2008/02/29

Wojna domowa w Platformie Obywatelskiej

Sejmik województwa nie zdołał wybrać w czwartek nowego marszałka. O godzinie 20.45 obrady przerwano i przełożono na wtorek. Koalicja PO-PSL ma poważny problem: pięciu radnych zbuntowało się przeciwko polityce władz partii.

Już przed rozpoczęciem posiedzenia sejmiku wiadomo było, że nie ma większości dla kandydata PO na marszałka Marka Łapińskiego. Miał on zastąpić odwołanego marszałka z tej partii Andrzeja Łosia. Okazało się jednak, że pięciu radnych PO zaprotestowało przeciwko Łapińskiemu i zaproponowanemu przez niego zarządowi.

Kolejne przerwy w obradach sejmiku nic nie dały: PO nie przekonała zbuntowanych radnych, ani nie wyprosiła pomocy u radnych LiD i Samoobrony. Późnym wieczorem Platforma odpuściła, bo większości wciąż nie było. Zdecydowano, że obrady zostaną przerwane do środy. Wtedy prawdopodobnie ponowiona zostanie próba wyboru marszałka.

Po cofnięciu przed dwoma tygodniami rekomendacji dotychczasowemu marszałkowi Andrzejowi Łosiowi władze dolnośląskiej Platformy na jego następcę wyznaczyły Marka Łapińskiego. Łapiński był przewodniczącym sejmiku.

Na czwartkowej sesji miał zostać marszałkiem. Platforma rządzi województwem wraz z PSL. Razem mają wystarczającą do powołania marszałka większość - 20 radnych. Żeby wybór był skuteczny, potrzeba 19 głosów.

Że ten wybór będzie trudny, było jasne od tygodnia. W ostatnią sobotę na radzie regionalnej PO doszło do ostrej wymiany zdań pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami Łosia. Bronili go posłowie Platformy Stanisław Huskowski, niegdyś prezydent miasta, i popularny we Wrocławiu Sławomir Piechota. Argumentowali, że nie rozumieją, dlaczego marszałek traci partyjne poparcie i że tego nie zrozumie opinia publiczna. Grzegorz Schetyna tłumaczył, że Łoś musi odejść, bo skonfliktował się z samorządowcami, głównie z Wałbrzycha.

Łoś został w czwartek przez sejmik odwołany. Zaraz potem miał być wybierany Łapiński. Jednak przez dziewięć godzin nie udało się przeprowadzić głosowania, bo Platforma wciąż nie miała większości we własnym klubie. Przeciw wyborowi Łapińskiego twardo był dawny zarząd województwa: Andrzej Łoś i Patryk Wild oraz radni: Ewa Rzewuska, Dariusz Stasiak i Eric Alira.

W kolejnych licznych przerwach Platforma gorączkowo próbowała przekonać buntowników do zmiany zdania. Ale oni byli twardzi. Wtedy Platforma zaczęła szukać pomocy w Samoobronie i LiD. Do poparcia swojego kandydata przekonywali ich: Jarosław Charłampowicz, szef klubu PO-PSL, radni Piotr Borys i Jerzy Pokój oraz sam kandydat na marszałka Marek Łapiński. Też bez skutku. Większości nie udało się sklecić.

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław

Wojciech Szymański

2008/02/27

Pitera zwinie Żagiel?

Mieszkańcy protestują, twierdząc, że szklana wieża zasłoni im światło. Budowa apartamentowca, który zaprojektował Daniel Libeskind, stoi pod znakiem zapytania. Inwestor – spółka Orco – nie ma jeszcze pozwolenia na budowę. Jego wydanie opóźniają protestami okoliczni mieszkańcy. Wspiera ich Julia Pitera.

Wieżowiec Libeskinda ma stanąć przy Złotej 44. Prace przygotowujące teren pod inwestycję trwają w najlepsze. Według planów, budowa wieżowca ma się zakończyć w 2010 roku. Wszystko wskazuje jednak na to, że tak nie będzie.

Lokatorzy bloku przy ul. Emilii Plater 47, który będzie sąsiadem apartamentowca, nie zgadzają się na to, by 12 metrów od ich okien wyrastała szklana ściana. W grudniu pozwoliły na to władze miasta. Ale mieszkańcy, wspierani przez Julię Piterę, odwołali się od decyzji Ratusza do wojewody.

– Zgodnie z kodeksem postępowania administracyjnego takie odwołanie wstrzymuje wykonanie decyzji o pozwoleniu na budowę – tłumaczy Marek Mikos, dyrektor Biura Architektury i Planowania Przestrzennego w urzędzie miasta.

Zasłoni słońce

Wojewoda Jacek Kozłowski zapewnia, że każdy protest zostanie przez niego rozważony. – Złota 44 spełnia wszelkie warunki zabudowy dla tego terenu – tłumaczy tymczasem Alicja Kościesza z Orco Property. – Poza tym jesteśmy w stałym kontakcie z zarządem wspólnoty mieszkaniowej – mówi i dodaje, że aby zrekompensować mieszkańcom straty, deweloper przeznaczył dwa miliony złotych na renowację dachu i elewacji budynku sąsiada.

Pieniądze albo protest

Protestujący nie są tym jednak usatysfakcjonowani. Uważają, że zarząd wspólnoty oszukał ich, podpisując z inwestorem tajną umowę.

– Za pieniądze zrzekali się wszelkich praw w stosunku do Orco – oburzają się lokatorzy. Ich zdaniem, o tym, że wieżowiec będzie mógł zasłonić okna kilku mieszkań, zdecydowały osoby, które nie ucierpią z powodu istnienia szklanego budynku.

Protestujący lokatorzy zasypywali urzędy pismami, w których opisywali swoje podejrzenia i zarzucali Orco korumpowanie i zastraszanie mieszkańców. W uzyskiwaniu informacji zwrotnych z urzędów pomagała im poseł Julia Pitera.

Władze spółki poczuły się tymi pismami pomawiane. Spór między nimi i mieszkańcami znalazł więc finał w sądzie – do dwójki lokatorów trafiły pozwy w sprawie o naruszenie dobrego imienia Orco.

Sprawa być może skończyłaby się inaczej, gdyby lokatorzy skorzystali z zaoferowanej im mediacji. Do pełnomocniczki protestujących z taką propozycją zgłosił się Michał Zakrzewski z Towarzystwa Ochrony Przyrody Warszawy.

– Poproszony o przedstawienie wpisu do Krajowego Rejestru Sądowego i dokumentacji kilku sporów, w których brał udział, zniknął bez słowa – mówi Pitera. – Mieszkańcy podejrzewają, że mógł to być ktoś podstawiony przez Orco – dodaje.

Staraliśmy się skontaktować z Zakrzewskim. Bez skutku.

[Rozmowa z Julią Piterą, pełnomocnikiem rządu ds. korupcji]

Kompromis to zadanie dla miasta

Z Pani biura poselskiego wypłynęło wiele pism dotyczących konfliktu między mieszkańcami budynku przy ul. Emilii Plater 47 i spółką Orco. Dlaczego zainteresowała się Pani tą sprawą?

Wspólnota mieszkaniowa zawarła z inwestorem umowę dotyczącą rekompensaty za straty mieszkańców poniesione w wyniku budowy wieżowca Złota 44. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że... mieszkańcy, którzy będą pokrzywdzeni w wyniku inwestycji, nie mogli jej zobaczyć.

W takim wypadku musiałam interweniować – poprosiłam zarząd wspólnoty o ujawnienie dokumentu, który każdy z mieszkańców bloku powinien dostać do ręki. Do dziś umowa pozostaje utajniona, ale przynajmniej zainteresowani mieszkańcy mogli rzucić na nią okiem. Okazało się, że najwięcej zyskają osoby, które nie zostaną pokrzywdzone widokiem wieżowca za oknem – spółka Orco przeprowadzi remont części wspólnej budynku.

Interesowała się Pani także tym, czy miasto podejmuje próby przeprowadzenia mediacji między mieszkańcami i spółką Orco.

Przy dużych inwestycjach zawsze znajdzie się ktoś, kto ma z nimi problemy. Zdecydowanie brakuje natomiast rozsądnych dróg dochodzenia do kompromisu. Uważam, że to zadanie dla władz miasta.

Jest Pani zwolenniczką wstrzymania pozwolenia na budowę Złotej 44?

Inwestycja jako taka w ogóle mnie nie interesuje. Jeśli władze uznają, że wszystko jest zgodnie z prawem, dlaczego mam być przeciwna? W tym wypadku interesowałam się brakiem porozumienia między mieszkańcami i brakiem odpowiedniego zadośćuczynienia dla poszkodowanych.

ŻAGIEL LIBESKINDA W PIGUŁCE

Apartamentowiec przy Złotej będzie miał 192 metry wysokości, 45 pięter i 251 apartamentów.

Został zaprojektowany przez wybitnego architekta polskiego pochodzenia Daniela Libeskinda. Ze względu na kształt nazywany jest potocznie Żaglem. Jego mieszkańcy będą mieli do dyspozycji m.in.: basen, saunę, centrum SPA, fitness klub z salą do yogi oraz taras słoneczny.

10 maja 2007 r. władze miasta wydały pozytywną decyzję o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu dla apartamentowca i okolicy. Mieszkańcy budynku przy ul. Emilii Plater oprotestowali ją.

Zanim jednak rozważono skargę, 6 grudnia władze miasta udzieliły spółce Orco Property pozwolenia na budowę. Mieszkańcy bloku przy ul. Emilii Plater złożyli w ustawowym terminie (14 dni) odwołanie od tej decyzji. W tej chwili trwają prace rozbiórkowe dawnego City Center oraz przygotowania do rozpoczęcia budowy apartamentowca. Wojewoda mazowiecki rozpatruje protest mieszkańców. Orco nie przewiduje jednak opóźnień w budowie wieżowca

2008/02/26

Ratusz o ustawionych konkursach - analiza

Po miesiącu milczenia Ratusz Hanny Gronkiewicz-Waltz zabrał wreszcie głos w sprawie ustawionych konkursów na kierownicze stanowiska. Broni się statystyką, o bulwersujących konkretach milczy

Gdy opisaliśmy pierwsze fikcyjne konkursy, urzędnicy prezydent Warszawy narzekali na złe prawo, które nie pozwala na zatrudnienie na kierowniczym stanowisku osoby bez co najmniej dwuletniego stażu w administracji. Mieli rację: prezydent miasta, zwłaszcza tak dużego jak Warszawa, musi mieć w najbliższym otoczeniu osoby zaufane i sprawdzone. Hannie Gronkiewicz-Waltz trudno robić zarzut z tego, że szefem swojego gabinetu uczyniła byłą współpracowniczkę z NBP i że jej zastępcą został człowiek wcześniej blisko współpracujący z posłami PO. Choć oboje dwuletniego stażu w administracji nie mają.

