2008/09/30

Cel: zablokować Legię

Stołeczny ratusz wkrótce podpisze umowę z wykonawcą stadionu Legii. Modernizacja obiektu ma ruszyć w październiku. Tymczasem działacze Socjaldemokracji Polskiej zamierzają zablokować inwestycję. Jutro będą apelować o to do premiera Donalda Tuska i minister Julii Pitery.
O przyznaniu Legii gigantycznej dotacji w wysokości 456 mln zł na rozbudowę stadionu zdecydowali na ostatniej sesji stołeczni radni głosami Platformy i lewicy. - Legia to symbol Warszawy, a stolica zasłużyła na to, żeby mieć piękny i nowoczesny stadion - argumentował Marcin Kierwiński, radny PO. Podobnie mówią władze ratusza. Przypominają, że to p.o. prezydenta stolicy Kazimierz Marcinkiewicz w 2006 roku wydzierżawił teren klubu koncernowi ITI na 20 lat.
Działacze PiS są jednak przeciwni dotacji. Podobnie jak sami kibice Legii. - Bo to nie będą środki na stadion miejski, tylko ekskluzywny prezent dla właściciela klubu, koncernu ITI! - grzmią zgodnie. Do tego chóru przyłączyli się ostatnio działacze stołecznego SdPl. Mają zamiar podjąć konkretne kroki. Dziś lub jutro złożą petycje do premiera Donalda Tuska i minister ds. korupcji Julii Pitery.
- Chcemy ich zainteresować tą sprawą, bo uważamy, że władze miasta i radni, przyznając tak wysoką dotację, podjęli decyzję niegospodarną, szkodliwą dla budżetu miasta - mówi Piotr Guział z mazowieckich władz SdPl.
Zapał socjaldemokratów chłodzi jednak minister Pitera. - Nie tędy droga - twierdzi. - Jeśli radni uważają jakąś uchwałę za podejrzaną, najpierw powinni zainteresować nią komisję rewizyjną, a potem Regionalną Izbę Obrachunkową i wojewodę, który ma prawo uchylić uchwałę rady miasta. Ja czy premier możemy zareagować dopiero wtedy, gdy organy lokalne nie chcą współpracować z samorządem - dodaje. Nie wierzy też w dobre intencje działaczy SdPl: - Coś mi się wydaje, że cała ta awantura to tylko happening polityczny - uważa. Opinia pani minister nie zniechęca socjaldemokratów. - Gdy nie będzie odzewu ze strony premiera sprawę skierujemy do Najwyższej Izby Kontroli. Jeśli ta potwierdzi, że uchwała jest szkodliwa, zawiadomimy prokuraturę - zapowiada Piotr Guział.
Działacze SdPl chcieliby też przekonać Radę Warszawy do ponownego głosowania nad uchwałą i jej unieważnienia. Proponują też różne rozwiązania w sprawie stadionu: miasto może np. założyć z ITI spółkę celową i wziąć kredyt na inwestycję. Wiedzą jednak, że póki co skazani są na porażkę. Tylko dwóch członków partii zasiada w radzie miasta i nawet z poparciem PiS będą stanowili mniejszość. Platforma i SLD nie zamierzają zmieniać zdania w sprawie inwestycji. Gdy obiekt zostanie zmodernizowany, większe korzyści z jego użytkowania będą czerpać klub i jego właściciel - ITI. Z szacunków ratusza wynika, że koncern będzie zarabiał rocznie ok. 28 mln zł z samych biletów, nie licząc przychodów z reklam, wynajmowania powierzchni komercyjnych i sprzedaży gadżetów. - To nie będą kokosy. Klub jest zadłużony, a ITI inwestuje w niego 25 mln zł rocznie - tłumaczy Marek Drabczyk, członek zarządu Legii. Miasto będzie musiało zadowolić się kwotą trochę ponad 3,7 mln zł rocznie z czynszu. To oznacza, jak wyliczają złośliwi, że inwestycja zwróci się po przeszło stu latach, a za pół miliarda można zbudować ponad 200 boisk zwanych orlikami. W umowie z ITI zapisane jest też, że ratusz będzie miał prawo do promocji stolicy - umieszczania na stadionie symboli Warszawy i organizowania tam sześciu imprez rocznie. Co z tego, kiedy imprezy masowe są w takim obiekcie mało opłacalne. - Po kilku takich zabawach trzeba wymieniać murawę boiska. Na imprezie można zarobić 100 tys. zł, a nowa trawa kosztuje ok. 100 tys. euro - przyznaje Janusz Kopaniak, szef Warszawskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Urzędnicy miejscy zapewniają jednak, że to najlepsze warunki, jakie udało się im wynegocjować z właścicielem. Przeciwnicy inwestycji ripostują z kolei, że miasto nie miało obowiązku budować stadionu za blisko pół miliarda złotych. - Modernizacja obiektu Legii jest potrzebna, ale ratusz ma w tej chwili pilniejsze inwestycje. Na dodatek w pobliżu powstaje drugi gigantyczny stadion - Stadion Narodowy - mówi urbanista Grzegorz Buczek.
Polska the Times
Piotr Olechno

Gdzie jest ustawa Julii Pitery?

Program zwalczania korupcji, o który PSL chce pytać minister, wciąż jest tylko w sferze planów. Rządowe Centrum Legislacji ma wątpliwości, czy przygotowane przez Piterę rozwiązania są zgodne z konstytucją - ustaliła "Gazeta"
Nowa ustawa antykorupcyjna była jednym ze sztandarowych haseł PO. Ujawniać majątki najwyższych urzędników w państwie chciał też PiS, ale nic z tego nie wyszło. Gdy Donald Tusk powołał pełnomocnika rządu ds. zwalczania korupcji, prace miały ruszyć pełną parą. Już w maju Julia Pitera mówiła "Gazecie", że założenia ustawy są gotowe. A majątki prezydenta, premiera, ministrów, NIK, ZUS, NFZ, szefów służb specjalnych, europosłów i prezesów państwowych spółek mają być publikowane w internecie.
- Ci ludzie rządzą naszymi pieniędzmi, tropią korupcję i nieprawidłowości. Obywatele mają prawo wiedzieć, jakie mają majątki i skąd się one wzięły - mówiła Pitera, zapowiadając wyższe kary za podanie nieprawdziwych informacji. Dziś majątki muszą ujawniać parlamentarzyści i samorządowcy.
Efekty pracy Julii Pitery chce sprawdzić PSL.
- Miał być rządowy program zwalczania korupcji w instytucjach publicznych i ustawa antykorupcyjna. Po roku pracy pani minister Pitery warto dowiedzieć się, co rząd zrobił w sprawie zwalczania korupcji - mówi "Gazecie" Stanisław Żelichowski, szef klubu PSL. - Może warto, żeby minister Pitera opowiedziała o swoich dokonaniach w Sejmie, który ma kontrolować rząd.
Zapewnia równocześnie, że ludowcy nie chcą odegrać się w ten sposób na Piterze, która w ostatnim czasie weszła w spór z posłem PSL Eugeniuszem Kłopotkiem, któremu zarzuciła, że interweniował w sprawie prywatnego biznesmena. Jednak zapowiadanej przez Julię Piterę ustawy antykorupcyjnej na razie nie ma. - Nie jestem legislatorem, więc nie będę udawać, że umiem pisać ustawy. Półtora miesiąca temu przesłałam założenia ustawy Rządowemu Centrum Legislacji - mówi Pitera. - Praca w strukturach państwa trwa długo, choć chciałabym, żeby tempo było szybsze.
Przesłane przez Julię Piterę założenia ustawy utknęły w Rządowym Centrum Legislacji, bo prawnicy mają wątpliwości, czy zaproponowane rozwiązania są zgodne z konstytucją. - Musimy wyeliminować wątpliwości, dlatego konsultacje nad założeniami i projektem ustawy trwają tak długo - tłumaczy szef kancelarii premiera Tomasz Arabski. - Dziś będziemy o tym rozmawiać. Arabski zapewnia, że projekt ustawy antykorupcyjnej do końca roku trafi do Sejmu. Na ustawę czeka też PiS, który krytykuje dokonania Julii Pitery.
- Minął rok rządów PO-PSL, a efektów pracy Julii Pitery nie widać. Pani minister co rusz wprawia za to w konsternację swoich partyjnych kolegów - mówi Joachim Brudziński, szef zarządu głównego PiS. - Miała ujawnić patologie rządów PiS, a wytropiła, że b. minister zapłacił służbową kartą za dorsza 8,16 zł. Teraz miota oskarżenia na kolegów z PSL. Jako opozycja możemy tylko sobie życzyć, żeby Pitera jak najdłużej była ministrem u premiera Tuska - dodaje.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Renata Grochal

Dyrektor ARR w Białymstoku zostaje na stanowisku?

Nie wiadomo kiedy sejmik województwa podlaskiego zajmie się sprawą odwołania radnego PO (dawniej Samoobrona) Andrzeja Sutkowskiego ze stanowiska dyrektora białostockiego oddziału Agencji Rynku Rolnego (ARR), bo Sutkowski jest chory. Sprawa ma związek z prowokacją dziennikarską TVN. Z wyemitowanego na początku września w programie "Teraz My" materiału wynikało, że pracę w bydgoskim i białostockim oddziale ARR można załatwić powołując się w rozmowie telefonicznej na znajomości w resorcie rolnictwa.Sejmik miał w poniedziałek późnym wieczorem opiniować pismo prezesa ARR Władysława Łukasika, w którym prosi on radnych o zgodę na zwolnienie Sutkowskiego z funkcji dyrektora oddziału ARR w Białymstoku. Zgodnie z ustawą o samorządzie wojewódzkim, prezes Agencji musi uzyskać taką zgodę, ponieważ Sutkowski jest również radnym.
Podlaski sejmik nie zajął się jednak sprawą, ponieważ Sutkowski był nieobecny podczas sesji.Sutkowski przysłał pismo, że jest chory i ma skierowanie do szpitala, a - zgodnie ze statutem województwa - bez obecności zainteresowanego podczas obrad, sejmik województwa podlaskiego nie może się zająć jego sprawą, chyba, że ten nie usprawiedliwi swojej nieobecności, a Sutkowski usprawiedliwił - wyjaśniła dyrektor biura sejmiku Bogumiła Karniewicz.Sejmik nie ma jeszcze informacji, czy radny jest w szpitalu, czy jest na zwolnieniu lekarskim. Do szpitala miał stawić się w poniedziałek.Po emisji programu TVN Sutkowski zrezygnował z funkcji wiceprzewodniczącego sejmiku województwa podlaskiego. Podczas poniedziałkowej sesji radni przyjęli formalnie tę rezygnację. Wybrali też nowego wiceprzewodniczącego. Został nim Bogdan Dyjuk (PO), działacz z Augustowa, przewodniczący jednego z komitetów działających na rzecz budowy obwodnicy.
www.onet.pl

