miesiącach urzędowania w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza przygotowałam zestaw ośmiu ustaw zmieniających podatki. Przygotowałam zmiany w VAT, których Sejm nie raczył nawet dobrze przejrzeć. Chciałam zwalczyć mafię paliwową, zrównując akcyzę na oleje, co spotkało się z oporem przekraczającym wszelkie oczekiwania. Poza tym moje budżety były bardzo realistyczne i obydwa wykonane koncertowo. Natomiast w rządzie Jarosława Kaczyńskiego przez 12 miesięcy przeforsowałam likwidację trzech podatków (spadki i darowizny w obrębie najbliższej rodziny, akcyza na sprowadzane z UE samochody, akcyza na kosmetyki), trzyetapową obniżkę PIT oraz dwuetapową obniżkę składki rentowej o ponad połowę. No i te zmiany trzeba najpierw ocenić. Jako tło do braku jakichkolwiek późniejszych.
Jaki jest naprawdę Tusk: miły, sympatyczny, taki, jakiego znamy z TV, czy ma też drugą twarz?
Donald Tusk jest zawodowym politykiem. Polityka jest jego zawodem od prawie ćwierć wieku. Raczej nie można być naiwną dzieweczką, żeby się tak długo w polityce - i to na szczycie - utrzymać. Nie jest też jakimś prostodusznym Kandydem. Sama miałam okazję to odczuć. Bo kiedy się zorientowałam, jaki potrafi być Donald Tusk, natychmiast, bez słowa opuściłam Platformę.
A jaki potrafi być?
Brutalny.
Brutalny?
Tak. Sądziłam, że nasze wzajemne kontakty są jak najlepsze. I w krótkim czasie okazało się, że wcale takie dobre nie były. Nieoczekiwanie, publicznie i świadomie rzucił na mnie ostre oskarżenia. Nieprawdziwe!
Oskarżenia o co?
Były to oskarżenia m.in., że zatrudniam swoją synową w biurze poselskim. A to nie była prawda. I Donald Tusk doskonale o tym wiedział. Nie chcę nawet o tym rozmawiać. Uznałam, że polemika z fałszywymi oskarżeniami byłaby poniżej mojej godności, dlatego z marszu opuściłam PO.
Tusk wykorzystał moment, żeby się pani pozbyć?
Może robiłam się zbyt popularna...
Gwiazda Gilowska przeszkadzała Tuskowi?
Może... Podam przykład. W 2003 r. odbył się kongres założycielski PO w obecności 3 tys. ludzi. Nie zabierałam na nim głosu, a i tak dostałam od delegatów najbardziej burzliwe oklaski. I wówczas jeden z doświadczonych kolegów, nawiasem mówiąc pułkownik, powiedział z przekąsem: no to teraz za te oklaski zapłacisz. I tak się stało.
W jednym szeregu z Tuskiem stała pani i Jan Rokita. Dziś został już sam Tusk. Jest bezwzględnym graczem, który w porę wycina potencjalne zagrożenia?
Na to wygląda.
Ale był czas, kiedy pani, Jan Rokita i Tusk siedzieliście i wspólnie słuchaliście muzyki klasycznej.
Słuchaliśmy. Panowie popijali i gawędziliśmy. Te czasy były sympatyczne, ale nie brakuje mi ich. Podczas studiów mieszkałam w warszawskim akademiku i takich spotkań przeżyłam sporo.
A jak było z wycinaniem Rokity?
Jan Rokita różni się ode mnie. W podobnej do mojej sytuacji Janek postanowił walczyć. Ja z fałszywymi zarzutami walczyć nie chciałam. O zarzutach dowiedziałam się w piątek, a w sobotę wypisałam się z partii, chociaż byłam w niej jedynym zastępcą przewodniczącego. Z myślozbrodniami w stylu Orwella nie chciałam mieć nic wspólnego! Rokita stracił na walkę półtora roku. Kosztowało go to mnóstwo upokorzeń. I też jej nie wygrał.
Tusk sam wycina przeciwników czy ktoś mu to podpowiada?
W tak dużej organizacji nie działa się w pojedynkę. On realizuje cele taktyczne i strategiczne. Nic więcej nie powiem.