Ten wymóg słabo broni się też w przypadku biur ds. inwestycji, budżetu czy zagospodarowania przestrzennego. Każdy rozsądny prezydent chciałby mieć przecież na tym miejscu sprawnego menedżera, a nie doświadczonego urzędnika.

Jednak z tego, że prawo jest złe, nie wynika, że należy je obchodzić. Prezydent Warszawy jest wiceszefową partii rządzącej. Może więc postulować zmianę przepisów, które utrudniają życie tak jej, jak i innym prezydentom miast.

Jednak Hanna Gronkiewicz-Waltz wybrała inną drogę. Początkowo swoich zaufanych i wskazanych przez koalicjanta - LiD - ulokowała na stanowiskach p.o. kierowników. Nie byli zadowoleni. Wzięli odpowiedzialność za miasto, a zatrudnienie mieli tymczasowe, bez gwarancji.

Potem kadry Ratusza wymyśliły, że już pracujących p.o. dyrektorów zatrudnią na stałych już stanowiskach do rozmaitych spraw. Np. p.o. rzecznika Tomasz Andryszczyk wygrał konkurs na stanowisko ds. "zapewnienia funkcji reprezentacyjnych prezydenta". A p.o. szefowa biura promocji Katarzyna Ratajczyk objęła jednocześnie stanowisko ds. kształtowania wizerunku Ratusza.

Problem w tym, że kryteria konkursów były za każdym razem inne, jakby żywcem przepisane z CV późniejszych zwycięzców. Tak się dziwnie złożyło, że w konkursach na kluczowe stanowiska kryteria idealnie pasowały do ludzi już w Ratuszu zatrudnionych i zaufanych.

Ponieważ w komisjach zasiadali delegaci konkretnych biur, w konkursach, w których wzięli udział p.o. kierownicy, dochodziło do sytuacji absurdalnych, np. kwalifikacje Katarzyny Ratajczyk oceniała... jej zastępczyni.

Zwykle chętni do rozmów urzędnicy Ratusza na temat konkursów zacięcie milczeli. Dopiero po miesiącu pisania na ten temat głos zabrała Hanna Gronkiewicz-Waltz. Uznała, że wszystko jest w porządku, w rekrutacji wygrali najlepsi, a w Ratuszu Lecha Kaczyńskiego było pod tym względem gorzej.

Rzecznik prezydenta w oficjalnym piśmie przypomniał, że w ub.r. Ratusz przeprowadził 538 rekrutacji i w większości wygrały je osoby spoza urzędu. Jego zdaniem dowodzi to, że praca w urzędzie jest dostępna dla wszystkich. Jednak w tej samej statystyce pisze, że w 13 konkursach na stanowiska dyrektorskie wygrała tylko jedna osoba z zewnątrz. Dostępność pracy w Ratuszu dotyczy więc najniższych stanowisk.

Ogólna statystyka ubiegłorocznych rekrutacji ma się więc nijak do całej sprawy. Chodzi przecież o to, dlaczego konkursy na kluczowe stanowiska rozpisano tak, by wygrały je osoby już wcześniej wybrane w zaciszu gabinetów, a nie o liczbę zatrudnionych inspektorów.

Prezydent Warszawy bagatelizuje sprawę, będzie się jednak musiała nią zająć - sprawdzaniem z prawidłowości procedur naboru w warszawskim Ratuszu zajęła się NIK.

Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Jan Fusiecki

2008/02/25

Marszałek będzie miał Ochotę?

Działka pod siedzibę samorządu Mazowsza. Aby marszałek przeprowadził się na ul. Grójecką, konieczne jest wyburzenie kina i wyprowadzka Centrum Leczenia Bólu.

Brak własnej siedziby to jedna z głównych bolączek, z którą boryka się marszałek województwa Adam Struzik. Teraz biura samorządu są rozproszone aż w siedmiu punktach Warszawy, m.in. przy ul. Jagiellońskiej, Brechta czy Skoczylasa.

Rzecznik urzędu Marta Milewska przyznaje, że trwają poszukiwania miejsca, gdzie mogłaby powstać siedziba.

– Przyglądamy się wszystkim działkom, które są w naszym posiadaniu. Jednak żadna decyzja nie została jeszcze podjęta – mówi.

Do marszałka należy między innymi działka pod zamkniętym w 2002 r. kinie Ochota. Już w ubiegłym roku zrodził się pomysł budowy siedziby i połączenia jej z centrum kulturalnym. Gdy „Rz” ujawniła plany likwidacji obiektu, mieszkańcy podnieśli krzyk. Ich stanowisko jest jednoznaczne: kino trzeba zachować. Na zburzenie Ochoty nie godzą się też lokalni politycy.

– W dzielnicy nie ma innego kina – zaznacza Maurycy Seweryn, wiceburmistrz Ochoty. – Trzeba odremontować to istniejące, tym bardziej że ma ono wartość architektoniczną.

Sprawa ucichła wiosną 2007 roku. Projekt marszałka na kilka miesięcy został odłożony do szuflady. A samorządowcy pytania o plany inwestycyjne zbywali stwierdzeniem: jeszcze nie teraz.

Dziś pomysł budowy teatru wraz z siedzibą na miejscu Ochoty jest bliższy realizacji. Jak dowiedziała się „Rz” marszałek zaczął gromadzić grunty, które sąsiadują z dawnym kinem.

Na jednej z przylegających do Ochoty działek (przy ul. Winnickiej) działa Centrum Leczenia Bólu i Akupunktury. Jego organem założycielskim jest marszałek województwa. Około dwóch miesięcy temu pracownicy przychodni dowiedzieli się o planach połączenia ich z przychodnią dla studentów. To oznacza przeprowadzkę Centrum do pomieszczeń przy ul. Mochnackiego. Po połączeniu działek po kinie oraz Centrum Leczenia Bólu samorząd będzie miał ok. dwuhektarowy plac.

Przedstawiciele samorządu zapewniają, że decyzja o likwidacji Centrum nie wynikała z chęci pozyskania wolnego placu pod siedzibę.

– Po prostu budynek, w którym obecnie działa Centrum, jest w fatalnym stanie. Decyzja o przeprowadzce została podjęta w trosce o dobro pacjentów – zapewnia Milewska.

Jednak z uzasadnienia do projektu uchwały sejmiku województwa wynika, że głównym powodem jej przeniesienia jest właśnie zwolnienie działki. „(...) Połączenie ww. zakładów i przeniesienie działalności (...) doprowadzi do uwolnienia działki przy ulicy Winnickiej, a tym samym umożliwi rozpoczęcie prac w celu budowy siedziby władz województwa mazowieckiego”. Decyzję taką zarząd Mazowsza przyjął już 23 października ubiegłego roku.

– Działka przy Grójeckiej to bardzo atrakcyjny teren. Ulokowanie w tym miejscu siedziby marszałka byłoby dla niego bardzo korzystne – przyznaje Maciej Maciejowski, warszawski radny PiS oraz przedstawiciel rady społecznej Centrum Leczenia Bólu i Akupunktury.

Projekt przeniesienia lecznicy ma być jednym z punktów marcowej sesji sejmiku. Marta Milewska przyznaje, że jeśli radni zgodzą się na przeprowadzkę, budynek zostanie opróżniony w ciągu kilku tygodni.

W tym roku na nową siedzibę, czyli głównie na wstępne prace, marszałek zapisał 15 mln zł. To kwota wystarczająca m.in. na przygotowanie projektu i zgromadzenie potrzebnych dokumentów.

Lech Jaworski, od grudnia prezes spółki Max-Film, do której należy Ochota, dodaje: – Chcemy, by powstało tu centrum muzyczne. Takiego jeszcze nie ma całym Mazowszu.

Takie plany już przed rokiem snuł poprzedni prezes Max-Filmu Krzysztof Andracki. Co się stanie, jeśli nie spodobają się one marszałkowi?

– Ochota musi zachować funkcje kulturalne. W tym miejscu powinien być albo teatr, albo kino. Nie dopuszczam innego rozwiązania – mówi Jaworski. Zapewnia, że zanim podjęte zostaną jakiekolwiek decyzje, chce sprawę wyburzenia kina skonsultować z mieszkańcami.

Źródło : Rzeczpospolita
Autor: Agnieszka Sijka, Anna Brzezińska

Rządowym mercem na zakupy

Minister nauki Barbara Kudrycka (52 l.) lubi się wozić

Już wiemy, do czego służą luksusowe mercedesy, używane przez urzędników resortu nauki. To rządowe taksówki! "Super Express" przyłapał minister Barbarę Kudrycką (52 l.), jak w ostatni piątek po pracy wyruszyła służbowym autem z kierowcą do spożywczaka przy ul. Gołkowskiej w Warszawie. Po tym, jak jaśnie pani kupiła co trzeba, szofer odwiózł ją do domu. A miał być koniec z wyrzucaniem publicznych pieniędzy na załatwianie prywatnych spraw polityków!

Limuzyna minister nauki i szkolnictwa wyższego długo przyciągała spojrzenia klientów sklepu przy ul. Gołkowskiej. Kierowca przywiózł minister Kudrycką pod drzwi spożywczaka luksusowym mercedesem klasy E. Ceny takich cacek zaczynają się od 180 tys. zł.

Z pracy na zakupy

Barbara Kudrycka gmach swojego resortu opuściła około godziny 19. Po drodze do domu na warszawskim Mokotowie służbowy mercedes pani minister zatrzymał się najpierw przy bankomacie, z którego jaśnie pani pobrała gotówkę. Potem fura stanęła przy osiedlowym sklepie. Barbara Kudrycka udała się po sprawunki. Nie zwracała uwagi na deszcz, padający na futrzany kołnierz jej płaszcza...