Umarł Cezar, kierowcy stoją

System sterowania korkami miał w 2008 roku objąć całe miasto, ale działa na... dwóch ulicach. Ratusz chce dołożyć do niego 42 mln zł – dowiedziało się „ŻW”.
Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Tam pobiegły też myśli uczonych z Politechniki Warszawskiej, kiedy w latach 90. wymyślili Cezara. To system zarządzania ruchem na zakorkowanych warszawskich ulicach, który miał uprzywilejować komunikację miejską i zmniejszyć korki. W jaki sposób? Komputer miał sterować ustawieniem świateł na skrzyżowaniach w całym mieście na podstawie danych z czujników ruchu w asfalcie i kamer nad jezdniami.
I miało być pięknie, ale wyszło jak zawsze. Daliśmy się wyprzedzić nie tylko Pradze czy Budapesztowi, ale też Poznaniowi i Olsztynowi. Brawo, Panowie Drogowcy!
– Do 2005 roku system miał zacząć działać na próbę na 50 skrzyżowaniach na Mokotowie, a do końca 2008 roku objąć całe miasto – przypomina współtwórca Cezara Wojciech Suchorzewski z Politechniki Warszawskiej. – Niestety, Warszawa straciła kilka lat. Dzisiaj, zamiast systemu, mamy pierwszy „etapik“, bo trudno to nawet nazwać etapem – wzdycha profesor.
ZSRR na Wisłostradzie
Warszawa co rano tonie dziś w korkach, które bagatelizuje chyba już tylko prezydent miasta Hanna Gronkiewicz-Waltz (tak zrobiła wczoraj w TVN24). Inteligentne światła działają zaś tylko na Wisłostradzie, Al. Jerozolimskich i Powiślu. I nie jest to już Cezar, ale twór o zniechęcającej nazwie – Zintegrowany System Zarządzania Ruchem – który urzędnicy nazywają „ZSRR“. Jego projektowanie zaczęło się od podstaw w 2002 roku. To właśnie wtedy nowy dyrektor Zarządu Dróg Miejskich Janusz Fota wyrzucił gotową koncepcję Cezara do śmietnika. Dlaczego? Do ratusza weszła wtedy ekipa PiS, która nie chciała realizować projektów przygotowanych przez poprzedników.
I tak pierwszy etap – czyli właściwie „etapik“ – systemu numer dwa pochłonął już ponad 34 mln zł. Za tę kwotę powstało m.in. centrum sterowania ruchem w siedzibie ZDM przy Chmielnej. To pomieszczenie podobne do studia telewizyjnego, w którym operatorzy obserwują obraz na żywo z 84 kamer w tunelu Wisłostrady i 20 nad skrzyżowaniami na Powiślu. W ciągu kilku najbliższych lat będzie można tutaj „podpiąć“ całe miasto. Teoretycznie.
System działa, miasto stoi
Oficjalnie drogowcy ochoczo zapewniają, że tak stanie się przed Euro 2012. Nieoficjalnie dodają: „Daj Boże“. W projekcie przyszłorocznego budżetu ZDM na rozszerzenie sterowania ruchem o pozostałą część centrum Warszawy ma 41,6 mln zł. Kiedy zostanie ogłoszony przetarg? Decyzję podejmie w ciągu najbliższych dni nowa dyrektor ZDM Grażyna Lendzion.
Dzwoniący do redakcji czytelnicy nie zostawiają na sterowaniu ruchem suchej nitki. Kamery nad jezdniami i w tunelach, czujniki pomiaru ruchu w asfalcie, elektroniczne tablice na poboczach – dzięki nim miała być zielona fala, priorytet dla komunikacji miejskiej itd. Wyszedł klops. Zamiast nich mamy np. tramwaje, które w Al. Jerozolimskimi nadal miewają „czerwoną falę“. Rzecznik Tramwajów Warszawskich Michał Powałka przyznaje, że miejskie linie w Alejach nie przyspieszyły.
Jak to możliwe? Twórcy systemu tłumaczą się tzw. kalibracją urządzeń, podczas których program „uczy się“ reagować na sytuację na zakorkowanych skrzyżowaniach (co 15 minut system optymalizuje cykl i proponuje zmiany w działaniu świateł).
– Proces kalibracji zakończył się już na Wisłostradzie, ale trwa jeszcze w Al. Jerozolimskich. W ciągu najbliższych dni pasażerowie tramwajów odczują poprawę – obiecuje szef branży transportowej Siemensa Dariusz Jasak.
Teoretycznie czas przejazdu z pętli Banacha na Gocławek miał się skrócić o dziesięć minut. Ale przy założeniu, że inteligentne światła działają na całej trasie. Jak się dowiedzieliśmy, przy dzisiejszym zasięgu – od pl. Zawiszy do ronda Waszyngtona – skrócenie przejazdu będzie prawie niezauważalne.
Pięta na placu Zawiszy
W zarządzaniu ruchem w Warszawie mamy zadziwiającą zależność: im dłużej trwa kalibracja systemu, tym bardziej rosną korki na skrzyżowaniach objętych systemem. Kierowcy samochodów i pasażerowie autobusów przeklinają koszmarnie zakorkowany pl. Zawiszy. To pięta achillesowa zarządzania korkami. Przed godz. 8 przejazd samochodem 500 metrów od strony ul. Grójeckiej do Towarowej zajmuje ponad 30 minut. I lepiej już nie będzie – dopóki system się nie rozrośnie.
– Pl. Zawiszy to dziś brama do obszaru zarządzania, na której ograniczamy ruch. Gdyby system wpuścił w Al. Jerozolimskie większy strumień pojazdów, nie byłby sobie w stanie z nim poradzić – tłumaczy Dariusz Jasak.
Nadgorliwy inżynier
Jest też inna przyczyna. Pl. Zawiszy, rondo przy Dworcu Centralnym i rondo Dmowskiego zostały sparaliżowane przez wprowadzenie przy okazji systemu zarządzania ruchem osobnych świateł dla skręcających w lewo. Teraz na skrzyżowaniu mieści się mniej pojazdów, a to absurd. Inwestować 34 mln zł w zarządzanie ruchem i blokować skrzyżowania? Na tej samej zasadzie można by zbudować nowy terminal na lotnisku, a jednocześnie zamknąć pas startowy. Według prof. Suchorzewskiego, z powodu świateł do skrętu w lewo przepustowość skrzyżowań spadła o 20 – 30 procent! Przed tym rozwiązaniem specjaliści z Siemensa bronili się rękami i nogami. Narzucił je im jednak miejski inżynier ruchu Janusz Galas, bez wiedzy którego nie mogą nawet przykręcić śrubki do sygnalizatora.
Galas powołuje się na rozporządzeniem Ministerstwa Infrastruktury. A to jest zbyt rygorystyczne i na dłuższą metę bezsensowne, ale miejski inżynier ruchu stosuje się do niego nadgorliwie. To już kolejny przypadek, kiedy sformułowanie „zaleca się“ czyta jako „należy“ (tak samo było z likwidacją zielonych strzałek do skrętu w prawo, które doprowadzało kierowców do szewskiej pasji).
Janusz Galas jak zwykle był wczoraj zbyt zajęty, żeby rozmawiać z „ŻW“. Dlatego nie dowiedzieliśmy się też, dlaczego przedstawiciel jego biura nie dyżuruje w centrum sterowania ruchem – tak dzieje się np. w Paryżu, Atenach i Wilnie.
System sterowania ruchem nie jest jeszcze stracony. Resort infrastruktury powinien wycofać się z idiotycznych przepisów, a inżynier ruchu przystopować w ich wdrażaniu. I wreszcie: rozbudujmy system na całe miasto. Biorąc pod uwagę Euro 2012, to inwestycja ważniejsza niż druga linia metra.
Życie Warszawy
Konrad Majszyk
Warszawa pokonana przez Berlin, Pragę i Olsztyn
37 skrzyżowań i dwie duże ulice – tak wygląda system zarządzania ruchem w Warszawie. Na tle wielu innych miast europejskich, ale także tych polskich, to wynik żenujący.
W Poznaniu takie udogodnienie działa już na 187 skrzyżowaniach, z czego na 54 światła dają bezwzględny priorytet tramwajom, a na czterech autobusom na wydzielonych pasach.
W Krakowie system za 30 mln zł ma ruszyć 15 grudnia na 67 skrzyżowaniach. Tam inauguracja także odbywa się z opóźnieniem, ale nie towarzyszy jej taka awantura jak w Warszawie (władze Krakowa podpisały z wykonawcą dwa aneksy terminowe, w stolicy naliczyły mu kary i będą ciągały się po sądach).
W Łodzi system jest obecnie wdrażany na 66 skrzyżowaniach.
W Olsztynie działa na 33 skrzyżowaniach, czyli prawie połowie tych z sygnalizacją świetlną. Dla porównania: w stolicy jest takich 650.
A na świecie?
W Tokio system zarządzania ruchem działa od lat 70.
W Berlinie oplata całe miasto. Tam zmian w ustawieniu świateł może dokonywać zza klawiatury oficer drogówki.
W Atenach inauguracja systemu odbyła się w 2002 roku, czyli przed olimpiadą.
Czeska Praga kończy instalację systemu, który obejmie swoim działaniem większość miasta.
Co jeszcze może system
Rejestrowanie piratów drogowych. Zatopione w asfalcie pętle indukcyjne mierzą prędkość przejeżdżających samochodów. Na tej podstawie drogówka może wlepiać mandaty. Takimi urządzeniami jest naszpikowany tunel Wisłostrady. To tam drogowcy nagrali motocyklistę pędzącego 254 km/godz.
Wyłapywanie wandali. Kamery rejestrują wszystko, co dzieje się w ich zasięgu, a informacje są przechowywane na dyskach twardych przez trzy miesiące. Drogowcy przyłapali tak szóstkę grafficiarzy w nocy „w akcji“ na przystanku w tunelu Wisłostrady. Wezwali straż miejską, która zatrzymała wandali.
Polowanie na łamiących zakaz parkowania. Operator widzi parkujących „na dziko“ jak na dłoni. Z łatwością odczytuje też numery rejestracyjne aut. Mogłyby się posypać mandaty, gdyby mundurowi bliżej współpracowali z drogowcami. Na razie tego nie robią.
Podglądanie warszawianek. Przy każdym ze stanowisk w centrum sterowania przy Chmielnej znajduje się joystick, przy pomocy którego operator obraca wiszące nad skrzyżowaniami kamery – w dowolnym kierunku. Obraz można powiększyć – do 22 razy. Na telebimie da się więc wyświetlić na żywo dekolt wielkości ściany.

Prezydent miasta: korków nie ma

Warszawa nie jest totalnie zakorkowana – przekonywała na antenie TVN24 Hanna Gronkiewicz-Waltz. Internauci nie zostawili na prezydent suchej nitki. „Chyba do pracy lata helikopterem” – piszą.
Przyjechali koledzy z Gdańska i Krakowa i mówią, że w stolicy jest bardzo fajnie – stwierdziła wczoraj prezydent Warszawy. Na forach internetowych zawrzało. „Rozumiem, że koledzy pani prezydent podróżowali po Warszawie o godzinie 23“ – pisze kierowca o pseudonimie Roma. A niepoprawny kpiarz dodaje: „To prawda, nie wiem, na co narzekacie. Wracałem dziś o 3 nad ranem do domu i potwierdzam słowa pani prezydent miasta stołecznego Warszawy: żadnych korków nie było.“
Zapraszamy za kółko
Jednak kierowcom, którzy codziennie tracą czas w korkach, wcale nie jest do śmiechu. „Czy pani prezydent próbowała się dostać na godz. 9 rano na lotnisko? Niech spróbuje, może wtedy zmieni zdanie“ – pisze Dezerter86.
Większość internautów zgodnie stwierdziła, że Hanna Gronkiewicz-Waltz „straciła kontakt z rzeczywistością“. Od kilku tygodni stolica przeżywa nie tyle megakorki, ile komunikacyjny paraliż, jakiego nie pamiętają najstarsi mieszkańcy – komentują na naszej stronie www.zw.com.pl.
„Pani prezydent nie tylko nie widzi tego, że Warszawa jest zakorkowana. Nie widzi także tego, że kierowcy bezczelnie parkują na chodnikach, trawnikach, przystankach autobusowych, podwórkach i ścieżkach rowerowych, że jeżdżą po chodnikach, nie zważając na pieszych“ – pisze Rafał.
Wojciech Tumasz ze Stowarzyszenia popierającego rozwój infrastruktury komunikacyjnej w Warszawie SISKOM dodaje:
– Niewątpliwie można by Warszawę zakorkować o wiele bardziej, bo rzeczywiście o 6 rano lub o godz. 21 ulice są przejezdne. Jak od rana do wieczora byłby tłok, to może wtedy powinniśmy mówić o korkach – mówi z ironią ekspert. – Wystarczy spojrzeć na Al. Jerozolimskie, Modlińską, Trasę Łazienkowską, Górczewską, Dolinę Służewiecką. Ale może prezydent jeździ innymi ulicami. Jazda z remontami
Dodatkowy tłok na drogach powodują remonty. A tych jesienią nie brakuje. Ale nie wszyscy kierowcy narzekają. „I bardzo dobrze, że stołeczne ulice są remontowane“ – pisze humoreska. „Jeśli ktoś po Warszawie umie jeździć tylko głównymi ulicami, to zawsze stanie w korku. Znam doskonale miasto i w korkach nie stoję. A jakby jezdnie nie były remontowane, to by wszyscy narzekali, że są dziurawe”.
Inni internauci przekonywali, że wszystko zależy od punktu odniesienia, bo w innych europejskich miastach, takich jak Londyn czy Madryt, sytuacja jest jeszcze gorsza. Przy okazji w dyskusji w sieci dostało się też kierowcom. „Ośmieszacie się. Nawet jak będziecie stać w korkach pięć godzin to i tak nie przesiądziecie się do komunikacji“ – zarzuca internauta kochamtramwaje.
„Po co mam przesiadać się do tramwaju czy autobusu, skoro one także stoją w korkach. Chyba tylko, żeby klimę zamienić na ścisk i gorąc, a muzykę z radia na jęki żebraków“ – odcina się michaś85.
Co prezydent miała na myśli
Jak zamieszanie po wypowiedzi prezydent tłumaczy ratusz? – To nie był wyraz lekceważenia kierowców. Pani prezydent również stoi w korkach – tłumaczy jej rzecznik Tomasz Andryszczyk. – To było tylko stwierdzenie, że nawał inwestycji i związane z tym utrudnienia nie są tylko warszawską domeną. Borykają się z tym także inne duże polskie miasta jak Gdańsk, Poznań czy Wrocław. Co do komentarzy w Internecie, to zazwyczaj są one zjadliwe i radykalne. Taka już ich specyfika. Niemniej jednak drogi remontować trzeba. Synchronizacja robót, dzięki koordynatorowi, choć daleka jest od ideału, to i tak lepsza niż kiedyś.
Życie Warszawy
Piotr Szymaniak