A dziś kto powinien się bać Tuska? Radosław Sikorski?
Jest najbardziej popularnym ministrem. No tak, ale on jest tak gorliwy w zmienianiu zdania i dostosowaniu poglądów do oczekiwań, że wydaje mi się, że długo wytrzyma.
To kto powinien się bać?
Nie odpowiem na to pytanie.
Konflikt Sikorskiego z prezydentem wynika z gorliwości ministra w dowodzeniu wierności wobec Tuska?
Może jest to Tuskowi na rękę. Zdumiewający jest stosunek Radosława Sikorskiego do Lecha Wałęsy. Radosław Sikorski w 1992 r. na łamach "The Spectator" rozprawił się z Wałęsą okrutnie i bezwzględnie. A w Gdańsku zwyzywał obecnych oponentów Lecha Wałęsy w stylu przeraźliwym. Jak armata, która strzela w tę stronę, w którą zostaje skierowana. Nie znałam Radosława Sikorskiego od tej strony, jednak te "watahy" nie były przypadkiem.
Dziś Wałęsę szczególnie ostro atakuje PiS. Jako osoba, która ma własne doświadczenia z procesu lustracyjnego, mogę powiedzieć tyle: powinniśmy jak najszybciej i jak najszerzej otworzyć archiwa. Dopóki one nie zostaną otwarte w całości, dopóty będziemy zdani na różne domysły, plotki, pomówienia i oszczerstwa. My już nie mamy wyjścia. Musimy to zrobić. Nie ma co roić o jakimś zamknięciu czy zabetonowaniu. To jest ładunek zbyt mocny na takie gry. Część tych upiorów już wypełzła, a większość się schowała. IPN musi mieć środki, by skutecznie wykonywać swoją misję. Alternatywa po prostu nie istnieje. Trzeba to ujawniać, ujawniać i jeszcze raz ujawniać. Inaczej z przeszłością się nigdy nie uporamy. A naród, który nie upora się ze swoją przeszłością, nie ma przyszłości.
Kiedy w czerwcu ukazała się książka Cenckiewicza i Gontarczyka o Wałęsie, duża część opinii publicznej podzieliła się na dwa obozy. Jedni bronili Wałęsy jako bohatera, drudzy widzieli w nim tylko TW "Bolka". Po której pani stanęła stronie?
Po żadnej. Uważam, że jest to złe stawianie sprawy. Trzeba dokopywać się do prawdy. Nawet jeśli są jakieś ofiary po drodze. Trudno. Ja się wiele razy zastanawiałam, po co był mój proces lustracyjny, bo przecież w sumie do niczego nie doprowadził. Teraz myślę sobie: trudno. Widocznie był do czegoś potrzebny. Musimy poznać całość tej przeklętej spuścizny po SB.
Kim dziś jest dla pani Wałęsa. Bohaterem czy nie? Powtórzę za znanym blogerem: Lech Wałęsa był proporcem, który musieliśmy trzymać w garści, żeby się tak masowo, pokojowo i skutecznie zbuntować. Tak widzę Lecha Wałęsę.
Ostatnio szeroko komentowany był fakt, że Lech Kaczyński nie przyjął zaproszenia od Wałęsy na obchody 25-lecia otrzymania Pokojowej Nagrody Nobla. Prezydent dobrze zrobił, że nie przyjechał do Gdańska, bo teoretycznie mógł w niedzielę?
Wcale się nie dziwię prezydentowi. Na jego miejscu postąpiłabym tak samo. Nie można udać się na uroczystości organizowane przez osobę, która się o prezydencie wyraziła per "skur...".
A jak pani odbiera ataki Radosława Sikorskiego na prezydenta?
Jeszcze rok temu w ogóle nie uwierzyłabym, że minister, na dodatek minister spraw zagranicznych (szef dyplomacji!), może tak się zachowywać, a media będą niewinnie dopytywać: "Co pan/pani o tym sądzi?". Jak w ogóle mogło dojść do takiego zamętu, że minister rządu ośmiela się besztać prezydenta! Przecież konstytucyjny, demokratyczny mandat prezydenta RP jest nieporównywalnie silniejszy niż mandat premiera, a już nie mówię - ministra. Wygląda na to, że ugrupowanie polityczne, które tyle mówi o szacunku do prawa i o wartościach konstytucyjnych, lekceważy ustrój państwa zapisany w tej konstytucji.