Wybieranie produktów zajęło pani minister blisko pół godziny. Ale kupiła wszystko, czego potrzeba na weekendowe obiadki w domu - nawet winogrona na deser. Kierowca w tym czasie usłużnie czekał pod sklepem.

Sama niosła pełne siaty

Po tym, jak zapłaciła, minister Kudrycka mocno chwyciła siaty i zaniosła je do auta. Tu warto zaznaczyć, że zrobiła to sama, a nie wysługując się - jak inna dama, szefowa Kancelarii Prezydenta Anna Fotyga (51 l.) - oficerem BOR. Szefowa resortu nauki osobiście upchała siaty na tylnym siedzeniu samochodu. Kilka minut później auto podwiozło ją pod dom. A klienci sklepu przy ul. Gołkowskiej jeszcze długo z zazdrością spoglądali za odjeżdżającą rządową bryką.

autor: AW
Źródło: Superexpres

2008/02/23

Rządowa koalicja z Mazurem w tle

Znajomy Mazura

- Zaryzykowali, mimo że wiedzieli o znajomości Skorży z Edwardem Mazurem, polonijnym biznesmenem, podejrzanym o podżeganie do zabójstwa generała Papały - relacjonuje poseł PO. Mazur kręcił się w pobliżu ludowców od początku lat 90. Z najbogatszym posłem PSL Zbigniewem Komorowskim założył znaną w branży spożywczej firmę Bakoma. - Pamiętam, że gdy mi się przedstawił, wspomniał, że jest doradcą premiera Pawlaka - tak swoje spotkanie z polonusem wspomina jeden z byłych komendantów głównych policji. W otoczeniu Mazura widywany był też często Zdzisław Skorża. W 2002 roku Mazur wpadł w ręce polskich prokuratorów i policjantów. Mimo że został rozpoznany jako osoba poszukująca killera gotowego zabić Marka Papałę, w prokuraturze warszawskiej wbrew opinii prowadzącego sprawę zdecydowano, aby biznesmena z Chicago wypuścić na wolność. Po opuszczeniu izby zatrzymań Mazur udał się na bankiet w restauracji Belvedere w warszawskich Łazienkach. Przyjęcie wydawali: Roman Kurnik, doradca ówczesnego szefa MSWiA Krzysztofa Janika, oraz wiceszef Urzędu Ochrony Państwa Zdzisław Skorża.

Pomoc z Archiwum X

Pracę w Komendzie Głównej Policji rozpoczęli już ściągnięci z kilku jednostek w kraju policjanci z tzw. Archiwum X. Są specjalistami w wykrywaniu sprawców zbrodni sprzed lat. - Chcemy, aby przyjrzeli się raz jeszcze całej sprawie - mówi "Super Expressowi" Adam Rapacki, wiceszef MSWiA. Czy jest to wyraz braku zaufania dla dotychczasowej grupy śledczej? - Absolutnie nie - zapewnia Zbigniew Ćwiąkalski. - Śledztwem nadal będzie kierował prokurator Jerzy Mierzewski - dodaje minister sprawiedliwości. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, policjanci z Archiwum X interesują się w szczególny sposób rolą, jaką mógł w przekazaniu zlecenia zabójstwa odegrać Jeremiasz Barański ps. Baranina. To z jego przedstawicielem - Rafałem K. - spotykał się w Warszawie Edward Mazur. Śledczy przypuszczają, że Rafał K., który śledził Papałę, mógł należeć do grona zabójców generała. Spore nadzieje prokuratorzy i policjanci wiążą z ustaleniami funkcjonariuszy amerykańskiej agencji antynarkotykowej (DEA), w ręce których wpadł kilka miesięcy temu dawny rezydent mafii rosyjskiej w Europie Zachodniej Ricardo Fanchini. To od niego mogły płynąć zadania dla "Baraniny". A w 1998 roku Fanchini zaczął mieć kłopoty z wymiarem sprawiedliwości i szukał zemsty.

Źródło: Superexpress

Autor: Paweł Biedziak p.biedziak@se.pl

Darmowe hotele dla posłów

Marszałek Sejmu przywraca posłom prawo do zwrotu pieniędzy za rachunki hotelowe. Pracownicy kancelarii Sejmu tłumaczą, że to rekompensata dla posłów, którym z inicjatywy premiera odebrano podwyżkę wydatków na biura poselskie - donosi DZIENNIK.
W Sejmie panuje niemal psychoza na tle prowadzonej przez PO walki z przywilejami władzy. Obcięcie podwyżek na biura poselskie, likwidacja darmowych taksówek, a teraz, po publikacjach DZIENNIKA, przegląd wydatków na darmowe przeloty samolotami i przejazdy koleją. Posłowie boją się poruszać ten temat i upominać o większe środki w obawie, że natychmiast staną się celem prasowych ataków. "Zaraz opisze nas jakiś nieźle zarabiający redaktor z tabloidu: ile to wydają, zamiast dać na biednych, i góra się przestraszy, i wycofa z podwyżek" - skarży się jeden z parlamentarzystów. Dlatego gdy została wprowadzona zmiana dotycząca rachunków za hotele, nikt się nią nie pochwalił. Czemu? Bo w zeszłym roku zlikwidowano zwroty za wydatki na hotele, a teraz je przywrócono.
"Gdy zniesiono możliwość rozliczania hoteli, prezydium uznało, że zrekompensuje to podwyżka finansów na biura i każdy wyda dodatkowe pieniądze według potrzeb. Gdy została cofnięta, prezydium uznało, że trzeba to zrekompensować" - tłumaczy decyzję prezydium szef biura prasowego Sejmu Jarosław Szczepański. Uchwałę w tej sprawie przyjęto w lutym z mocą wsteczną od początku roku. Przewiduje ona, że posłowie na podstawie ważnych faktur i udokumentowania działalności poselskiej w danym miejscu mogą ubiegać się o zwrot za noclegi do siedmiu tysięcy złotych w ciągu roku. Per saldo, jak twierdzą członkowie prezydium, budżet na tej operacji wyjdzie na korzyść, bo zamiast wypłacać każdemu co miesiąc dodatkowe 2,5 tysiąca złotych na działanie biur, raz do roku będzie musiał wydać na posła dodatkowo najwyżej siedem tysięcy złotych.W trakcie prac nad budżetem w Senacie premier Tusk nakazał senatorom PO wycofanie przyjętej przez Sejm, także głosami PO, podwyżki uposażeń na biura poselskie i senatorskie. Stało się to przy otwartym sprzeciwie opozycji. PiS i LiD krytykowały PO i skarżyły się na ograniczenie możliwości działań parlamentarzystów ze względu na rosnące koszty utrzymania biur.
"Owszem, to nie są pieniądze, które idą do kieszeni posła. Biuro pracuje dla społeczeństwa. Ale była pewna racja psychologiczna i polityczna, żeby oszczędności posłowie zaczynali od siebie" - mówi wicemarszałek sejmu Stefan Niesiołowski z PO. Ale dodaje, że na dalsze oszczędności nie ma już miejsca w poselskich budżetach.
Grzegorz Osiecki
Źródło: Dziennik

2008/02/22

NIK zapowiada kontrolę w stołecznym Ratuszu

- Najwyższa Izba Kontroli przeprowadzi kontrolę w stołecznym urzędzie miasta - poinformowała w piątek PAP rzeczniczka NIK Małgorzata Pomianowska. Ma to związek z informacjami na temat konkursów na stanowiska w Ratuszu.
Jak pisała "Gazeta Wyborcza", konkursy na stanowiska wygrywa systematycznie grupa zaufanych prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz- Waltz. Według dziennika, wymagania konkursów zapisano tak, by osoby spoza urzędu nie miały szans.
Od NIK oraz pełnomocnik rządu ds. przeciwdziałania korupcji Julii Pitery wyjaśnień w sprawie konkursów domagało się PiS. Jak powiedziała PAP Pomianowska, kontrola będzie przeprowadzona także w trzech innych gminach. - Sprawą zajmuje się warszawska delegatura NIK - dodała.
Zdaniem prezydent Warszawy zarzuty dotyczące konkursów są nieuzasadnione. - Pracownicy nie mają możliwości awansu bez konkursu, więc startują w konkursach i ze względu na fakt pracy w samorządzie i szkolenia mają większe szanse - powiedziała PAP Gronkiewicz-Waltz.
Jak podkreśliła, przepisy uniemożliwiają zatrudnienie na kierowniczych stanowiskach osób z sektora prywatnego. - Ustawa wymaga, żeby startujący na stanowisko kierownicze, pracował już w samorządzie. Uniemożliwia to pozyskanie dyrektora z zewnątrz, z sektora prywatnego. Te przepisy trzeba zmienić - powiedziała Gronkiewicz-Waltz.
Rzecznik stołecznego Ratusza Tomasz Andryszczyk nie zgadza się z kolei z zarzutem, że wymagania konkursów zapisano tak, by osoby spoza urzędu nie miały szans. Jego zdaniem konkursy są otwarte i konkurencyjne. Podkreślił, że w urzędzie miasta nie ma procedury awansu wewnętrznego, a każda ewentualna zmiana stanowiska musi być poprzedzona pozytywną weryfikacją w konkursie, więc startują w nich zarówno osoby z zewnątrz jak i z samego ratusza.
Z ponad 530 konkursów przeprowadzonych na różne stanowiska w warszawskim urzędzie miasta w 2007 r., 77 dotyczyło stanowisk kierowniczych poinformował w piątek PAP rzecznik Ratusza. - Zdecydowana większość zwycięzców konkursów na stanowiska urzędnicze to osoby spoza urzędu miasta, więc dostępność stanowisk dla tych osób nie jest ograniczana - podkreślił Andryszczyk.
Poseł PiS Karol Karski mówił na początku lutego, że jeszcze w poprzedniej kadencji parlamentu zwracał się w tej sprawie do MSWiA. Jak jednak zaznaczył mimo iż resort przyznał mu rację - nic nie można było zrobić, bo samorząd nie podlega administracji rządowej.
W piśmie skierowanym m.in. do Karskiego Pitera napisała, że żadne postępowanie w sprawie konkursów do tej pory nie zostało zaskarżone.
- Odnośnie pytania (...), co do podjętych przeze mnie działań zmierzających do pociągnięcia winnych do odpowiedzialności, to uprzejmie informuję, iż niezależnie od wykazanego braku powodów nieznana mi jest podstawa prawna, w oparciu o którą mogłabym, pociągnąć do odpowiedzialności pracowników samorządu terytorialnego, podległych prezydentowi miasta, nawet jeśli wywodzi się on z mojego obozu politycznego - napisała Pitera.
Jak podkreśliła, w tej kwestii osobą władną jest Gronkiewicz- Waltz, która w tym wypadku pełni funkcję pracodawcy w myśl przepisów kodeksu pracy.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: zaw, PAP