Nepotyzm we wrocławskiej Platformie Obywatelskiej

Stowarzyszenie Civis Europae, powiązane z wicemarszałkiem Dolnego Śląska Piotrem Borysem (PO), dostało przeszło 5 mln zł z unijnego programu Kapitał Ludzki.
I to mimo że wniosek stowarzyszenia o pieniądze został negatywnie zaopiniowany przez eksperta z Ministerstwa Rozwoju Regionalnego. Pieniądze rozdziela Dolnośląski Wojewódzki Urząd Pracy, a cały program nadzoruje osobiście właśnie wicemarszałek Borys. Jego żona jest skarbniczką stowarzyszenia, które zajmuje się propagowaniem wiedzy z zakresu integracji europejskiej, samorządności lokalnej i edukacji. Piotr Borys w 1999 roku był jednym z jego założycieli. Przez kilka lat pracował w jego komisji rewizyjnej. Wicemarszałek nikomu o tym nie powiedział. Nie wyłączył się z nadzorowania programu. Choć dziś - kiedy sprawa wyszła na jaw - zapewnia, że tej informacji nie ukrywał. Sprawą zajął się wczoraj dolnośląski sejmik wojewódzki. Radni uchwalili, że komisja rewizyjna ma zbadać, czy Piotr Borys naciskał na podległych sobie urzędników w sprawie stowarzyszenia swojej żony i przyznanej mu dotacji. Prawo i Sprawiedliwość chciało też, by Borys jeszcze na wczorajszej sesji wytłumaczył się z całej sprawy. Ten wniosek został jednak głosami Platformy Obywatelskiej odrzucony. Dlaczego? - Mamy się tłumaczyć po doniesieniach medialnych? - pyta Jarosław Charłampowicz, szef klubu PO w sejmiku. - Komisja rewizyjna to wyjaśni. PiS nie wyklucza, że w związku z tym złoży wniosek o odwołanie całego zarządu województwa tworzonego przez PO i PSL. - Platforma Obywatelska traktuje unijne pieniądze jak łup polityczny - mówi Patryk Wild, do niedawna działacz PO i były członek zarządu województwa. Wild odszedł kilka miesięcy temu w wyniku rozłamu w lokalnych strukturach PO. Dziś jest radnym opozycyjnej Obywatelskiej Platformy Samorządowej. Czy są jakieś dowody na to, co mówi Patryk Wild? Na listach rankingowych firm i instytucji, którym na Dolnym Śląsku przyznano ostatnio unijne dotacje, znaleźliśmy kilka spółek powiązanych z Platformą Obywatelską. Wśród nich jest m.in. znana wrocławska firma Work Service zajmująca się usługami związanymi z pracą. Jej twórcą, byłym wspólnikiem, a dziś członkiem rady nadzorczej jest senator PO Tomasz Misiak.
Stowarzyszenie Civis Europae, powiązane z wicemarszałkiem Dolnego Śląska Piotrem Borysem (PO), dostało przeszło 5 mln zł z unijnego programu Kapitał Ludzki. I to mimo że wniosek stowarzyszenia o pieniądze został negatywnie zaopiniowany przez eksperta z Ministerstwa Rozwoju Regionalnego. Pieniądze rozdziela Dolnośląski Wojewódzki Urząd Pracy, a cały program nadzoruje osobiście właśnie wicemarszałek Borys. Jego żona jest skarbniczką stowarzyszenia, które zajmuje się propagowaniem wiedzy z zakresu integracji europejskiej, samorządności lokalnej i edukacji. Piotr Borys w 1999 roku był jednym z jego założycieli. Przez kilka lat pracował w jego komisji rewizyjnej. Wicemarszałek nikomu o tym nie powiedział. Nie wyłączył się z nadzorowania programu. Choć dziś - kiedy sprawa wyszła na jaw - zapewnia, że tej informacji nie ukrywał. Sprawą zajął się wczoraj dolnośląski sejmik wojewódzki. Radni uchwalili, że komisja rewizyjna ma zbadać, czy Piotr Borys naciskał na podległych sobie urzędników w sprawie stowarzyszenia swojej żony i przyznanej mu dotacji. Prawo i Sprawiedliwość chciało też, by Borys jeszcze na wczorajszej sesji wytłumaczył się z całej sprawy. Ten wniosek został jednak głosami Platformy Obywatelskiej odrzucony. Dlaczego? - Mamy się tłumaczyć po doniesieniach medialnych? - pyta Jarosław Charłampowicz, szef klubu PO w sejmiku. - Komisja rewizyjna to wyjaśni. PiS nie wyklucza, że w związku z tym złoży wniosek o odwołanie całego zarządu województwa tworzonego przez PO i PSL. - Platforma Obywatelska traktuje unijne pieniądze jak łup polityczny - mówi Patryk Wild, do niedawna działacz PO i były członek zarządu województwa. Wild odszedł kilka miesięcy temu w wyniku rozłamu w lokalnych strukturach PO. Dziś jest radnym opozycyjnej Obywatelskiej Platformy Samorządowej. Czy są jakieś dowody na to, co mówi Patryk Wild? Na listach rankingowych firm i instytucji, którym na Dolnym Śląsku przyznano ostatnio unijne dotacje, znaleźliśmy kilka spółek powiązanych z Platformą Obywatelską. Wśród nich jest m.in. znana wrocławska firma Work Service zajmująca się usługami związanymi z pracą. Jej twórcą, byłym wspólnikiem, a dziś członkiem rady nadzorczej jest senator PO Tomasz Misiak. Jesienią ubiegłego roku dostała przeszło 450 tys. zł z Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki. Senator Misiak przekonuje, że decyzja o dotacji dla jego firmy nie ma związku z polityką. - Myśmy tych pieniędzy nie dostali. One zostały przeznaczone na wynagrodzenia dla osób, które zatrudniliśmy na półrocznych stażach - opowiada Misiak. - Uczą się zawodu pracownika działu kadr. Nie łasiłbym się na 400 tys. zł, narażając prestiż firmy zatrudniającej 20 tys. osób i mającej 580 mln zł rocznego przychodu - mówi Misiak. Polityczne emocje budzą też dotacje dla świdnickiej firmy Mediator należącej do Krzysztofa Wierzęcia, kiedyś szefa lokalnych struktur PO i miejskiego radnego tej partii. Mediator dostanie z Unii ponad 3,6 mln zł, podczas gdy inne firmy doradcze 400 lub co najwyżej 800 tys. zł. Mediator "zgarnął" też ponad połowę całej kwoty przeznaczonej na tzw. aktywizację zawodową na obszarach wiejskich. Z 350 tys. dostał aż 200 tys. zł. Wierzęć twierdzi, że firma wygrała konkursy, bo była najlepsza i o żadnych koneksjach nie ma mowy. Przekonuje też, że równie duże, jeśli nie większe, pieniądze dostawała, gdy w Polsce rządził PiS. Problem w tym, że w ostatnich dniach związana z Wierzęciem Unia Przedsiębiorców Dolnego Śląska dostała 46 tys. zł na prowadzenie w regionie wałbrzyskim Ośrodka Europejskiego Funduszu Społecznego. Konkurs przegrało Regionalne Centrum Wspierania Inicjatyw Pozarządowych. - Jesteśmy zaskoczeni. Od kilku lat prowadzimy tutaj biuro Funduszu - mówi Karolina Maląg z Centrum Wspierania Inicjatyw. - Nie było uwag. Regionalne Centrum wygrało konkurs na prowadzenie biur w Jeleniej Górze i Wałbrzychu. - Nie mam sobie nic do zarzucenia - zapewnia wicemarszałek Piotr Borys. Przekonuje, że nigdy żaden wniosek o dotację nie był oceniany według kryterium politycznego. Każdy oceniał niezależny komitet.
Podobnie tłumaczy dyrektor Dolnośląskiego Wojewódzkiego Urzędu Pracy Tadeusz Zieliński. Mówi, że w urzędzie pracuje już kilkanaście lat. Przeżył różne opcje polityczne i z żadną nie czuje się związany. Wiele instytucji, które składały wnioski o unijne dotacje, ma jednak zastrzeżenia do urzędu pracy. Już dwa razy ich przedstawiciele rozmawiali o tym z urzędnikami. Kolejne spotkanie zaplanowano na jutro. Urząd Marszałkowski wysłał kontrolerów do Urzędu Pracy. Nieoficjalnie wiemy, że ujawnili bałagan przy przyznawaniu unijnych pieniędzy. Protokół z kontroli jest tajny.
polskathetimes
Magdalena Kozioł, Marcin Rybak
Współpraca: M.Moczulska

Stadion i klasztor

Wszyscy podali chórem: będzie miliard na nowe drogi! Nie na "Nowe Drogi", tych już nikt nie reaktywuje, tylko na lokalne, polne takie. Autostrad może mieć nie będziemy, za to "schetynówki" - bo to wicepremier Schetyna będzie dzielił na nie pieniądze - rozkwitną nam wszędzie - pisze na łamach DZIENNIKA Robert Mazurek.
Super. Szkoda tylko, że kilka dni musiałem czekać, by ktoś mi powiedział czy miliard to taka kupa forsy, jak się zdaje. Bo miliard brzmi, musicie państwo przyznać, fantastycznie. Miliard złotych wystarczy na utrzymanie właśnie likwidowanej polskiej ambasady w Tanzanii do 3119 roku albo na 600 podróży życia do Peru i z powrotem, albo na flaszkę dla każdego Polaka bez względu na wiek. I jeszcze na ogórek kiszony wystarczy. Kupa forsy.
I tak, i nie, bo jeśli chodzi o drogi, nasze roczne potrzeby utrzymania dróg lokalnych wynoszą - jeśli wierzyć prasie - piętnaście dużych baniek. Gdybyśmy więc chcieli w tym tempie je budować i remontować, to zajęłoby to lat 100. Rozumiem ambicje wicepremiera Schetyny i oby Pan Bóg dał mu długie życie, ale tyle na stanowisku nawet on może nie zdzierżyć. Więc cała ta historia o miliardzie na drogi, trąci z lekka humbugiem, ale może się mylę.
Tak samo jak mylili się wszyscy ci, którzy uważali, że Warszawa nie potrzebuje budowy dwóch nowych, dużych stadionów niemal naprzeciwko siebie, po obu brzegach Wisły. A jednak potrzebuje - tak zdecydowała rządząca miastem Hanna Gronkiewicz-Waltz, która postanowiła ufundować ITI stadion dla Legii za blisko pół miliarda złotych, nie zważając na to, że państwo buduje Stadion Narodowy. Na nic protesty przychylnego jej zwykle lokalnego dodatku do "Gazety Wyborczej", niektórych urbanistów, kibiców. Jedyna radna PO, która głosowała przeciw, Katarzyna Munio, straciła stanowisko. Warszawa - jeśli ktoś z państwa nie był, to nie zachęcam - nie ma i mieć nie będzie obiecywanej drugiej linii metra, mostów (pani Waltz obiecywała sześć nowych!), Pałacu Bruhla, Muzeum Sztuki Współczesnej, sensownego centrum miasta, literalnie nie ma nic z tego, co obiecywano. Nic. Ale stadion mieć będzie.
Dlaczego? ITI to nie pierwszy lepszy potentat piłkarski, to właściciel TVN i TVN 24. A lada dzień ma uruchomić kapitalny, z punktu widzenia lokalnej polityki, kanał TVN Warszawa. Rodzi się więc pytanie, którego w mediach jakoś nikt nie chce zadać: Czy nie jest to aby odpłata za życzliwość w kampanii wyborczej? Ale warto też spytać szerzej - czy jest coś niewłaściwego w tym, że politycy darowują właścicielom telewizji pół miliarda? Politycy, dodajmy, nie tylko z PO, bo głosowała za tym i lewica, a wcześniej takie obietnice składał PiS.
Hm, mądrość ludowa głosi, że jeśli obok klasztoru męskiego stanie klasztor żeński, to nie ma w tym nic złego. Ale może być.
Robert Mazurek
www.dziennik.pl

Alarm dla Warszawy

Połowa podstawówek nie ma świetlic, a dwie trzecie za mało sal, żeby przyjąć sześciolatki do pierwszych klas. Jeśli rząd wprowadzi reformę za rok, co najmniej połowa szkół w stolicy będzie miała lekcje na dwie zmiany.
"Gazeta" dotarła do nieopublikowanego jeszcze raportu zamówionego przez stołeczne biuro edukacji. Jego autorzy - wykładowcy pedagogiki z Uniwersytetu Warszawskiego: prof. Elżbieta Putkiewicz, dr Barbara Murawska i dr Marek Piotrowski - biją na alarm.
Wyliczyli, że dwie trzecie ze 172 warszawskich podstawówek nie ma dość sal, żeby przyjąć sześciolatków (tak małe dzieci nie mogą siedzieć w szkolnych ławkach, muszą mieć miejsce do zabawy, kącik rekreacyjny, toalety niżej zamontowane itp.). Dyrektorzy 52 szkół zgłosili, że muszą się rozbudować. Połowa szkół nie ma świetlic, żeby zatrzymać dzieci do powrotu rodziców z pracy (jak w przedszkolu). W co czwartej nie ma stołówki, a w co trzeciej placu zabaw.
Gdzie znaleźć tysiąc klas?
Rząd PO-PSL chce obniżyć wiek szkolny. Pierwsze sześciolatki mają iść do szkoły we wrześniu 2009 r. Ale nie wszystkie od razu. Reforma ma trwać trzy lata, w tym czasie do pierwszej klasy będą szły dzieci 7-letnie po zerówkach (jak dotąd) oraz część rocznika sześciolatków. Rodzice będą mogli nie zgodzić się na wcześniejsze wysłanie dziecka do szkoły. Dopiero w roku szkolnym 2012/13 wszystkie sześciolatki mają się uczyć obowiązkowo. Ale według autorów raportu tak szybkie tempo reformy może się odbić negatywnie na jakości edukacji, szczególnie najmłodszych. - Musimy rozwiązać dwa problemy: jak objąć edukacją dzieci w różnym wieku, o różnych możliwościach edukacyjnych oraz jak wprowadzić do pierwszej klasy większą liczbę dzieci niż jeden rocznik - mówi prof. Putkiewicz.
Z raportu wynika, że jeśli operacja "Sześciolatki do szkół" ruszy za rok, to na 18 dzielnic Warszawy w ośmiu wszystkie szkoły musiałyby wprowadzić nauczanie na dwie zmiany. W pozostałych dzielnicach w takim systemie będzie pracowała połowa szkół. Minister edukacji Katarzyna Hall przekonuje, że reformę trzeba rozpocząć natychmiast, bo rocznik 2003 kończy niż demograficzny. - Potem idzie wyż, reforma będzie dużo trudniejsza - mówi minister.Ale w Warszawie nie ma niżu. - Co roku do szkół idzie ok. tysiąca dzieci więcej niż rok wcześniej - przyznaje Jolanta Lipszyc, dyrektorka stołecznego biura edukacji.- Dzisiaj w klasach 0-3 uczy się w Warszawie 48 tys. dzieci. U szczytu reformy trzeba będzie w nauczaniu początkowym znaleźć do 25 tys. miejsc więcej. Stolica będzie musiała zorganizować jeszcze co najmniej tysiąc klas - wylicza współautor raportu Marek Piotrowski.
- A to dane z biura meldunkowego. Nie wiadomo, ilu przyjezdnych w Warszawie się nie melduje.Problem jest zwłaszcza w dzielnicach, w których buduje się osiedla, wprowadzają się młode rodziny.
Wiceburmistrz Białołęki Andrzej Opolski: - W zerówkach mamy teraz ok. 800 sześciolatków, za trzy lata będzie ich ponad 2,5 tys. Planujemy budowę co najmniej dwóch szkół, każdej na kilkuset uczniów.Sześciolatki przez sześć lat?Autorzy raportu mają inne wyjście. - Trzeba rozciągnąć reformę co najmniej na sześć lat - mówi prof. Putkiewicz. Jak? Przez sześć lat do pierwszych klas mogą iść siedmiolatki i dzieci 6-letnie, ale tylko o dwa miesiące młodsze. Tak żeby rozpiętość wieku w każdym roczniku nie przekraczała 14 miesięcy (MEN dopuszcza 16 miesięcy). - Wówczas rozbieżności rozwojowe między dziećmi w jednej klasie nie będą znaczące. I tylko nieznacznie zwiększy się liczebność klas - mówi Putkiewicz. Ale stawia jeszcze jeden warunek. - Do obowiązku szkolnego trzeba bezwzględnie przygotować pięciolatków w przedszkolach. Jeśli rząd naprawdę chce zacząć reformę już w 2009 r., to musi zagwarantować takie zajęcia dla pięciolatków co najmniej od stycznia. Inaczej te dzieci nie poradzą sobie w szkole, a jeszcze zakłócą pracę z dziećmi po zerówkach.
Niech inne miasta mierzą siły
Co o raporcie mówią władze Warszawy? - Przecież reforma potrwa trzy lata, miasto się przygotuje. Tam gdzie trzeba, dobudujemy szkoły. Stawiamy na tańsze i łatwe w montażu konstrukcje, pierwsze już postawiliśmy - mówi Ligia Krajewska, wiceprzewodnicząca Rady Miasta Warszawy i dyrektorka biura politycznego w MEN. Czy wiadomo, ile szkół trzeba będzie rozbudować i ile to będzie kosztować? - To na razie jest liczone - mówi Krajewska. A może rozciągnąć reformę na sześć lat? Krajewska: - Nie można zmieniać reguł z powodu Warszawy. W mniejszych miastach samorządy czekają na reformę. Tam jest niż, a za uczniami przeniesionymi z przedszkoli do szkół popłyną do gminnych kas pieniądze z budżetu centralnego.
- Nie wiadomo, czy to problem tylko stolicy. Czas, żeby i inne miasta policzyły, co dla nich oznacza reforma - mówi Piotrowski.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Aleksandra Pezda