Ale to rząd ma więcej kompetencji od prezydenta. A co to znaczy więcej? Jak za komuny dodajemy lokomotywy do rowerów? To są po prostu inne kompetencje. Prezydent RP jest wybierany w wyborach bezpośrednich przez miliony ludzi. I ma mandat do reprezentowania Rzeczypospolitej. Uosabia majestat RP! Nie można bezkarnie wyśmiewać prezydenta. Bo jest to wyśmiewanie Polski. To cieszy tylko naszych wrogów.
Tusk też nie ma najlepszych relacji z prezydentem. Ale te są dużo poprawniejsze.
A zamieszanie z samolotem i Brukselą?
To był humbug.
W takim razie jak pani nazwie to, co robi w stosunku do prezydenta Janusz Palikot?
Nie nazwę.
A jaki jest Grzegorz Schetyna? Dziś prawa ręka Tuska. Spodziewała się pani takiej kariery?
Oczywiście. Był to mój główny przeciwnik w PO. Intensywnie wypychał mnie z Platformy.
W co gra?
W politykę. Zajmuje się władzą.
Jakie ma ambicje? Chce być premierem?
Poprzestałabym na tym, że ma ambicje.
To Schetyna podpowiada Tuskowi posunięcia personalne?
Myślę, że panowie doskonale się rozumieją.
Jak ocenia pani szanse Tuska w wyborach prezydenckich?
Jego szanse są prostą funkcją tego, jak rząd pod jego kierunkiem przebrnie przez spowolnienie gospodarcze. Na razie nie wygląda na to, aby wyszedł z tego obronną ręką.
W sondażach wypada nieźle. Ale kampania wyborcza to jest zupełnie inny zestaw argumentów niż to, co serwuje na co dzień TVN 24. Inne są preferencje i priorytety. Kampania wyborcza jest procesem dużo bardziej serio.
A jeśli wybór będzie tylko między Tuskiem a Lechem Kaczyńskim?
Prezydent nie ma dziś najlepszych notowań. Osobiście wybrałabym Lecha Kaczyńskiego. Jest politykiem poważnym. Jest szczerze przejęty Polską, realizuje ciekawą koncepcję polityki zagranicznej i nie uczestniczy w infantylizowaniu polityki.
A jaki byłby Tusk jako prezydent?
Nie wiem.
Ale bliżej jest pani do PiS?
Nie należę do żadnej partii. Jestem wolnym człowiekiem.
Jarosław Kaczyńśki sprawdza się w opozycji?
On i PiS są w bardzo trudnej sytuacji. Bo mnóstwo ludzi funkcjonuje w jakimś amoku "okołopisowym". To część kompletnie jaskiniowej ceremonii, którą Polakom zafundowała PO przy licznej pomocy nie tylko mediów. Oczekiwanie na cud, rytualne tańce wokół ogniska i wyobrażenie Wroga! Spektakl żywcem z podręcznika antropologii, a jednak się spodobał! Trzeba czekać, aż czar pryśnie, co niechybnie nastąpi. I oby to był powrót do rozumu, a nie nowe magie i zaklęcia. Osobiście zachowuję spore zaufanie do intuicji politycznych Jarosława Kaczyńskiego. I spokojnie czekam, jak sytuacja się rozwinie.
Gdyby dziś były wybory, zagłosowałaby pani na PiS?
Tak. Bo są politykami serio, są patriotycznie nastawieni i rzetelni. Pracowałam z nimi i wiem, że jeśli chodzi o intencje i zapał, to nie można im niczego zarzucić.
Uda im się wrócić do władzy?
Wszystko przed nimi.
Dlaczego odeszła pani z polityki?
Ze względu na stan zdrowia.
Stan zdrowia pani czy mamy?