Zimy brak, więc solą na zapas

Wyjątkowo łagodna zima uderza w portfele służb odśnieżających miasto. W ich magazynach zalegają tysiące ton niewykorzystanej soli. Co się z nią stanie, jeśli nie będzie już obfitych opadów śniegu?
- Nawet nie chcę o tym myśleć. Mam nadzieję, że zima wróci, bo w magazynie mamy jeszcze 3,5 tys. ton soli i 600 ton chlorku wapnia. Za każdą tonę soli zapłaciliśmy 200-220 zł, więc chcielibyśmy ją spożytkować - mówi Tadeusz Książek, dyrektor sprzedaży w firmie Sita, jednej z trzech, które w 2005 r. wygrały przetarg na zimowe utrzymanie dróg. I pociesza się wspomnieniem zimy sprzed 13 lat. - Bodajże w lutym 1994 r. temperatury dochodziły do plus 15 st. C, a w marcu spadły nagle do minus 20 st. Kto wie, czy w tym roku pogoda nie spłata podobnego figla.
Ten figiel musiałby obniżyć słupki w termometrach poniżej zera, a synoptycy zapowiedzieć mżawkę lub śnieg. Wtedy solarki wyjadą z bazy.
Ponieważ opadów na razie brak, zdarza się, że służby solą na zapas. Czytelnicy wielokrotnie alarmowali nas, że na milimetr śniegu spadała dwa razy grubsza warstwa soli. Ostatnie takie skargi dotarły do "Gazety" z Rembertowa przed tygodniem. - Mamy minus 3 st. C, nie ma w ogóle śniegu, a solarka jeździ jak szalona, posypując wszystko włącznie z samochodami stojącymi wzdłuż ulic - denerwował się pan Marek, mieszkaniec tej dzielnicy.
Pisaliśmy też o Katarzynie Krukowskiej z zarządu wspólnoty Belwederska 42, która podejrzewa, że przez solenie chodnika uschły wszystkie drzewa na odcinku. - Jest ciepło, nie ma żadnych opadów śniegu, a na mojej ulicy między kancelarią premiera na górze skarpy a hotelem Hyatt na dole codziennie leży gruba warstwa soli. Takiej ilości nie widziałam na żadnym przystanku ani nawet przy zejściu do stacji metra - interweniowała w "Gazecie".
Firmy zaprzeczają, jakoby sypały na zapas, a o łagodnej zimie mówią, że to "ryzyko biznesowe". Remondis ma oddziały w różnych miastach, więc w razie potrzeby nadwyżkę soli wywiezie do Gdyni, Szczecina lub Poznania. Jednak już teraz planuje, że latem kupi kolejne tysiące ton. - Później w kopalniach będą kolejki. Sól, którą mamy, jest dobrze zabezpieczona, więc nie ma zagrożenia, że dostanie się do gruntu lub kanalizacji - zapewnia Dominika Domańska z Viewpoint Group, firmy reprezentującej Remondis.
- A my ciągle uzupełniamy zapasy. Stale mamy 2,5 tys. ton soli, bo do tego zobowiązuje nas umowa z Zarządem Oczyszczania Miasta. W razie potrzeby wystarczy na pięć wyjazdów solarek - oblicza Wanda Hałatienko, dyrektor biura marketingu i sprzedaży Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania.
Żadna z firm nie planuje pozbycia się soli w razie jej niewykorzystania. A umowa na zimowe utrzymanie dróg kończy się w połowie kwietnia. Potem ratusz szykuje kolejny przetarg, choć jak przypomniał w tym tygodniu dziennik "Polska", Hanna Gronkiewicz-Waltz obiecywała w kampanii wyborczej koniec solenia. "W okresie zimowym stosować będziemy neutralne substancje zwiększające przyczepność dróg i chodników, aby nie szkodziły one obuwiu pieszych i karoseriom samochodów" - czytamy w programie Platformy Obywatelskiej dla Warszawy.
Służby miejskie tymi obietnicami wcale się nie przejmują. Tadeusz Książek jest pewny wygranej w przetargu na odśnieżanie ulic i zapewnia, że przechowywana przez Sitę sól nadaje się przez do użytku następnego sezonu.Rok temu na łagodnej zimie Warszawa zaoszczędziła 12 mln zł. Wszystko wskazuje na to, że jeśli pogoda się nie zmieni, w tym roku ta kwota będzie dużo wyższa - z 97 mln zł na zimowe utrzymanie ulic ZOM wydał na razie tylko 39 mln. Na co przeznaczyć resztę pieniędzy, zdecyduje Rada Warszawy.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Katarzyna Wójtowicz

Piterze pomyliły się role

Siedmioro dzieci, najmłodsze chore na astmę, ojciec rodziny niezrównoważony psychicznie, bezrobotny. Dwa pokoje z kuchnią. - Dlaczego nie występujecie o większe mieszkanie komunalne? - pytam. - Wystąpiliśmy, czekamy już bardzo długo - pada odpowiedź.
W tym czasie gazety pełne są doniesień o radnych i urzędnikach wszelkich partii, którzy otrzymują mieszkania komunalne po znajomości.
Wydawało się, że wszystko w tej sprawie zostało już powiedziane, a winni potępieni. A jednak prezydent Szczecina z nadania PO Piotr Krzystek wykupił swoje 150-metrowe mieszkanie komunalne za jedną szóstą wartości. CBA zaczęło grzebać w papierach i zarzuciło Krzystkowi złamanie prawa. Prezydent poskarżył się na CBA premierowi. Wtedy wsparła go... Julia Pitera, pełnomocnik rządu PO do spraw walki z korupcją.
Tak, ta sama Pitera, która niezmordowanie tropiła nadużycia w warszawskim ratuszu. Teraz broni partyjnego kolegi, bo uważa, że działania CBA mają "tło polityczne". Niezależnie od tego, czy zarzuty CBA są prawdziwe, czy też nie - Krzystek postąpił skandalicznie. Zamiast wykorzystywać przepisy dla własnej korzyści, powinien zrobić wszystko, by je zmienić.
Teraz Platforma Obywatelska powinna zażądać od prezydenta Szczecina, by zapłacił za mieszkanie całą sumę. A premier powinien uświadomić minister Piterze, że pomyliła role - ma eliminować korupcjogenne przepisy i piętnować wykorzystujących je urzędników, a nie ich bronić.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Autor: Dominika Wielowieyska

Jak Warszawa pokłoniła się tajwańskim generałom

Czym wytłumaczyć eskapadę na Tajwan za pieniądze podatników? - Oglądałem to miasto technicznie - tłumaczy Paweł Czekalski, lider PO w radzie miasta. - Uhonorowałem żołnierzy Czang Kai-szeka, którzy musieli uciec przed komunizmem - dodaje doradca marszałka Sejmu.
Wyjazd był dość drogi: za każdy powrotny bilet do stolicy Tajwanu Tajpej miasto musiało zapłacić 4,2 tys. zł. Ale kto nie chciałby pojechać w daleką, egzotyczną, a na dodatek darmową podróż do zaprzyjaźnionego z Warszawą miasta?
Oglądali metro...
Warszawa i Tajpej to tzw. miasta bliźniacze, które wymieniają się delegacjami. Tajwańczycy odwiedzili nas w ubiegłym roku. Teraz, w ramach rewizyty, poleciała elita stołecznego samorządu. Na czele warszawskiej delegacji stanęła Ligia Krajewska (PO), wiceszefowa Rady Warszawy. Pojechał też Paweł Czekalski, lider największego w radzie klubu PO. Prezydenta Warszawy reprezentował Jarosław Jóźwiak, wiceszef gabinetu Hanny Gronkiewicz-Waltz (PO). Miejsce przyznane LiD-owi zajął wiceszef Rady Warszawy Marek Rojszyk (SLD).
W ciągu czterodniowego pobytu warszawscy emisariusze odwiedzili tajpejski park technologiczny, centra sportu, wieżowce i muzeum historyczne. Wybrali się na wycieczkę metrem i koleją za miasto. Co Warszawa zyskała na tej wizycie? - Oglądałem technicznie tamtejsze środki lokomocji i dużo się nauczyłem. Metro budowane tak jak u nas od lat 80. ma już pięć linii, a z lotniska do centrum jechaliśmy pociągiem mknącym z prędkością 300 km na godzinę! - dzieli się wrażeniami Paweł Czekalski.
Gdy pytamy, czy tajpejskie doświadczenia można przenieść do Warszawy, długo się zastanawia. Po czym odpowiada, że Tajpej jest zupełnie inne: bogatsze, inwestycje idą szybko, niektóre są realizowane w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego, które u nas wciąż nie może ruszyć z kopyta.
...wręczali albumy
Z innych powodów Tajpej odwiedził Waldemar Strzałkowski, urzędnik marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego (PO), zatrudniony w kancelarii Sejmu (jako asystent marszałka ds. kombatantów) i biurze rady Warszawy, w którym zajmuje się przyznawaniem odznaczeń Zasłużony dla miasta Warszawy i honorowych obywatelstw stolicy.
Pojechał do Tajpej jako wysłannik biura rady. - Jak tajwańska delegacja przyjechała do Warszawy, okazało się, że wśród ich radnych jest dwóch generałów Czang Kai-szeka - mówi. - Losy ich żołnierzy są podobne do naszej powojennej emigracji, która również nie mogła wrócić do ogarniętego komunizmem kraju.
Czang Kai-szek przegrał rywalizację z Mao Tse-tungiem i musiał uciec z Chin na Tajwan. Ale był rewolucjonistą, który przyczynił do obalenia dynastii Quing przed I wojną światową. I, jak piszą historycy, związał się z ruchem przestępczym w Szanghaju. Gdy doszedł do władzy, jego administracja miała opinię skorumpowanej. Trudno więc doszukać się tu analogii z polskimi żołnierzami. Ale Waldemar Strzałkowski się tym nie przejmuje. - Byłym żołnierzom Czanga i ich potomkom dałem albumy i wręczyłem pamiątkowe znaczki. Odznaczeń czy nagród dać nie mogłem, bo Polska nie utrzymuje z Tajwanem stosunków dyplomatycznych - tłumaczy.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Jan Fusiecki, Dominika Olszewska