2008/09/29

Miękkie lądowanie w ZUS

Elżbieta Wierzchowska, odwołana za nieudolność w kierowaniu miejskim biurem polityki zdrowotnej, trafiła na dyrektorskie stanowisko w ZUS.
Do ratusza ściągnęła ją prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz (PO) tuż po wygranych wyborach samorządowych w 2006 r. Pod rządami Wierzchowskiej, działaczki ursynowskiej Platformy, stołeczne szpitale znalazły się w ogromnych tarapatach.
To ona wstrzymała budowę nowego pawilonu Szpitala Praskiego, bo miała zastrzeżenia do umowy z wykonawcą robót. Później Urząd Zamówień Publicznych stwierdził, że kontrakt jest ważny. Prace wznowiono, ale szpitalowi przepadło 3,7 mln zł dotacji od miasta.
Wierzchowska chciała, by planowany Szpital Południowy na Ursynowie powstał na terenie, który ma przecinać obwodnica. Przez to na przygotowania budowy tej placówki miasto zmarnowało cały rok. Kolejna porażka Wierzchowskiej to mianowanie Wojciecha Zasackiego dyrektorem Szpitala na Solcu. Z powodu konfliktu z nowym szefem lecznicy odeszło tu z pracy aż 200 osób. Zaniedbania biura polityki zdrowotnej wiązały się też z brakiem miejsc na oddziałach pediatrycznych. Liczba łóżek dla najmłodszych pacjentów tylko w ciągu kilku lat spadła z 800 do ok. 300.
W końcu w maju br. prezydent Gronkiewicz-Waltz odwołała Wierzchowską ze stanowiska. - Dalsza współpraca jest niemożliwa. Pani dyrektor podejmowała poważne decyzje bez konsultacji. To niedopuszczalne. Mogliśmy uniknąć chociażby zamieszania związanego z budową Szpitala Praskiego - mówił wówczas wiceprezydent Jarosław Kochaniak.
Teraz Wierzchowska trafiła do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. W centrali ZUS jest wicedyrektorem departamentu rewizji wewnętrznej, który pilnuje, by z zakładu nie wyciekały pieniądze. - To ważny departament, który prowadzi audyt wewnętrzny zakładu. Sami patrzymy sobie na ręce - mówi Mikołaj Skorupski, rzecznik ZUS. - Mam doktorat z biologii, byłam więc w zasobie ZUS. I dzięki temu nie musiałam startować w żadnym konkursie. Ale nie będę o tym rozmawiać - kwituje Elżbieta Wierzchowska.
Za rządów PiS szefem ZUS został Paweł Wypych, jeden z najbliższych współpracowników prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego. Premier Donald Tusk w listopadzie ub.r. mianował na to stanowisko Sylwestra Rypińskiego, dotychczasowego członka zarządu ZUS. Szerokim echem odbiły się decyzje kadrowe Rypińskiego tuż po nominacji. Szef ZUS zwolnił wówczas 14 z 16 dyrektorów z największych miast Polski, którzy wcześniej zostali wyłonieni w konkursach. Wówczas opozycja zarzuciła ZUS czystki polityczne. Teraz do centrali zakładu trafiła działaczka ursynowskiej Platformy. - To była partyjna nominacja. Chciała dobrej pracy, więc przygarnęli ją w ZUS - twierdzi jeden z posłów PO.
Stołeczni radni są oburzeni.
- Wierzchowska nie miała pojęcia, jak pomóc warszawskiej służbie zdrowia. Jej pomysłem na ratowanie stołecznych szpitali było ręczne sterowanie dyrektorami - twierdzi jeden z warszawskich polityków Lewicy.
- Rządy tej pani to jeden wielki chaos. Naraziła miasto na poważne straty finansowe. Powinna zostać pociągnięta do odpowiedzialności karnej, a nie dostawać intratne stanowisko w państwowej firmie - sądzi Zbigniew Cierpisz, radny PiS i wiceszef miejskiej komisji zdrowia.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Dominka Olszewska

Platforma nieobywatelska

Rządowi Donalda Tuska udało się wykastrować złudzenia tych, którzy rok temu głosowali na „przyjazne i liberalne państwo”.
Obywatel Marek Kondrat, aktor z zawodu – ten, który z telewizyjnego okienka zapewnia, że mamy już takie same telewizory i tostery jak Europa – przyznaje teraz, że z całą pewnością nie będziemy mieć w najbliższym czasie prawa tak liberalnego, jak bywa tu i ówdzie w Europie. Będą za to nowe zakazy i nakazy. – Okazało się, że ci, którzy nami rządzą, ci, którzy twierdzili, że chcą stworzyć wolne od przymusów, tolerancyjne państwo, nieoczekiwanie postanowili odebrać nam wolność i niezależność. Po wielu miesiącach nudy i nieróbstwa doznali olśnienia. Przyśniło im się, że wiedzą lepiej od nas samych, jak powinniśmy żyć, co jeść i pić, a nawet jak myśleć – wyjaśnia poirytowany obywatel Kondrat.

Bieg wsteczny
Aktor i jednocześnie właściciel winiarni oraz koneser win wpadł w irytację u progu jesieni, gdy dowiedział się, że w Polsce ma wejść w życie ustawa, zgodnie z którą na każdej sztuce alkoholu – a więc i wina – ma się pojawić etykieta informująca o tym, że alkohol szkodzi zdrowiu. Co więcej, etykieta ma występować w kilku różnych wersjach na każdej partii wina i ma zająć aż 20 procent powierzchni nie etykiety, lecz całej butelki! Co jest ewenementem na skalę nawet nie europejską, ale światową.
– Będę musiał kłamać, bo zdrowiu szkodzi jedynie nadmiar alkoholu. Każdy kardiolog potwierdzi, że pity z umiarem alkohol, a zwłaszcza wino, nie szkodzi – wyjaśnia Kondrat. – W dodatku nie wiem, jak wytłumaczę innym Europejczykom, w szczególności starym rodom winiarskim, że w imię obłudy niecywilizowanej władzy, która wbrew wcześniejszym deklaracjom kpi sobie ze swobód i praw obywatelskich, musiałem doszczętnie zeszpecić butelkę Dom Pérignon.
Także profesor Witold Kwaśnicki, ekonomista z Uniwersytetu Wrocławskiego związany z liberalnym Instytutem Ludwiga von Misesa, uważa, że dla państwa rządzonego od prawie roku przez Platformę prawa obywatelskie – zwłaszcza te sprzyjające przedsiębiorczości – mają dużo mniejsze znaczenie, niż według programu i zapowiedzi mieć miały. Podobnie jak proponowane w kampanii wyborczej reformy, których zdaniem profesora już w tej kadencji nie będzie. Bo – jak twierdził inny liberalny ekonomista Milton- Friedman – na jakiekolwiek istotne zmiany w gospodarce rząd ma pierwszych dziewięć miesięcy od objęcia władzy. Później układy, które wokół niego się wytworzą, uniemożliwiają reali-zację poważnych reform.
Co więcej, zdaniem Kwaśnickiego Platforma okazała się antyreformatorska, włączyła bieg wsteczny. Dobrym przykładem jest przyzwolenie na utrudnienia w dostępie do coraz większej liczby zawodów. W ten sposób rząd dzieli obywateli na równych i równiejszych. Weźmy choćby tych, którzy – jak domaga się tego Zbigniew Ćwiąkalski, minister sprawiedliwości – będą mieli (z niejasnych powodów) dostęp do ekskluzywnych zawodów prawniczych, i tych, którzy mimo
ukończenia studiów nigdy nie zostaną notariuszami, adwokatami ani nawet prokuratorami. Przypomnijmy, że w 2005 roku na mocy zmienionej ustawy Prawo o adwokaturze zniesiono limity przyjęć na aplikacje prawnicze. Możliwość zdobycia uprawnień do wykonywania tych zawodów uzyskali wszyscy absolwenci prawa. Teraz resort sprawiedliwości chce przywrócić stare zwyczaje – na aplikacje, do których będą dopuszczać korporacje, będzie miała szansę ograniczona liczba prawników.

Zamach na konkurencję
– Ministerialna propozycja przywrócenia limitów przyjęć na aplikacje to nie tylko ponowne oddanie w ręce korporacji kariery młodych ludzi, ograniczanie ich szans. To także zamach na wolną konkurencję – wyjaśnia profesor Kwaśnicki. I dodaje, że to niejedyny przykład państwowego interwencjonizmu, o który jeszcze kilka miesięcy temu nie podejrzewalibyśmy ludzi, którzy odsunęli od władzy Prawo i Sprawiedliwość.

– Symbolem jawnej niesprawiedliwości jest dziś uśmiechnięta cynicznie twarz rolnika, który właśnie się dowiedział, że zapowiadana przez rząd reforma KRUS okazała się całkowitą fikcją – uważa ekonomista.
W połowie września minister rolnictwa Marek Sawicki bez ogródek przyznał bowiem, że już w czerwcu rząd po uzgodnieniach międzyresortowych ustalił, jak będzie wyglądać reforma Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. Czyli że nie będzie wyglądać w ogóle. Co w konsekwencji oznacza, że z kieszeni obywateli nierolników państwo wyciągnie w przyszłym roku do KRUS 16,4 miliarda złotych, a prawie półtora miliona tych, którzy uprawiają ziemię, będzie odprowadzać składkę w wysokości 64 złotych miesięcznie. Reszta Polaków zapłaci na swoje ubezpieczenie 10 razy więcej.
Płacił za rolników będzie także Leszek Borowczyc, 39-letni właściciel niewielkiej firmy budowlanej z Krakowa. Z zamiłowania liberał, kolekcjoner cytatów z przedwyborczych i powyborczych wypowiedzi premiera Donalda Tuska. Jego złote myśli Borowczyc zapisuje w grubym zeszycie w kratkę. „Uważam, że władza i polityka musi być ludziom przyjazna” (to z zeszłego roku). Albo: „Jest źle wtedy, gdy istnieje nadmiar państwa w gospodarce i nadmiar polityki w życiu społecznym”. I jeszcze: „Jestem przywiązany do banalnej prawdy, że daje naprawdę ten, kto przede wszystkim nie zabiera”. W swoim zeszycie Borowczyc ma też prawdziwą perełkę – cytat z wywiadu Donalda Tuska tuż przed tym, jak został premierem: „Liberał to ktoś, kto odpowiadał na wezwanie: nie daj się skundlić”.
– Dziś mamy do czynienia z polityką całkowicie skundloną, polityką, której nie ma, partią rządzącą, która istnieje nie po to, by przeprowadzać jakiekolwiek reformy, ale trwa wyłącznie z jednego powodu: by nabijać sobie słupki w sondażach – mówi dobitnie profesor Ireneusz Krzemiński, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Platforma zmarnowała społeczną energię i zapał. Zbyt łatwo daliśmy się złapać na lep pięknych słów i haseł bez pokrycia.
Socjolog uważa, że Polacy okazali się bardzo cierpliwi, starając się odrzucić obawy, że to tylko przedłużająca się w nieskończoność kampania wyborcza, że rzeczywistość okaże się lepsza.

Pakiet zmasakrowany
Zdaniem Krzemińskiego rzeczywistość nie tyle oddaliła się od oczekiwań Polaków, ile znacznie przerosła obawy sceptyków. Bo piękne słowa i hasła nagle przestały być piękne. Zamieniły się w błoto.
Część z nich po prostu się rozpłynęła. Jak podatek liniowy, jak obietnica zniesienia biurokratycznych blokad od lat utrudniających życie przedsiębiorcom, w czym realnie- miał pomóc właścicielom firm tak zwany pakiet Adama Szejnfelda. Jeszcze niedawno wiceminister gospodarki zapewniał, że głównym filarem jego pakietu będzie znowelizowana ustawa o swobodzie gospodarczej. Tyle tylko, że z jej podstawowymi założeniami w połowie września postanowili się rozprawić urzędnicy kilku ministerstw. W tym spraw wewnętrznych, infrastruktury-, pracy i polityki społecznej i rolnic-twa. Swoje trzy grosze dodały także CBA, ZUS i NIK.
– Projekt zmian został przez urzędników zmasakrowany – przyznaje Katarzyna Urbańska z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan”. – Dlaczego? Bo ci, którym ustawa miała służyć, czyli przedsiębiorcy, zgodnie uznani zostali za potencjalnych złodziei i przestępców.
Można się domyślać, że podobny los czekać będzie inne projekty ustaw PO, które w październiku i kolejnych miesiącach mają trafić do Sejmu. Rząd zapowiada – nie po raz pierwszy – prawdziwą ofensywę legislacyjną, związaną między innymi z dokończeniem reformy samorządowej i zmianami w lustracji, ale też w gospodarce. Tyle tylko, że wiele zapowiadanych ustaw powiązanych jest ze zrujnowanymi już właściwie projektami Szejnfelda, w związku z czym ich przyszłość jest przesądzona. Albo raz jeszcze dobiorą się do nich ministerialni urzędnicy, albo... zawetuje je prezydent. Bo ten od dawna nie ukrywa, że będzie utrudniał życie PO.
Wszystko wskazuje na to, że przedsiębiorcy nadal będą mieć na karku biurokratów i gąszcz nieżyciowych przepisów.
– Ale przynajmniej nikt nie grozi nam jeszcze, jak pedofilom, przymusowym wykastrowaniem – uśmiecha się smutno Leszek Borowczyc, budowlaniec z Krakowa. I dodaje, że kiedy widzi, co dzieje się dziś w Polsce, ma ochotę strzelić sobie w łeb. Nie tylko spędzając bezsensowne godziny na korytarzach urzędów, ale też słuchając opowieści swej koleżanki, która wydała fortunę na zapłodnienie in vitro i wciąż nie może doczekać się dzieci. Iskierka nadziei- pojawiła się tuż po sformowaniu rządu, w listopadzie 2007 roku, kiedy minister zdrowia Ewa Kopacz zapowiedziała finansowanie przez państwo metody in vitro, a premier Tusk deklarował, że metoda „warta jest wsparcia”. Wystarczyło jednak, by Kościół katolicki ustami biskupa Nycza ogłosił, że in vitro jest „nie do przyjęcia”, by już na początku 2008 roku premier rakiem się wycofał z zapowiedzi, bo „państwa na to nie stać”. – Cała dyskusja o refundowaniu in vitro była tylko chwytem PR skierowanym do elektoratu lewicowego i liberalnego – komentował wtedy poseł Marek Balicki, były minister zdrowia. Jego zdaniem tłumaczenia Tuska były niepoważne, bo „na sfinansowanie in vitro potrzeba niewiele więcej, niż przeznacza się z budżetu na Świątynię Opatrzności Bożej”. Cóż można dodać?