Stan zdrowia mojej mamy przedstawiał się bardzo dramatycznie, ale się poprawił. Chodziło o mój stan zdrowia. Gdyby wynik wyborów był inny, stałabym na posterunku, dopóki bym nie padła. Natomiast w sytuacji, w której nie było szans na realizację mojego projektu modernizacyjnego i kiedy wreszcie otrzymałam diagnozę, stało się jasne, że muszę zająć się zdrowiem. To zbieg okoliczności, ale dopiero w miesiąc po wyborach skompletowałam badania wykonywane w różnych pracowniach. Muszę przeprosić swoich wyborców, część z nich mogła uznać, że ich porzuciłam. A właśnie w grudniu dotarłam wreszcie do prawdy. Przekonałam się, że ryzykuję więcej, niż przypuszczałam. Dlatego odeszłam.
Co pani dolega?
Zbiegi okoliczności, tak - dolegają mi fatalne zbiegi okoliczności. Najpierw zbyt późno zdecydowałam się na operację wrodzonej wady serca. Więc lekarze nie chcieli się jej podjąć ze względu na podwyższone ryzyko. I gdy wreszcie została przeprowadzona, pojawiły się powikłania. A konkretnie - nastąpiło uszkodzenie serca, mechaniczne, nieodwracalne, ważne dla życia. Nie naprawi się, podobnie jak nie może odrosnąć odcięta noga. Ratunek jest wyłącznie w technice, która dwukrotnie aplikowana operacyjnie dwukrotnie zawiodła do tego stopnia, że pojawiły się dalsze powikłania wywołane również mechanicznie. Istny horror. I teraz przygotowuję się do kolejnej operacji, która być może się powiedzie. Wtedy będę funkcjonowała bez przeszkód. Mowa jest m.in. o wszczepieniu skutecznego kardiowertera, czyli urządzenia, z którym od lat żyje wiceprezydent USA Dick Cheney. Dziś bez pomocy techniki żyć nie mogę.
Kiedy zniknęła pani z Sejmu, pojawiły się różne spekulacje...
Tak, czytałam w "Rzeczpospolitej". Rozważano różne choroby, w tym depresję.
Właśnie chciałam zapytać o depresję.
(Śmiech) Czy ja wyglądam na osobę z depresją? (śmiech). Mówiłam, że mam problemy z sercem, ale nie uwierzono. Dlatego postanowiłam wyrazić się konkretniej. W moim przypadku duch zdecydowanie góruje nad ciałem.
Kiedy operacja?
Jak dobrze pójdzie, to na przełomie stycznia i lutego.
I jak operacja się uda... To będę zdrowsza.
Wróci pani wtedy do polityki?
Ach, nie. Spokojniejsze życie bardzo mi się podoba. Począwszy od 1989 r. prawie wyłącznie pracuję, czasami w kilku instytucjach jednocześnie. Najpierw był samorząd terytorialny, robiłam badania naprawdę pionierskie, potem skupiłam się na reformie finansów publicznych. To były lata pracy. Wystarczy, nie jestem już tak ciekawa rzeczywistości, jak byłam na początku zmiany ustrojowej. Bywało, że tropiłam tajemnice dobrze znane wielu osobom, bo nie brak wiedzy był przeszkodą reformatorską. Słowem, czasem poruszałam się po omacku. I ta zabawa w kotka i myszkę dla mnie jest skończona.
Ale czy jest to wszystko, co chciałaby pani w polityce zrobić?
Najwyraźniej nic więcej nie było możliwe.
A w polsko-europejskiej?
O, tym bardziej nie. Parlament Europejski jest miejscem chaotycznych refleksji.
Utrzymuje pani kontakt z jakimiś politykami? Dzwonią do pani?
Rzadko.
Nikt nie namawia do powrotu?
Rozmaicie.
A na co dzień co pani robi?
Pracuję na KUL-u. Jestem dyrektorem Instytutu Ekonomii i Zarządzania. Mam wykłady i seminaria. W instytucie studiuje ponad 2000 osób. Na studiach dziennych, podyplomowych i zaocznych.
A plany na przyszłość?
Nie mam takich planów.
Nigdy nie wróci pani do polityki?
Tego nie wiem. Po prostu nie mam planów. Wiosną po raz pierwszy od czasów wczesnej młodości obserwowałam przyrodę. Mieszkam w ładnym miejscu, widzę urodę życia. Czegóż można chcieć więcej?
*Zyta Gilowska, była minister finansów w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, była wiceszefowa Platformy Obywatelskiej
Kamila Wronkowska
dziennik.pl