2008/02/21

PO zawiesiła posła Sycza

Poseł PO Miron Sycz został dziś zawieszony w prawach członka klubu parlamentarnego – dowiedział się „Wprost”. To efekt naszej poniedziałkowej publikacji dotyczącej podejrzanej inwestycji parlamentarzysty.
Aferę opisaną przez „Wprost" omawiało dziś prezydium klubu platformy. – Ustaliliśmy, że do momentu wyjaśnienia sprawy poseł Sycz zostaje zawieszony w prawach członka klubu – mówi nam jeden z członków prezydium klubu PO. Z naszych informacji wynika, że wyjaśnieniem sprawy zajmie się Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją. Sprawę ma zbadać także NIK, do której wniosek zgłosiła inna posłanka PO Lidia Staroń.
Sprawa dotyczy Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Olsztynie, w którego władzach zasiadają Sycz i drugi poseł Adam Krzyśków (PSL). Sycz jest członkiem rady nadzorczej, a Krzyśków prezesem. W czerwcu 2007 roku do Funduszu trafił wniosek o dofinansowanie budowy wiaty edukacyjnej. Złożyło go założone przez Sycza Środkowoeuropejskie Centrum Szkolenia Młodzieży. We władzach tego stowarzyszenia zasiada żona posła. Siedziba Centrum mieści się zaś w jego domu. Już w lipcu 2007 roku, a więc miesiąc po złożeniu wniosku, WFOŚiGW przyznał powiązanemu z posłem stowarzyszeniu 40 tys. złotych dotacji.
Problem jednak w tym, że ziemia, na której miała powstać wiata, to prywatna działka posła. Centrum Szkolenia Młodzieży w momencie wnioskowania o dotację nie miało do niej żadnych praw. Także sama budowa była nielegalna, bo działka nie była budowlana i została odrolniona dopiero w grudniu 2007 roku, a więc długo po zakończeniu budowy i podpisaniu umowy z WFOŚiGW. – Jeszcze przed przyznaniem tej dotacji założyłem sobie, że w przyszłości przekażę na rzecz Centrum 2 ha ziemi – broni się poseł Miron Sycz.
Sycz użyczył stowarzyszeniu działkę w listopadzie 2007 r. Czyli w momencie, gdy dotacja była już dawno przyznana a budowa wiaty miała się ku końcowi. Poza tym owo przekazanie to nie darowizna, a umowa nieodpłatnego użyczenia. Można ją rozwiązać z końcem każdego roku. Jedynym warunkiem jest trzymiesięczny termin wypowiedzenia. Wybudowana za państwowe pieniądze wiata w każdej chwili może więc przejść na własność Sycza. Adam Krzyśków, szef WFOŚiGW i poseł PSL, utrzymuje, że przyznanie dotacji odbyło się zgodnie z prawem. – Ale będziemy tę sprawę jeszcze wyjaśniać. Najważniejsze jednak, że wiata edukacyjna powstała – mówi „Wprost" Krzyśków.
Po co Syczowi wiata? Według oficjalnej wersji, mają się pod nią odbywać szkolenia i zajęcia dla lokalnej społeczności. Nasi informatorzy w Górowie Iławeckim twierdzą jednak co innego. – Sycz mówił mi kiedyś, że latem chce tam zrobić dyskotekę. Grill, piwo, muzyka. Zawsze powtarzał, że w Górowie przydałaby się tancbuda – relacjonuje jeden z byłych współpracowników posła.
Autor:
Michał Krzymowski
Źródło: Wprost

PSL walczy z PO o unijne miliardy

Piotr Adamski, zaufany Ewy Kopacz, mazowieckiej liderki PO, miał dzielić 3 mld euro brukselskich funduszy dla naszego regionu. Nie pozwolił na to marszałek Adam Struzik (PSL), który chce, by to jego człowiek miał kontrolę nad tymi pieniędzmi.
Z budżetu UE na lata 2007-13 samorząd Mazowsza ma dostać aż 3 mld euro. Do podziału tych pieniędzy samorząd Mazowsza powołał specjalną instytucję: Mazowiecką Jednostkę Wdrażania Projektów Unijnych.- Tak duża pula pieniędzy do podziału oznacza dużą realną władzę. Szef tej jednostki to jedna z najważniejszych osób w województwie - mówią w urzędzie marszałkowskim.
Początkowo marszałkowi Mazowsza Adamowi Struzikowi (PSL) udało się postawić na swoim. Pierwszym szefem instytucji mającej dzielić unijne pieniądze został Edward Wroniewski, z wykształcenia zootechnik, wieloletni działacz PSL i bliski współpracownik Struzika. Rozsierdziło to mazowieckich działaczy PO, którzy działają z PSL, ale poczuli się przez ludowców zdominowani.
- Po ciężkich bojach udało się, odbiliśmy to stanowisko - wspomina jeden z mazowieckich działaczy PO.
W lipcu ub.r. Wroniewski został odwołany. Jego miejsce zajął Piotr Adamski, lider PO w Szydłowcu w byłym województwie radomskim, zaufany pochodzącej z tej miejscowości Ewy Kopacz, liderki PO na Mazowszu, która w rządzie Tuska objęła tekę ministra zdrowia.
Okazało się jednak, że zdobycz PO nie jest trwała. Podczas ostatniego posiedzenia zarządu województwa Adam Struzik ogłosił, że odwołuje Adamskiego. Oficjalny komunikat głosi, że powodem tej decyzji jest wynik kontroli urzędu marszałkowskiego w stowarzyszeniu Szydłowieckie Forum Gospodarcze, na którego czele przed objęciem dyrektorskiej funkcji stał Piotr Adamski. Urzędnicy Struzika ustalili, że stowarzyszenie niewłaściwie przyznało unijne dotacje. Dlatego marszałek Struzik wyciągnął konsekwencje wobec Adamskiego i zdecydował, że o wykrytych nieprawidłowościach powiadomi prokuraturę, Komisję Europejską, zażąda zwrotu źle wypłaconych kwot.
- Brzmi to, jakbym zdefraudował brukselskie euro i uciekł. A chodzi o dotacje na rozwój małych firm, w których moje stowarzyszenie tylko pośredniczyło. Wszystko nadzorował urząd marszałkowski. Jeśli były jakieś formalne uchybienia, to odpowiadają za nie urzędnicy, a nie organizacja pozarządowa, jaką było szydłowieckie stowarzyszenie - broni się Adamski.
- Ludowcy szukali na Adamskiego haka i znaleźli. Najpewniej na jego miejscu chcą posadzić swojego człowieka. Czują się silniejsi, odkąd dwaj nasi w zarządzie województwa - Jacek Kozłowski i Tomasz Siemoniak - przeszli do pracy w administracji rządowej [pierwszy jest wojewodą, drugi wiceszefem MSWiA] - mówią działacze mazowieckiej PO.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Jan Fusiecki

2008/02/20

Rząd nadweręża zaufanie biznesu

Nowa ekipa nie wyszła poza etap planowania. Weźcie się do roboty, bo kończy się kredyt zaufania - naglą przedsiębiorcy.

Zwykło się uważać, że pierwsze 100 dni rządów jest papierkiem lakmusowym dalszego etapu sprawowania władzy, zanim szczytne zamiary wkręci w swoje tryby biurokracja. Tym razem jednak okazuje się, że - zdaniem niektórych ekspertów - 100 dni dla ekipy PO-PSL to za krótki czas na oceny. Reszta zajęła się czekaniem. Nie jest to bynajmniej złośliwe czekanie na cud, ale konkretne zmiany. Przedsiębiorcy trzymają się faktów, a te są nieubłagane. Zapowiedzi reform, które zalegały w przedwyborczych szufladach Platformy Obywatelskiej, w przytłaczającej większości wciąż pozostają na tym samym etapie, czyli... w szufladach. Tymczasem przedstawicielom biznesu, którzy od lat czekali na progospodarczy rząd, powoli puszczają nerwy.

Jak w teatrze

Zbigniew Żurek, wiceprezes Business Centre Club, twierdzi, że przedsiębiorcy wciąż są przychylnie nastawieni do rządu, choć w ich oczach widać narastające zniecierpliwienie.

- Co prawda jeszcze nie pyszczą, ale wysokie poparcie już się kończy. Temu rządowi wyraźnie brakuje dynamiki, a gospodarka tego potrzebuje. Obawiam się, że z nadzieją na jakiekolwiek zmiany będzie duży problem, bo pierwsze 100 dnia nie wyszło poza obietnice, dobrą wolę i ciągłe planowanie - podkreśla Zbigniew Żurek.

Trudności z podsumowaniem 100 dni rządu mają eksperci PKPP Lewiatan.

- Nie jest różowo. Nasze oczekiwania były bardzo duże. Staramy się je temperować. Widać jednak, że rząd rozumie potrzeby gospodarki i rozmawia z przedsiębiorcami. Liczymy, że wkrótce pojawią się zapowiadane konkrety - uważa Małgorzata Krzysztoszek z Lewiatana.

Podkreśla, że w dłuższym okresie bez zmian systemowych nie ma szans na utrzymanie wysokiej dynamiki wzrostu gospodarczego.

Jeremi Mordasewicz, także ekspert Lewiatana, w ciągu 100 dni rządów dostrzega jedynie dwa ważne dokonania: nowelizację ustawy o swobodzie gospodarczej i o rachunkowości.

- Pierwsza zawiera tylko dwie istotne zmiany: możliwość zawieszania działalności oraz rozszerzenie wiążących interpretacji na przepisy dotyczące ZUS i ubezpieczeń zdrowotnych - wylicza ekspert.

Jego zdaniem, to trochę za mało.

- Zrezygnowano z regulacji ograniczających uciążliwość licznych kontroli firm oraz z rozliczania kosztów poniesionych przed rejestracją firm. Nie mamy informacji, co z reformą finansów publicznych - mówi Jeremi Mordasewicz.

Na osłodę rząd pozostawia przedsiębiorcom... obietnice (o planach piszemy obok).