Mamy wybór
Kasia, córka Borowczyca, też nie rozumie, dlaczego w jej kraju miało być normalniej, a jest co najmniej dziwnie. Tymczasem Kasia chce czuć się zwyczajną, europejską nastolatką. A zwyczajnej nastolatce z Europy nie przejdzie przez myśl, by tak jak inne polskie aktywistki wysłać Ewie Kopacz, minister zdrowia... zaplamioną keczupem podpaskę. Na „dowód”, że nie są w ciąży, w związku z czym pani minister nie musi ich wpisywać do przymusowego lub nawet dobrowolnego rejestru ciężarnych.
– Po ostatnich wystąpieniach premiera i jego podwładnych trudno zachować złudzenia, że dla Platformy Obywatelskiej szacunek dla jednostki jest dobrem nadrzędnym – uważa Aleksander Smolar, prezes Fundacji imienia Stefana Batorego, politolog i dawny opozycjonista.
Smolar, podobnie zresztą jak profesor Krzemiński, uważa, że Platformie utrata obywatelskich złudzeń nie przeszkadza. – Ci, którzy na nią głosowali, nie mają, przynajmniej w najbliższej przyszłości, innej politycznej alternatywy – zapewnia profesor. – Platforma o tym wie. Wie o tym także Donald Tusk, który nie chce już być miłym premierem gwarantującym społeczeństwu uśmiechy i święty spokój. Chce być za wszelką cenę prezydentem.
Zrozumiał, być może pod wpływem swoich doradców, że nadszedł moment, w którym może pokazać nową twarz odartą z masek przeznaczonych dotąd dla naiwnych intelektualistów wolnościowców. Po to, by przypodobać się tym, którzy takiej właśnie, populistycznej twarzy oczekują. – Premier chce pozyskać tych wyborców, którzy chcą zamordyzmu, marzą o tym, by otaczający ich świat znów stał się czarno-biały, odhumanizowany, za to prosty i zrozumiały – dodaje profesor Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – I do których nie przemawiają ani wolnościowe postulaty, ani prawa innych ludzi, ale emocje oparte na najniższych instynktach.
Czy rzeczywiście Polacy nie mają dziś wyboru? Ci, dla których wolność obywatelska wciąż nie jest pustosłowiem, a w doganianiu Europy nie wystarczają im telewizory i tostery?
– My, młodzi ludzie, mamy wybór. I sporo czasu. Możemy próbować zmienić scenę polityczną, może próbować wpłynąć na Platformę Obywatelską, co staramy się robić. Wydaje się jednak, że PO nie chce słuchać naszego pokolenia i w końcu bezpowrotnie nas straci. Wtedy będziemy musieli próbować wziąć sprawy w swoje ręce – twierdzi Błażej Lenkowski, wiceszef stowarzyszenia Młode Centrum i wydawca „Liberté!”, który rok temu, podobnie jak wielu innych młodych Polaków, zawierzył szczerze i naiwnie Platformie Obywatelskiej. W to, że stworzy dla nich państwo świeckie, otwarte na potrzeby obywateli i wolny rynek, państwo bliższe niż kiedykolwiek standardom europejskim. W którym nikogo nie będzie się straszyć sankcjami i nakazami, tak jak zaczęliśmy to właśnie słyszeć z ust rządzących.

Anna Szulc
"Przekrój" 39/2008

Radni sejmiku skontrolują unijne dotacje

Komisja rewizyjna w sejmiku wojewódzkim zbada, czy nie doszło do nieprawidłowości przy rozdzielaniu unijnych dotacji. Jedną z nich, wartą ponad 5 milionów złotych, dostało stowarzyszenie, której skarbnikiem jest Marzena Krauz-Borys, żona wicemarszałka województwa Piotra Borysa z PO .
Taką uchwałę w poniedziałek jednogłośnie przegłosowali radni na sesji sejmiku. Wątpliwości nie mieli też radni Platformy Obywatelskiej. Klub jeszcze przed sesją postanowił jednomyślnie poprzeć projekt uchwały złożony przez Pawła Wróblewskiego, byłego marszałka, oraz PiS.
Przepadł za to wniosek Prawa i Sprawiedliwości, w którym radni domagali się debaty na temat ewentualnych nieprawidłowości przy rozdziale środków unijnych z Programu Operacyjnego - Kapitał Ludzki.
- Nie poparliśmy tego wniosku, bo nic nowego nie wnosił. Pokrzyczeć z mównicy zawsze można. Poczekajmy na wyniki kontroli komisji rewizyjnej, urzędu marszałkowskiego i Najwyższej Izby Kontroli - mówi Jarosław Charłampowicz, szef klubu PO.Marszałek województwa Marek Łapiński postanowił zawiesić przyznanie środków unijnych trzem projektom, które zostały negatywnie zaopiniowane przez ekspertów Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, a dostały pozytywną ocenę urzędników Dolnośląskiego Wojewódzkiego Urzędu Pracy (podlega on urzędowi marszałkowskiemu). Przyznanie im pieniędzy będzie zależeć teraz od kolejnej oceny ekspertów ministerialnych, ale spoza Dolnego Śląska. Z kontrola komisja rewizyjna ma skończyć swoją kontrolę najwcześniej w styczniu.
Marek Łapiński nie widzi nic złego w tym, że 5,7 miliona złotych dotacji dostało stowarzyszenie, w którym skarbnikiem jest żona Piotra Borysa, wicemarszałka województwa, któremu podlega rozdział unijnych środków PO-KL. - Piotr Borys nie miał formalnej możliwości wywarcia wpływu na przyznanie tej dotacji. Ale być może trzeba będzie zmienić strukturę przyznawania unijnych dotacji z PO-KL. To będzie zależało od tego, jakie będą wyniki ocen wniosków wykonanych przez niezależnych ekspertów.
Paweł Hreniak, przewodniczący klubu PiS: - Poważnie rozważamy złożenie wniosku o odwołanie tego zarządu w związku z tymi zastrzeżeniami.Popiera go w tym Patryk Wild, szef Obywatelskiej Platformy Samorządowej w sejmiku. - Zastanowimy się nad poparciem tego wniosku, bo ten zarząd jest skrajnie nieudolny.
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
Michał Kokot

Szef Łazienek: w środę mam odejść

– Mam dobrą wiadomość dla moich wrogów: pojutrze nie będę już dyrektorem Łazienek – oświadczył prof. Marek Kwiatkowski na spotkaniu Towarzystwa Przyjaciół Warszawy.
„Łazienki dziś i jutro“ – to był tytuł wczorajszego popołudniowego spotkania TPW z prof. Markiem Kwiatkowskim. Dyrektor przyszedł nieco spóźniony. I od progu zaczął:
– Jestem zdenerwowany. Nie jest mi do śmiechu. Ale ucieszą się wrogowie. Dziś właśnie się dowiedziałem, że od środy przestaję być dyrektorem Łazienek. Taka jest decyzja ministra – zakomunikował.
Nie wyjaśnił powodów tej nagłej zmiany terminu. – Jakiś urzędnik oświadczył to dziś mojemu zastępcy – mówił tylko Kwiatkowski. Nie udało nam się tego wieczorem potwierdzić w ministerstwie.
Wcześniej mówiło się bowiem, że prof. Kwiatkowski uzgodnił z Ministrem Kultury Bogdanem Zdrojewskim, że ze stanowiskiem pożegna się dopiero z końcem roku. A od 1 stycznia jego następcą zostałby historyk sztuki i konserwator zabytków Jacek Czeczot-Gawrak.
Gdy zapytaliśmy Marka Kwiatkowskiego jak zatem zachowa się w środę, odparł: – Normalnie pojawię się w pracy i nie będę rozmawiał. Albo sobie wyjadę. Nie poddam się!
I nie szczędził ataków: – Wyrzucają mnie! Po 48 latach! Na moje miejsce wstawiają tych, którzy mnie szkalują – grzmiał.
Ze swoim następcą zamierza spotkać się w sądzie. Wczoraj złożył pozew w sądzie przeciwko niemu o naruszenie dóbr osobistych. M. in. w związku z artykułem w „Rzeczpospolitej“, w którym Czeczot-Gawrak mówił o dotychczasowych „zaniedbaniach i braku gospodarskiej ręki“ w Łazienkach.
– Bo teraz idzie nowe! Łazienki muszą być miejscem rekreacyjno-sportowym. Będą tam biegać jak po Central Parku! A ja pozwalałem ganiać tylko do godz. 10. Bo to nie New York – ironizował profesor odnosząc się do planów następcy, by ogród bardziej otworzyć na młodych i wysportowanych.
Wśród kilkudziesięciu zebranych na wczorajszym spotkaniu członków Towarzystwa Przyjaciół Warszawy Marek Kwiatkowski znalazł wdzięcznych słuchaczy. Wszyscy tam go doceniali i ruszyli do wychwalania jego zasług. – To pan profesor krok po kroku scalał i odbudowywał i odnawiał Łazienki – mówił szef TPW Lech Królikowski.
Prof. Marek Drozdowski, były przewodniczący rady Łazienek wymienił: – Ten ogród to po prostu Marek Kwiatkowski! To dzięki niemu odnowiono pomniki i zabytki, powstało muzeum wychodźstwa i muzeum harcerstwa. Marek to legenda Warszawy. Jako Towarzystwo powinniśmy stanąć w jego obronie w tej politycznej akcji.
– Bo to jest polityka. A w polityce nie ma sentymentów – skonkludował prof. Kwiatkowski.
Życie Warszawy
Iza Kraj

2008/09/27

Nie zatapiajcie Muzeum

Muzeum Sztuki Nowoczesnej - powód do dumy dla Warszawy i Polski, jedna z najbardziej prestiżowych inwestycji kultury w kraju - może nie powstać. Miasto wstrzymało nad nim prace .
To zaskakujący obrót historii, która zapowiadała się tak świetnie. Konkurs na budynek muzeum rozstrzygnięto na początku 2007r. Wygrał Szwajcar Christian Kerez. Prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz otwierała kopertę z jego nazwiskiem. Wiosną tego roku w świetle reflektorów podpisywała kontrakt z projektantem.
To był sukces. Warszawa zdobyła szansę na budynek wybitnego architekta. I na to, że na placu Defilad - jednym z najbardziej ponurych miejsc w Europie -powstanie gmach, który wreszcie odmieni jego klimat. Prosta architektura muzeum dawała też nadzieję na odbudowanie w centrum stolicy kawałka zwyczajnej tkanki miejskiej.
Tymczasem władze Warszawy właśnie zawiesiły projektowanie Muzeum Sztuki Nowoczesnej.Zaskoczony jest nawet minister kultury, z tej samej partii (PO) co prezydent stolicy. Teraz powinien zareagować stanowczo.
Architektowi, który pół roku pracował nad projektem, tak wyjaśniono: zarząd miasta nie zdecydował, co jeszcze oprócz muzeum zmieścić w jednej trzeciej części tego wielkiego gmachu liczącego prawie 30 tys. m kw.
Powód jest poważny. Gdybym ja nie wiedziała, co chcę zmieścić aż w jednej trzeciej domu, który buduję, też wstrzymałabym projektowanie. Tylko dlaczego nad tą sprawą zastanawiano się tak długo? I dlaczego zwodzono architekta?
Dotąd historia współpracy władz Warszawy z architektem przypomina skecz z "Monty Pythona". Christian Kerez podpisał kontrakt z miastem w kwietniu. W lipcu przyniósł projekt budynku o dwóch poziomach, nieco inny niż ten, który wygrał konkurs. Władze miasta odrzuciły go i powiedziały architektowi, że w budynku potrzebne są trzy poziomy. Kiedy przyniósł im trzypoziomowy gmach, powiedziały, że to też jest źle, bo w budynku na parterze powinien być teatr. A potem się okazało, że z tym teatrem to wcale nie jest do końca postanowione.Co to za gra? Czy miasto chce się wywinąć z budowy muzeum?
Byłoby to kompletnie absurdalne. Przecież władze stolicy zawsze podkreślały, że to inwestycja wielkiej rangi, a pani prezydent zapewniała, że przysporzy ona Warszawie blasku.
Moment jest wyjątkowo sprzyjający: dwie trzecie kosztów ma zwrócić Unia Europejska, co gwarantuje minister kultury Bogdan Zdrojewski. W budowę wartą prawie 300 mln zł miasto miałoby włożyć ok. 100 mln. To kilka razy mniej, niż zdecydowało się dać na kontrowersyjną rozbudowę stadionu Legii, mimo że Warszawa i tak ma mieć wielki Stadion Narodowy.
Dlaczego władze Warszawy nagle zaczęły wahać się w sprawie budowy muzeum? Dlaczego wiceprezydent miasta Jacek Wojciechowicz o inwestycji na miarę aspiracji europejskiej stolicy wypowiada się z pogardą i niechęcią?
Mam dwie hipotezy.
Po pierwsze, plac Defilad w Warszawie to miejsce przeklęte. Architekci powinni trzymać się od niego z daleka. Od 2006 r. obowiązuje tam plan zagospodarowania przyjęty za rządów PiS w stolicy, który przewidywał niską, kilkupiętrową zabudowę. Ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz nieustannie ten plan podważa. Wciąż mówi, że trzeba go zmienić, a najlepiej postawić jak najwięcej wieżowców. Muzeum Sztuki Nowoczesnej mieści się w poprzedniej wizji placu -i tu tkwi zadra. Dla nowych władz jest symbolem starego porządku, może nawet rozrzutności. Niski gmach poświęcony sztuce - a więc zabiera miejsce i nic na nim nie będzie można zarobić, a przecież tu są najdroższe działki w kraju.
Druga hipoteza wiąże się z instrumentalizacją kultury przez władze. Ujawnia się tu niebezpieczne myślenie przypisujące pomysły, które akurat są nam nie po drodze, politycznym wrogom. - Cała sprawa ma swoje początki w działalności warszawskiego PiS -tłumaczy "Gazecie" decyzje władz miasta wiceprezydent Jacek Wojciechowicz.
Władze Warszawy nie myślą o ludziach ani o tym, co zrobić, by mieli oni z życia w mieście jak najwięcej przyjemności i pożytku. Mówią o metrach kwadratowych. I prowadzą handel: skoro dajemy na ten budynek 100 mln zł, to musimy coś z tego mieć. To "coś" to 8 tys. m kw. w projektowanym gmachu. Władze stolicy chcą mieć je "dla siebie", a ponieważ nie wiedzą jeszcze, jak je wykorzystać, wolą zatrzymać cały projekt.
Zapominają, że jeśli muzeum stanie w Warszawie, całe będzie dla miasta. Jego budowa jest pomysłem nie tylko na zmienianie Warszawy, ale i na dodanie prestiżu Polsce. Byłoby bardzo źle, gdyby w drobnych rachunkach, walce o metry kwadratowe i politycznej propagandzie władze zatopiły muzeum.
Gazeta Stołeczna
Dorota Jarecka

2008/09/26

Kary i rugi na Legię

Są pierwsze kary za kontestowanie gigantycznej dotacji na rozbudowę stadionu Legii. SLD zapowiada polityczne rozstanie z SdPl. PO zrugała szefową komisji sportu Katarzynę Munio, bo wbrew partii zagłosowała "przeciw"
Trwa polityczna burza wokół Legii. W środę liderzy SdPl ujawnili, że będą wetować przeforsowaną przez PO i SLD uchwałę, która zwiększa miejską dotację na rozbudowę stadionu o 102 mln zł. Z kasy miejskiej ma iść na tę inwestycję aż 456 mln zł. To najwyższa dotacja na cel sportowy w historii warszawskiego samorządu.Dla socjaldemokratów to rażąca niegospodarność. - Nie spotkałem się wcześniej z takim przypadkiem. Miasto wpompowuje ciężkie miliony w stadion, wiedząc, że nie odzyska ich z czynszu [klub ma płacić przez przeszło 20 lat 3,7 mln zł rocznie]. Mówimy o publicznych pieniądzach - ostrzega Bartosz Dominiak, radny miasta i p.o szefa SdPl.
- Wezwiemy Radę Warszawy, by w ponownym głosowaniu usunęła wadliwą uchwałę - wtóruje mu Piotr Guział z mazowieckich władz partii. Jeśli rada nie wycofa się z dofinansowania, SdPl planuje doniesienie do prokuratury. - W poniedziałek zawiadomimy też NIK - dorzuca Guział.Krucjata SdPl jest o tyle niecodzienna, że to - obok SLD - stołeczny współkoalicjant Platformy. Lewicowe partie podpisały porozumienie programowe z Hanną Gronkiewicz-Waltz.
Pożegnanie z obciachem
Wygląda na to, że Legia podzieli warszawską lewicę. - Zbliża się warszawski zarząd SLD. I tak mieliśmy ocenić współpracę z SdPl. Teraz już nie mam wątpliwości: będę rekomendował polityczne rozstanie - mówi Tomasz Sybilski, szef stołecznego Sojuszu. - Obawiam się o stan psychiczny młodych działaczy socjaldemokracji. Na posiedzeniu klubu kolega Dominiak był za dofinansowaniem Legii. Wątpić zaczął po wyjściu, a po kilku dniach rozpoczął krucjatę przeciwko przegłosowanej uchwale.
Dominiak ma własną wersję: - Nie jestem przeciwko stadionowi, ale zasadom jego finansowania. Klub Lewicy zebrał się na kilka dni przed sesją, wciąż nie mogłem doprosić się aneksu umowy między miastem a Legią.
Twierdzi, że jego wątpliwości rosły wraz z kolejnymi pytaniami, które zadawał na komisjach. - Np. zapytałem, czy piłkarze mogą mieć logo Warszawy na koszulkach. Przedstawiciel klubu odpowiedział mi: "Tak, za dodatkową opłatą 1 mln zł".
Zapowiedź politycznego rozstania z SLD Guział komentuje następująco: - To radosna dla nas nowina. Oznacza, że Platforma będzie miała wybór między głosowaniem z SLD, SdPl. Z dwójką naszych radnych PO ma większość. Nie ukrywam, że od pewnego czasu polityczna współpraca z takim Sojuszem, jaki działa w radzie miasta, była dla nas obciążeniem. Ba, nawet obciachem.
Nagana dla kontestatorki
Z kontestatorami dotacji dla Legii rozlicza się też PO. Na cenzurowanym znalazła się Katarzyna Munio (PO), szefowa komisji sportu. Wbrew zaleceniom partyjnych liderów odważyła się otwarcie zakwestionować sens dawania kolejnych 102 mln na budowę stadionu Legii.
- Ten stadion jest potrzebny, ale może nie aż tak drogi. Zostańmy więc przy ustalonej wcześniej dotacji sięgającej 360 mln i narysujmy nowy projekt - mówiła podczas ostatnich obrad Rady Warszawy, czym rozsierdziła partyjnych przełożonych. Początkowo kierownictwo klubu PO rozważało usunięcie jej ze swoich szeregów. Jednak wczoraj zdecydowało, że zastosuje inne sankcje: udzieli jej nagany i pozbawi szefostwa komisji sportu.
- To salomonowe wyjście. Katarzyna Munio z otwartą przyłbicą wystąpiła przeciwko naszemu stanowisku. Musiała ponieść konsekwencje. W innym razie nasz klub stałby się towarzyski, a nie polityczny - mówi Wojciech Rzewuski, radny PO.
- Zagłosowałam zgodnie ze swoim sumieniem i tego nie żałuję. O przyznawaniu pieniędzy z budżetu Warszawy powinny decydować względy merytoryczne, a nie polityczne. Gdybym jeszcze raz miała opowiedzieć się za 456-milionową dotacją dla Legii, postąpiłabym tak samo: byłabym jej przeciwna - mówi Katarzyna Munio.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Iwona Szpala, Jan Fusiecki

"Tępię wszystkie nepotyzmy w kulturze"

Nie zmieniam opinii, że nepotyzm jest złem i czymś szkodliwym. W tej materii nic się nie zmieniło. I nie znajdzie pan żadnej podpisanej przez mnie nominacji dla kogokolwiek z mojej rodziny i żadna z nich nie ma związku z legitymacjami partyjnymi nominowanych - mówi DZIENNIKOWI minister kultury i dziedzictwa narodowego.
ROBERT MAZUREK: Był pan lubiany w klubie PO, więc musiał pan wejść do rządu, ale był pan nielubiany przez Tuska, więc zamiast MON, o które pan zabiegał, dostał pan najmniejszy resort.
BOGDAN ZDROJEWSKI*: Moja nominacja nie jest aż tak zaskakująca, jak pan to przedstawia, bo jest kilka resortów, do których się nie nadaję, ale akurat kultura nim nie jest. Za rządów SLD pracowałem przez cztery lata w sejmowej komisji kultury z myślą właśnie o tej funkcji. Całe moje wykształcenie i dorobek zawodowy predystynują mnie do jej pełnienia.
To oczywiste, że szef komisji obrony, minister obrony w gabinecie cieni kieruje po wyborach kulturą?
Dzięki temu mogę teraz bronić kultury narodowej przed tymi wszystkimi, którzy są jej nieprzyjaźni. Czasem się uważa, że kultura to piąte koło u wozu, że dawanie pieniędzy na nią to marnowanie grosza, że resort jest niepotrzebny.
Rok temu jako lider Platformy mówił mi pan, że "PO nie zabraknie woli do prawdziwej walki z nepotyzmem".
Tak, pamiętam i podtrzymuję to zdanie. Tępię wszystkie przejawy nepotyzmu w kulturze.
"Każdy, kto znalazł się w PO, by uzyskać nominację do jakiejś spółki i po nią przyjdzie, wyleci przez okno".
Mam nadzieję, że tak jest.
Hm, o tym nie słyszałem, ale prasa pełna jest nazwisk ludzi z PO, którzy tak znaleźli posady.
W kulturze gotów jestem tłumaczyć się z każdej nominacji.
Podam przykłady z Dolnego Śląska…
Oczywiście będą dotyczyć instytucji kultury?
Tak, z kultury materialnej, a konkretnie KGHM. Może same nazwiska działaczy PO, którzy uwili tam sobie gniazdka: Gierałt, Szczepaniak, Maćkała, Kraśniański… Mam jeszcze kilka.
Pomylił pan ministerstwa. Nie jestem ministrem skarbu, nie należy to do moich kompetencji, nie znam tej sprawy.
Przewidziałem to rok temu. Oto cytat: "A na konkretne pytania o nepotyzm odpowiadał pan będzie: nie wiem, nie słyszałem, nie czytałem, przepracowany jestem". Ale pan mnie ofuknął mówiąc: "Lekceważy pan moją wrażliwość, a tego bym na pana miejscu nie czynił."
Naprawdę nie mam pełnej wiedzy na ten temat, nie znam tych spraw. Proszę pytać o sprawy, za które odpowiadam.
To przykłady z pana województwa - Wrocław, był pan tam prezydentem. Takie miasto nad Odrą.
Teraz pan żartuje.
Nie, naprawdę nad Odrą.
Budzi to we mnie same dobre skojarzenia.
W nich też. Mnóstwo ludzi z PO znalazło tam pracę.
Z PiS, PSL i SLD również. Bezpartyjni też mają pracę.
Jeśli mają krewnych. Żona i ojczym posła PO Wojnarowskiego. Żona wicemarszałka Borysa…
O ile wiem, niektórzy z tych ludzi zrezygnowali po tym, jak rozpętała się nagonka prasowa.
Nagonka?! Biedni, niewinni ludzie padli ofiarą nagonki! Jakby PiS szwagrów zatrudniało, to nie mówiłby pan o nagonce.
Potwierdza pan, że była błyskawiczna reakcja na takie przypadki, i to dobrze. Zrezygnowali, temat można uznać za zamknięty.
To, o czym mówię, to klasyczny nepotyzm i kolesiostwo. Pytam więc, jak się miewa pańska wrażliwość?
Nie zmieniam opinii, że nepotyzm jest złem i czymś szkodliwym. W tej materii nic się nie zmieniło. I nie znajdzie pan żadnej podpisanej przez mnie nominacji dla kogokolwiek z mojej rodziny i żadna z nich nie ma związku z legitymacjami partyjnymi nominowanych. Ani w kulturze, ani poza nią. I podtrzymuję to, co mówiłem: proszę nie lekceważyć mojej wrażliwości.
Ja jej nie lekceważę, tylko nie widzę u pana tej srogości w walce z nepotyzmem. Walczę z nią każdego dnia na obszarze mi powierzonym.
Czyta pan tylko "Odrę" oraz "Ruch Muzyczny", więc nie wie, co się dzieje.
Nie tylko, ale nie śledzę szczegółowych informacji na temat KGHM.
Nie pytam o wielkość wydobycia miedzi, tylko o wielkość wydobycia członków Platformy.
(śmiech) Mogę powtórzyć, że moja wrażliwość na nepotyzm nie zmienia się, cóż więcej mogę panu powiedzieć?
Choćby to, czy chce pan przejść do historii jako ten, który oficjalnie oddał media publiczne politykom?
Naprawdę? Sądziłem, że chcę im je odebrać.
Razem z SLD zmienicie władze radia i TVP jeszcze w tym roku.
Nic o tym nie wiem. Od początku założenia do ustawy o mediach przygotowywano bez presji czasu. W żadnym miejscu nie przesądzają one, że nastąpi zmiana władz mediów publicznych.
Jak to?
Mają one zostać postawione w stan likwidacji. To racjonalna propozycja zmierzająca do przekształcenia firmy i wyodrębnienia nowych spółek, ale to ostateczność. Mam nadzieję, że uda się dokonać niezbędnych zmian bez stawiania radia czy telewizji w stan likwidacji.
Ile programów powinna mieć telewizja publiczna?
Dwa ogólnopolskie, jeden regionalny i kanały tematyczne. Kanały regionalne powinny pozostać własnością telewizji, a nie władz samorządów. Powstanie Fundusz Misji Publicznej zarządzany przez radę powierniczą, czyli trzyosobowe grono zawodowców od licencji telewizyjnych. Powoła ich Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji.
Nowa, odbita przez Platformę, PSL i SLD. Teraz tam zasiadają politycy PiS, LPR i Samoobrony.
Co jest fatalne, ale wy nie chcecie tego zmienić, tylko zająć ich stołki.