- Cieszy zapowiedź obniżenia kapitałów początkowych w zakładanych spółkach, likwidacja zezwoleń na budowę sklepów, odpolitycznienia spółek skarbu państwa - wylicza Jeremi Mordasewicz.

Plusy dodatnie i ujemne

Więcej wyrozumiałości ma Jacek Wiśniewski, główny ekonomista Raiffeisen Banku.

- PO dokończyła prace nad budżetem, co poszło sprawnie i obyło się bez większych kontrowersji. Ograniczono deficyt, choć zwykle tendencje są odwrotne - mówi Jacek Wiśniewski.

Jego zdaniem, rządowi udało się też wyciszyć i częściowo załatwić kwestię żądań płacowych w szeroko rozumianej budżetówce (problemy sektora publicznego wynikają z wieloletnich zaniedbań, więc wyzwania przed rządem są duże). Co więcej: z rządu płyną sygnały pozytywne z punktu wiedzenia rynków finansowych - plany dokończenia prywatyzacji, zmniejszanie deficytu, zmiany w KRUS czy uelastycznienie gospodarki.

- Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Tych jest wciąż mało. Jedynym skonkretyzowanym pomysłem dotyczącym finansów publicznych jest plan aktywizacji osób starszych, a to zbyt mało, by mówić o pełnej wizji głębokiej reformy - uważa Jacek Wiśniewski.

Jego zdaniem, część inwestorów może być rozczarowana pierwszymi 100 dniami rządów PO-PSL, bo wydawało się, że w kwestiach gospodarczych ta ekipa o wiele szybciej przejdzie od słów i programu do czynów.

Mira Wszelaka, Jarosław Królak

Współpraca Bartosz Krzyżaniak

Źródło: Puls Biznesu

Premier "wściekły" na swój rząd

Premier Donald Tusk jest wściekły na szefów niektórych resortów. Na wtorkowym posiedzeniu rządu miał - według informacji "Rzeczpospolitej" - ich ostro upomnieć.
- Nie wiem, jak część z państwa mogła się pod tym podpisać - miał powiedzieć poirytowany premier na wtorkowym posiedzeniu Rady Ministrów. Tak zareagował na niektóre materiały o pracy resortów, jakie ministrowie przysłali mu w związku z przygotowaniem raportu na temat 100 dni rządu. Żadnych nazwisk publicznie nie wymienił, ale ogłosił alert w rządzie. Kilku ministrów dostało czas do północy na gruntowne poprawienie swoich raportów.
Przed wyjazdem na urlop premier poprosił szefów wszystkich resortów, by przygotowali materiały o bieżących działaniach i najbliższych planach swoich ministerstw. Wyznaczył im termin do 11 lutego. - Kiedy premier wrócił i przejrzał notatki, opadły mu ręce - przyznaje osoba z otoczenia Donalda Tuska.
Ministrowie mieli przygotowywać raporty według schematu: w pierwszej części opis, w jakim stanie się znajdowały resorty, kiedy je objęli, w kolejnej - co udało im się już zrobić albo rozpocząć, a na końcu - co zrobią w ciągu następnych 300 dni. - Niektórzy zamiast tego sporządzili obszerny spis kompletnie nieważnych ustaw - twierdzi rozmówca dziennika.
Wiele resortów zostało jednak przez premiera ocenionych dobrze. Według "Rz", jako pierwszy materiał wysłał minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski. Spisał się też szef MSWiA Grzegorz Schetyna. Dobrą oceną za opanowanie złej sytuacji w resorcie może się też cieszyć minister sportu Mirosław Drzewiecki. Aleksander Grad, szef resortu skarbu, był chwalony za przygotowania prywatyzacyjne. Premier nie miał też zarzutów do ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego.
Jak czytamy w gazecie, na cenzurowanym mieli się za to znaleźć m.in. minister zdrowia Ewa Kopacz i szefowa resortu pracy Jolanta Fedak. Nie najlepiej wypadł resort finansów, na czele którego stoi Jacek Rostowski. - Chodzi o to, by niektórzy koledzy jeszcze raz przejrzeli to, co nadesłali, i przygotowali coś, co będzie się nadawać do prezentacji" - mówi jeden z ministrów. Współpracownik premiera przyznaje natomiast: przez tę sytuację nie wiadomo, kiedy uda się sporządzić raport na 100 dni rządu. - Atmosfera jest, delikatnie mówiąc, niewyraźna - dodaje rozmówca "Rz".
Źródło: www.onet.pl

Zawiadomienie przeciwko Palikotowi w prokuraturze

BYŁA ŻONA POLITYKA CHCE ODZYSKAĆ MAJĄTEK
Zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez posła Janusza Palikota złożył w lubelskiej prokuraturze mecenas Roman Giertych - dowiedział się tvn24.pl. Jako adwokat reprezentuje byłą żonę polityka Platformy Obywatelskiej.
Według Giertycha, Palikot mógł popełnić przestępstwo podając nieprawdę w oświadczeniu majątkowym, które jest zobowiązany składać jako parlamentarzysta. Miał m.in. zataić liczbę udziałów w jeden z spółek. Ponadto miał też działać na niekorzyść swojej byłej żony przenosząc akcje jednej z należących do nich spółek, czyli Jabłonnej S.A do spółki Grund Corporate Finance Partners w Luksemburgu kontrolowanej wyłącznie przez siebie.
Giertych w swoim wniosku powołuje się na kilka artykułów prasowych w tym na tekst w „Trybunie”. W 2005 r. gazeta napisała, że Jabłonna SA, która kupiła Polmos, przeprowadzała niejasne transakcje. Najważniejszy zarzut dotyczył tego, że pieniądze na zapłacenie raty prywatyzacyjnej uzyskała z Luksemburga, od firmy założonej przez Janusza Palikota. Dwa miesiące wcześniej, czyli w styczniu 2004 r. Polmos Lublin zawarł umowę z Market Consulting Europe na sporządzenie analizy rynku brytyjskiego, gdzie miał podobno zamiar kupić fabrykę produkującą alkohol. Za tę usługę zapłacił 2 mln euro. Zaraz po tym została utworzona w Luksemburgu Grund Corporate Finance Partners z kapitałem akcyjnym 30 tys. euro (jej jedynym udziałowcem jest firma Janusza Palikota z siedzibą na Antylach Holenderskich). Do Luksemburga popłynęły pieniądze od MCE, prawdopodobnie te same, które zapłacił Polmos. Na przełomie marca i kwietnia ub.r. firma Grund Corporate Finance Partners kupiła akcje spółki Jabłonna płacąc 9,4 mln zł. Janusz Palikot mógł już uregulować swoje zobowiązania wobec skarbu państwa. A Polmos zapłacił MCE prowizję. Janusz Palikot miał narazić się przy tym swojej żonie, gdyż rozproszył akcjonariat bez jej pisemnej zgody.
Fundacja na Curacao
Janusz Palikot ukrywał będąc potencjalnym dłużnikiem swej małżonki swój majątek wyprowadzając go we władanie kontrolowanej przez siebie fundacji na Curacao"
Roman Giertych, fragment doniesienia do prokuratury
W zawiadomieniu do prokuratury Giertych pisze: "W wyniku całej operacji Janusz Palikot będąc świadomy, że toczy się pomiędzy stronami sporu małżeńskiego proces, najpierw o pozbawienie samodzielnego zarządu, a potem rozwodowy i spodziewając się orzeczenia sądowego świadomie działał reprezentując swoją żonę i wspólniczkę na Walnych Zgromadzeniach Jabłonna S.A. na jej szkodę. (...) Ukrywał będąc potencjalnym dłużnikiem swej małżonki swój majątek wyprowadzając go we władanie kontrolowanej przez siebie fundacji na Curacao". Giertych wnosi o wszczęcia postępowania przeciwko posłowi PO i chciałby by była żona Palikota otrzymała status osoby pokrzywdzonej.
Próbowaliśmy skontaktować się z Januszem Palikotem, aby odniósł się do zawiadomienia złożonego przez Romana Giertycha, ale poseł PO nie odbierał telefonu.
Majątek na Karaibach
O tym, że były wicepremier będzie reprezentował w sądzie byłą żonę posła PO portal tvn24.pl podał jako pierwszy. Maria Nowińska żąda dodatkowych 40 mln zł, które jej zdaniem polityk ukrył na Karaibach. Poseł PO rozwiódł się z Marią Nowińską w 2005 roku. Doszło do podziału majątku. Była żona dostała ok. 30 mln zł w gotówce, nieruchomościach i dziełach sztuki.
Jednak od dwóch lat domaga się więcej. Złożyła nawet pismo do komisji etyki poselskiej, w którym dowodzi, że były mąż ukrył przed nią część majątku. Miał go przenieść m.in. na Karaiby i do Luksemburgu, jeszcze w 2004 roku.
W rozmowie z tvn24.pl Giertych tak komentował to, dlaczego zdecydował się reprezentować Nowińską: - To mój zawód. Wziąłem tę sprawę nie ze względu na medialny rozgłos. Będą się zdarzały sprawy tego typu, procesy, w których trzeba mieć pewną determinację i doświadczenie. A nie przeszkadza mi - jak może przeszkadza innym prawnikom - że będę odpowiadał na pytania dziennikarzy. Jestem przyzwyczajony.Nowińska przyznała z kolei, że przez dwa lata nie udało jej się znaleźć innego adwokata, który zgodziłby się zająć jej sprawą.
mac
Źródło: tvn24

Skarb Państwa kontra ludzie

Czy można kupić mieszkanie, nabyć prawo wieczystego użytkowania gruntu pod nim, a później dostać za to... pozew do sądu? Jak najbardziej. Zwłaszcza jeżeli podpadło się wpływowym sąsiadom. Mieszkańcy budynku na Mokotowie muszą udowadniać, że nie złamali prawa.

– Właśnie zaczęliśmy urządzać nasze mieszkania. Zamiast wydawać pieniądze na wyposażenie, płacimy adwokatom. Kilka dni temu wszyscy dostaliśmy pozwy do sądu. Ministerstwo Skarbu Państwa chce nam odebrać nasze domy! – alarmuje Jan Rościszewski, członek zarządu wspólnoty mieszkaniowej budynku przy ul. Jazgarzewskiej 17.

Dlaczego państwo utrudnia ludziom życie? Agnieszka Lubieńska z Ministerstwa Skarbu Państwa potwierdza: – Uważamy, że udziały w prawie użytkowania działki i we własności postawionego na tym gruncie budynku zostały sprzedane z obejściem prawa – mówi.

O co idzie spór?

Skąd taki wniosek? Grunt przy ul. Jazgarzewskiej należy do Polskiej Akademii Nauk. W 2000 roku jeden z instytutów PAN wraz z firmą Keram Development postanowił wybudować na Jazgarzewskiej nieduży budynek mieszkalny. Naukowcy nie mogli jednak sprzedać działki w całości.

Zabraniają tego przepisy rozporządzania majątkiem Skarbu Państwa, którego wartość przekracza 50 tys. euro. PAN podzielił działkę na mniejsze (i tańsze) kawałki, które były sprzedawane nie deweloperowi, ale już konkretnym mieszkańcom. To nie jest zabronione.

Dlatego mieszkańcy budynku przy ul. Jazgarzewskiej są oburzeni. – Mamy umowy notarialne, legalność potwierdzają również wpisy w księgach wieczystych. Od dwóch lat płacimy też za użytkowanie działki – denerwuje się Leszek Nowina-Witkowski. – W takiej sytuacji są właściciele aż 53 mieszkań.

Niechciani sąsiedzi

Właściciele lokali przy ul. Jazgarzewskiej uważają, że ta sprawa to wynik postępowania sąsiadów z położonego obok willowego osiedla. – Odkąd tylko pojawił się pomysł postawienia tu bloku, ci ludzie robią wszystko, by torpedować inwestycję, która... zasłoniła im widok z okien – złości się Rościszewski i zapowiada, że mieszkańcy tak łatwo się nie poddadzą. – Oczywiście, będziemy się bronić w sądzie. Mieszkania to nasze oszczędności całego życia lub kredyty.

Jego zdaniem, zamieszanie zostało wywołane przez członków mokotowskiego oddziału Ligi Ochrony Przyrody, między innymi Annę Chlebińską. Wspiera ją minister Julia Pitera, prywatnie teściowa jej córki.– Pani Chlebińska ma wysoko postawionych krewnych, którzy jej pomagają – potwierdza Rościszewski.

Członkowie wspólnoty przy ul. Jazgarzewskiej 17, razem z mieszkańcami bloku przy ul. Leszczyny (okolice tzw. parku pod Skocznią), który przez te same osoby może zostać rozebrany, planują zawiązanie stowarzyszenia, które będzie bronić ich wspólnych interesów.

Zdaniem mec. Krzysztofa Zakrzewskiego, specjalisty prawa cywilnego z Kancelarii Domański, Zakrzewski, Palinka i właściciela jednego z mieszkań, sprawa jest prosta. – Prześwietliłem dokumenty i nie mam wątpliwości. Wszystko tu jest zgodne z prawem. Działania PAN i nabywców udziałów były ewidentnie lege artis – ocenia mec. Zakrzewski.

Sąsiedzi donoszą, prokurator umarza

O kłopotach z inwestycją przy ul. Jazgarzewskiej Życie Warszawy pisało jako pierwsze już w lutym 2005 roku. Protestujący sąsiedzi postawili wtedy warunek: albo milion złotych, albo dalej blokujemy budowę.

Były naczelny architekt miasta Tadeusz Szumielewicz (który mieszkał w okolicy jeszcze wtedy planowanej inwestycji) potwierdził w rozmowie z ŻW, że jeżeli to on dostanie zlecenie architektoniczne na projekt budynku, to sąsiedzi odstąpią od protestów. Miał już gotową koncepcję tego projektu. Za projekt zażyczył sobie miliona złotych, przekonując, że jeśli będzie on realizowany, to okoliczni mieszkańcy nie będą już blokować planowanej budowy. Deweloper nie poddał się jednak szantażowi i rozpoczął realizację inwestycji.

Protestujący sąsiedzi, niezadowoleni z tego, że w ich okolicy ma powstać nowy budynek, walczyli wszelkimi sposobami o unieważnienie pozwolenia na budowę Jazgarzewskiej 17. Zdaniem lokatorów budynku wzniesionego na gruntach PAN, zaczęli wpływać na organy państwa, by unieważnić akty nabycia udziałów w gruncie. Jednocześnie członkowie Rady Osiedla Domów Jednorodzinnych Jazgarzewska złożyli w sądzie zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Dyrektor Instytutu Centrum Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej, który z ramienia PAN gospodarował działką, miał działać na szkodę instytucji przy zawieraniu umowy z deweloperem. Prokuratura Rejonowa Warszawa-Ochota sprawę jednak umorzyła, nie znajdując podstaw do postawienia nikomu żadnych zarzutów (dyrektor placówki nie żyje).

Właściciele domów jednorodzinnych nie zrezygnowali i nadal słali do urzędników swoje protesty. W lutym 2006 roku prezydent miasta wstrzymał Keramowi pozwolenie na budowę. W sierpniu uchylił ją jednak wojewoda mazowiecki. Przez cały czas trwała budowa bloku. Zgodnie z przepisami budowlanymi, mogła być prowadzona.

W tej chwili sprawą zajmuje się Najwyższa Izba Kontroli. Wniosek o zbadanie sprawy złożyła tam w czerwcu 2007 roku Julia Pitera. Wynik kontroli będzie znany za kilka tygodni, kiedy Kolegium NIK rozpatrzy zastrzeżenia zgłoszone przez ministra Skarbu Państwa.

[Rozmowa]

To sprawa jak z moich „Pajacyków”

Z Krzysztofem Materną, satyrykiem i autorem programów telewizyjnych, rozmawia Marcin Hadaj

Jak Pan skomentuje zamieszanie dotyczące budynku przy Jazgarzewskiej, w którym ma Pan mieszkanie? Sytuacja jest co najmniej niecodzienna, ale wpisuje się w absurdalną codzienność naszego kraju. Poważne instytucje angażują się w komiczną sprawę, więc można to komentować w jeden sposób: gdyby to się nie działo naprawdę, byłoby bardzo śmieszne. Problem jednak w tym, że dzieje się naprawdę. I to już wcale nie jest takie zabawne. Wręcz przeciwnie. Nadawałoby się do rybryki „Pajacyki” w moim dawnym programie telewizyjnym.

Grupa osób mieszkających w pobliżu jest obrażona na nowych sąsiadów, w tym zapewne także na Pana, bo w miejscu, gdzie stoi Pana budynek, wiele lat nie stało nic. Dlatego używają metod prawnych, aby pozbawić i Pana, i innych lokatorów Jazgarzewskiej 17 prawa użytkowania ziemi, na której stoją Państwa mieszkania. W sądzie jest już wniosek. Chciałby Pan z tymi ludźmi porozmawiać?Nie, nie mam takiego planu, nie widzę sensu, nie mam takiej wewnętrznej potrzeby. Liczę na to, że osoba znacznie poważniejsza, czyli sędzia, który będzie się tą sprawą zajmował, zrobi to, co powinien zrobić w takiej sytuacji, czyli odeśle ten wniosek do odpowiedniego miejsca. Mam na myśli kosz na śmieci.

JAZGARZEWSKA 17 WEDŁUG JULII PITERY

Julia Pitera, podsekretarz stanu w Kancelarii Rady Ministrów, niemal od początku interesuje się inwestycją. Dawna szefowa Transparency International uważa, że PAN nie miała prawa odsprzedawać prawa użytkowania wieczystego gruntu przy ul. Jazgarzewskiej 17.

Dzieląc działkę na kawałki i sprzedając ją wraz z lokalami, zastosowano obejście prawa – uważa Pitera. Dlatego zainteresowałam się tą inwestycją i prowadziłam w tej sprawie korespondencję z Ministerstwem Skarbu Państwa jeszcze w poprzednim rządzie.

Około półtora roku temu dostałam z MSP pismo, w którym stwierdzono, że istnieją podstawy, by unieważnić umowę kupna-sprzedaży, która została zawarta pomiędzy mieszkańcami a PAN. Działania, które ministerstwo podjęło w tej chwili, są naturalnym następstwem tamtych ekspertyz.

Pitera przyznaje, że postępowanie uderza w mieszkańców, ma jednak zastrzeżenia do tego, czy ci, kupując mieszkania, byli nieświadomi możliwych problemów.

– Wielu z nich to doskonali prawnicy, którzy znali dokumentację sprawy. W bloku mieszka także wysoka urzędniczka jednego z ministerstw. Tłumaczenie, że mieszkańcy okolicznych willi blokują inwestycję ze względu na koneksje towarzyskie, są śmieszne – mówi.


2008/02/19

Tusk się bawi

Premier wrócił z nart i popędził... na boisko

Ciężko jest zabrać się do roboty po krótkim nawet odpoczynku... Także szef rządu Donald Tusk (51 l.), choć wrócił już z rodziną z urlopu, ma z tym wyraźny kłopot. Nadal mu w głowie zabawa... Ledwie wyskoczył z nart, na których szusował przez tydzień w słonecznych Alpach, od razu popędził na boisko pokopać ze znajomymi piłkę.
Premier Tusk odpoczywał od służbowych obowiązków przez tydzień. Jeździł na nartach w dolinie Val di Fassa. Towarzyszyli mu żona Małgorzata (50 l.), córka Kasia (21 l.), syn Michał (26 l.) oraz jego narzeczona Anna Lew (24 l.). - Było super. Do Polski wróciliśmy w niedzielę - mówi w rozmowie z "SE" syn premiera. Tuskowie mieszkali w pensjonacie, a na urlop wybrali się prywatnym autem. Premier na czas wypadu na narty zrezygnował całkowicie z ochrony oficerów BOR, co skrzętnie wykorzystywali polscy turyści przebywający w Dolomitach. Szef rządu z rodziną na stoku był dla nich nie lada atrakcją.
Po kilkunastogodzinnej samochodowej podróży powrotnej z Włoch premier ani myślał wypoczywać w sopockim mieszkaniu. W domu spędził ledwie kilka chwil, spakował sportowy strój i ruszył do hali AWF. Tam rozegrał trwający blisko godzinę mecz piłki nożnej. To od lat ulubiona dyscyplina premiera. Podobnie jak jego syna Michała, który po przyjeździe z Włoch również rozegrał mecz piłki nożnej. Ciekawe, czy premier wystarczająco odpoczął przed zbliżającymi się kolejnymi miesiącami urzędowania. Przed urlopem Tusk wyglądał na przemęczonego. Teraz zaaplikował sobie spory wysiłek fizyczny. Ale lider Platformy wychodzi zapewne z założenia, że sport to samo zdrowie... Być może przygotowuje się kondycyjnie na "studniówkę" swojego rządu. Zapewne będzie się musiał gęsto tłumaczyć z efektów pracy swego gabinetu.
autor: Sylwester Ruszkiewicz
Źródło: Superexpress