Cały czas tłumaczę panu, że chcemy to zmienić. Ale wróćmy do Funduszu Misji Publicznej. On będzie przyznawał fundusze na programy misyjne.
Także mediom komercyjnym.
Takiej możliwości nie można wykluczyć, ale będzie to niezwykle utrudnione, dlatego że ogromną część środków fundusz będzie musiał przeznaczyć na telewizyjną "Jedynkę" oraz radio publiczne. To jest jeszcze do ustalenia.
Ale już wiadomo, że fundusz będzie nie tylko pieniądze dawał, ale i rozliczał. Jak mu się program nie spodoba, to telewizja więcej grosza nie zobaczy.
Nie ma takiej możliwości. Fundusz będzie badał jedynie stronę finansową, a nie merytoryczną realizowanych licencji. Za to odpowiedzialna będzie rada programowa powołana przy KRRiT. Licencja określa na przykład "50 godzin programów publicystycznych", a nie zajmuje się tym, kto będzie je prowadził czy reżyserował. Za to odpowiadać będą nadal szefowie anten.
Najwyżej jak Pospieszalski skrytykuje ministra Zdrojewskiego, to fundusz nie da telewizji pieniędzy, chyba że następny program będzie robił roztropniejszy gość, który już na pewno rządu nie obśmieje.
Na razie ocena programów publicystycznych należy do reprezentantów PiS, LPR i Samoobrony. I to trzeba zmienić. Zapewniam, gorzej nie będzie.
Czy to, że telewizją rządzi była koalicja, rzutuje na program?
Według mojej oceny tak.
Jakieś przykłady?
Pan chce, żebym został cenzorem telewizji publicznej? Nie poddam się tej presji, lecz to, kto rządzi telewizją, nie jest bez znaczenia dla programu.
Konkrety? Po co?
Podawano ich wiele w ostatnim czasie.
Nie podając ich, jest pan gołosłowny.
Pan za wszelką cenę chce mnie zmusić do oceny.
Nie, wyrok już dawno pan wydał, ja chcę poznać przykłady stronniczości TVP.
Nie będę się zajmował recenzowaniem poszczególnych wydań "Wiadomości", "Panoramy" czy programów publicystycznych w telewizji.
Główny program publicystyczny w TVP robi Tomasz Lis, a "Wiadomości" Hanna Lis i Piotr Kraśko. To pisowscy propagandziści czy ludzie Giertycha?
Nie wciągnie mnie pan w takie rozważania.
Udowadnia pan swą złą wolę. Mówi, że TV musimy zmienić, bo jest stronnicza, ale nie potrafi pan podać przykładów jej nieuczciwości.
Nie, panie redaktorze. Po prostu szanuję dobrą wolę ludzi tam pracujących, którzy są poddawani rozmaitym naciskom. I nie poddam się pańskiej presji recenzowania mediów.
Przychodzę do pana i mówię, że w rządzie są sami złodzieje. Pan żąda dowodów, a ja na to: "O nie, nie poddam się presji recenzowania rządu". Fajna logika?
Zła analogia i kompletnie nietrafiony przykład.
O czym rozmawiamy? O poziomie programów, dziennikarzy czy o presji wywieranej przez polityków na pracowników TVP?
A pan, strasząc dziennikarzy odbiciem TVP, nie wywiera aby na nich presji?
Nikogo nie straszę, właśnie nie daję się panu wciągnąć w ocenę dziennikarzy telewizji. Co wcale nie oznacza, że oceniam ich wysoko.
Dlaczego cenzuruje pan film "Tajemnica Westerplatte"?
Bzdura, niczego nie cenzuruję, tylko dbam o to, by z pieniędzy publicznych nie finansowano projektów nieuwzględniających wrażliwości społecznej związanej choćby z obroną Westerplatte. Jednocześnie będę dbał o samodzielność i niezależność wszystkich artystów. Uważam, że to się da pogodzić.
To będzie dotyczyło tylko filmu?
Nie, ta zasada powinna dotyczyć całej kultury.
A taka wystawa jak "Pasja" Doroty Nieznalskiej z ukrzyżowanymi genitaliami powinna być wspierana z pieniędzy publicznych czy nie?
Znowu chce mnie pan namówić na cenzurę.
Ja?! To pan nie daje pieniędzy na film o Westerplatte, więc pytam o sztukę.
Świat plastyki jest pełen artystów, którzy realizują się przez prowokacje i ostatnią osobą, która byłaby recenzentem tych prowokacji, powinien być minister.
Bo on jest tylko recenzentem filmowym, tak? Dałby pan pieniądze na wystawę Nieznalskiej?
Próbuje pan traktować ministra kultury jak bankomat. Da pieniądze czy nie da? Moją rolą nie jest decydowanie o tym, czy poszczególne filmy czy wystawy dostaną pieniądze. Ani naciskanie na instytucje mu podległe, by wspierały tych czy innych twórców.
Za to nacisk na reżysera jest właściwy?
Myli się pan. Na nikogo nie naciskałem, tylko wyraziłem swą opinię w sprawie dofinansowania tego filmu.
W galeriach mogą sobie wystawiać, co zechcą, bo tam nikt nie chodzi, ale przerażona Platforma nie może dać pieniędzy na obrazoburczy film o Westerplatte, bo wam wyciągną dziadka z Wehrmachtu? Brawurowa interpretacja.
Bądźmy precyzyjni: ja nie zakazuję powstawania żadnych filmów, tylko powiedziałem, że publiczne pieniądze nie powinny wspierać projektów fałszujących historię i nieuwzględniających wrażliwości Polaków.
Jarosław Kaczyński zarzuca wam, że nie prowadzicie polityki historycznej.
Uważam, że w ogóle nie dorobiliśmy się polityki historycznej. Nie prowadził jej SLD, nie prowadziło PiS, które tylko rozpoczęło dyskusję na ten temat. Pojawiały się bardzo ostre głosy w tej sprawie, a niektóre postulaty miały charakter czysto instrumentalny. Będę starał się łagodzić tę dyskusję i w ciągu kilkunastu miesięcy wypracować akceptowany szerzej model polityki historycznej państwa. Byłby to zresztą pierwszy taki model, bo wszystkie projekty PiS pozostały tylko na papierze.
W ciągu niespełna dwóch lat można zlikwidować WSI, obniżyć podatki i stworzyć ministerstwo ryb słonowodnych, ale trudno wykreować i zrealizować model polityki historycznej. Wy rządzicie rok i nie zrobiliście w tym celu nic.
Bo ja nie chcę niczego deklarować i pozostawiać na papierze. Ma pan rację, że mnie nie widać, ale bardzo mnie interesuje, by po mojej kadencji zostały efekty, świadectwa materialne prowadzonej polityki historycznej. Wzmacnianie wrażliwości historycznej, kształtowanie patriotyzmu, pojmowania polskiej racji stanu - to niesłychanie ważne zadania, ale nie należy ich realizować tylko w jakiś martyrologiczny sposób, ograniczając się do kilku dat i symboli.
Ale kiedy prezydent chce zmienić sposób obchodzenia Święta Niepodległości z martyrologiczno-zniczowego na radosny, to kpinom, że Kaczyński będzie balował, nie ma końca.
Nie słyszałem takich kpin z ust osób związanych z rządem.
Sławomir Nowak?
On kpił?
Skąd, gratulował pomysłu. Wybierze się pan na bal?
Nie wiem, jakie czekają mnie obowiązki 11 listopada, ale nie wykluczam, że się tam zjawię. Jeśli oczywiście dostanę zaproszenie. Choć z tego, co wiem, będzie to raczej gala, nie bal.
Kto zostanie pełnomocnikiem rządu do budowy muzeum Westerplatte? Maciej Krupa, dyrektor biura posła i ministra Nowaka?
Nie sądzę. Nie znam opinii ministra Nowaka na ten temat, nie pytałem też pomorskich struktur Platformy Obywatelskiej o zdanie.
Daleko idąca samowola.
Samodzielność. Nigdy tak nie robię.
To będzie wasze muzeum, które przyćmi Muzeum Powstania Warszawskiego? Donald Tusk potrzebuje tego w kampanii. To będzie również pańskie muzeum, nie nasze. A to, o czym pan mówi, to tylko mylna interpretacja.
Kiedy zacząłem pracę, na moim biurku leżało około stu projektów budowy nowych muzeów! Ja ich nie neguję…
Tylko ich nie buduję, tak? Powiedział pan nawet, że w Polsce ciągle czci się przeszłość, trupy i mamy za dużo muzeów. Osobliwe jak na ministra dziedzictwa narodowego. A ile mamy muzeów w Polsce?
1200! Większość z nich wymaga reformy i sporych zmian. Mamy określone pieniądze w budżecie na muzea. I teraz, jeśli zacznę budować wszystkie nowe muzea, to na działalność dotychczasowych nie będzie nic! Wszystkie pieniądze pójdą na światło, wodę, ogrzewanie, administrowanie. A ja chcę widzieć muzea żyjące, przyciągające, a nie odpychające zwiedzających! W Polsce panowała zasada "wbić łopatę, potem jakoś to będzie". Koniec z nią.
Wszyscy są za, tylko niech mi pan powie, ile jest w Warszawie muzeów Chopina?
Żadnego, dlatego tą inwestycją, czyli powstającym supernowoczesnym muzeum, zajmuję się osobiście.
Daje pan głowę, że nie będzie to obciachowe muzeum z partyturą i sztućcami w gablotce?
Właśnie tego się bałem, dlatego ogłosiłem konkurs. Wygrali go Włosi i powstanie jedno z najwspanialszych multimedialnych muzeów. Będzie adresowane i do dzieci, i do starszych, a każdy dostanie do ręki chip i będzie mógł wybrać dostosowaną do wieku prezentację.
Zdążycie na 200-lecie urodzin za dwa lata? Tak. Widzę niedowierzanie. Jak nam się uda, to stawia pan dobre wino.
Dobrze, ale jak będzie klęska?
To ja stawiam.
Wystarczy panu na to wino?
Bez obaw, zaoszczędzę na angielskim dla dzieci - obiecywaliście darmowy. (śmiech) Dobrze panu idzie.
Przeciwstawił się pan budowie Muzeum Ziem Zachodnich we Wrocławiu. Nie drażnimy Niemców?
To nie ma nic do rzeczy. To muzeum powinno powstać, ale nie ma na nie dobrego pomysłu, ma złą lokalizację - w budynku, w którym ma być jeszcze jedno muzeum, między stacją benzynową a hipermarketem. Jesteśmy zgodni z prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem, że powinna powstać stała wystawa pokazująca polskie osiągnięcia na Ziemiach Zachodnich, w lepszej lokalizacji i z lepszym projektem.
W Polsce jest 500 pomników Jana Pawła II, z czego 490 koszmarnych, a nie ma żadnego sensownego muzeum. Aż trudno uwierzyć. Tak samo jak w to, że nie ma tu muzeum "Solidarności", muzeum historii Polski.Nadrabiam te zaległości. Powstaje Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku, w przyszłym roku rozpoczynamy budowę - są na to pieniądze, jest projekt, ruszamy. W Warszawie przy świątyni Opatrzności Bożej powstanie za trzy lata muzeum Jana Pawła II i kard. Wyszyńskiego. I gwarantuję, że będzie to jedno z ciekawszych muzeów, robione przez twórców Muzeum Powstania Warszawskiego. W tym roku powinna zostać podjęta decyzja o przykryciu Trasy Łazienkowskiej koło placu Na Rozdrożu w Warszawie i tam w 2013 r. mogłoby stanąć muzeum historii Polski.
A muzeum komunizmu?
W Pałacu Kultury i Nauki raczej nie. Twórcy tej koncepcji, między innymi Czesław Bielecki i Andrzej Wajda, tak się poróżnili w swych pomysłach, że to raczej niemożliwe. Za to najprawdopodobniej takie muzeum powstanie w Nowej Hucie. To zresztą też niezła lokalizacja.
A sam Pałac Kultury powinien być zabytkiem?
Już jest. Został wpisany na listę zabytków blisko dwa lata temu.
To wiem. Pytam o pańską prywatną opinię.
Spytałbym o to warszawiaków. Jeśli większość byłaby za, to przychyliłbym się do tego pomysłu.
Kwintesencja polityki PO - słuchamy sondaży. Nie sondaży, tylko obywateli. Oby wszystkie rządy wsłuchiwały się w głos Polaków.
Wzruszył mnie pan.
(śmiech) Chce pan znać moje zdanie na temat Pałacu Kultury i Nauki? Nie podoba mi się i osobiście przychyliłbym się do opinii, że należałoby go raczej zburzyć, niż robić z niego obiekt kultowy.
*Bogdan Zdrojewski, polityk PO, minister kultury i dziedzictwa narodowego
Robert Mazurek
www.dziennik.pl

Ratusz wstrzymuje Muzeum Sztuki Nowoczesnej

Ratusz każe wstrzymać prace projektowe Muzeum Sztuki Nowoczesnej na pl. Defilad. Dopiero teraz ustala, co ma się w nim znaleźć, ale wie, że już chce nim współrządzić. Ministerstwo Kultury jest zdumione .
W zespole Muzeum Sztuki Nowoczesnej wybuchła panika. Marcel Andino Velez: - Przepadnie 50 mln euro dotacji unijnej na budowę, która została zapisana w umowie między ministrem kultury i władzami miasta 31 lipca. To może być nasz koniec.
Spór o parter i władzę
Na pytanie, czy ratusz rezygnuje z muzeum, jego rzecznik Tomasz Andryszczyk odpowiada: - Żadnej radykalnej decyzji nie było. Chcemy sobie tylko zagwarantować współkierowanie tą instytucją, bo zamierzamy w tym gmachu umieścić jeszcze inną instytucję kultury, np. teatr.
- Zawiesiliśmy rozmowy z architektem Christianem Kerezem do czasu wyjaśnienia, co ma się znaleźć w przestrzeni ogólnodostępnej na parterze - precyzuje Paweł Barański, dyrektor Stołecznego Zarządu Rozbudowy Miasta, który prowadzi przygotowania do budowy muzeum.
- Nie można projektować budynku, nie wiedząc, kto będzie użytkownikiem.
Ministerstwo Kultury nie kryje zaskoczenia. I żąda wyjaśnień. - Niedawno podpisaliśmy z miastem umowę zawierającą harmonogram przygotowań, w tym prac projektowych. Jesteśmy zdumieni, że go zaakceptowało, ale wstrzymuje projektowanie. Jesteśmy skłonni zrobić wszystko, by muzeum powstało. 3 października w tej sprawie odbędzie się spotkanie ministra z przedstawicielami ratusza. Chcemy, by miasto dotrzymało obietnic - mówi Iwona Radziszewska, rzeczniczka Ministerstwa Kultury.
Czym zapchać gmach
Muzeum Sztuki Nowoczesnej ma powstać w centrum Warszawy, w cieniu PKiN. Jego projektantem jest wyłoniony dwa lata temu w międzynarodowym konkursie szwajcarski architekt Christian Kerez. Przedstawił koncepcję minimalistycznego budynku o trzech kondygnacjach. Koszt inwestycji jest szacowany na 270 mln zł. Ma być realizowana z budżetu Warszawy i środków UE (jets na to zarezerwowane ok. 180 mln zł). Po zbudowaniu przejdzie na utrzymanie Ministerstwa Kultury.Z harmonogramu prac wynika, że do końca roku musi być gotowa ostateczna koncepcja budynku.
Jak to możliwe, że w dwa lata po rozstrzygnięciu konkursu na muzeum nie wiadomo, co ma w nim być? To skutek bałaganu w ratuszu, w czym ma swój udział poprzednia ekipa. W warunkach konkursu zapisano, że parter - aż 10 tys. m kw - ma być przeznaczony na cele komercyjne. Po jego rozstrzygnięciu odkryto, że komercyjna kondygnacja wyklucza uzyskanie europejskiej dotacji. Ratusz latem poprosił więc Kereza, by na parterze zaplanował teatr. Architekt był zaskoczony. Miał wątpliwości, czy teatr tam się zmieści. - Trwa w tej sprawie dyskusja, także pomiędzy miastem a ministrem kultury - przyznaje Paweł Barański. - Minister zasygnalizował, że nie odpowiada mu koncepcja z teatrem, nie przedstawił jednak sugestii, co powinno się znaleźć w budynku.
- Jeżeli minister i władze miasta szybko nie dojdą do porozumienia, przepadną szanse na zmieszczenie się w terminach, które i tak są napięte - denerwuje się Marcel Andino Velez z Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
Terminy na święty nigdy
Najnowszy skandal to kolejny zgrzyt w historii Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Zaczęło się od międzynarodowego skandalu, kiedy się okazało, że pierwszy konkurs architektoniczny jest przeładowany biurokratycznymi wymogami, od zagranicznych gwiazd architektury żądano udowodnienia, że nie siedzieli w więzieniu. Konkurs rozpisano ponownie. Zwycięski projekt Kereza nie spełnił oczekiwań wielu obserwatorów, którzy liczyli na budynek ikonę, a nie minimalistyczną bryłę. Do dymisji podał się dyrektor i rada programowa muzeum.
Wkrótce potem w Warszawie zmieniły się władze. Projekt Kereza nie budził entuzjazmu w ekipie Hanny Gronkiewicz-Waltz. Negocjacje w sprawie wynagrodzenia dla architekta ciągnęły się w gorszącym stylu miesiącami. Umowę ostatecznie podpisano w kwietniu tego roku (gażę Kereza ustalono na 26 mln zł), ale prezydent Gronkiewicz-Waltz od razu zapowiedziała, że budynek - w imię "realizmu technicznego" - będzie gotowy dopiero w 2014 r., a nie jak wcześniej mówiono - w 2012 r.Dziś Paweł Barański mówi: - To trudny termin. Jeżeli chcemy, żeby ten obiekt był gotowy na 2015 r., musimy stonować emocje i dojść do porozumienia.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Michał Wojtczuk, Dariusz Bartosiewicz

To wielki błąd Platformy

Rozmowa z Katarzyną Munio (PO), warszawską radną z komisji sportu
"Gazeta": Co czuje radna klubu Platformy, która dostała naganę i została pozbawiona stanowiska szefa komisji sportu, bo odważyła się zagłosować przeciwko gigantycznej dotacji na modernizację stadionu Legii?
Katarzyna Munio: Mój mąż, były działacz Platformy, który wprowadzał mnie w politykę, i z którego zdaniem bardzo się liczę, powiedział, że to porażka. Na mnie spadły kary. Poza tym moja partia była za tą dotacją, więc wzięła za nią odpowiedzialność. Przegrałam więc podwójnie: indywidualnie jako radna i drużynowo, bo moim zdaniem Platforma popełniła w tej sprawie wielki błąd.
Dlaczego?
- Bo jako partia liberalna powinna przestrzegać zasady konkurencyjności. Tymczasem dała 456-milionową dotację koncernowi wyłonionemu bez jakiegokolwiek konkursu [Warszawy zapłaci za budowę stadionu Legii, który dzierżawi klub piłkarski należący do koncernu ITI]. Takie wspieranie grup kapitałowych jest niewłaściwe i kłóci się z fundamentalnymi zasadami programu PO.
Pani koledzy i koleżanki mówią, że to nie ich wina: umowę z ITI podpisał w ostatnim dniu urzędowania w warszawskim ratuszu Kazimierz Marcinkiewicz, wtedy kandydat PiS na prezydenta Warszawy.
- Nie mówiłam, że nie należy w ogóle dotować Legii czy zerwać całkowicie umowę z ITI. Postulowałam jedynie, aby nie dawać dodatkowych 102 mln zł do i tak już wysokiej wcześniej uchwalonej dotacji. Przeszło 350 mln to i tak bardzo dużo. Uważam, że trzeba było zastanowić się nad odchudzeniem projektu modernizacji stadionu: okrojeniem standardów, zastosowaniem tańszych materiałów. Tak poważana decyzja powinna być poprzedzona profesjonalną analizą, która pokazałaby, gdzie i ile można zaoszczędzić.
Co na to urzędnicy odpowiedzialni za sport?
- Nie chcieli rozmawiać konkretnie. Jako radni nie mogliśmy doprosić się od nich nawet podstawowych danych. Musiałam pojechać do biura inwestora zastępczego, aby dowiedzieć się, ile powierzchni komercyjnej powstanie za pieniądze miejskie przy stadionie Legii.
Udało się?
- Były oczywiście złośliwe uśmiechy, ale dokumenty dostałam. Okazało się, że na gastronomię, biura czy handel zarezerwowano ok. 7 tys. m.kw. Można na tym zarobić co najmniej ok. 8 mln zł rocznie. Tymczasem klub za całość, czyli część handlową i stadion, ma nam płacić rocznie 3,7 mln zł czynszu, a budowa idzie w 100 proc. z budżetu Warszawy. Mimo to urzędnicy upierali się, że stawka płaconego przez Legię czynszu jest dla nas korzystna.
Mówiła pani o tym Hannie Gronkiewicz-Waltz?
- Tak. ale rozmowa była ogólna. Prezydent powiedziała jedynie, że ta inwestycja musi iść do przodu.
A pani koledzy z klubu PO?
Wielu po cichu sarkało na dotację dla Legii, ale ostatecznie tylko pani zagłosowała przeciw, za co potem została ukarana. Może słusznie, bo przecież polityka to gra grupowa?- Dyscyplina polityczna jest konieczna przy głosowaniu budżetu czy absolutorium, ale nie konkretnych inwestycji.
Czy w momencie ogłoszenia kar na posiedzeniu klubu PO ktoś pani bronił?
- Nie, ale też nie atakował. Straciłam stanowisko szefa komisji ku przestrodze, bo radni przywiązują się do stanowisk......wielu ma także pracę załatwioną dla siebie lub rodziny dzięki partyjnym koneksjom......i niestety, wszystkie partie rządzące tracą przez to wrażliwość społeczną.
To dlaczego nie wystąpi pani z PO?
- Moja postawa, paradoksalnie, wynika z przywiązania do programu PO - partii liberalnej, popieranej przez przedsiębiorców, dla której zachowanie zasady konkurencyjności to jeden z priorytetów. Po głosowaniu nad Legią odebrałam liczne maile i telefony od wyborców z gratulacjami.
- Czyli do końca nie jest pani przegrana?
- Liczę się z tym, że spotkają mnie kolejne kary. Zapewne mam małe szanse na dobre miejsce na partyjnej liście w przyszłych wyborach. Ale postąpiłam zgodnie z przekonaniami i własnym sumieniem. Gdyby trzeba było głosować Legię ponownie, zrobiłabym to samo. Przybyło mi siwych włosów, ale nie żałuję.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Rozmawiał: Jan Fusiecki

2008/09/25

I co z tym muzeum?

„Dalsze projektowanie Muzeum Sztuki Nowoczesnej zostaje wstrzymane na czas nieokreślony“ – taką wiadomość na piśmie otrzymał wczoraj od miasta architekt Christian Kerez.
Pismo jest konsekwencją konfliktu między władzami miasta a projektantem, który ostatnio odmówił dostosowania parteru Muzeum Sztuki dla teatru. Spór może zakończyć się utratą 200 mln zł unijnej dotacji na tę inwestycję. A to oznaczałoby, że muzeum przy pl. Defilad nie powstanie w ogóle.
Stołeczni urzędnicy uparli się bowiem, że 8 tys. mkw. pierwszej kondygnacji MSN, zaplanowanej pierwotnie jako przestrzeń komercyjna, lepiej zagospodarować na nową siedzibę dla teatru Rozmaitości.
Pomysł był dość zaskakujący – teatru nie było bowiem w warunkach konkursu, który wygrał Christian Kerez. Projektant nie ma też tego w umowie z miastem. Ale mimo to urząd zażyczył sobie poprawek. Projektant ich nie uwzględnił. Ratusz więc – jak pisaliśmy na początku września – pracę odrzucił. I odmówił zapłacenia faktur. Do wczoraj.
Architekt z pieniędzmi
Kerez dostał właśnie pismo ze Stołecznego Zarządu Rozbudowy Miasta o zmianie stanowiska w tej kwestii.
– Zdecydowaliśmy jednak, że zaakceptujemy pierwszy etap projektu. Faktury są już podpisane. Ale dalsze projektowanie jest wstrzymane, bo nie ma konsensusu pomiędzy miastem, panem Kerezem, kierownictwem Muzeum Sztuki a resortem kultury – mówi nam dyrektor SZRM Paweł Barański.
Co skłoniło miasto do zmiany stanowiska? Prawnicy uznali, że Kerez miałby prawo pójść do sądu po odszkodowanie, gdyby nie dostał zapłaty za zrobiony już projekt. A nikt międzynarodowego skandalu nie chce.
Ratusz liczył też, że za teatrem wstawi się Ministerstwo Kultury, które jest współorganizatorem przedsięwzięcia. Minister Bogdan Zdrojewski przesłał jednak prezydent Hannie Gronkiewicz-Waltz pismo z opinią, że raczej nie należy komplikować projektu nowymi wytycznymi. – Z pisma nie wynika jednoznacznie, że resort jest przeciwko połączeniu muzeum i teatru – zastrzega wiceprezydent Jacek Wojciechowicz. – Ale na dniach jestem umówiony z ministrem Zdrojewskim na rozmowę i po niej zdecydujemy, co dalej z tym projektem – zapowiada.
Postawą urzędników i przedłużającym się przestojem w pracach nad projektem zaniepokojeni są pracownicy Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Mają do tego przynajmniej dwa powody. Pierwszy jest finansowy.
– Czas goni! Żeby inwestycja uzyskała blisko 200 mln zł unijnej dotacji, w marcu przyszłego roku musi być gotowe studium wykonalności muzeum. A przecież architekt musi mieć czas na projektowanie – zwraca uwagę Marcel Andino Velez z MSN.
Kerez jednak zapowiedział, że nie będzie zmieniał swojej wizji obiektu, dopóki nie będzie miał tego zapisanego w umowie z miastem. Jeśli zatem ratusz postawi na teatr, musi zapisać to w aneksie do kontraktu. A negocjacje mogą trwać. Przypomnijmy, że o kształcie obecnej umowy, za którą Szwajcar dostanie 26 mln zł, dyskutowano blisko rok.
– Jeśli nie zdążymy do marca, dotacja może przepaść – ocenia Velez. – Rzeczywiście mamy już pewne opóźnienia, ale moim zdaniem unijne finansowanie nie jest zagrożone – uspokaja dyrektor SZRM Paweł Barański.
Muzeum czy centrum?
W grę wchodzi też aspekt ambicjonalno-marketingowy.
Muzeum pierwotnie miało być jedyną instytucją mieszczącą się w budynku zaprojektowanym przez Kereza, utrzymywanym przez Ministerstwo Kultury. Miasto jednak doszło do wniosku, że skoro wykłada pieniądze (koszt inwestycji szacowany jest na ponad 350 mln zł), powinno coś z tego obiektu mieć. I chce, by miejski był właśnie teatr. Wtedy obiekt nazywałby się Centrum Sztuki Współczesnej. Zależności własnościowe i finansowe między muzeum a teatrem to kolejny drażliwy element do negocjacji. Czy ta cała gra oznacza, że ratusz byłby gotów wycofać się z budowy muzeum?
Oficjalnie wszyscy dziś zaprzeczają. Ale nieoficjalnie słyszymy sugestię: – Jeśli negocjacje będą się przedłużać i zaczną się kłopoty z dotacją, to ratusz za własne pieniądze na pewno muzeum budować nie będzie.
Nie zacznę projektować teatru w muzeum, dopóki nie będę miał tego w kontrakcie - Christian Kerez, projektant MSN.
Życie Warszawy
Izabela Kraj

2008/09/24

W Warszawie nie będzie darmowego internetu?

W Warszawie nie ma już wolnych częstotliwości radiowych - poinformował Urząd Komunikacji Elektronicznej. Władze miasta obiecały, że uruchomią darmowy internet i dlatego zwróciły się do UKE z wnioskiem o przyznanie pasma.
W stolicy jednak nie można już przyznać żadnej częstotliwości, ponieważ wszystkie są zajęte - wyjaśnił Jacek Strzałkowski, rzecznik Urzędu Komunikacji Elektronicznej.
Jego zdaniem, częstotliwości to dobro, które jest dostępne w ograniczonej ilości. Jak tłumaczy Strzałkowski w Warszawie już kilka lat temu o przyznanie pasm ubiegali się prywatne firmy i w tej chwili wolnych częstotliwości już nie ma.
Władze miasta nie wycofują się jednak z obietnicy. W ocenie rzecznika warszawskiego ratusza Tomasza Andryszczyka, urzędnicy rozpatrywali wiele możliwości uruchomienia darmowego internetu. Jak tłumaczy Andryszczyk władze miasta rozważają budowę sieci na podstawie linii światłowodów, które są własnością miasta. Jak zapowiada rzecznik urzędu miasta decyzje zapadną po przeprowadzeniu testów programu pilotażowego, który za kilka miesięcy będzie działał na Żoliborzu.
Urząd Komunikacji Elektronicznej ma jeszcze wolne pasma obejmujące Warszawę i okoliczne powiaty. Dlatego przy współpracy z samorządem województwa mazowieckiego władze miasta mogą ubiegać się o przyznanie wspólnych częstotliwości - podkreśla Jacek Strzałkowski z Urzędu Komunikacji Elektronicznej. Chodzi o częstotliwości, których głównym adresatem są samorządy. W jego opinii jeśli władze miasta dojdą do porozumienia z władzami regionu mogą ubiegać się o przyznanie takich częstotliwości i wystartować w przetargu.
Tomasz Andryszczyk zapewnia, że warszawski ratusz rozważa każdą możliwość, ale decyzję podejmie dopiero po zainstalowaniu pilotażowego systemu. W przyszłym roku dostęp do darmowego internetu będą mieli mieszkańcy na Żoliborzu. Cała Warszawa zostanie objęta taką usługą do 2010 roku - zapewnia rzecznik ratusza.
Darmowy internet w Warszawie ma ułatwić mieszkańcom wykonywanie podstawowych czynności w sieci. Intencją władz miasta jest to, żeby mieszkańcy mogli na przykład za pomocą internetu komunikować się z Wydziałami Obsługi Mieszkańców lub po prostu korzystać z poczty elektronicznej w każdym miejscu w stolicy.
IAR

Czynsze to sprawa bardzo polityczna

Ratusz uparł się na podwyżki czynszów. Radni PO zebrali już wystarczającą ilość głosów, by 2 października przeforsować wzrost opłat.
To była największa porażka ratusza w tej kadencji. Przed wakacjami Rada Warszawy odrzuciła projekt podwyżki czynszów w mieszkaniach komunalnych. Przeciwko były PiS i SLD. Platformie zabrakło wtedy jednego głosu. Odpowiedzialny za „lokalówkę“ wiceprezydent Andrzej Jakubiak zapowiedział wtedy: „Ja tu wrócę“.
I wraca. Kolejne głosowanie w sprawie czynszów planowane jest na 2 października. Od poprzedniego PO zyskała dwa głosy. Klub Lewicy opuściła Agnieszka Kuncewicz z Partii Demokratycznej, a z klubu PiS do PO przeszła Małgorzata Załęcka. Platforma ma więc 29 głosów w 60-osobowej radzie. Wystarczy więc, że jeden radny nie pojawi się na sesji (a rzadko jest 100-procentowa frekwencja) i podwyżka jest przesądzona. Platformie może pomóc nawet dwoje rajców z SDPL. SLD będzie przeciw. – Na podwyżkę czynszów nasi radni na pewno się nie zgodzą – mówi nam szef sojuszu Grzegorz Napieralski.
Kłopoty zaczną się, gdy PO nie przezwycięży problemów we własnych szeregach.
– Głosy nie wystarczą. Trzeba mieć jeszcze przekonanie – ostrożnie o czynszach mówił wczoraj jeden z rajców PO. Nieprzekonany. Ostatnio dwoje radnych Platformy nie głosowało jak cały klub w sprawie przyznania dodatkowych pieniędzy na Legię. Przeciw była Katarzyna Munio, a Piotr Kalbarczyk wstrzymał się od głosu. Dziś klub PO będzie się zastanawiać, co zrobić z niesubordynowanymi – upomnieć czy wyrzucić. – Wyrzucenie się nie opłaca. Raczej skończy się łagodnie – oceniają nasi rozmówcy.
Podwyżka zakłada bazową stawkę 6 zł (teraz przeciętnie lokator płaci 2,4 zł). W strefie centralnej trzeba będzie zapłacić 10 proc. więcej, a na peryferiach 10 proc. mniej. Będą też obniżki za gorszy standard, np. brak ciepłej wody. Z ulg powinno skorzystać ok. 25 tys. rodzin (mieszkań komunalnych w stolicy jest 98 tys.).
Jedyną zmianą w uchwale czynszowej jest zwiększenie ulgi dla najuboższych (u których dochód na osobę nie przekracza 486 zł) z 50 do 60 proc. – Na inne ustępstwa iść nie mogę. Moim obowiązkiem jest wprowadzenie podwyżki. Nie uda się teraz, to wrócę znów – twardo mówi wiceprezydent Jakubiak. Walczy przecież o co najmniej 130 mln zł w budżecie miasta.
Życie Warszawy, Izabela Kraj , Monika Górecka-Czuryłło