2008/02/18

Pierwsza afera w koalicji PO-PSL

„Wprost” dotarł do szczegółów pierwszej afery w koalicji PO-PSL. Chodzi o podejrzaną inwestycję posła platformy Mirona Sycza. Zamieszany w nią jest także inny parlamentarzysta, Adam Krzyśków (PSL).
Na trop afery wpadła posłanka PO Lidia Staroń, która zgłosiła już wniosek o prześwietlenie całej sprawy przez NIK. Własne śledztwo zamierza przeprowadzić także pełnomocniczka rządu ds. walki z korupcją Julia Pitera. – Sycz psuje opinię całej platformy. Jeśli to wszystko jest prawdą, to powinien złożyć mandat – mówi Pitera. W podobnym tonie wypowiada się Staroń. – Jeśli moje informacje są potwierdzą, to Sycz powinien zostać usunięty z naszego klubu parlamentarnego – uważa.
O co chodzi? Sprawa dotyczy Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Olsztynie, w którego władzach zasiadają obaj posłowie. Sycz jest członkiem rady nadzorczej, a Krzyśków prezesem. W czerwcu 2007 roku do Funduszu trafił wniosek o dofinansowanie budowy wiaty edukacyjnej. Złożyło go założone przez Sycza Środkowoeuropejskie Centrum Szkolenia Młodzieży. We władzach tego stowarzyszenia zasiada żona posła. Siedziba Centrum mieści się zaś w jego domu. Już w lipcu 2007 roku, a więc miesiąc po złożeniu wniosku, WFOŚiGW przyznał powiązanemu z posłem stowarzyszeniu 40 tys. złotych dotacji. Problem jednak w tym, że ziemia, na której miała powstać wiata, to prywatna działka posła. Centrum Szkolenia Młodzieży w momencie wnioskowania o dotację nie miało do niej żadnych praw. Także sama budowa była nielegalna, bo działka nie była budowlana i została odrolniona dopiero w grudniu 2007 roku, a więc długo po zakończeniu budowy i podpisaniu umowy z WFOŚiGW. – Jeszcze przed przyznaniem tej dotacji założyłem sobie, że w przyszłości przekażę na rzecz Centrum 2 ha ziemi – broni się poseł Miron Sycz.
Sycz użyczył stowarzyszeniu działkę w listopadzie 2007 r. Czyli w momencie, gdy dotacja była już dawno przyznana a budowa wiaty miała się ku końcowi. Poza tym owo przekazanie to nie darowizna, a umowa nieodpłatnego użyczenia. Można ją rozwiązać z końcem każdego roku. Jedynym warunkiem jest trzymiesięczny termin wypowiedzenia. Wybudowana za państwowe pieniądze wiata w każdej chwili może więc przejść na własność Sycza. Adam Krzyśków, szef WFOŚiGW i poseł PSL, utrzymuje, że przyznanie dotacji odbyło się zgodnie z prawem. – Ale będziemy tę sprawę jeszcze wyjaśniać. Najważniejsze jednak, że wiata edukacyjna powstała – mówi „Wprost" Krzyśków.
Po co Syczowi wiata? Według oficjalnej wersji, mają się pod nią odbywać szkolenia i zajęcia dla lokalnej społeczności. Nasi informatorzy w Górowie Iławeckim twierdzą jednak co innego. – Sycz mówił mi kiedyś, że latem chce tam zrobić dyskotekę. Grill, piwo, muzyka. Zawsze powtarzał, że w Górowie przydałaby się tancbuda – relacjonuje jeden z byłych współpracowników posła.
Więcej w najbliższym wydaniu tygodnika „Wprost", w sprzedaży od poniedziałku, 18 lutego
Autor: Michał Krzymowski

Gronkiewicz-Waltz: Konkursy ustawione, ale nie ma sprawy

- Nie ma w tym żadnej sprawy. Osoby, które wygrały, są bardzo kompetentne - oświadczyła w sobotę prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz (PO), komentując nasz artykuł o kolejnej puli ustawionych konkursów na kierownicze stanowiska w warszawskim ratuszu.
O tym, że kluczowe stanowiska w ratuszu dostają zaufani prezydent Warszawy, piszemy od miesiąca. Ustaliliśmy, że urzędnicy ratusza tak ustalają warunki konkursów, by pasowały do CV najbliższych i sprawdzonych ludzi Hanny Gronkiewicz-Waltz już pracujących w warszawskim ratuszu, zatrudnionych dotąd na stanowiskach p.o. kierowników lub zastępców.
Po naszych tekstach z konkursów swoje papiery wycofują fachowcy. W sobotę opisaliśmy kolejnych dziesięć ustawionych konkursów w biurach: sportu, polityki społecznej, edukacji, drogownictwa i komunikacji, administracji i spraw obywatelskich, w gabinecie prezydenta oraz urzędzie stanu cywilnego. I tym razem murowanymi zwycięzcami są zaufani pracownicy Gronkiewicz-Waltz lub osoby desygnowane przez LiD, warszawskiego koalicjanta PO.
Prezydent Warszawy po raz pierwszy skomentowała sprawę w sobotę: - Zarzuty o ustawianiu konkursów są nieprawdziwe - powiedziała w TVN 24. - Osoby, które je wygrały, są bardzo kompetentne. To właśnie za czasów Lecha Kaczyńskiego, gdy był prezydentem stolicy, w urzędzie panował nepotyzm.
Oświadczyła też, że winę za teksty w "Gazecie" ponosi poseł PiS Karol Karski, który "wprowadził dziennikarzy w błąd".
Hanny Gronkiewicz-Waltz nie dziwi to, że konkursy wygrywają jej współpracownicy. - Nie ma w tym żadnej sprawy. Również za granicą konkursy wygrywają w większości ci, którzy pracują już w danej instytucji. Znają ją i sposób pracy w niej - uważa.
Od redakcji: Nie kontaktowaliśmy się w tej sprawie z posłem Karskim. Informacje o konkursach i ich rozstrzygnięciach są dostępne w internecie, dlatego do ich uzyskania pomoc jakiegokolwiek parlamentarzysty potrzebna nie jest.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Autor: Dominika Olszewska, Jan Fusiecki

2008/02/17

Senator PO szykował skok na państwowe spółki?

Czy Eryk Smulewicz, płocki senator PO, szykował desant do państwowych spółek złożony ze swoich partyjnych kolegów? Tak sugerowała wysłana z jego skrzynki oferta, w której namawia działaczy partii Tuska do wzięcia udziału w kursach przygotowujących do pracy w radach nadzorczych spółek skarbu państwa.
Świeżo upieczony senator Platformy przez lata dowodził płockim oddziałem stowarzyszenia Wolna Przedsiębiorczość prowadzącym kursy przygotowujące do pracy w biznesie. Niedawno do mazowieckich działaczy Platformy trafiła oferta zachęcająca od wzięcia udziału w zajęciach dla kandydatów na członków rad nadzorczych w spółkach skarbu państwa.
- Donald Tusk dopiero co obiecywał, że skończy z praktyką obsadzania władz państwowych spółek według klucza politycznego, a tu proszę, zachęca do tego osobiście nasz senator, który na tym jeszcze zarabia - mówi nam oburzony działacz mazowieckiej Platformy.
Kurs nie jest najtańszy. Jak dowiedzieliśmy się w biurze Wolnej Przedsiębiorczości, za pięć weekendowych zjazdów trzeba zapłacić 2,2 tys. zł. Ale korzyść jest nie byle jaka - stanowisko w radzie nadzorczej daje miesięcznie dochód od 2 do 2,5 tys. zł. A pracy nie jest wiele - rady spotykają się najczęściej raz w miesiącu.
We władzach spółek zależnych od prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz (PO) i marszałka województwa Adama Struzika (PSL) aż roi się od działaczy obu partii. Po roku dominacji w samorządach Platforma bierze władzę w kraju. Czy senator Smulewicz postanowił przygotować desant "swojaków" na firmy zależne od ministra skarbu?- Nic podobnego. Gdy zostałem senatorem, zrzekłem się posady prezesa Wolnej Przedsiębiorczości. A oferty zachęcające od kursów omyłkowo wysłano z mojej starej skrzynki mailowej do wszystkich, których mieliśmy w bazie. Było w niej kilku polityków PO, ale to przypadek - broni się Eryk Smulewicz.
Te tłumaczenia nie przekonują działaczy PO. - Faktycznie senator Smulewicz zrzekł się prezesury, ale na zwolnionym miejscu posadził żonę!Senator odpowiada: - Żona była tylko przez chwilę p.o. prezesa. Teraz stowarzyszeniu szefuje już zupełnie inna osoba, spoza polityki.
Wszystko wskazuje jednak na to, że senator będzie miał kłopoty. - Gdy dowiedziałam się o rozesłanej ofercie, bardzo się zdenerwowałam - mówi Julia Pitera, pełnomocnik premiera ds. walki z korupcją, która z Smulewiczem w okręgu płockim startowała w ostatnich wyborach parlamentarnych. - Przewodniczący Tusk na pierwszym spotkaniu z nami powiedział, że jeśli ktoś z nas weźmie stanowisko w jakiejś radzie nadzorczej, zostanie natychmiast wyrzucony z klubu.
Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wezwała Smulewicza. - Mówiąc delikatnie, udzieliła mu reprymendy - zapewnia jeden z działaczy PO.Potem Pitera już oficjalnie zażądała, by postępek Smulewicza zbadał rzecznik dyscypliny partyjnej. - Popełnił błąd, a za błędy trzeba płacić - mówi.
Eryk Smulewicz przesłał już rzecznikowi dyscypliny partyjnej wyjaśnienia na piśmie. Ma nadzieję, że go przekonają.
Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna
Autor: Jan Fusiecki